Wiesław Januszewski „John”, „Don”
- Na początku chciałem się pana zapytać o to, co pan pamięta sprzed wojny?
Urodziłem się w Białymstoku, ojciec był kolejarzem, był dyżurnym ruchu. Chciał być jak najbliżej Warszawy. Oczywiście miał chęć zmiany stanowiska, żeby mieć lepsze uposażenie i – między innymi – drugą klasę jazdy w pociągach, takie [darmowe] bilety. W związku z tym udawało mu się coraz bardziej zbliżać do Warszawy. Najpierw mieszkaliśmy w Platerowie koło Siedlec [od 1933 roku], potem mieszkaliśmy w Grabowie koło Ostrołęki [od 1936 roku], aż wreszcie znaleźliśmy się w Cechówce, czyli w Nowej Miłosnej [od 1937 roku], to jest na linii Warszawa – Mińsk Mazowiecki. W Miłosnej, gdzie zastała mnie wojna w 1939 roku, ojciec był dyżurnym ruchu. Pierwsze wrażenia dziecka były straszne. Wejście Niemców odbyło się nie od zachodu, jak spodziewaliśmy się, ale od wschodu. Mój ojciec z kilkoma pracownikami kolei poszedł czy pojechał do Warszawy. Zostałem z mamą sam w domu. Mieszkaliśmy w domu państwa Piechockich, u piekarzy, którzy właściwie zaopiekowali się nami do powrotu ojca. To znaczy [zapewniali nam] wyżywienie. Przed wojną pensja ojca nie była wysoka. Mama zawsze brała (i to najczęściej w żydowskim sklepie) wszystkie towary na kredyt. Co dla mnie było dziwnego? Żyd, który prowadził ten sklep, [na imiennej kartce z nazwiskiem] nie pisał nic, tylko cenę towarów, które pobieraliśmy. Potem dawał mamie rachunek w końcu miesiąca. Mama otrzymywała pensję od ojca i opłacała te wszystkie wydatki. Tak że nam się w domu nie przelewało, ale nie mieliśmy biedy. Mieliśmy bardzo dobrą rodzinę, zarówno od strony matki, jak i od strony ojca. Dalszą rodzinę mieliśmy dosyć liczną, bo od strony matki było sześcioro rodzeństwa, a od strony ojca właściwie czwórka. Mój ojciec, jak mówiłem, był w Białymstoku. Wiem, że przed pierwszą wojną światową wyjechali na Syberię. Wrócili po rewolucji bolszewickiej do Białegostoku z powrotem i tam osiedlili się. Oczywiście ojciec poznał moją mamę w Białymstoku i stąd rodzina się zawiązała.
[Przed wojną] zmienialiśmy wiele miejsc zamieszkania, w każdym bądź razie wojna zastała mnie w Cechówce, w Miłosnej. Oczywiście jako dziecko, dwunastoletni chłopak, już bardzo interesowałem się wojskiem. Jakieś zabawy z kolegami były właśnie między innymi w wojsko. Przeżywałem ogromnie sytuację, kiedy [w pierwszych dniach września] widziałem walkę lotniczą, polskich pilotów z niemieckimi samolotami. To było tylko kilka razy i na nieszczęście za każdym razem kończyło się tragicznie dla Polaka. To znaczy widziałem tylko zestrzelenie, ale już potem nie biegłem dalej do tego samolotu.
Chyba około 15 czy 16 września już przyszli Niemcy. Wyrzucono nas oczywiście z domu [na podwórko]. Wszystkie mieszkania sprawdzała jakaś grupa niemiecka. Mężczyzn wszystkich, którzy pozostali, zabrali oddzielnie, zostałem z dziećmi i kobietami w tym domu. Między innymi gospodarz był wzięty, a ojciec był w Warszawie. W niedługim czasie gospodarz już wrócił, sytuacja się trochę zaczęła normować, chociaż tam było dosyć niebezpiecznie. Sąsiednie domy Niemcy podpalili, ponieważ w tej miejscowości były jakieś strzały i zabito kilku Niemców. W związku z tym chcieli się mścić. Między innymi wpadł feldfebel, jak myśmy stali pod płotem, pilnował nas jakiś wartownik niemiecki, feldfebel zaczął się strasznie awanturować. Ale ten wartownik nie pozwolił mu nikogo z nas wyciągnąć. W każdym bądź razie było ostre, bardzo nieprzyjemne spięcie między nimi. Zresztą za chwilę patrzyłem, że jeden [pobliski] budynek pali się, drugi nieco dalej także – podpalili Niemcy.
W następnym etapie wrócił ojciec. Nadal mieszkaliśmy u państwa Piechockich w Cechówce. Ojciec, ponieważ nie bardzo wiedział gdzie [się podziać], wrócił do pracy na kolei, ale powiedział, że nie będzie dyżurnym ruchu, nie będzie Niemców woził, jak to powiedział. W związku z tym został kasjerem w Sulejówku [w ubraniu cywilnym]. Ani razu nie wdział niemieckiego munduru kolejowego. Od kasjera widocznie nie wymagali tego tak bardzo i w związku z tym cały czas był w Sulejówku. W międzyczasie mój wuj (brat mojej mamy), który mieszkał w Aninie, dostał się do niewoli. Wujenka została sama w mieszkaniu w Aninie. W związku z tym moi rodzice zdecydowali [w 1940 roku], że przeprowadzamy się do Anina, do mojej wujenki, starszej pani. W Aninie już doczekałem chwili, kiedy poszedłem do Powstania.
Ale tutaj chcę zaznaczyć, że sytuacja w Aninie też była trochę dziwna, ponieważ mało miałem swoich rówieśników. Była raczej młodzież starsza, która sama się organizowała, ale nas dzieciaków nie chcieli w ogóle dopuścić do siebie. W związku z tym jako dzieciaki zaczęliśmy zbierać trochę broni, sprzętu, ale nic poważnego. Mnie udało się znaleźć w Aninie stary karabin z pięcioma nabojami. [Nie mówiąc o tym nikomu,] schowałem go pieczołowicie pod szopę. Szopa się spaliła i karabin zginął.
- Skąd pan miał ten karabin?
Ten karabin ktoś podrzucił, nie wiem kto. Tam się rozbrajali żołnierze polscy i w lasach anińskich zostawili trochę broni. Między innymi w budynku, gdzie mieszkałem, pod werandą, starsi ludzie znaleźli karabin w pełni sprawny.
- Ludzie o tym wiedzieli i po prostu szukali, tak?
Szukali. Jako dzieciaki też łaziliśmy po terenie i szukaliśmy. Znaleźliśmy między innymi [na terenie dawnego kasyna]. Na zewnątrz była piwnica. Tam myśmy wypatrzyli, ale połamane karabiny, bez zamków. Jeden był cały, ale też bez zamka. Przyniosłem go do domu, żeby się z chłopakami bawić. Zobaczył to mój stryj, oczywiście dostałem odpowiednie manto. Proszono, żeby więcej tego nie przynosić do domu, tym bardziej że to jest nieużyteczne. Ale w każdym bądź razie na tym karabinie robiłem sobie próby oceny punktów, „trzech punktów”, jak się celuje. Jako dzieciak trochę się bawiłem tym. Była nas trójka młodych chłopców. Jeden młodszy ode mnie [Ryszard Michałowski], a drugi mniej więcej w równym wieku [Misza Osipow. Misza] był Ukraińcem. On miał rodziców, którzy należeli do jakiejś organizacji ukraińskiej współpracującej z Niemcami. To znaczy matka jego była sanitariuszką w szpitalu [niemieckim], a ojciec nie wiem gdzie, ale gdzieś pracował w tych swoich organizacjach sprzyjających Niemcom. Dzięki takiej sytuacji pozbieraliśmy bagnety, hełmy i [szablę]. Trzymaliśmy to w komórce u kolegi Miszy. Licząc, że tam nikt nie będzie chodził, bo oni przecież pilnują. To był fragment, jeśli chodzi o pierwsze zetknięcie się z jakąś bronią w nienajlepszym stanie, zdecydowanie w złym stanie.
Natomiast ci starsi [młodzieńcy] zorganizowali jakąś grupę i chyba Niemcy ich rozpracowali, bo którejś nocy przyjechali. Zrobiła się strzelanina. Większość uciekła. Ich przywódca został zastrzelony niedaleko naszego budynku. Całe towarzystwo starszych chłopców się rozpierzchło. Kilku z nich (między innymi jeden z synów naszej gospodyni tego domu [Tadeusz Szulczewski] i syn naszej dozorczyni [Ryszard Krywko]) zostało schwytanych. Rozstrzelano ich w Aninie koło naszego budynku.
