Nazywam się Wiktor Abrahamer, nazywają mnie Witek od urodzenia. Urodzony 7 lipca 1929 roku w Krakowie. W Warszawie byłem pod nazwiskiem Wincenty Głowacki, to były sfałszowane polskie papiery. Byłem w Warszawie od lipca 1942 roku do upadku Powstania Warszawskiego. W czasie Powstania byłem w „Zawiszy”, mój pseudonim był „Grom”.
Nie, byłem jedynym synem. Urodziłem się w Krakowie, mieszkałem na Alei Słowackiego 4. Chodziłem do Szkoły Powszechnej imienia Świętego Wojciecha, zresztą do tej samej szkoły chodził mój kuzyn Zbyszek. Skończyłem cztery klasy szkoły powszechnej do 1939 roku.
W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku wyjechałem z matką i z jej dwiema koleżankami i dziećmi na wschód, chyba pociągiem. Dojechaliśmy do Brześcia nad Bugiem, bo tam jedna z koleżanek mamy miała teścia.
Jak żeśmy przyjechali to był 31 sierpień 1939 roku. Nazajutrz o godzinie piątej rano obudziło nas bombardowanie niemieckie, wybuchła wojna. Wtedy postanowiliśmy uciec dalej. Teść tej znajomej dał nam furę z furmanem, zresztą Żydem, wziął też swoją żonę, tak że żona furmana była z nami. Nas było trzy kobiety i czworo dzieci, byłem chyba najstarszy, miałem dziesięć lat. Uciekliśmy i dojechaliśmy do wsi, która się nazywała Maoryte. Tam nas zastało drugie bombardowanie, to był 1 września popołudniu. To bombardowanie było dla mnie jako dziecka okrutne, bo przeżyliśmy to bombardowanie leżąc w rowach i po prostu bomby spadały wokoło nas. Kiedy skończyło się bombardowanie wstałem i widziałem człowieka jak leciał, krwawiąc, bez ręki, zamiast ręki mu krew płynęła. To na mnie zrobiło okropne wrażenie. Potem skończyło się bombardowanie, to żeśmy pojechali dalej trochę i się u jakiegoś chłopa zatrzymaliśmy, na wsi, która się nazywała Wielkoryte, ta wieś po białorusku nazywała się Chutor. Kilka domków [tam było] i tam przeżyliśmy wrzesień 1939 roku.
Nie, nie należałem do harcerstwa, nic nie miałem wspólnego ani z harcerstwem polskim, ani z harcerstwem żydowskim, bo takie też było.
Ja nie.
Bezwzględnie tak, tylko dlatego wiedziałem, że jestem Żydem, bo żyłem tak jak każdy Polak, byłem patriotą polskim. Wierzyłem w Polskę, kochałem Polskę i Polska była dla mnie moim krajem, ale bezwzględnie był antysemityzm. Chyba mniej to odczuwałem niż mój kuzyn, bo mój wygląd nie był taki żydowski, ale był bezwzględnie antysemityzm.
Wśród Niemców absolutnie nie, bo nie pamiętam, żeby był jakiś Niemiec w naszej szkole, bo ostatecznie przyjaciół miałem ze szkoły. W zasadzie moim najlepszym przyjacielem był mój kuzyn, mieszkaliśmy w tym samym domu, na jednym piętrze, był dwa lata ode mnie starszy. Naszym wspólnym przyjacielem był jego kolega szkolny, Polak, który nazywał się Staszek Jeziorowski. Wiedziałem, że on lubi nas i byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni.
Pewnego dnia kuzyn Zbyszek przyszedł do domu i powiedział, że opowie ciekawą historię, że w klasie na lekcji historii była dyskusja o królu Kazimierzu Wielkim. Mówili, jakie były jego zalety, jakie wady. Zalet bardzo dużo, a potem, czy zrobił jakieś niewłaściwe rzeczy. Wstał Staszek Jeziorowski, ten który był z nami zaprzyjaźniony i powiedział: „A tak, proszę panią, on sprowadził Żydów do Polski”.
