Moje nazwisko Antoni Chełkowski, o pseudonimie „Kędzierzawy”. Powstanie Warszawskie zastało mnie u zbiegu ulic Wiejskiej, Górnośląskiej i Piusa XI, to jest naprzeciwko bramy wjazdowej dawnego Szpitala Ujazdowskiego. Działalność moja, w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego odbywała się właśnie na terenie Szpitala Ujazdowskiego.
Przed rokiem 1939 byłem uczniem, nie pamiętam już w tej chwili, czwartej, czy piątej, czy szóstej klasy, szkoły podstawowej. Mieszkałem z rodzicami w majątku Dzierżanów w województwie poznańskim.
Moja rodzina to była rodzina o szalenie głębokim patriotyzmie, bardzo szlachetna, głęboko wierząca. To były rodziny, które charakteryzowały się właśnie w ziemiaństwie. Typowa ziemiańska rodzina. Moi rodzice - ojciec pochodzi z rodzeństwa, gdzie było ich dwanaścioro, matka pochodzi z rodzeństwa, gdzie były trzy siostry. Ja pochodzę z rodzeństwa, gdzie nas było sześcioro.
Wybuch wojny to zapamiętałem do dnia dzisiejszego, bo to są przeżycia, których niestety nie można zapomnieć. To są przeżycia utrwalające się bardzo, bardzo głęboko. Mogę powiedzieć taką historię, że majątek, w którym przyszedłem na świat, w którym się wychowywałem do lat dziewięciu, był trzy kilometry od granicy niemieckiej, więc my byliśmy absolutnie przygotowani na wypadek wojny. Nie wiem, czy to było dzień przed wybuchem wojny, czy w dniu wybuchu wojny. Pojechaliśmy, bo nie było wtenczas innej komunikacji tylko matka miała [samochód], bo ojciec był zmobilizowany, był w wojsku, matka załadowała nas do samochodu i pojechaliśmy o kilkadziesiąt kilometrów do majątku moich dziadków do Śmiełowa. Tam już właśnie, nie wiem, to był pierwszy, czy drugi, czy trzeci dzień wojny, zastaliśmy wycofujące się już oddziały wojska polskiego i niesamowite pożary. Pożary i budynków, i gospodarstw wiejskich, i stodół, i innych jakichś. Z pól było wszystko zwiezione i po prostu przygotowane na następny rok bytu Polski, a to zostało wszystko, prawda, zgrabione, spalone. To są niesamowite, niesamowite w ogóle przeżycia.
Większość, właściwie nie tyle większość, ile wszystkich właścicieli ziemskich i nie tylko właścicieli ziemskich, bo i fabrykantów, Niemcy aresztowali. Nas też aresztowali w pierwszych dniach października. Dostaliśmy się do obozu przejściowego, gdzie było około dwustu osób zgromadzonych, w tym wszyscy to byli właściciele ziemscy. Nie będę tu wymieniał nazwisk, ale to były bardzo znane, historycznie znane rody szlacheckie. Tam przebywaliśmy, w okropnych warunkach, bo się spało na podłodze wyścielonej tylko słomą. Warunki życiowe były niesamowite i tam byliśmy około czterech miesięcy.