Po skończeniu szkoły powszechnej zacząłem chodzić do szkoły ślusarsko-mechanicznej w Warszawie. Dojeżdżałem pociągiem do szkoły codziennie. Wtedy się już moje więzy z kolegami trochę rozluźniły, ponieważ każdy z nich miał swoje sprawy. W każdym bądź razie zacząłem się uczyć [w Warszawie]. W tej szkole, w drugiej klasie właściwie, już zaczęła się organizować grupa młodzieży. Chcieliśmy w jakiś sposób zorganizować się i należeć do [podziemnej organizacji], bo w zasadzie byliśmy zupełnie niezwiązani niczym. W 1943 roku grupa naszych kolegów nawiązała kontakt z oficerem, który mieszkał przy Cytadeli Warszawskiej. Uzgodniliśmy, że zapisujemy się jako członkowie tego zespołu. Przyszliśmy do niego do mieszkania i składaliśmy przysięgę już od razu, na wierność Rzeczpospolitej. Potem zrobiono nam przegląd na Woli koło zbiorników gazowni, żeby nasi dowódcy mogli przejrzeć chłopców, którzy się zgłosili do tej grupy. Ale trzeba trafu, że kilka tygodni później Niemcy aresztowali jednak naszego kolegę [Stanisława Biernata „Billa”, naszego przywódcę], który niósł gazetki (na ulicy Długiej koło kościoła garnizonowego). Wypadli Niemcy, złapali go, jak niósł walizkę z gazetkami. Oczywiście zabrali na Pawiak i cała nasza grupa właściwie się rozpierzchła. To znaczy nie rozpierzchła się w sensie takim, że nie znaliśmy się nawzajem, ale już nie mieliśmy kontaktów z organizacją.
Mój ojciec pracował w konspiracji w Sulejówku. W jakiej formie, to nie bardzo wiem, bo nie chciał mówić. Wiem, że przed Powstaniem wyszedł z domu do Rembertowa, bo tam miał być ich punkt zborny. Mną się zainteresował brat ojca, stryj, który widział, że nie mam przydziału. Mówi: „To ty będziesz ze mną”. W związku z tym do Powstania poszedłem z Anina do stryja [Zygmunta Januszewskiego „Zeta”, mieszkającego na Mokotowie], do plutonu 244. Po koncentracji w okolicach Rembertowa [ojciec z kolegami] doszli do wniosku, że nie mają szans tam działać i ojciec wrócił do domu. Mnie już nie było, bo już byłem w Warszawie. Już rozpoczęło się Powstanie. W Aninie Niemcy wszystkich mężczyzn aresztowali i wywieźli, jak się później okazało, do Stutthofu. Oczywiście o tym [w tym czasie] nie wiedziałem. W Stutthof, w obozie koncentracyjnym mój ojciec zginął. [O tym dowiedziałem się dopiero w 1960 roku, gdy zwiedzając muzeum, znalazłem nazwisko ojca przywiezionego w transporcie w 1944 roku.] Matkę natomiast z matką mojego ojca wywieziono pod Sochaczew na jakąś wieś. W Aninie była jeszcze siostra mojego ojca, która poprzez lekarza, bo miała męża chorego, dostała się do szpitala na Pradze. Z Anina wszyscy [mieszkańcy] zostali wysiedleni. Nikogo z mieszkańców w tych domach nie było przez kilka miesięcy.
W każdym bądź razie poszedłem na Powstanie razem ze stryjem. Poszliśmy na Żoliborz. W dniu 1 sierpnia, jako szeregowcy mieliśmy się zgłosić o godzinie piętnastej na ulicy Krechowieckiej w Warszawie. Natomiast podchorążowie, czyli dowódcy drużyn, dowódcy plutonów i dowódca kompanii, mieli być o godzinie pierwszej na Żoliborzu. Oni oczywiście byli w czasie, ja natomiast jadąc na trzecią, nie bardzo się spiesząc, dojechałem przed drugą, chyba wpół do drugiej na kwaterę. Zameldowałem się, wpuszczono mnie i czekałem. W tym momencie zaczęła się strzelanina na Żoliborzu.
Może jeden taki dosyć dziwny fakt. Otóż jak szedłem na Żoliborz, po drodze uszkodzona była linia tramwajowa i przechodziłem przez plac Zbawiciela na piechotę, licząc, że dalej będę miał środki komunikacji. W pewnym momencie słyszę: „Wiesiek! Wiesiek!”. Oglądam się, patrzę, żandarm do mnie idzie. Wystraszyłem się, skąd? Okazuje się, że to mój były kolega Misza, ten Ukrainiec, wstąpił do [niemieckiej] żandarmerii [polowej]. Głupio mi było, bo tak jak by mnie ktoś w policzek uderzył. Spotykam żandarma na swojej drodze. Prędko się z nim pożegnałem. Nie wiem, co się z nim stało, prawdopodobnie gdzieś zginął. W każdym bądź razie taki miałem epizod, dla mnie trochę dziwny.
Teraz jeśli chodzi o samo Powstanie. Ponieważ już byłem na punkcie zbornym, w pewnym momencie wpada mój stryj jako drużynowy. Mówi: „Jesteś? To dobrze. Chodź, biegniemy”. Wybiegliśmy Krechowiecką w dół na Marymont, właściwie chyba osiedle wojskowe to było, domki willowe w okolicach Marymontu. Tam mieliśmy zgromadzoną broń, to znaczy było kilka karabinów, chyba dwa pistolety maszynowe i kilka sztuk broni krótkiej [i trochę granatów. Były tam też nasze opaski powstańcze z numerem plutonu]. Ponieważ mało ludzi przyszło, nie zdążyli ci z szeregowych, to dostałem karabin. Tak bym najprawdopodobniej nie miał broni. Ale od razu pierwszego dnia z tych zasobów dostałem karabin i dostałem piętnaście sztuk amunicji.
Rozpoczęliśmy akcję. Mieliśmy zdobywać szkołę na ulicy Kolektorskiej. Oczywiście już tam nie dotarliśmy. Trochę wojowaliśmy po Marymoncie i wreszcie poszliśmy w kierunku ulicy Podleśnej. W każdym razie po drodze koledzy z mojego plutonu zdobyli jakiś pałacyk, skąd przynieśli karabin i hełm niemiecki. Mnie wysłano na zwiady pod Lasek Bielański. Z tym że razem ze mną był dowódca [patrolu], facet, który był wstawiony. Gdzieś do wódki się dorwał, był pijany i chciał tylko Niemców szukać, nie zachowując żadnych środków ostrożności. Gdzieś łaził i w pewnym momencie powiedział, że on idzie sobie dalej do lasu. Widzę, że mój pluton odchodzi w bok, w kierunku skarpy, więc mówię, że chcę wrócić. „A idź sobie do plutonu!”. Zacząłem iść do plutonu. Na wieży CIWF-u (Instytutu Wychowania Fizycznego) Niemcy umieścili karabin maszynowy i ostrzeliwali teren. Jak się pokazałem, to od razu widzę, że do mnie strzelają, więc w kartoflisko. Zacząłem się czołgać. Dochodzę do końca tego kartofliska, a ktoś z mojego plutonu rzuca w moją stronę granat. Opaskę pokazuję, myślę sobie: „Co się stało?”. Okazuje się, że nic wielkiego się nie stało, tylko po prostu facetowi zawleczka wyskoczyła i musiał gdzieś ten granat rzucić. Niemniej jednak skończyło się na tym, że dotarłem do plutonu, zaczęliśmy na skarpie w domu szykować się do obrony. To znaczy worki z piaskiem zbierać, szykować i tak to zeszło do wieczora. Z tej skarpy widziałem, jak Niemcy penetrują Marymont, niemniej jednak do nas nie doszli. W nocy już była łączność i zostaliśmy skierowani do Puszczy Kampinoskiej. Przemarsz był do Puszczy Kampinoskiej, z tym że też o tyle sprawa nieprzyjemna, że cały czas lał deszcz. Przemokliśmy, jak to się mówi, do suchej nitki, zupełnie. Niemniej jednak dotarliśmy do puszczy. Po drodze były posterunki niemieckie, musieliśmy cicho przechodzić, żeby nie dać się sprowokować.
Doszliśmy do Puszczy Kampinoskiej.