Nieraz wychodziło... Zresztą bardzo przykro mi to powiedzieć, ale jak tylko skończyła się wojna, byliśmy w Krakowie z kuzynem i pierwsza rzecz, to poszliśmy odszukać Staszka. Otworzyła nam drzwi jego matka, od razu nas poznała, uścisnęła nas i Zbyszek się zapytał: „No a gdzie Staszek?”. Zaczęła płakać i powiedziała: „Staszek zginął w Armii Krajowej, miał szesnaście lat i Niemcy go zabili”.
Matka niczym, studiowała polonistykę i skończyła polonistykę. Mój ojciec, tak jak ojciec kuzyna, był zatrudniony przez dziadka, z tym że mój ojciec był kierownikiem piekarni na ulicy Łobzowskiej i buchalterem.
Herman, ale nazywali go Henek.
Eugenia.
Absolutnie, mówiliśmy wszyscy między sobą po polsku, żydowskiego języka nie znałem w ogóle i absolutnie byliśmy, można powiedzieć, to się nazywało zasymilowani. Żyliśmy tak jak każdy Polak.
Strachem przed Niemcami. Wiedzieliśmy, że Niemcy lada dzień mogą przyjść; wiedzieliśmy, że siła niemiecka jest nie do zdarcia w tej chwili i baliśmy się Niemców, bo wiedzieliśmy, co się dzieje z Żydami w Niemczech. Nie wiedzieliśmy jeszcze o szczegółach, jeszcze nie było tego etapu końcowego, to znaczy tego, że Niemcy jeszcze nie zadecydowali, że niszczą naród żydowski, ale wiedzieliśmy, że są szykany Żydów. Dlatego uciekaliśmy.
Kiedy żeśmy się dowiedzieli, nie wiem, w jaki sposób, chyba przez radio, że wojna była skończona... W międzyczasie ukradli nam konia, którym przyjechaliśmy, to poszły trzy kobiety z czworgiem dzieci na szosę, żeby wrócić do Brześcia, a Niemcy wtedy już byli w Brześciu. Szukaliśmy, żeby ktoś nas wziął, a nikt nie chciał. Jechały wozy ze wschodu na zachód, bo to było po tym, jak Rosjanie weszli od wschodu i znowu ludzie jechali ze wschodu na zachód. Zatrzymały się dwie furmanki z żołnierzami. Był oficer, zatrzymał i zapytał się nas, co chcemy. „Chcemy dostać się do Brześcia”. Powiedział, że kobiety polskie trzeba wziąć na furmankę, jedna furmanka była z jednym koniem, druga z dwoma końmi, wzięli nas, podziękowaliśmy. Przejechaliśmy kilka czy kilkanaście kilometrów, zatrzymał jakiś oficer te furmanki i powiedział: „Do lasu, formujemy partyzantkę”. Wtedy oficer z tych bryczek powiedział, do dzisiaj to pamiętam jako bardzo szlachetny gest: „Furmanka z jednym koniem z żołnierzami do lasu. Furmanka z dwoma końmi, z kobietami i dziećmi, na ich usługi”. Po prostu dał nam tą furmankę.
To było polskie wojsko, które uciekało przed Rosjanami. Wtedy oficer ich wziął, bo formuje się partyzantka w lasach. Myśmy dostali się do Brześcia, gdzie już byli Niemcy, wpuścili nas. Potem Brześć Niemcy oddali Rosjanom z ramienia ich umowy i potem stamtąd pojechaliśmy do Lwowa. Tam mieszkaliśmy przez trzy lata, dwa lata pod okupacją rosyjską i rok pod okupacją niemiecką.
Bezwzględnie tak, był po prostu wielki nacisk, żeby się zapisać do pionierów. O ile pamiętam, to byłem jedynym z tych lepszych uczniów, który się nie zapisał. Byłem patriotą polskim i nie chciałem się zapisać. Pamiętam do dzisiaj, jak przyszedł jakiś politruk specjalnie do mnie i powiedział: „A ja wiem, dlaczego ty się nie chcesz zapisać. Bo ty myślisz, że jeszcze Polska będzie. Ja ci tu daję słowo, Polski więcej nie będzie, tylko Rosja tu będzie”. Mnie to nie zainteresowało i nie zapisałem się do pionierów. Potem w 1941 roku przyszli Niemcy. Niemcy nas wyrzucili z mieszkania w kilka dni po tym, jak przyszli, i kazali nam się przeprowadzić do dzielnicy żydowskiej. Znaleźliśmy pokój u jakiejś rodziny żydowskiej i coraz więcej było szykan. Opaski żydowskie a potem jedzenia i tak dalej. Potem widzieliśmy, że jest w ogóle niemożliwe dalsze życie. Kuzyn ze swoimi rodzicami już był na polskich papierach w Warszawie i postanowiliśmy zrobić to samo.