Nie, nie, nie. To był po prostu pałac. Jeden z domów, w którym właściciel ziemski też był aresztowany i on jako aresztant też tam siedział. Ale te domy były o dużej powierzchni, w związku z tym te sto osiemdziesiąt, dwieście osób, o których mówiłem, tam po prostu [zostało umieszczonych]. Nie było jakichś innych pomieszczeń. Prycze były porobione i tam my mieszkaliśmy. Naturalnie te obozy to były pod kontrolą policji, pod kontrolą żandarmerii niemieckiej. Potem, po czterech miesiącach, zostaliśmy w któryś z zimowych dni, już nie pamiętam, który to był, ale w każdym razie zima, ogromne mrozy były, zostaliśmy odwiezieni na stację kolejową, gdzie zostaliśmy załadowani do pociągu. Naturalnie nie ogrzewanego. Cztery, czy pięć dni jechaliśmy pociągiem na Wschód. Minęliśmy Warszawę, pamiętam jak byłem w Warszawie, ale Warszawę zastałem przysypaną śniegiem. Pamiętam do dzisiaj też podwarszawskie zabudowania. W pewnym momencie pociąg zatrzymał się na stacji Ryki, już po minięciu Warszawy. Tam po niemiecku zaczęli krzyczeć ci żandarmi, którzy nas wieźli. Naturalnie po niemiecku: Raus! Raus! Wychodzić z tego! To jest koniec jazdy!”” Z tym, że my byliśmy ubrani w stroje jesienne właściwie, bo w listopadzie nas [zabrali], a tutaj nas wyrzucają i był mróz, nie wiem, piętnasto, czy osiemnastostopniowy. Po wysiedleniu powiedzieli: „A teraz jesteście wolni, możecie zrobić sobie, co chcecie”. Mogę tylko powiedzieć o mojej rodzinie. Mój ojciec jest z 1900 roku, a zatem miał trzydzieści dziewięć lat, matka była w tym samym wieku. Zima jest, mróz i nie ubranych sześcioro dzieci. Najmłodsze jest z 1935 roku, więc miał cztery lata mój najmłodszy brat. Ale jednak [trzeba] powiedzieć, że społeczeństwo polskie, nasze społeczeństwo natychmiast się zorganizowało. Przecież tam było w pociągu, w tych wagonach, nie wiem, parę tysięcy osób. Jakoś tak załatwili, że my w przeciągu paru godzin zostaliśmy rozlokowani wśród tego miasta. Małego miasteczka Ryki. Wiem, że był dyrektor, nie wiem czy to była wytwórnia piwa, jakiś zakład przemysłowy w każdym razie. Ten kierownik zakładu przemysłowego, pan dyrektor, zwrócił się do moich rodziców. Mówi: „Proszę państwa, ja niczym innym nie dysponuję, tylko tu. No może jakiejś słomy przyniesiemy, czy coś, żebyście państwo parę dni [przenocowali]”. Tak, że też tam byliśmy. Pięć, czy sześć dni, już nie pamiętam dzisiaj.Tam zapadła decyzja?
Dwie takie przeżyłem. Dostaliśmy zadanie trzy, czy czteroosobowe, naszego zastępu, żeby na Moście Poniatowskiego pomalować, nie wiem czy malowaliśmy kotwicę, czy dopisek verloren do „V”. Niemcy chwalili się, że zwyciężali na wszystkich frontach i malowali białą dużą, na około metr, literę „V”, czyli Victoria – zwycięstwo, a my dopisywaliśmy verloren, czyli przegrany. Niemcy są przegrane. Mówię koledze: „Słuchaj, idzie oddział trzyosobowy”. Dwóch wojskowych z karabinami i oficer niemiecki, a on mówi, nie chcę użyć słowa, jak on odnosi się do Niemców, mówi: „Mnie to nie interesuje, będę to nadal pisał”. My się jednak zlikwidowaliśmy i jego zauważył ten właśnie oficer. Chwycił go z tyłu za ubiór i niestety zszedł na dół - my to wszystko obserwowaliśmy - i na ulicy Solec, na dole był posterunek granatowej policji. Tam go odprowadził. My wtedy zorientowaliśmy się, że po jakimś czasie, ta cała trójka wojskowych odeszła, więc natychmiast zameldowaliśmy naszym zwierzchnikom, naszym dowódcom, którzy nam dali to zadanie, że taka i taka sprawa jest, i że Maciek właśnie tam i tam przebywa. Normalnie następnego dnia poszliśmy do klasy i jakoś, dziwna rzecz, że nasza opiekunka, ta, o której już wspomniałem, pani Zofia Kaczyńska, wezwała mnie i mówi: „Antek! Antek! Chodź. Coś mam do ciebie. Co to wczoraj było? Proszę natychmiast mnie powiedzieć, co było wczoraj!”