Notabene nasz oddział jakoś zboczył, ale w pewnym momencie znaleźliśmy się z głównymi siłami w puszczy. Zajęliśmy jakąś kwaterę we wsi. Mieszkańcy uciekli. Ponieważ byliśmy mokrzy, to pierwsza rzecz, to trzeba było się rozebrać. W domu było rodzinne, szerokie łoże, pierzyna była, to się nas pokotem kilku położyło na tym, rozebrani zresztą zupełnie, prawie nago i pod pierzyną leżeliśmy. Po drodze jeszcze koledzy jakieś jedzenie próbowali zorganizować. W każdym bądź razie wieczorem alarm, [idziemy] z powrotem. Musieliśmy te mokre ciuchy na siebie nakładać i wymarsz z powrotem na Żoliborz. [3 sierpnia] dotarliśmy do osiedla robotniczego na Bielanach już o świcie. W każdym bądź razie moja drużyna z dowódcą [kompanii „Andrzejem” i dowódcą „Zukiem”] była w jakimś mieszkaniu na parterze. Gospodarze przygotowali nam jedzenie na stole. W pewnym momencie zaczęła się strzelanina. Okazuje się, że Niemcy wykryli, że tam jesteśmy. Mój dowódca kompanii kazał nam wybiec przed budynek. To było dla nas tragiczne, dlatego że Niemcy zaczęli strzelać ze szrapneli i naprawdę tam wiele osób zostało trafionych. Mnie się jakoś udało. Ale taka sytuacja była, że przede mną leżał kolega, dostał w kark, tak że mu krew aż pryskała na zewnątrz. Podbiegła sanitariuszka, która się tam znalazła nie wiem skąd, bo w naszej kompanii sanitariuszek nie widziałem. Zaczęła go opatrywać. Ponieważ był to dorosły mężczyzna, jej było ciężko, to jej pomogłem. Ona jakoś z grubsza ten opatrunek założyła. Widząc, co się dzieje, mówię: „To zaniesiemy go do budynku”. Zanieśliśmy rannego do budynku, położyliśmy go pod ścianą, jeszcze kanapę zasunąłem, żeby tam był. Został z tą sanitariuszką, a ja biegnę do swojego plutonu [244. Okazało się, że niedobitki plutonu 244 poszły do puszczy]. Tam nikogo nie ma. Po drodze patrzę, stoi młody chłopak i mówi: „Ty! Masz karabin? Chodź tu, ja mam pepanca!” – takie słowa, jak to chłopaki mówili. Okazuje się, że to właśnie był jeden z kolegów z plutonu harcerskiego 227. Mówi: „Chodź, tutaj z nami bądź [na naszej pozycji]”. Już tak zostałem na Bielanach.
Mieliśmy trochę ciężki okres, bo rzeczywiście artyleria strzelała, myśmy musieli się okopać. Ale od strony, gdzie byłem, czołgi nie nadjechały. Tak że mieliśmy stosunkowo spokojnie z wyjątkiem ostrzału artyleryjskiego. Tak ja to widziałem. Po zwolnieniu mnie [z pozycji] karabin musiałem zostawić [memu następcy na tej pozycji] i poszedłem do piwnicy. Inni koledzy przynieśli zdobyczny niemiecki karabin maszynowy MG-42. Jeden z kolegów [„Jopek”] mówi: „Ty, ty jesteś ze szkoły mechanicznej, to zaraz zobacz, bo on się pewnie zaciął”. Nie miałem zielonego pojęcia w ogóle o tym karabinie maszynowym, ale w międzyczasie ktoś się nim zaopiekował. Niemniej jednak efekt był taki, że już z tymi kolegami [z plutonu 227] wróciłem na Żoliborz. Na Żoliborz przyszliśmy, zajmując kwatery w Spółdzielni Mieszkaniowej. To była chyba siódma kolonia albo piąta, już nie pamiętam w tej chwili, która kolonia. Okazuje się, że nasze dowództwo, to znaczy komendant, pułkownik „Żywiciel” zdecydował, że harcerze mają być w jego osłonie. Nie dano nam jakiegoś odcinka bojowego, tylko mieliśmy takie głupie sytuacje, bo chodziliśmy [w różne miejsca]. Na przykład na terenie dawnej prochowni był wał. Stamtąd obserwowało się, jaki na przykład ruch jest do Instytutu Chemicznego. Chodziliśmy na patrole po terenie dzielnicy. Aha, jeszcze część kolegów została trochę zwerbowana, trochę zachęcona do żandarmerii. Żandarmeria, która zajmowała się wyłapywaniem konfidentów, jakichś podejrzanych ludzi. Przypuszczam, że nawet oni wykonywali wyroki. Ponieważ chłopcy się garnęli do jakiejś akcji, to ci zaczęli wykorzystywać po prostu chłopców do swoich celów. A nasz dowódca, podchorąży „Adam”, zaczął się starać, żebyśmy dostali swój odcinek.
Może jeszcze jedna sprawa w międzyczasie. Kiedy byliśmy w osłonie dowództwa, w pewnym momencie [6 lub 7 sierpnia] Niemcy wdarli się w ulicę Słowackiego. Weszli dosyć głęboko i myśmy musieli iść [w okolicę ulicy Harcerskiej], zresztą razem z pułkownikiem „Żywicielem”, który potem do nas przyszedł. Zajęliśmy pozycję właśnie na Fortach od strony ulicy Harcerskiej i próbowaliśmy powstrzymać Niemców. [...] Niewiele strzelałem, bo niewiele widziałem, do kogo strzelać w tym czasie. Ale kazali mi przejść za budynek i skierować się w kierunku ulicy Słowackiego, bo Niemcy ulicą Słowackiego pędzili już ludność przed sobą [w kierunku placu Wilsona]. Leżę z tym karabinem, wychodzi kilku cywilów i małe dziecko. Zobaczyło mnie, stanęło i nie wie, co ma robić. Strasznie głupie uczucie w takiej sytuacji, ale jakoś starsi go odciągnęli. Do mnie Niemcy nie doszli. Wróciłem i okazuje się, że Niemcy zaczęli się wycofywać. Jeden z moich kolegów prawdopodobnie ranił niemieckiego dowódcę – czy go zabił, to nie wiem. To był krytyczny moment, kiedy Niemcy zaczęli się wycofywać. Jakieś działko ciągnęli, ostrzeliwali nas, jednym słowem wbili się dosyć głęboko w nasze pozycje. Potem z kretesem musieli uciekać.
W międzyczasie, też ciekawostka może, wyskoczyłem z fortów, pędząc do ulicy Słowackiego. W pewnym momencie tracę dech, jakiś gaz straszny. Myślałem, że w ogóle gazy bojowe puścili. Pędem wracam z powrotem. Koledzy się dziwią, że wracam z powrotem. Mówię, że tutaj gazy puścili. Okazuje się, że tam była mydlarnia i przy okazji rozbito słój z kwasem i straszny był odór. W następnym etapie dostaliśmy zadanie przejścia [przez działki], żeby odciąć Niemcom drogę. Doszliśmy do zakładów „Opla” [przy ulicy Włościańskiej], w których były remontowane samochody, nie napotykając nikogo po drodze (dziś tam jest zajezdnia autobusowa). Oczywiście ubezpieczając się, jak mogliśmy, weszliśmy na teren i stamtąd zdobyliśmy nosze, worki z suchymi ziemniakami i gaśnicę. Wzięliśmy to ze sobą i zdecydowaliśmy się wracać. Zanieśliśmy to z powrotem i tak zakończyła się ta epopeja, jeśli chodzi o ten dzień, kiedy Niemcy nas zaatakowali.
Jak mówiłem, dowództwo nasze bardzo się starało [byśmy otrzymali swój odcinek bojowy]. Widocznie dostali zezwolenie i przydzielili nas do obwodu Zgrupowania „Żyrafy”. Dano nam budynek do obrony, Krasińskiego 20. Budynek ten był ostatnim budynkiem parzystym ulicy Krasińskiego od strony działek i od strony Burakowa. Z przeciwnej strony ulicy mieliśmy budynek Krasińskiego 29, a jeszcze troszeczkę dalej klasztor sióstr zmartwychwstanek – jedna z ważniejszych pozycji w czasie Powstania. Tak że dano nam ten odcinek. Około 15 sierpnia już mieliśmy swoje zadania, właśnie pilnowanie tego terenu.