Nie nosiłem opaski, bo wprawdzie miałem już dwanaście lat i miałem obowiązek nosić, ale nie nosiłem. Chodziłem swobodnie – z wielkim lękiem, ale chodziłem. To, że nie nosiłem opaski [mnie uchroniło], rodzice tak… Raz rodziców złapali Niemcy i potem ktoś znajomy, który był żydowskim policjantem (była żydowska policja pod komendą niemiecką), ich ocalił. To był przyjaciel, znajomy ojca z Krakowa, też był we Lwowie i on ich ocalił. Po prostu Niemcy wyznaczali kwotę, kwota to znaczy, że w tym dniu trzeba było złapać „x”, stu, dwustu Żydów. Złapali stu, dwustu Żydów, odesłali ich, teraz on jako policjant żydowski o pewnej randze wyciągnął ich i złapał innych za nich. Kwota, to znaczy ta sama ilość była, ale ich wyciągnął. Spędziłem noc zapłakaną w łóżku sam, u sąsiadów żydowskich, bo to żydowska dzielnica, a nazajutrz oni wrócili.
To było życie za życie, tak.
Wiem, Sperling
O ile wiem, to nie. W końcowych miesiącach wojny Niemcy zabijali wszystkich policjantów żydowskich.
Rodzina kuzyna była w Warszawie na polskich papierach, tak.
Tak, myśmy potem w Warszawie żyli jak najbardziej normalnie, to znaczy wynajęliśmy pokój na ulicy Słupeckiej u pani Jodkowskiej, której męża nie było w domu, bo był w Armii Krajowej, uciekł z domu.
Nie, absolutnie nie.
Jeden bardzo szlachetny i ciekawy wypadek. Oni zaczęli się zastanawiać, skąd mogą wziąć papiery i moja mama wpadła na pomysł. Mamy krawcową, która chodziła po domach i szyła w domach, nazywała się Helena Rozkosz, to było we Lwowie, bardzo sympatyczna kobieta. Mama powiedziała: „Ja jej zaproponuję, że jej dam dużą sumę, żeby ona dała mi swoją kenkartę. Ona potem ogłosi, że zgubiła ten dokument, my już będziemy w Warszawie”. Nie było komputerów, nie było takiej łączności. „Jej się nic nie może stać, a nam to może uratować życie”. Poszliśmy do niej i mama to jej powiedziała. Helena wzięła ten dowód i powiedziała: „Proszę bardzo, to jest pani”. Mama się rozpłakała i powiedziała: „Ile ja pani płacę?”. Powiedziała: „Ja… żebym wzięła pieniądze od pani za uratowanie życia?! Niech panią Bóg ma w swojej opiece”. Byli tacy Żydzi, którzy wydawali fałszowane papiery za pieniądze, a ojciec dostał od kogoś za pieniądze papiery, niefałszowane, to były prawdziwe papiery. Ale on w ogóle tego człowieka nie znał, to ktoś mu załatwił za pieniądze. A mnie, ponieważ ojciec miał inne nazwisko i matka inne nazwisko, to byłem ich bratańcem o innym nazwisku. Oni się nazywali Supel i dla mnie papiery były sfałszowane.
Kupione.
Do Warszawy jechaliśmy już na tych papierach i wtedy wynajęliśmy pokój. Żyliśmy z wielkim strachem, ale w zasadzie normalnie.
Chodziłem do szkoły na komplety, to były dwie klasy w ciągu jednego roku. Pod pretekstem nauki języka niemieckiego – tylko to było dozwolone, gimnazja nie były dozwolone dla Polaków, bo Polacy byli dla Niemców rasa gorsza – na ławce były książki do historii, polskiego, łaciny i tak dalej, a pod ławką były książki do nauki niemieckiego. Był dzwonek, jeżeli było coś podejrzane, że robią jakąś kontrolę, to wtedy zmieniało się te książki.