. Więc naturalnie, bo wiedziałem, że ona też jest [w konspiracji], przecież ona nas między innymi do podziemia protegowała, dokładnie opowiedziałem co jest i ona mówi: „Słuchaj, bardzo proszę nie przychodzić do klasy. Jeżeli macie możliwość gdzieś [się ukryć], zmieńcie mieszkanie, żeby Maciek nie wygadał się gdzie wy mieszkacie. Postaramy się go wyciągnąć”. Naturalnie to wykonałem, nie mieszkałem przez parę dni u siebie na Wiejskiej, ale potem się okazało, po trzech, czterech dniach, że Maciek został wykupiony. No i wyszedł.A druga taka historia, to któregoś dnia, to był chyba koniec kwietnia, początek maja 1944 rok. Mówią: „A słuchajcie, wiecie co? Kolegę musimy przeprowadzić”. Czterech czy pięciu jest potrzebnych do przeprowadzki. Poszliśmy na Kopernika i powiedzieli mi: „Słuchajcie, z Kopernika weźmiecie, bo ten weźmie krzesło, tamten weźmie stół, tamten jeszcze jakiś mebel i tak dalej i hejże, na Tamkę. Musicie tam [zanieść.] A ty Antek weźmiesz stół”. Pamiętam, drewniany stół i miał bardzo grube nogi. Ciężkie to było jak nie wiem, ale jak się ma lat piętnaście, to jednak trochę siły [jest]. Znieśliśmy to wszystko i niesiemy. Nie wiem czy to było od Kopernika, czy może Foksal, już teraz nie pamiętam, ale narożne domy [tam byøy]. Wspaniała secesyjna Warszawa. Niesiemy w kierunku Tamki. Patrzę, w jednej bramie stoi kolega, myślę sobie: „No nic, przyszedł tutaj”. Dalej, dalej, w następnej bramie znowu widzę znajomą twarz. Coś mnie to zaciekawiło, myślę sobie: „Kurczę blade! To w jakąś straszną historię wpadłem”. Naprawdę nie wiem, co to się dzieje. […] Zanieśliśmy na Tamkę, tam gdzie [nam] pokazano adres i tak dalej. Skończyła się akcja. Ale następnego dnia dowiaduję się, czy, nie wiem, może parę dni później, bo to może nie było tak od razu, „Czy ty wiesz, w jakiej akcji ty [brałeś udział]?”. Mówię: „No jak to? Kolesia przeprowadzałem. Jakieś stare meble, [przenosiliśmy]”. – „Ale w tym meblu starym, w tych nogach, to była radiostacja”. A z kolei kolega, ale to już było w pięćdziesiątych latach, jak się zgadałem z nim – z mojej klasy kolega – to powiedział mi tak: „Tyś niósł ten stół, a ja niosłem bardzo ciężkie przedmioty, w których były zapasowe lampy do radiostacji”.
Może jeszcze wrócę do [okupacji]. Nie pamiętam, kiedy to było, ale to wiosna była, więc to musiał być chyba 1943 rok. Po wstąpieniu do harcerstwa, trzeba było jednak załatwić przysięgę. Nasz wódz, „Dzikich Pól”, kolega Kamiński, powiedział: „Słuchajcie, - tego i tego dnia - proszę się przygotować, będziemy składać przysięgę”. Dostaliśmy też rozkaz zaszyfrowany: „Na ulicy Francuskiej, pod numerem czwartym, właścicielem mieszkania będzie wasz kolega harcmistrz i tam proszę się zgłosić”. Naturalnie, żeby zachować tajność, było hasło, był odzew. Było też szkolenie między innymi. My to wszystko wykonaliśmy i tam się zebraliśmy. Było kilkanaście albo kilkadziesiąt osób. Koło dwudziestu paru osób było, którzy musieli złożyć przysięgę. W pewnym momencie drzwi się otworzyły i [dowódca] powiedział: „A teraz właśnie będziemy składać przysięgę, proszę przejść dalej”. Wchodzimy do pokoju, wspaniale jest udekorowany – po lewej stronie flaga biało-czerwona z lilijką, a pod flagą zmięta flaga niemiecka ze swastyką przebita finką. W takich warunkach składaliśmy przysięgę harcerską, cała rota była harcerska, na wierność.
Tam byłem oficjalnie. A teraz wracam do pytania czerwiec – lipiec 1944 roku. Po zdanej maturze, w końcu czerwca pojechałem do moich rodziców do Brzózy. Tam już się zaczęło w pierwszych dniach lipca. Front ze Wschodu zaczął postępować i dokładnie w ostatnich dniach przed wkroczeniem Rosjan, uciekliśmy do Brzózy. Jaka była komunikacja? No też konikami. Konikami do Brzózy, ale nie tylko z naszą rodziną, bo inne osoby też chciały się dostać do Warszawy, uciec z tego pola walki. Między innymi córka autorki, Kossak-Szczuckiej z nami do Warszawy jechała. Do Warszawy przyjechaliśmy około dwudziestego dziewiątego albo trzydziestego lipca. Miałem się pierwszego sierpnia zameldować w moim zgromadzeniu, ale jakoś tak wyszło, że nie doczekałem. Siostra wyszła i niestety już nie przyszła do nas do mieszkania. Natomiast my zostaliśmy w mieszkaniu i już „godzina W” nas zastała. Niestety nie mogliśmy się gdzie indziej poruszać, jak tylko przebiegać przez Górnośląską do bramy Szpitala Ujazdowskiego.