Z ciekawszych rzeczy, które tam wynikły. Któregoś dnia wyszedłem po służbie na ulicę [Promyka]. Słyszę strzelaninę. Wpadam na podwórko, patrzę, biegnie „Adam” [Andrzej Hebrowski, dowódca plutonu 227]. Zobaczył mnie, mówi: „Chodź, będziesz moim łącznikiem!”. Pobiegłem za nim przed nasz budynek od strony działek i Niemcy otworzyli artylerii. Tuż obok mnie „Adam” został trafiony i zginął. Nie patrząc nawet na to, jaki był ostrzał jeszcze, podbiegłem do niego, próbowałem go ciągnąć. Przyszedł drugi kolega, [wzięliśmy „Adama” za ręce i nogi] i z pewnymi kłopotami [donieśliśmy go] przed nasz budynek do sanitariuszek, które tam były. Jedna z sanitariuszek przyłożyła do usta „Adama” , lusterko [które nieco się zaparowało]. Nie bardzo było widać, gdzie jest rana. [Najprawdopodobniej] dostał w kark odłamkiem. [Położono go na] nosze i pędem pobiegłem wraz z kolegą i zaniosłem naszego dowódcę „Adama” na Krasińskiego 20. Był to ogromny wysiłek. Nie przypuszczałem, że zdołam przebiec z takim ciężarem, odcinek kilkuset metrów. W każdym bądź razie przyszedłem na kwaterę, właściwie odizolowany od grupy. [...] Koledzy zaczęli już wracać. Okazało się, że Niemcy pomylili drogę i podjechali ciężarówkami pod naszą barykadę [na Krasińskiego 20]. W związku z tym była akcja, żeby odciąć drogę i nasz pluton pobiegł w kierunku działek. Część kolegów została na barykadzie. Ostatecznie efekt był taki, że jeden samochód z tych dużych niemieckich ciężarówek zaczął się palić; drugi był z przyczepą, a trzeci jakoś wykręcił i uciekł. W każdym bądź razie zostały zdobyte te samochody. [...] Koledzy opowiadali, że zabili jednego czy drugiego Niemca.
Poczekaliśmy do zmroku i dostałem rozkaz, żeby przenosić rzeczy z tych samochodów. Dostałem za zadanie przenoszenie sprzętu: łopat i kilofów. Niemcy sobie wieźli taki sprzęt na przyczepie, był on ładnie powiązany w wiązkach. Zbierałem te wiązki, podawałem kolegom, a oni biegli z tym z powrotem [na nasz teren]. Wreszcie zostało kilka sztuk, które odpadły, wziąłem je na ramię i zeskoczyłem z samochodu. Wtedy Niemcy strzelili serię z karabinu, tuż obok moich nóg. Oczywiście padłem. Nic mi się nie stało, ale miałem na sobie hełm. Koledzy przynieśli skorupy [przedwojennych polskich] hełmów z cmentarzy. Oczywiście te skorupy nie miały poduszek i myśmy wkładali „pierożki”, [czyli furażerki węgierskie].
- Jakie pierożki, co panowie wkładali?
Furażerki, takie czapki. Dwie lub trzy takie czapki wkładało się do tej skorupy, zakładało się hełm na głowę i paskiem się podciągało pod brodę. Miałem ten hełm na głowie i w momencie kiedy upadłem, hełm się zsunął i stuknął mocno w brodę. Ale nic się nie stało, chwała Bogu. Zebrałem się i wróciłem na kwaterę. Tam okazuje się, że koledzy przynieśli trochę odzieży niemieckiej i między innymi płaszcz niemiecki. Nie miałem właściwie żadnego ubrania, byłem w kartkowym ubraniu, tylko w marynareczce i nic więcej. Dostałem taki płaszcz w [nieco] późniejszym etapie. To była jedna z ciekawszych walk, z jakąś zdobyczą. Niemcy
de facto chyba po dwóch dniach przyjechali czołgiem i te samochody ściągnęli. Nie było szansy tego czołgu zniszczyć, to było zupełnie niespodziewanie.
Myśmy jako harcerze mieli rozmaite zadania. Byłem w tak zwanej drużynie „Setce”, która miała za zadanie właśnie mieć posterunki, pilnować, ewentualnie ubezpieczać coś. Raz byłem w kanałach, ale tylko we włazie [pod ziemią] i czekałem, czy ktoś nie przychodzi. Natomiast była grupa moich kolegów, którzy byli „szczurami kanałowymi”. Utrzymywali łączność ze Starówką, ze Śródmieściem nawet. To była grupa młodszych kolegów. Ponieważ miałem karabin, byłem traktowany jako żołnierz… Wiele było najrozmaitszych przygód. Między innymi może taka dziwna historia, bo z naszego budynku, z trzeciego pietra obserwowaliśmy działa niemieckie za torami kolejowymi. Tam był punkt obserwacyjny i można było stamtąd oglądać [pozycje niemieckich dział]. W razie czego, jak jakieś ruchy były, to oczywiście alarm. Wychodząc [z punktu obserwacyjnego], już nie wiem kto, ale ktoś zobaczył, że stoi patefon w tym mieszkaniu i przyniósł ten patefon na naszą kwaterę, na parter. Przyniósł także tylko jedną płytę. Zgłosił się właściciel z pretensją, że ukradli mu chłopcy patefon. W tym czasie nastąpiła seria wybuchów pocisków, Niemcy zaczęli ostrzeliwać nasz budynek i całe jego mieszkanie zostało rozwalone. Przyszedł ten facet [ponownie] i mówi: „Chociaż mam patefon”. [Opowiadam to], jako taką dziwna rzecz z czasów Powstania.
Bardzo często chodziliśmy na przykład po obiady. Przez pewien czas mieliśmy kuchnię aż na ulicy Kochanowskiego. To właściwie za placem Wilsona, trochę z drugiej strony Żoliborza. Wtedy już z Marymontu część mieszkańców przychodziła tam i zajmowała miejsce we Fortach Starych, bo ich [Niemcy] wypędzili. Myśmy byli jako ubezpieczenie, żeby nikt nam tej zupy nie ukradł. W czasie jednego z takich marszów, akurat byłem przy placu Wilsona, Niemcy ostrzelali plac tak zwanymi krowami, czyli pociskami burzącymi i płonącymi. W moich oczach rozsypały się budynki, po tej stronie, gdzie dzisiaj jest kino „Wisła”. Wówczas szpital został częściowo uszkodzony. Przeniesiono go z klasztoru zmartwychwstanek [...].
Na terenie naszego budynku natomiast byłem w dwóch trudnych sytuacjach. Pierwsza sytuacja była taka, że nie mieliśmy oczywiście wody, był problem z ubikacją i na środku podwórka wykopano dół, postawiono jakąś budę i to był nasz ustęp. Któregoś dnia byłem się załatwić, wychodzę z ustępu i słyszę, jak leci tak zwany kuferek. „Kuferek” to [pocisk] moździerzowy o dużej średnicy, „sewastopolski”, jak to mówili, który Niemcy mieli prawdopodobnie na pociągu koło Dworca Gdańskiego. Słyszę ten pocisk, ale ponieważ słyszało się wiele pocisków, to nie zwracałem na to uwagi. Byłem już przed wejściem do klatki schodowej, gdy ten pocisk uderzył w nasz budynek. Właściwie wybuchu nie słyszałem. Dobrze, że obok znajdował się mały budyneczek przedszkola i mnie rzuciło za ten budyneczek. Zostałem zupełnie obsypany [gruzem i pyłem]. Jak wstałem, chcę wejść do klatki schodowej, a tu okazuje się, że klatki schodowej już nie ma. Jak się to trochę uspokoiło, to okazało się, że jeden z kolegów został przygnieciony schodami. Drugi natomiast czyścił stena, [w piwnicy] on sam ocalał, ale części stena zostały zniszczone. Został przysypany gruzem ojciec kolegi, który przyszedł z Marymontu. Pomagałem odgrzebywać tego człowieka, ale w dalszych piwnicach to chyba dwadzieścia osób nie udało się odgrzebać, zginęli niestety.
Był też jeszcze jeden taki niecodzienny przypadek, może dla dzisiejszych osób to dziwne. Sytuacja jest taka, że w zrujnowanym mieszkaniu, patrzę, stoi garnek pełen topionej słoniny, smalcu, więc coś fantastycznego. Teraz sytuacja głupia. Głodni jesteśmy, coś jest fantastycznego, ale harcerzom nie wypada zabierać nieswoje rzeczy. Nie wziąłem tego, ale koledzy ten garnek potem wzięli i smalec zjedli. Mówię to jako jeden z takich drobiazgów, które się nam przydarzały.