Nie pamiętam… Kurs języka niemieckiego. W szkole też miałem pewną historię, bo jeden z kolegów powiedział, że ja i jeszcze jedna dziewczynka jesteśmy Żydami i jakoś to się rozeszło. Po prostu nie słuchali go inni, ale miałem wielkiego stracha. Potem to się zrobiło niebezpieczne, bo Niemcy zaczęli odkrywać te gimnazja-komplety. Dla Polaków to może nie było niebezpieczne, dostawali karę, ale dla mnie to mogło się skończyć śmiercią. Przestałem chodzić, już skończyłem trzecią klasę gimnazjalną. Czwartą zacząłem u jednego z profesorów, który mnie uczył fizyki i matematyki, chodziłem do niego do domu.
Tak doszedłem mniej więcej do… 23 lipca 1944 roku to było o ile pamiętam. Niemcy już byli w trakcie wycofywania się ze wschodu, transporty szły przez Warszawę ze wschodu na zachód. Tylko czekałem, żeby usłyszeć szczekaczkę, że bohaterskie wojska niemieckie wycofały się na z góry uplanowane pozycje tu i tu, żeby wiedzieć, co teraz się dzieje. Czekałem na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej i mój tramwaj na Ochotę nie przyszedł. Powiedziałem: „A dobrze, to ja pojadę i przesiądę się, ale ja się boję, że mogę się spóźnić na szczekaczkę”. W chwili kiedy tramwaj ruszył, zauważyłem, że mój tramwaj, ten bezpośredni przyjeżdża. Wyskoczyłem z tego tramwaju, miałem piętnaście lat, niedużo myślałem o niebezpieczeństwie. Przebiegłem drogę transportowi niemieckiemu, on się zatrzymał, pokazał na mnie i nagle jak przechodzę, to cap, szupowiec mnie złapał. Szupowiec to jest Shupo – Shultzpolizei, niemiecka policja, to nie było gestapo, to była niemiecka policja. Złapał mnie i zaczął mnie się pytać, przed kim uciekałem, no to tłumaczę jemu, to nie pomogło. Zawołał gestapo, gestapo przyszło, zabrało mnie, stwierdzili, że jestem Żydem i myślałem, że wszystko skończone.
Zdjęli mi spodnie i widzieli, że jestem obrzezany. Ciotka Zbyszka była zamężna za Białorusina, ją raz złapali i ten Białorusin ją uratował. Zresztą Białorusini byli w dobrej komitywie z Niemcami. Białorusin powiedział mojemu wujkowi, że on ma drogę do gestapo, jakby coś się stało. Znalazł jakiegoś Żyda, który pracował w gestapo jako tłumacz, zresztą on był wtyczką z ramienia Armii Krajowej, bo potem go spotkałem w Powstaniu, kiedy walczył na barykadach jako akowiec. On próbował ratować Żydów, szczególnie dzieci, bo Niemcy mu zabili żonę i dziecko. Na drugi dzień jak on mnie prowadził na przesłuchanie, to mi pokazał obrączkę mamy, żebym wiedział, że to jest swój człowiek. Spotkał się z mamą, mama znalazła do niego drogę i powiedział, że spróbuje mnie uratować. Trzy noce byłem i powiedział mi potem, że niestety sprawa nie wygląda dobrze i żebym się przygotował na najgorsze. Jak po trzech dniach rano on mnie przyszedł zabrać, to byłem przekonany, że mnie biorą na śmierć. Tymczasem powiedział: „Nic się nie bój, jest szansa. Tylko chodź i nic nie mów”. Wziął mnie jeszcze raz do lekarza, to był gestapowiec, główny lekarz gestapo. Ten lekarz mnie znów spuścił spodnie i powiedział: „Oj, Boże! Przecież ja się pomyliłem, ten chłopak nie jest obrzezany”. Wziął mnie, dał mi kartkę frei, po niemiecku wolny. Wyszedłem, zamknęli za mną drzwi, to był zdaje się 26 lipca. Niemcy nie tylko się wycofywali, na drugi dzień mieli palić wszystkie archiwa gestapo w Warszawie. Wtedy ten chłopak, ten Żyd zadecydował: „Ja spróbuję przekupić tego lekarza. On wie, że nazajutrz wszystkie akta się palą. Za grube pieniądze on może się zgodzi”. Tak było, dostał sto tysięcy złotych. Moja mama sprzedała obrączkę ślubną, nie wiem, ile to było warte, może dziesięć tysięcy, a resztę zapłaciła Żegota. Żegota to był krajowy, polski komitet do pomocy Żydom, pod przewodnictwem Kossak-Szczuckiej, Bartoszewskiego i jeszcze kogoś. Tak się uratowałem.