Nie. Nie wiedziałem, że jest w konspiracji, ale ona nie była w konspiracji. Ona po prostu wyszła z domu do znajomych, do rodziny i tam przebyła całe Powstanie. Z tym, że ona dopiero we wrześniu wyszła z Warszawy.
Nie. Moi rodzice nie wiedzieli. Tak samo jak ja nie wiedziałem, że ojciec był bardzo związany z Armią Krajową, w oddziale w powiecie kozienickim. Tam wszyscy właściciele i kierownicy gospodarstw czy majątków [ byli zaangażowani], to była wspaniała organizacja. Wiadomo było, że przecież oddziały Armii Krajowej stacjonujące w lasach musiały mieć pełne zaopatrzenie. Zarówno w żywności, jak i w transporcie. To było wszystko uzgodnione, tam było wiadomo, że tego i tego dnia, tyle i tyle podwód trzeba dostarczyć w to i w to miejsce i ci gospodarze, czy właściciele majątków, czy rządcy tych majątków, oni to z góry respektowali, bo oni byli członkami tej organizacji.
Tam trafiłem. Ze względu [na to, że] jak chodziłem do szkoły na ulicę Śniadeckich - [tam] uczęszczali chłopcy, bo to była tylko męska szkoła - z okolicy, z okręgu i w Szpitalu Ujazdowskim kolegów miałem, więc po prostu do nich dołączyłem. Oni już wiedzieli, bo byli we własnej organizacji, właśnie na terenie szpitala. Oni kierowali mną, przyjęli mnie tam.
Pierwsze zadanie, jakie dostaliśmy - dosłownie w pierwszym, czy w drugim, czy w trzecim dniu Powstania już Niemcy spalili ciąg czerwonych budynków Szpitala Ujazdowskiego przy lewej stronie ulicy Piusa. Nas proszono, żeby wynosić rannych, żeby wynosić pacjentów i gasić, ale czym gasić? Wody nie było. Przecież już w wodociągach nie było wody. Tylko, że jednak były ujęcia własne, więc my z tych ujęć szpitalnych korzystaliśmy. Poza tym udzielaliśmy pomocy chorym, udzielaliśmy pomocy różnego rodzaju zwierzętom, które się na tym terenie znajdowały. Jak już wspominałem, tam były i konie dla przewozu chorych, dla karetek pogotowia. Były karetki samochodowe, ale jeszcze były i konne. Poza tym, organizacja szpitalna miała hodowlę bydła dla mleka, hodowlę bydła dla mięsa, hodowlę trzody chlewnej, też dla mięsa. Było bardzo wielkie ograniczenie w czasie okupacji, jeśli chodzi o żywność, i ci dyrektorzy, kierownicy poszczególnych wydziałów wiedzieli, co robić, a że w szpitalu były te zabudowania, to po prostu [tam je trzymano.]
Byłem do samego końca istnienia szpitala, do dwudziestego czwartego sierpnia. Dwudziestego czwartego sierpnia przyszedł rozkaz wymarszu szpitala. Nie tylko sam szpital był ewakuowany, ale i część Górnośląskiej, przylegającej do Szpitala Ujazdowskiego. To wszystko było, Myśliwiecką w dół, sprowadzane. Potem Agrykolą w górę na Szucha, tam w kierunku już Pruszkowa, przez Wolę.
Nam się udało po części zmylić szlak, który Niemcy wyznaczyli i w Ołtarzewie oraz w Ożarowie pierwsze noce już spędziliśmy.
Nie. Nam się udawało [przejść], mimo ostrzału niemieckiego na ulicy, bo tam była zrobiona mała, [barykada], albo wykop był, albo z cegieł usypane wzniesienie. My po prostu się czołgaliśmy [albo] schyleni przebiegaliśmy. Kule nam świstały, ale co robić? Niestety takie były warunki i do tego, przez trzy tygodnie, czy prawie cztery tygodnie, się przyzwyczailiśmy.
Ojciec był pod tym względem uczciwy: „No słuchaj, trzeba pomagać. Nie będziesz tutaj siedział. Trzeba pomagać. Takie jest życie”. Mama się bardzo denerwowała. Mama się bardzo tym wszystkim przejmowała. Już nie chcę mówić o tym, ale potem strasznie to odchorowała.