Kilka razy zostaliśmy ostrzelani „krowami” zapalającymi, więc trzeba było gasić budynki. Między innymi do naszego budynku zaczęły dolatywać pociski z moździerzy niemieckich. W czasie jednej z takich akcji zginął następny dowódca naszego plutonu [rotmistrz „Jurand”]. Była taka sytuacja, że nie wiem dlaczego, kierownictwo doszło do wniosku, że dowódcą plutonu musi być oficer. Po śmierci „Adama” przydzielono oficera, który był w kawalerii chyba, pan rotmistrz i on został dowódcą plutonu. Bardzo krótko był dowódcą, bo właśnie jeden z pocisków spadł na podwórko i go zabił. W związku z tym następnym dowódcą został „Antek”. To jest kolega, który prowadził drużynę, był zastępcą [dowódcy plutonu] kiedyś. Przez czas jakiś [dowódcą plutonu] był porucznik „Sioka”, ale potem ostatecznie „Antek” został dowódcą i do końca przeżył naszą całą batalię. Jeszcze z ciekawszych momentów może. Było tak, że kiedyś wyszedłem ulicą Promyka (tam mieliśmy wartownię). W pewnym momencie słyszę strzał. Pocisk wybił szybę, jakaś kobieta wieszała bieliznę w mieszkaniu prywatnym i ten pocisk ją uderzył. Oczywiście nie mogłem tam [dojść], bo to było z drugiej strony budynku. W każdym bądź razie, czy została zabita, czy tylko ranna, nie wiem. Zupełnie przypadkowe były sytuacje, kiedy można było się spodziewać najgorszego.
Jeśli chodzi o inne jeszcze przeżycia, to ten budynek właściwie zniszczyła nam artyleria od strony działek. To był stały nasz sąsiad – Niemcy i właśnie ostrzeliwali. Z tym że koledzy nasi, mając już trochę broni, dostali widocznie zgodę i któregoś dnia postrzelili kogoś z tych żołnierzy z artylerii. W każdym bądź razie Niemcy, jak było gorąco, to nawet bez koszuli przy działach stali. Od tego momentu już nie widziało się takich Niemców. Natomiast później Niemcy zdecydowali, że tę baterię należy przenieść dalej. Zlikwidować musieli, bo to dla nich był punkt niepewny.
[Którejś nocy sierpniowej miałem wartę obok naszego budynku działek. W pewnej chwili usłyszałem zbliżające się „szmery”. Krzyknąłem: „Stój, kto idzie”. W odpowiedzi usłyszałem: „Swoi”. Pytam o hasło. Usłyszałem prawidłową odpowiedź. Krzyknąłem przybyszom, by chwilę się zatrzymali i pobiegłem na wartownię. Dowódca warty wybiegł na miejsce mego posterunku. Okazało się, że był to oddział z Puszczy Kampinoskiej. Kilka dni później głównie oddziały partyzanckie brały udział w natarciu na silnie przez Niemców broniony Dworzec Gdański. W tej akcji udziału nie brałem.] Chodziłem na przykład na działki. Przecież działki to było miejsce, gdzie mieliśmy wyżywienie. Jedyne miejsce, gdzie można było [znaleźć coś do jedzenia].
To były uprawiane przez mieszkańców działki pracownicze, ogródki działkowe. Chodziło się po pomidory, cokolwiek było do jedzenia, [na przykład] cebula. Co można było znaleźć, to myśmy przynosili. Był późniejszy okres, jeśli o tym mówimy, że właściwie nie było co jeść. Mieliśmy tylko pomidory oraz koledzy przynieśli ze zdobytej olejarni na Marymoncie kubeł oleju. Był do jedzenia tylko olej i pomidory. Efekt był taki, że właśnie musieliśmy często ganiać. Raz dziennie starano się nam dawać zupę. Z tym że tu też może ciekawostka. W dniu ostatecznej rozgrywki, kiedy Niemcy chcieli już zniszczyć Żoliborz, był bardzo silny ostrzał, chyba dwudziestego dziewiątego rano. Z tym że wcześniej dostałem polecenie, że mam z kolegą iść po wodę. Po wodę trzeba było pójść do kotłowni [na ulicy Suzina], to jest odległość kilkuset metrów. Przez działki można było przejść albo właśnie uliczkami. Jak doszliśmy do kotłowni, to kolejka ludzi stoi, a z tego kranu zaledwie ciurkiem kapie woda. Praktycznie bardzo słabo leci. Niemcy zaczęli ostrzeliwać [...]. Wszyscy uciekli [z kolejki], ale myśmy kocioł postawili pod kran. Oczywiście pobiegliśmy też do piwnicy. Jak się trochę uspokoiła strzelanina, wychodzimy i, a tu kocioł jest pełny wody. Mieliśmy więc już możliwość dostarczenia wody do ostatniej zupy, którą jadłem. Oczywiście przypalili tę zupę. Ale jeszcze zupę jadłem dwudziestego dziewiątego, bezpośrednio po tym obstrzale, w czasie kiedyśmy się bronili.
Tutaj jeszcze muszę powiedzieć o uzbrojeniu. W zasadzie mieliśmy dwa karabiny maszynowe i trochę karabinów zwykłych. Później zaczęły się zrzuty sowieckie, rosyjskie czy polskie, już nie wiem, z kukuruźników. Trzeba przyznać, że pod koniec Powstania broni było sporo. Rosjanie rzucali nam na spadochronach tylko rusznice przeciwpancerne i granatniki, pepesze przypuszczam, że też, bo nie widziałem. Natomiast amunicję to wyrzucano w ogóle z samolotu bez spadochronu. Któregoś dnia miałem wartę przed naszym budynkiem na Krasińskiego 20, w wykopie i tuż koło mnie taka skrzynka upadła. Samoloty wyłączały silniki, szybując, zniżali się bardzo i wtedy zrzucali tę amunicję. Dla mnie co było bardzo dziwnego, Niemcy nie strzelali do kukuruźników. Jeśli się pojawiały jakiekolwiek inne samoloty bojowe, rosyjskie czy inne, to szalała artyleria przeciwlotnicza, Niemcy strzelali niesamowicie. Natomiast do kukuruźników nie strzelali. Zupełnie dla mnie niejasna sprawa. Czy nie chcieli swoich stanowisk pokazać? W każdym bądź razie tymi samolotami zrzucono nam i trochę żywności, między innymi suchary (suchy chleb), trochę puszek
swinnaja tuszonka, amerykańskich puszek. W ten sposób trochę pomagali. Tak że już pod koniec Powstania w moim plutonie nie było ludzi bez broni, wszyscy mieli jakąś broń: albo pistolet, albo karabin, albo pepeszę, albo Stena. Tak że wszyscy mieliśmy broń i nawet amunicji było dużo, tylko wszyscy byliśmy już wycieńczeni, zmęczeni bardzo.
Niemniej jednak 29 września to był ciężki dzień. Między innymi dostałem polecenie ostrzeliwać od strony działek, żeby Niemcy nie weszli. W pokoju obok mnie koledzy mieli ustawiony karabin przeciwpancerny, długą rusznicę. Widzimy, że na terenie fortów, prochowni, jest czołg, stoi „Tygrys”, od nas odległość czterystu, pięciuset metrów, więc niczym nie dorzucisz. Koledzy zaczęli strzelać z przeciwpancernego karabinu do czołgu. Widziałem, jak rozrywają się pociski. Między innymi jeden z pocisków trafił między wieżyczkę a korpus. Byłem przekonany, że ta wieżyczka jest już nieruchoma. Ktoś z dołu krzyczy, żeby schodzić prędko na dół, ale tutaj jest obiekt, strzelają koledzy. Ja czekam na to, że się Niemcy pojawią, piechota czy coś takiego. Jak tu się wycofywać od razu? Czołg zaczął się cofać, podjechał pod drzewo i nie zauważyłem, kiedy lufę skierował w nas i oczywiście był strzał. Efekt był bardzo tragiczny. Nie wiem dlaczego, ale wyleciałem [z kuchni]. To był pokój z kuchnią i przedpokój w mieszkaniu. W pokoju ustawiono na stole karabin [przeciwpancerny]. Ja z szafki kuchennej miałem [zrobione] stanowisko z karabinem. Jak czołg strzelił, to pocisk najpierw [wpadł] do pokoju obok. Wyleciałem na korytarz. Tak było akurat, że z kuchni drzwi prowadziły do przedpokoju i wyjścia na korytarz. Wypadłem na korytarz, tam oczywiście tynk, smród i ciemno się zrobiło w ogóle. Ale z karabinem jakoś wyskoczyłem. Myślę: „Głupio mi teraz wycofywać się”. Więc z powrotem chciałem wejść. Jak wchodzę, czuję coś pod nogami. Okazuje się, że jeden z kolegów (jego pseudonim był „Morski”) obsługiwał właśnie tę rusznicę przeciwpancerną i wtedy został zabity. To znaczy potknąłem się o niego, zacząłem go ciągnąć, koledzy przybiegli, wyciągnęli go na zewnątrz. Chciałem z powrotem wejść dalej, więc wlazłem do tego mieszkania. Oczywiście ściany nie ma, tylko gruz jest na wysokości około pół metra od podłogi. Jak się już trochę przerzedziło powietrze, patrzę, a w tym pokoju karabin przeciwpancerny wbity w drugiego kolegę w rogu pokoju. Bardzo nieprzyjemne. Chciałem się wychylić, ale Niemcy ostrzeliwali już po murach, nie było szansy tam siedzieć, więc wróciłem z powrotem do oddziału.