Nie, ktoś ją skontaktował, właśnie przez wujka. Nie mieliśmy żadnych kontaktów. Zostaliśmy bez mieszkania, bo w międzyczasie rodzice uciekli z tego mieszkania, gdzie byliśmy. Mieliśmy znajomą, która ukrywała się u katoliczki, Polki, bardzo szlachetna kobieta. Ona nam powiedziała: „Ja mam syna, ale syn to nie jestem ja. Wy mu nic nie mówcie, po prostu ja mu powiem, że jest taka para z dzieckiem, że chce u niego wynająć pokój”. Mieszkaliśmy tylko dwa dni, a potem ona zawołała nas i powiedziała: „Słuchaj, mój syn się domyśla, że jesteście Żydami. To jest wprawdzie mój syn, ale ja nie jestem za niego odpowiedzialna. Przyjdź tu do mnie, wprawdzie miejsca nie ma, ale wszyscy razem czym chata bogata tym rada, się zmieścimy”. To był 30 lipca 1944 roku. Dwa dni później, to było na ulicy Poznańskiej, wybuchło Powstanie, o którym nic nie wiedziałem, zresztą nie miałem żadnego kontaktu i tam przeżyłem Powstanie.
Ostrowska.
Nie wiem, to była bardzo starsza pani, wdowa. Miała piękną młodą córkę, to znaczy ona była ode mnie dobrze starsza. Na Poznańskiej, nie pamiętam, który numer, zdaje mi się, że to było dwanaście, był wielki budynek, w środku było podwórze i na podwórzu była studnia. Ta studnia dostarczała wodę w czasie Powstania dla całej okolicy. Kiedy w „Zawiszy” myśmy chodzili po wodę, to właśnie do tego domu przy ulicy Poznańskiej i braliśmy ze studni. Mam bardzo smutny incydent. Między innymi naszym zadaniem była poczta polowa i roznoszenie wody dla szpitali. Był jakiś dzień, nie pamiętam który, miałem być odpowiedzialnym za wodę, to znaczy iść z kilkoma chłopcami z wiadrami do tej studni, żeby wziąć wodę dla szpitali. Wieczór wcześniej przyszedł do mnie chłopak, którego pamiętam, miał pseudonim „Lew”, a ja byłem „Grom”, i powiedział: „Słuchaj «Grom», może byśmy się zamienili, ja pójdę za ciebie jutro, a ty pójdziesz za mnie pojutrze, bo ja pojutrze mam coś innego do roboty prywatnie”. Powiedziałem: „Dobrze”. On poszedł, a ja zostałem w komendzie i po kilku godzinach przybiega dziewczyna (a „Lew” chodził w okularach), przynosi zakrwawione okulary i mówi: „To zostało z naszego «Lwa»”. Granat wpadł, dokładnie gdzie chłopcy stali po wodę, i on zginął.
To przeznaczenie, to miałem być ja.
Widziałem go na barykadzie. Nazwiska nie pamiętam, pojęcia nie mam.
Czułem się okropnie i naturalnie nie chciałem tego objawić, żeby nie podejrzewali, że jestem Żydem. Pamiętam taki bardzo nieprzyjemny dla mnie incydent. Była starsza siostra pani Jodkowskiej, wdowa po majorze wojsk polskich, i ona przyszła bardzo wzburzona do domu tej siostry, a myśmy razem jedli kolację przy stole, bo byliśmy w bardzo bliskiej komitywie i ona powiedziała: „Słuchajcie co się stało. Jechałam tramwajem koło murów getta i tam stali ludzie, patrzyli się” – to znaczy po naszej stronie, po polskiej stronie – „i wpadł jakiś zaplątany pocisk i zranił jednego z tych ludzi. A co on jest winien?!”. Chciałem wtedy wybuchnąć: „A co tamci są winni?”. Ale musiałem się opanować, nie mogłem wyrazić na zewnątrz uczuć, które czułem wewnątrz.