My niestety tego, co potem usłyszałem, że był entuzjazm na Starówce czy w Śródmieściu, gdzie były wywieszane flagi biało-czerwone, tego nie mieliśmy. Dlatego, że to nie był teren operacji wojskowych. To był raczej teren operacji pomocy ludziom, którzy mieli zagrożenie życia, bo byli chorzy. Część z tych chorych, to między innymi wojskowi jeszcze, bo przecież tam i część wojskowych Polaków było. Nie wiem, jak oni się tam znaleźli. W każdym razie w mundurach jeszcze byli.
Z 1939 roku.
Nie. Tam nie. Ja w każdym razie nie widziałem. Ze względu na to, że to była część odgrodzona. Nie wiem z jakiej strony. Tutaj przecież od strony Szucha, z drugiej strony Szpitala Ujazdowskiego, tam [była dzielnica niemiecka], sektor niemiecki.
Bardzo słuszne pytanie, bo przecież w tym domu, gdzie mieszkałem, to była jedna kamienica pięciopiętrowa i tam kilkadziesiąt osób mieszkało.
Powiem taką rzecz, że część ludzi, którzy tam mieszkali, część mieszkańców, absolutnie nie zdawała sobie sprawy co [ich] czeka w wyniku akcji „W”, że nie będzie telefonów, nie będzie wody, nie będzie żadnego ogrzewania, gazu nie będzie i nie będzie jedzenia. Ale nie wiem czy to jakaś zapobiegliwość polska, w każdym razie jak zaczęliśmy szukać po piwnicach, to okazuje się, że jeszcze jest i parę kilo kartofli, że jeszcze jest jakiś worek kaszy, jeszcze jest jakieś pół worka mąki, a niezależnie od tego, jeszcze z tego szpitala też dostawaliśmy [żywność]. W ten sposób, te trzy tygodnie jakoś się przetrwało, ale muszę powiedzieć, że to nie były jakieś luksusy, żebyśmy chodzili spać najedzeni czy zaspokojeni. Po prostu jednak się czuło, że organizm więcej potrzebował niż dostawał. Ale przeżyliśmy.
Z tego co wiem, ci mieszkańcy Wiejskiej 2 i chorzy ze szpitala, którzy w naszej grupie szli, a tam kilkaset osób szło, to jednak nie widziałem, żeby po drodze ktoś był zamordowany, czy po drodze ktoś został, ze względu na to, że zmarł. Jednak do momentu, kiedy minęliśmy już Wolę i potem małą grupką odskoczyliśmy, bo już się ciemno robiło ta grupa była cała. Nie wiem dlaczego, jakim cudem, nie wyobrażam sobie tego, że nam się to udało.
Życie religijne było prowadzone tak, jakby w ogóle nie było okupacji. Byłem bierzmowany w czasie okupacji. Przyszedł okres, że należy uzyskać wyższy stopień chrześcijaństwa, czyli stopień bierzmowania. Przyszedł ten okres w życiu i nasi kapłani, księża, po prostu nas tak prowadzili przez czas okupacji, że my pod tym względem nie straciliśmy nic.
A w trakcie samego Powstania przecież wszystkie szpitale miały swoją służbę religijną. To nie tylko był katolicyzm, ale tam były też i inne wyznania. To była normalna historia. My w czasie Powstania chodziliśmy na msze do kaplicy w Szpitalu Ujazdowskim. Tam się [wszystko] normalnie odbywało, ale to zasługa księży, którzy to prowadzili. Jako chłopak piętnastoletni, to odbierałem to tak, że to jest ich powołanie i oni z tej drogi nie zejdą i swoją posługę religijną muszą wypełnić i wypełniali.
Oczywiście. To były normalne, codzienne msze, a niezależnie od tego, jak był jakiś pochówek, bo musiały być, to były i okolicznościowe. Naturalnie na wszystkich nie byłem, bo nie mogłem być, ale przypuszczam, że jak była wielka strzelanina, czy coś takiego, to albo się przerywało, albo się odkładało na następną.
Tak. Byliśmy dokładnie informowani co się dzieje na terenie Warszawy.