Dostałem po pewnym czasie polecenie przejścia do budynku Krasińskiego 29, naprzeciwko Krasińskiego 20, na tyłach klasztoru zmartwychwstanek. W międzyczasie, jak przechodziłem, w piwnicy widzę, że jeden z moich kolegów – „Złamaniec” – siedzi z rozbitym barkiem, podobno odłamkiem dostał. Niemniej jednak poszedłem na Krasińskiego 29. Trochę dziwna sytuacja, bo mnie wysłano wtedy samego. Z palących się domów czy z jakiejś zasłony dymnej, wszystko [na zewnątrz] było osłonięte dymem... Stanąłem na pierwszym piętrze w klatce schodowej i właściwie nie wiem, co mam robić. Czekam tylko, że się ktoś pojawi z Niemców czy coś takiego, żeby strzelać. Patrzę, na dole są z oddziału „PPS Lewica”, mieli karabin maszynowy, więc coś sobie porządkowali z tym karabinem i potem odeszli. Zostałem i tak sterczałem, nie bardzo wiedziałem, co robić. Dzisiaj wiem, że zmartwychwstanki padły już wtedy, ale Niemcy bali się widocznie dalej iść. W każdym razie do wieczora przesiedziałem na tym stanowisku, nie widząc praktycznie nic, żadnego ruchu. Prawdopodobnie bym tam został, gdyby nie to, że jeden z dowódców, porucznik „Stary”, przypomniał sobie, że mnie tam postawili. W związku z tym mnie ściągnęli wieczorem, dosyć późno już. Poszedłem do oddziału, okazuje się, że się szykujemy do odwrotu. Musieliśmy opuścić nasz budynek i stamtąd przeszliśmy na kotłownię. W każdym razie przechodziliśmy przez kotłownię, tam była nasza zbrojownia na ulicy Suzina. Zajęliśmy budynki, niektórzy koledzy przy Krasińskiego 18, niektórzy znaleźli się w „piątce”, gdzie dostali przydziały. Ja byłem koło linii V Kolonii, taki trochę bez przydziału. To znaczy czekałem, aż ktoś zwolni i miałem pójść na jego miejsce. W pewnym momencie przychodzą i mówią, że się wycofujemy dalej. Czyli w zasadzie tam nie podjąłem żadnej akcji.
Wycofujemy się dalej, więc pomogłem kolegom przenosić karabin przeciwpancerny [rusznicę]. Musieliśmy wyskoczyć przez okno na ulicę Słowackiego, gdzie był przekop już i tym przekopem przejść na drugą stronę ulicy, w kierunku budynku na Krechowieckiej. Po drodze w przekopie zauważyłem plecak, polski [wojskowy] plecak przedwojenny. Miałem ze sobą torbę po masce gazowej i wziąłem jeszcze ten plecak, karabin miałem na karku zawieszony. Przeciągnąłem ten plecak na drugą stronę ulicy, rozpakowałem, a tam był koc, trochę granatów i amunicji. Dwoje młodych ludzi stało koło tego budynku, to mówię: „Macie granaty, bo mnie tu niepotrzebne”, ponieważ miałem karabin. Natomiast plecak zarzuciłem sobie na plecy, chlebak chyba wrzuciłem do plecaka i miałem koc.
Oczywiście na Krechowieckiej byliśmy krótki czas. Dostałem polecenie przeskakiwać na dół do budynków [spółdzielni] „Zimowego Leża”, tak to się nazywa. Przykra sytuacja, dlatego że ze skarpy wiślanej trzeba było schodzić w dół. Zostawiliśmy ulicę Krechowiecką właściwie już we władaniu Niemców. Zresztą nasz szpital był na Krechowieckiej. Jak się dowiedziałem [później], mój kolega „Złamaniec” był w tym szpitalu, Niemcy tam weszli. Nasi chcieli bronić tego budynku. Lekarz mówił, żeby szpitala nie bronić, i komendant podobno dał rozkaz, że mamy się właśnie kierować do „Zimowego Leża”. W ogóle tendencja była do tego, żebyśmy szli w kierunku Wisły. Liczyliśmy się z tym, że będzie przeprawa przez Wisłę. Dotarłem do tego budynku i stamtąd mieliśmy przeskakiwać do Szklanych Domów na ulicy Mickiewicza, z drugiej strony ulicy. To była bardzo niebezpieczna sytuacja. Ten budynek się palił na górze, na dole zebrało się bardzo dużo Powstańców, a Niemcy mieli doskonały ostrzał z czołgu, z placu Wilsona wzdłuż ulicy Mickiewicza. Przekop przez ulicę Mickiewicza był płyciutki, tak że było bardzo trudne przeskoczenie tego miejsca. Mnie się udało. Czekałem na moment, kiedy strzeli z działa w budynek, po strzale od razu „bach”, wyskoczyć trzeba było i przebiec ulicę. Mnie się udało, natomiast jeden z kolegów moich zginął, a drugi [„Orlik”] został trafiony w piętę. Tak żeśmy przeszli na ulicę Mickiewicza do Szklanych Domów.
W Szklanych Domach dostałem przydział do piwnicy z widokiem właśnie na ulicę Słowackiego, to znaczy całą skarpę. Doskonały punkt do ostrzeliwania zresztą. Ale żadnych Niemców nie widziałem przed sobą. W pewnym momencie dostajemy rozkaz: „Przerwać ogień!”. Przerwaliśmy ogień, chociaż ja nie strzelałem. Następnie wznowienie ognia, znów nikogo nie widzę. Po jakimś czasie znów rozkaz: „Przerwać ogień. Wymaszerować!”. Już ciemno było zupełnie, wyszliśmy przed budynek Szklanych Domów, na podwórze. Budynek się palił. Jeszcze ktoś powiedział, że w mieszkaniu jest jakaś chora osoba, to pobiegłem razem z kolegami. Z pościelą zabraliśmy starszą kobietę na dół, bo budynek rzeczywiście płonął. W pokoju niżej było już strasznie gorąco, a ta kobieta nie miała siły w ogóle wstać. Myśmy ją znieśli na dół. Co się z nią stało dalej, pojęcia nie mam. W każdym razie myśmy się zgromadzili i wtedy dowódca odcinka czy ktoś, już nie wiem, miał do nas przemówienie. Dziękował nam za walkę, za obronę i że liczy, że będziemy się w dalszym ciągu podporządkowywali wszystkim rozkazom. Mniej więcej w takim duchu było to przemówienie. Słyszałem, nie wiem skąd, ktoś puścił plotkę, że to ma być właśnie koniec Powstania, ale że jest jakaś umowa między Niemcami a Rosjanami, że zamiast nas mają Rosjanie zwolnić Niemców. Czyli mamy być przekazani Rosjanom. W taką plotkę uwierzyłem wtedy, myślałem, że tak będzie. Jeden z kolegów chciał się zastrzelić od razu, ale mu wyrwali pistolet.
Potem był wymarsz na plac Wilsona, chyba ulicą Mickiewicza. Po drodze stali już Niemcy szeregowo i pytali, kto ma pistolet. Widocznie chcieli sobie zabrać wcześniej. Na placu Wilsona rzuciłem swój karabin (
notabene trochę się poluzowała lufa w nim) i poszedłem dalej w kierunku ulicy Krasińskiego. Tam już stali Niemcy. Widziałem czołgi i ślady na czołgach, chyba po naszych karabinach przeciwpancernych, była właściwie lekko zarysowana blacha. Nawet nie było wgłębienia większego. Do tych czołgów ta broń absolutnie się nie nadawała, natomiast bardzo się przydały nam granatniki, jeszcze dwudziestego dziewiątego, które rzucili Rosjanie. Była grupa kolegów obsługi granatników, oni wystrzelili niesamowitą ilość tych pocisków i zatrzymali Niemców. Tak że praktycznie do naszego budynku, do [czasu] opuszczenia budynku Niemcy nie weszli.