A Polacy bardziej. Mój ojciec przeżył szantaż, pomimo tego, że ojciec w zasadzie nie wyglądał na Żyda, ale tym niemniej doczepili się do niego jacyś dwaj Polacy, szantażyści. Ale on tak był pewny swojego wyglądu, że nie dał się szantażować i oni powiedzieli: „To albo nam dasz pieniądze, albo idziemy z tobą na gestapo”. To ojciec powiedział: „Idziemy na gestapo”. Oni tak szli i po drodze coraz bardziej te pieniądze malały, aż w jednym momencie powiedzieli mu: „No dobrze, no to do widzenia, idź sobie. Tośmy się pomylili chyba”.
Na ulicy, tak.
Ja nie widziałem.
Nie jestem w stanie powiedzieć.
Tak, mój ojciec też poddał się operacji i ta operacja się nie udała, operacji, żeby odwrócić obrzezanie. Dziewięćdziesiąt procent tych operacji się nie udawało. To było bardzo powszechne wtedy, to lekarze żydowscy w ukryciu robili. To było bardzo trudne do przeprowadzenia, ojciec też to przeszedł i ja miałem przejść, ale jak to na ojcu się nie udało, to ja nie [próbowałem].
Wszyscy razem czuliśmy nagle poczucie wolności, bo przecież zabijają Niemców, wolna Polska. Co trzeba więcej? Naturalnie od razu powiedziałem rodzicom, że chcę się zapisać. Oni nie bardzo byli za tym, ale nie mogli mnie zatrzymać i poszedłem. Przyjął mnie chłopak, nie pamiętam, zdaje się, że to był kapitan „Maszynka”. Zapytał się, czy chcę iść. W moim wieku, piętnaście lat, mogę iść albo do „Szarych Szeregów”, gdzie będę najmłodszy, albo do „Zawiszy” gdzie będę jednym ze starszych. Powiedziałem: „Wiesz co? Na razie «Zawisza» mi wystarczy. Strzelać to ja nie bardzo umiem”. Zajmowaliśmy się pocztą polową, zajmowaliśmy się wodą. Tu też był antysemicki wybryk mojego bezpośredniego zwierzchnika. On był chyba porucznikiem, zdaje się, że miał pseudonim „Grzmot” czy „Piorun”. Był jeszcze jeden chłopak w naszej grupie, którego podejrzewałem, że jest Żydem, bo miał żydowski wygląd, pseudonim miał „Fregata”. Pewnego dnia, może to było po tygodniu, może po dwóch, przyszliśmy do komendy, on nas zawołał na bok i powiedział: „Słuchajcie, jest nas za dużo i postanowiliśmy, że wam dwóm polecimy żebyście przestali brać udział w Powstaniu, bo jest nas za dużo i nie mamy z wami co robić. Tak że proszę, idźcie do domu i nie przychodźcie więcej”. Mnie to bardzo zdenerwowało, bo od razu zauważyłem, że jest to antysemicki wybryk. Powiedziałem „Fregacie”, z którym zresztą nie mówiliśmy na temat, czy on jest Żydem, czy ja jestem Żydem: „Ja chcę iść do «Maszynki», który jest zwierzchnikiem tego «Grzmota»”. Poprosiłem o wywiad, dostałem go, nazajutrz poszedłem i opowiedziałem „Maszynce” o tym. Wtedy „Maszynka”, pamiętam te słowa do dzisiaj, powiedział: „Jutro rano obydwaj przychodzicie, tak jak codziennie, do waszej komendy. A rachunek z «Grzmotem» zostawcie mnie i bądźcie przekonani, że ja go zrobię”.
Widocznie, nie wiem. Myśmy przyszli na drugi dzień, „Grzmot” w ogóle nic nam nie powiedział i wszystko zostało tak jak przedtem, to znaczy dalej braliśmy udział.
Widocznie on się domyślał i nie chciał mieć Żydów w swoim zespole.
Nie, nikt nigdy nam nic nie powiedział. Przeciwnie, byliśmy wszyscy bardzo zaprzyjaźnieni w walce z Niemcami i nigdy nic nam żaden kolega nie [zarzucał].
Jestem przekonany, że „Maszynka” wiedział, o co się rozchodzi.
Tak.