Myślę, że były [przekazywane] przez posłańców. Przez posłańców z rozkazami, bo przecież szpital to nie była jakaś wyodrębniona jednostka. To była jednostka, która, myślę, była w organizacji całego miasta, w organizacji wszystkich szpitali. A, że ta część, z tego co się zorientowałem, może się mylę, ale jako chłopak szesnastoletni, myślę, że była jednak otoczona wkoło Niemcami, tam po prostu nie było oddziałów walczących. Nie było oddziałów walczących na terenie Szpitala Ujazdowskiego.
Nie widziałem.
Nie. Też nie. Nie słuchałem.
Nie. Nie miałem styczności z takimi.
Tam się oddzieliliśmy. Wiem, że w pewnym momencie w Ołtarzewie znaleźliśmy się na drodze idącej w kierunku Poznania. W pewnym momencie skręciliśmy w prawo. U jakiegoś rolnika, u sadownika znaleźliśmy się. Rodzice się przedstawili, on się też przedstawił. Pan Jabłoński był. Mówi: „Skąd jesteście?” Rodzice mówią: „Właśnie w tej chwili uciekliśmy z Warszawy”. – „A, no to zatrzymajcie się u nas.” Tam byliśmy cztery czy pięć dni. Ze względu na to, że to było przy samej strategicznej szosie, ojciec powiedział: „Nie, nie, nie. Musimy przejść na drugą stronę torów kolejowych”. Do miejscowości, do osady, która się nazywała Duchnice. Tam znaleźliśmy wolną izbę u gospodarza i tam byliśmy parę dni. W pewnym momencie, to był już koniec sierpnia, szalony huk. Ale to był niesamowity huk. Wyskakujemy, okazuje się, że w odległości kilkunastu, czy kilkudziesięciu metrów od torów kolejowych, na których Niemcy podwieźli armatę, stała kolubryna, z której zostały wystrzelone pociski pięćset- czy sześćsetkilogramowe na teren Warszawy. Tam też kilka dni [byliśmy]. I to co godzinę, czy co pół godziny [wystrzelała], nie wiem jaka była technologia ładowania tego ogromnego pocisku, krowy tak zwanej, do armaty. To było co jakiś czas, regularnie odpalane w kierunku Warszawy. Ojciec powiedział: „Słuchajcie, tutaj niestety już też to za dużo nas kosztuje”. Stamtąd pojechaliśmy w kierunku Szymanowa. W Szymanowie jakąś kwaterę znaleźliśmy i tam przetrwaliśmy koniec roku 1944. 17 stycznia 1945 roku Szymanów został oswobodzony przez Rosjan.
Przez Armię Czerwoną, ale to była straszna rzecz. Nieprawdopodobne przeżycie. Ojciec powiedział: „Słuchajcie, wkroczyliśmy w następną okupację”. Niestety tak było.
Ojca słowa się ziściły. Mimo, że ojciec, jeśli chodzi o przywiązanie do wykonywania obowiązków patriotycznych, to był urodzony patriota, urodzony Polak, z krwi i kości. Ojciec z wykształcenia rolnik, natychmiast, już w marcu 1945 roku, zgłosił się do Poznania, do przedstawicielstwa rządu. Przedstawił się jaką profesję reprezentuje, że reprezentuje profesję rolniczą i prosił o wskazanie jednostki organizacyjnej lub rządowej, w której mógłby swoje doświadczenia, swoją wiedzę, swój fach kierować. Tak został skierowany do organizacji gospodarstw rolnych, które w pierwszej fazie nazywały się Państwowe Zakłady Ziemskie, PZZ-y.
Po 17 stycznia, to było w jakichś pierwszych dniach lutego, dwa tygodnie po oswobodzeniu, ojciec powiedział: „Słuchajcie, nasze zadanie jest takie, żeby dojechać do miejsca waszego urodzenia”. Czyli z powrotem do Dzierżanowa, do poznańskiego. Posuwaliśmy się dokładnie parę kilometrów za frontem, idącym na zachód. W połowie marca dojechaliśmy, to znaczy całą piątką, bo siostry nie było. Siostra była w innej części rodziny. Ale moi rodzice i nasza piątka, pięciu braci, znaleźliśmy się w okolicach końca marca, w naszym miejscu, gdzie wszyscy się urodziliśmy, czyli w Dzierżanowie. Tam też ojciec, jak już wspomniałem, udał się do Poznania, żeby służyć rządowi polskiemu, a matka, też z wykształcenia rolnik, to zniszczone w czasie działań wojennych gospodarstwo, po Niemcach, po prostu zaczęła prowadzić. Prowadziła dwa miesiące. Przez cały kwiecień i maj. Niestety w maju, ze względu na to, że 6 września 1944 roku została wydana ustawa o przejęciu wszystkich gospodarstw rolnych na rzecz Skarbu Państwa – tak zwana reforma rolna, dekret bierutowski, dekret wydany niestety nie w Warszawie tylko w Moskwie - na podstawie tego dekretu przyjechała przedstawicielka rządu i powiedziała mojej matce: „Proszę pani, w przeciągu dwóch godzin proszę opuścić to gospodarstwo”. Po raz drugi w przeciągu tych siedmiu lat, zostaliśmy wyrzuceni z naszego kilkusetletniego dziedzictwa, bo to przecież te majątki, to nie tylko nasz majątek, ale w okolicy były majątki braci mojego ojca. To cały klucz był.