Okazuje się, że już od strony Słowackiego Niemcy wchodzili, zdobyli klasztor zmartwychwstanek już i właściwie od drugiej strony ulicy Krasińskiego też groziło nam odcięcie. W związku z tym prawdopodobnie dostaliśmy rozkaz wycofania się. Niektórzy koledzy zostali. Na przykład mój dowódca dostał rozkaz, żeby ostatni opuszczał te pomieszczenia, nasze budynki. Tak że chyba tylko jeden z tych granatników z nami przeszedł, aż do „Zimowego Leża”. Ale ja tego nie widziałem, podobno jeden kolega przeniósł. W każdym razie cóż wielkiego, byłem zwykłym, normalnym człowiekiem. Dzisiaj tak sobie myślę – przecież właściwie miałem wielkie szczęście, jakaś pomoc Boska. Koło mnie kilka osób zginęło, w pobliżu, tuż, tuż. Jakoś mnie się udało, nie miałem nic, żadnych kłopotów. Natomiast zmęczony byłem fantastycznie. Jak maszerowaliśmy już w niewoli… Aha, jeszcze jeden epizod, może ciekawy. Miałem na sobie niemiecki płaszcz Wehrmachtu z opaską i zobaczył to któryś Niemiec. Przyszedł, zdarł płaszcz, dostałem kopniaka. Oczywiście razem z opaską zdarł mi ten płaszcz. Zostałem tylko w marynarce, ale zostałem jeszcze z tym plecakiem.
- Pan się dostał do niewoli, jako jeniec wojenny czy jako cywil?
Jako jeniec wojenny, jak najbardziej. Otóż w międzyczasie sprzymierzeni wywalczyli czy spowodowali, że Niemcy uznali Powstańców jako żołnierzy sprzymierzonych i w związku z tym dostałem się do niewoli. Jeden z moich kolegów [„Orlik”], ten w piętę ranny, odłączył się, ponieważ mieszkał na Marymoncie i został na Marymoncie. Trudne miał sytuacje i stał już do rozstrzelania przez Niemców, niemniej jakoś mu się udało i też do Pruszkowa trafił, do cywilnych mieszkań. Były bardzo różne nasze losy. Pluton nasz trochę [w ostatnich dniach Powstania] był rozdzielony, dlatego że owało już ludzi na niektórych pozycjach. Z drugiej strony dziwi mnie ten fakt, bo nas było chyba powyżej sześćdziesięciu, około siedemdziesięciu, a zginęło może dziesięć osób tylko, tak że stosunkowo małe straty. Przecież mieliśmy podobne stanowiska z plutonem 234, który kwaterował również u nas. Co prawda oni mieli trochę inne [pozycje]. Jak oni poszli na akcję, to zawsze kogoś ustrzelili. A [nasi] chłopcy jakoś, chwała Bogu, szczęśliwie wracali. Były wypadki, kiedy się nie udało, ale stosunkowo mało zginęło chłopców z tego plutonu harcerskiego.
Co jeszcze mogę tylko powiedzieć? Ponieważ, jak mówiłem, stryj mnie ściągnął do swojego plutonu 244, dostałem karabin. Kiedy myśmy próbowali [1 sierpnia] dojść do budynku szkoły [przy ulicy Kolektorskiej], musieliśmy przekroczyć ulicę Marii Kazimiery. Ulica była obstrzeliwana przez karabin maszynowy i było ciężko w ogóle przez tę ulicę przejść. Mój stryj przeszedł za krzaki i za domy i rzucił granat w kierunku tego karabinu maszynowego. W efekcie został postrzelony w rękę, ale Niemcy uciekli z tym karabinem. Tak że udało się ich [wystraszyć]. Czy cokolwiek się z nimi stało, nie wiem, bo myśmy mieli głównie „sidolki”. To są granaty robiące właściwie dużo huku, a mało skuteczne. W każdym bądź razie te granaty mieliśmy w tym czasie i z nich można było wówczas korzystać, przynajmniej w tym plutonie, gdzie ja byłem. Teraz jest sytuacja taka, że stryj jako ranny został na Marymoncie, a ja już z całym oddziałem poszedłem dalej, do Puszczy Kampinoskiej. Pozostałem bez stryja wśród tego całego towarzystwa. [Gdy wróciliśmy do Warszawy] na Bielanach rozdzieliłem się, poszedłem do plutonu harcerskiego. Okazuje się, że stryj wstąpił z powrotem do oddziałów powstańczych i był od strony Wisły, na ulicy Kaniowskiej na Żoliborzu [w plutonie 203]. Któregoś dnia [sierpnia] siedzę na barykadzie na ulicy Krasińskiego [20](a mieliśmy piękną barykadę zrobioną, masywną, elegancką) i patrzę, że mój stryj idzie z zabandażowaną ręką. Spotkaliśmy się. To było krótkie spotkanie.
Aha, jeszcze może jedna z ciekawszych akcji. Otóż któregoś dnia (już nie pamiętam, to było już we wrześniu) okazuje się, że Rosjanie zrzucili swoich przedstawicieli z radiostacją. Podobno ci Rosjanie mieli kontakt z prawym brzegiem Wisły. Nasze oddziały miały za zadanie – to znaczy, tak postanowiło nasze dowództwo – że będziemy atakowali Instytut Chemiczny. Muszę powiedzieć, że teren przed instytutem i w jego okolicach był świetnie przekopany rowami strzeleckimi. Naprawdę bardzo daleko można było zajść tymi rowami, osłona była dosyć dobra. (Dygresja: któregoś dnia [już we wrześniu 1944 roku- dostałem polecenie, żeby pójść do mieszkań cywilnych i ściągnąć ludzi do budowania okopów. Okropna sytuacja. Idę po piwnicach, mówię: „Kto może, to niech idzie do okopów!”. Nikt nie chce iść. Dostałem rozkaz i nie mogę nikogo przyprowadzić, więc trochę na siłę, że będę strzelał, bo jestem zmuszony i tak dalej. Kilka osób się ruszyło i w związku z tym zaprowadziłem ich. Ale okropnie przykra sytuacja dla mnie była. Niemniej jednak jakoś udało mi się tę sprawę załatwić).
Przy zdobywaniu Instytutu Chemicznego, bo taki cel miał być, nawiązano łączność z drugą stroną Wisły i artyleria rosyjska czy polska, nie wiem, miała ostrzelać budynek. W naszych szeregach wybrano ochotników – zgłosiłem się też – do specjalnego zadania: otóż mieliśmy podczołgać się (podejść jak najbliżej nocą) pod mury instytutu, doprowadzić tam kolegę minera, który miał minę. On miał rozsadzić mur, a myśmy mieli przy tym otworze czekać, jak będą wchodziły nasze oddziały. To było takie oczywiście teoretyczne zadanie, któreśmy dostali. Takich grup było kilka, byłem w jednej z tych grup. Teraz czekamy, leżąc już dosyć daleko, już na [wolnej] przestrzeni poza okopami. Leżymy na ziemi, na trawie, na tym gruncie i czekamy. Nie ma i nie ma tego ostrzału i nie ma. Wreszcie jakiś pocisk przeleciał, już nie pamiętam nawet, ale chyba w sumie trzy strzały oddali. Jeden za, drugi przed, a jeden chyba trafił instytut i cisza. Nie pamiętam, ile tych pocisków było. W każdym razie rano, kiedy już świtało, zostaliśmy ściągnięci z powrotem. Przeziębiłem się oczywiście. Skierowano mnie do lekarza, do szpitala. Strasznie się bałem zastrzyku, który wreszcie dostałem. Już wolałem w tym czasie być postrzelonym niż mieć zastrzyk – jako chłopak. W każdym razie w szpitalu chyba jeden dzień pobyłem, bo była gorączka, ale potem wróciłem z powrotem. Mój stryj dowiedział się od kogoś, że jestem w szpitalu. Przyszedł do mnie na kwaterę, właśnie z ulicy Kaniowskiej i przyniósł w walizeczce winogrona. Tylko że jak szedł po drodze, Niemcy mu tę walizeczkę przestrzelili. W każdym bądź razie miałem raz winogrona w czasie Powstania.