Nie jestem w stanie pamiętać tego. Niedaleko gdzieś, to wszystko było przecież razem, Śródmieście Południe, przecież nie było łączności.
Z początku na Śródmieście Północ szło się pod barykadą Alejami Jerozolimskimi. Jednym z moich zadań było przeprowadzić bardzo starszego księdza pod tą barykadą. Czołgaliśmy się, trzymałem go i potem dał mi na pamiątkę piękny medalion z Matką Boską, do dzisiaj go mam w swojej szufladzie koło łóżka. Potem wykonali podkop pod Alejami, też się szło pochylonym, ale to już było bezpieczne.
Nie wiedział, że jestem Żydem, nie wiem, czy by mu to przeszkadzało, czy nie. Ale w każdym razie dał mi ten medalion i on jest koło mojego łóżka w szufladzie, zawsze.
Tak, czasami przed południem, czasami popołudniu, czasami w nocy, były takie, ale nie pamiętam dokładnie.
Nocowałem zawsze w domu, to znaczy w piwnicach, bo bombardowali bez przerwy Niemcy z jednej strony, Rosjanie z drugiej strony.
Tak, były dwie. Też razem zbombardowali dom i potem gasiliśmy pożar w ten sposób, że robiliśmy sznur, wiadro, wiadro, wiadro i jakoś się nam udało ugasić ten pożar.
Nie, nie byłem ranny.
Widocznie, tyle ile ludzi zginęło, dwieście tysięcy ludzi przez dwa miesiące.
Tak, naturalnie.
Nie roznosiłem listów do domów, roznosiłem listy do jednostek wojskowych. Te jednostki były zawsze albo w domu, albo pod barykadą. Przyjmowali mnie z wielkim entuzjazmem, bo chcieli mieć łączność przecież z ludźmi, którzy do nich piszą.
Przede wszystkim był jeden moment co wieczór i moim zdaniem to był absolutnie błąd rządu polskiego w Londynie. Wszyscy szliśmy o siódmej godzinie [słuchać radia] – to był Londyn po polsku, wiadomości. Te wiadomości się zawsze zaczynały pieśnią, wierszem Ujejskiego „Z dymem pożarów, z krwawym…”. Myśmy wszyscy te dymy pożarów mieli w głowie i nie rozumiem dlaczego, żeby nas jeszcze bardziej zgnębić, to zaczynali tą transmisję z tym przygnębiającym wierszem czy pieśnią.
Druga rzecz bardzo nieprzyjemna, to był desant, jaki widzieliśmy, to było… nie wiem, nie pamiętam... 15 września czy 20 września. Wciąż mówili, że wojsko polskie z Anglii tu zrobi desant. Nagle widzimy pełno samolotów leci i skaczą. Okazuje się, że to były lalki i w tych lalkach były różne ulotki, cukierki i tak dalej. Myśmy myśleli, że tu polskie lotnictwo skacze, żeby nas uwolnić od Niemców. To był bardzo nieprzyjemny moment.
Tak.
Nie, [chodziłem] dlatego, że może to pomoże, nie zaszkodzi. Przecież nie byłem wierzącym ani chrześcijaninem, ani Żydem nigdy, ale nie przeszkadzało mi to.
Ponieważ myśmy byli na Śródmieściu, to myśmy byli do ostatniego dnia, kiedy wolno było. Armia Krajowa wyszła z honorem, to znaczy jako żołnierze. W „Zawiszy” mieliśmy do wyboru albo wyjść z wojskiem, albo wyjść z ludnością cywilną. Za poradą rodziców wybrałem wyjście z ludnością cywilną, bo chciałem być z nimi. Miałem piętnaście lat i bałem się, że jak wyjdę z wojskiem, to mogą łatwiej wykryć moje żydostwo. Szliśmy na Dworzec Zachodni pod eskortą niemiecką. Po drodze widzieliśmy, jak Niemcy chodzą z płomieniem i palą domy od jednego do drugiego, po prostu szli i palili Warszawę. Warszawa nie tylko została zburzona, zbombardowana, ale oni palii, był rozkaz Hitlera, że z Warszawy nie zostanie ani jednego muru. Szliśmy na Dworzec Zachodni, gdzie pociąg miał nas zawieźć do Pruszkowa, do obozu. Na ten sam Dworzec Zachodni przyjeżdżali Polacy zmobilizowani przez Niemców, żeby kopać okopy przeciwczołgowe, bo Niemcy się przygotowywali do napadu Rosjan na Warszawę. Ci Polacy, chłopcy, którzy przyjeżdżali… legitymacją wejścia do tego wolnego pociągu była łopata do kopania rowów. Każdy z nich przywoził po pięć łopat i rozdawali nam te łopaty. Mnie i ojcu udało się schwycić łopaty i od razu żeśmy się przyłączyli do nich. Nas nie wywieźli do Pruszkowa tylko pojechaliśmy tym wolnym pociągiem.