Pojechaliśmy, ze względu na to, że ojciec został przeniesiony służbowo, jako dyrektor Państwowych Gospodarstw Ziemskich, PZZ-ów, do Szczecina.
Nie. Naukę kontynuowałem w Gdańsku. Zrobiłem jeszcze, przed wyjazdem rodziców do Szczecina zrobiliśmy w naszym powiatowym majątku w Krotoszynie maturę, w czerwcu 1945 roku. Pojechałem do Gdańska i tam rozpocząłem w 1946 roku, w październiku, studia na wydziale inżynierii lądowo-wodnej Politechniki Gdańskiej.
Powiem może o takiej historii. Ale ona dopiero później wyszła, bo w pięćdziesiątych latach. Nie wiem czy to intuicja była, czy przeznaczenie. W każdym razie powiedziałem, że w tym układzie, w tej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, ja się nie będę ujawniał. Po prostu zataiłem to i miałem ogromne trudności z dostaniem się na studia. Każdy był prześwietlany, każdy był sprawdzany z jakiej inteligencji pochodzi, czy przypadkiem nie z ziemiaństwa, w każdym razie czy nie z tego typu społeczeństwa. Mnie uratowała jedna rzecz. Przed wojną jeszcze, w poznańskim, rejestracja urodzin odbywała się już nie w kościele, czyli w urzędach kościelnych, tylko już w urzędach państwowych. Miałem to szczęście, że moim urzędem stanu cywilnego był urząd w Koźminie, powiecie koźmińskim, w województwie wielkopolskim. Do urzędniczki zwróciłem się osobiście, żeby mi dała zaświadczenie, metrykę urodzenia, bo skończyłem maturę i chcę iść na wyższą uczelnię. Ale nie napisała tam stanowiska ojca, pochodzenie, tylko w pochodzeniu napisała mi – inteligencja, a w zawód ojca, wpisała nie właściciel ziemski, tylko napisała mi – inżynier rolnik. Ojciec skończył uniwersytet w Poznaniu, skończył studia i uzyskał właśnie stopień inżyniera rolnika. Tym sposobem zostałem, że tak powiem, zmazany z tego przecinka mojego społecznego pochodzenia, z ziemiaństwa. Przecież to była najgorsza historia. Niezależnie od tego, muszę się też tutaj przyznać, że popełniłem i trochę przestępstwa, bo jak składałem papiery, to dziekan - zresztą wspaniały, wspaniała osoba, mam dużo szacunku do niego, bo bardzo nam w tym czasie pomagał - spytał się mnie: „Proszę pana, czy pana wuj jest ministrem rolnictwa?”. A ja powiedziałem: „Tak”. Dlaczego popełniłem [przestępstwo]? Po prostu skłamałem. Nasze nazwisko jest, „k” w środku, Chełkowski, a minister wówczas był z PSL-u, Chełchowski, miał „ch” w środku. Ale po angielsku „ch” to się czyta jako „k”, więc w razie czego, to miałem [tak] powiedzieć. Tym sposobem, bo to był bardzo dobry znajomy tego pana, dziekana inżynierii lądowo-wodnej, [dostałem się na studia].A poza tym się nie ujawniałem. Zresztą potwierdziło to, [że dobrze zrobiłem,] że się nie ujawniałem, już po studiach, jak zacząłem pierwszą pracę, w pierwszym, czy w drugim roku. To było w 1956 roku, już po śmierci Stalina, po odwilży. Bardzo dużo osób wracało z przymusowej wywózki hen, hen, hen na daleką Północ, na daleki Wschód. Przyjechał kolega z „Szarych Szeregów”, który został przyjęty do naszego zespołu, bo w biurze projektowym pracowałem. W czasie rozmowy [padło pytanie]: „Słuchaj, a coś ty robił?” Mówi: „Słuchaj, ja, jak ostatni nasz komendant Armii Krajowej ogłosił, że rozwiązuje Armię Krajową – to było na przełomie lutego i marca 1945 roku, nie, może później to było, ale w tym czasie – po prostu w miesiąc później się ujawniłem. Jak się ujawniłem, to raptem się znalazłem w więzieniu”. Bo w Warszawie się ujawniał. „W więzieniu się znalazłem, no i wyobraź sobie, że tak siedzę, siedzę, siedzę. W pewnym momencie jest, nie wiem, 7, czy 8 maja, ładują nas do wagonów na [stacji] Warszawa Wschodnia, czy na jakiejś stacji na Pradze. Jest ranek 9 maja, straszna kanonada. My nie wiemy, jesteśmy w zadrutowanych wagonach towarowych i myślę sobie, przypominam sobie okupacyjne moje [doświadczenia]. Nic innego, tylko oddziały nas oswobadzają. Już będziemy wolni”. Już się szykował do tego, że z tych wagonów zostaną oswobodzeni, a okazuje się, że to był 9 maja, dzień zwycięstwa i ci pilnujący Rosjanie strzelali na wiwat po prostu. On wrócił, jak już powiedziałem, w 1956 roku. Po dziesięciu latach tułaczki.
Gdyby Powstanie Warszawskie nie wybuchło, to uważam, że byśmy w ogóle stracili twarz. Stracilibyśmy polskość. Uważam, że Powstanie przypieczętowało naszą zbrojna walkę z Niemcami. Trzeba sobie zdać sprawę, że Armia Krajowa to była największa armia podziemna, która walczyła z okupantem, z Niemcami. Jak nie można było doprowadzić do Powstania? Przecież trzeba sobie wyobrazić, że w pierwszych dniach Powstania z ulicy Wiejskiej weszliśmy na czwarte piętro i patrzyłem się na wschód i widziałem brzegi Pragi, brzegi prawobrzeżnej Warszawy. Tam błyski pocisków. Tam był front rosyjski, który miał za dzień, za dwa, za trzy dni zdobyć Warszawę. Przecież to wszystko było, według naszych przekonań, uzgodnione. A okazuje się, że w pięć, sześć dni, nastąpiła decyzja Stalina wstrzymania frontu. Przecież Warszawa nie miała żadnych [niemieckich] oddziałów wojskowych, które by jakiś szalony opór zrobiły. Dopiero po Powstaniu, tam były duże jednostki wojskowe, ale w końcu lipca 1944 roku, to niewiele było wojska niemieckiego. Przecież najlepszym dowodem było, że w pierwsze tygodnie Powstania Warszawskiego to był wielki entuzjazm. Wielki entuzjazm Armii Krajowej, wielki entuzjazm mieszkańców, bo wszystkie dzielnice były oswobodzone, wszystkie ulice były wolne, bez Niemców. Dopiero we wrześniu, jak Niemcy się zorganizowali i tutaj przywieźli najgorsze oddziały SS, do Warszawy sprowadzili z powrotem, to zaczęła się likwidacja Warszawy. Dlatego twierdzę, że Powstanie Warszawskie gdyby nie wybuchło, to stracilibyśmy w ogóle wiarę w nasze zwycięstwo kiedykolwiek. Kiedykolwiek. To musiało być. Powstanie Warszawskie było wspaniale przygotowane przez naszych dowódców, Armii Krajowej. Jedna jedyna rzecz tylko, że nie było pomocy. Naprawdę nie było pomocy i ze strony Wschodniej i ze strony Zachodniej. Te kilkadziesiąt samolotów, które przyleciały, nie rozumiem jak to można, żeby one musiały pokonywać, z Włoch, czy z Anglii, szalone odległości, a nie mogły na terenach polskich, oswobodzonych w 1944 roku [lądować]. Przecież z radzieckich wojskowych lotnisk nie mogły startować. Dla mnie to do dnia dzisiejszego jest nierozwiązana sprawa. To jest wielka, ogromna tragedia, jaką musieliśmy przeżyć, ze względu na pomocy sojusznika. Przecież Związek Sowiecki był naszym sojusznikiem.