Wysiedliśmy w Piastowie, zapukaliśmy do pierwszego mieszkania i powiedzieliśmy: „Jesteśmy uciekinierami z Warszawy. Czy można u was przenocować?”. Powiedzieli: „Naturalnie”. Zostaliśmy kilka dni. Potem poszliśmy, bo była RGO, Rada Główna Opiekuńcza i tam skierowywali uciekinierów z Warszawy do chłopów. Nas skierowali do jakiejś wsi zapadłej w okolicy Sochaczewa albo Łowicza. Zapadła, bo z pociągu trzeba było iść trzy kilometry na piechotę. Rolnik, który tam mieszkał miał obowiązek nas utrzymywać, a myśmy mieli obowiązek pomagać mu w rolnictwie. To było bardzo duże osiągnięcie RGO, nie wiem, czy obydwie strony były z tego takie zadowolone, bo myśmy nie bardzo umieli pracować w rolnictwie, a on nie bardzo chciał nas utrzymywać, ale jakoś to przeszło. Mój ojciec do czasu, jak mnie złapali, pracował w jakiejś fabryce, gdzie kierownikiem był Niemiec, właściwie Austriak, ale to jest to samo. Zaczął szukać tej fabryki, okazało się, że ona przeniosła się do Częstochowy. Znalazł ją i oni mu wydali Ausweis, legitymację do pociągu, że może przyjechać do nich. Widocznie wtedy nie wolno było Polakom jechać. Pojechaliśmy, to było już około 10 stycznia 1945 roku. 17 stycznia w stołówce jedliśmy obiad i nagle słyszymy strzały na ulicy, okazało się, że Rosjanie właśnie przebyli linię frontu, już byli wewnątrz i Niemcy uciekali. Z jednej strony czołg rosyjski, z drugiej strony czołg rosyjski, a tutaj Niemcy uciekali, jeden do drugiego pif paf, nie ma Niemców. Tak właśnie zostaliśmy oswobodzeni.
Tak.
Dlatego że nie mam dużej fantazji i powiedział mi, że nasz… jest „Piorun”, a obok niego jest „Grzmot”. To powiedziałem: „No to ja będę «Grom». Nie ma takiego?”. „Nie ma takiego”. To już jestem „Grom”.
Do swojego nazwiska wróciłem zaraz po wojnie. Wróciłem do Krakowa z Częstochowy, połowę na piechotę, jeszcze nie było pociągów, pociąg był tylko do Trzebini. Od Trzebini szedłem z ojcem na piechotę, matka została w Częstochowie. Dowiedzieliśmy się, że jeszcze nie ma pociągów, i żeśmy doszli do Krakowa. Ale nie wróciliśmy do mieszkania poprzedniego, bo ojciec zrobił może błąd, ale był za bardzo ludzki. Jak przyszliśmy do naszego mieszkania, to człowiek, który tam mieszkał, po prostu zaczął błagać, żeby go nie wyrzucać z tego mieszkania i ojciec mu przyrzekł, że go nie wyrzuci i nie mieliśmy gdzie mieszkać.
Wyjechałem dlatego, bo od 1946 roku zrobiłem się syjonistą, byłem członkiem organizacji syjonistycznych, które były dozwolone do 1 stycznia 1950 roku. Potem zostały przez Polskę Ludową zabronione i już wtedy, w 1949 roku podałem prośbę o wyjazd. Większość moich kolegów wyjechała w 1950 roku, a mnie odmówili, do dzisiaj nie wiem dlaczego. Przypuszczam, że dlatego, że byłem właśnie w organizacji syjonistycznej, żeby na złość.
Rodzice zmarli w Izraelu.
Na pewno.