Wracając do okresu niewoli. Już powiedziałem, [30 września wieczorem dostaliśmy się do niewoli. Gdy szliśmy ulicą Krasińskiego,] podarłem swoje dokumenty. Tak szliśmy, podpierając się razem pod pachy, niektórzy jeszcze byli ranni, to ich podtrzymywaliśmy. Muszę powiedzieć, że zupełnie nie pamiętam drogi, jaką myśmy szli do ulicy Powązkowskiej. Wiem, że się gdzieś zatrzymywaliśmy. Szedłem i spałem, trzymając się. Trudno mi powiedzieć, którędy szła droga. W każdym razie wiem, że doszliśmy do ulicy Powązkowskiej. Tam na bruku też zasnąłem i zaczęli mnie szarpać. Poszliśmy dalej, zaprowadzili nas do baraków magazynowych „Juniorparku”. To jest przy ulicy Powązkowskiej, niedaleko torów kolejowych. Tam zrobiono nam następną rewizję. Niemcy zabrali mi koc, bo to niemiecki. Zostałem tylko w kurteczce. [...] Miałem kurtkę dresową ze srebrnymi guzikami policjanta na sobie i to było całe moje ubranie.
Teraz podróż nasza do Pruszkowa. Przenocowaliśmy na betonie, dobrze, że miałem plecak. Rano gęsiego musieliśmy wychodzić, grupa Niemców obserwowała nas i myśmy wchodzili do ciężarówek. Wszedłem do ciężarówki, gdzie była opończa na dachu i cała kolumna [samochodów] ruszyła do Pruszkowa. Przejeżdżaliśmy przez Wolę, trudno mi było nawet dokładnie zobaczyć, bo samochód zakryty, trochę przez tylną ścianę się widziało. Tak dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie zatrzymaliśmy się na ulicy. Jak ludzie się dowiedzieli, że są Powstańcy, to chcieli jakoś pomóc. Jakaś kobieta podbiegła z butelką mleka. Koledzy wyciągnęli ręce, jakoś Niemcy nie kwestionowali. Mało kto wypił, bo jeden drugiemu wyrywał tę butelkę, żeby się dostać do niej. W każdym bądź razie za nami był samochód bez opończy, stanęli pod jakimś budynkiem i z balkonu zaczęto im rzucać jakąś żywność. Człowiek myśli sobie: „Choroba, tu człowiek taki głodny, a oni tam mają” – oczywiście taki drobiazg.
Dowieźli nas do Pruszkowa, tam w hali fabrycznej było pusto. Zaczęliśmy się jakoś porządkować i znów spotkałem stryja, który był z inną grupą, ale zobaczył, w jakim jestem stanie, jak słabo jestem ubrany, w związku z tym dał mi zielony koc, który miał ze sobą.
Może dwa słowa o moim stryju. Mój stryj był obrońcą Helu w 1939 roku. Tam się dostał do niewoli, został wywieziony na teren ówczesnych Prus Wschodnich. Dowiedziała się o tym jego siostra i pojechała na wieś, gdzie był u jakiegoś gospodarza. Spotkała się z nim, odebrała jego dokumenty i wróciła z powrotem do Gdyni, bo mieszkała w Gdyni. Stryj oczywiście, będąc na wsi, miał możliwości, uciekł z niewoli i przyjechał do moich rodziców i tam już pozostał [jakiś czas]. Potem ojciec mu jakieś lewe dokumenty załatwił. W każdym bądź razie później się spotkaliśmy razem i w czasie Powstania on mną pilotował. Tak że jak już spotkałem stryja [w niewoli], to mi jakoś było troszeczkę raźniej. Był człowiekiem, którego darzyłem bardzo wielkim szacunkiem.
- Jego siostra przywiozła mu sfałszowane dokumenty?
To znaczy odebrała od niego z niewoli [polskie przedwojenne] dokumenty i przywiozła je ze sobą do Warszawy, bo z Gdyni wszystkich mieszkańców Polaków Niemcy wysiedlali. Moja ciotka przyjechała do Warszawy i tutaj w Warszawie była razem [ze stryjem], i przywiozła jego dokumenty. Tak że mój stryj przez jakiś czas był na zupełnie lewych dokumentach, a potem wrócił do swoich dokumentów. Tak że miał legalne, jeszcze paszport polski miał. Oczywiście później wyrobili mu kenkartę, o swoim imieniu i nazwisku. Zaczął pracować w przemyśle jajczarsko-drobiarskim. Tam mój stryj poznał panią – żonę, z którą się pobrali w czasie okupacji [w 1943 roku]. Jak myśmy poszli do Powstania, to ta ciotka została na Mokotowie, a myśmy poszli na Żoliborz. Dziwna była sytuacja, że był rozkaz, że oddziały mieszkańców z Żoliborza kierowano na Mokotów na punkty wyjściowe do Powstania, a z Mokotowa na Żoliborz. Podobno kierowano się tym, że gdyby się Powstanie nie udało, to [...] żeby trudniej Niemcom było odszukać ludzi, którzy brali w tym udział. W każdym razie taki był podział, że nie [grupowano] w miejscu zamieszkania. Jedynie w moim plutonie harcerskim byli chłopcy głównie z Marymontu, chociaż było kilku ze Śródmieścia, bo nie wszyscy zdążyli przyjechać. Ale głównie to byli chłopcy z Marymontu, tak że oni się znali w harcerstwie już od kilku lat.
Wracając do niewoli. Jak już [1 października 1944 roku] byliśmy w Pruszkowie, RGO zaczęło przywozić żywność, gorące zupy i tak dalej. Tego przywozili dużo i powstał problem. Myśmy nie mieli w co zupę brać. Nie było naczyń, niczego. Przecież nie mam żadnego doświadczenia, tak jak stałem, wyszedłem i większość moich kolegów tak samo. Nie mieliśmy żadnych naczyń, nie mieliśmy nic. W związku z tym problem się zaczął ogromny, w co to jedzenie brać. Stał piec kaflowy, rozebrali. Oczywiście nikt nie miał łyżek, to siorbało towarzystwo. Mój stryj trochę bardziej był doświadczony, bo się ubrał przynajmniej przyzwoicie do niewoli [i miał łyżkę], wiedział, czym to pachnie. A jego kolega wziął puszkę po konserwie. Ja, korzystając z tej puszki, też trochę zupy mogłem sobie podjeść. Z tym że to też była ciekawostka, bo tutaj jesz zupę, gorąca jest, a tu krzyczy [znajomy]: „Dawaj, bo już jest moja kolejka!”. Trzeba było puszkę prędko opróżnić i następny brał. W każdym razie tam już pojawiło się stosunkowo dużo żywności, pojawił się chleb.
Jest taka sytuacja, że nas ładują do wagonów. Mniej więcej siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu, nie wiem ile osób, chyba siedemdziesiąt osób do krytego wagonu.
Towarowego, tak. Oczywiście zamykają drzwi [i blokują je od zewnątrz]. Jesteśmy zupełnie zamknięci w tych wagonach. Oczywiście nie ma mowy o tym, żeby siąść. Pierwszego dnia to jeszcze z nami jechało kilka sanitariuszek, młodych dziewczyn. To chłopcy jakoś się tak ściskali, żeby one mogły kucnąć w kącie. Tak chyba dojechaliśmy do Sochaczewa, na pewno nie wiem, ale chyba do Sochaczewa. Wyszliśmy na chwilę, żeby się napić kawy i z powrotem do wagonów. Nie mogłem wytrzymać, stojąc tak długo w tym wagonie. W związku z tym zsunąłem się i zostałem przez kolegów stratowany. Rozorali mi całą twarz. Jak się ocknąłem i wstałem, to miałem rozbitą całą twarz. Od tego się zaczęła gorączka i dostałem zakażenia. Niemcy chyba dali nam w Sochaczewie sucharów na drogę. Rzucili dla każdego kilka paczek tak zwanych
Knäckebrot , sucharów. Tych sucharów już w ogóle nie jadłem, bo już nie miałem na nic apetytu, pomimo że poprzednio byłem strasznie głodny przecież. [Było tylko] kilka dni posiłków, co się w Ursusie zjadło. W ogóle nie miałem apetytu, więc właściwie ta choroba mi trochę sprzyjała, bo nie miałem żadnych problemów z głodem w tym czasie.
Tak nas przywieźli ostatecznie do Stalagu XI-A Altengrabow. Z wagonów zostaliśmy przeprowadzeni na boisko sportowe przy dużym obozie XI-A. To był olbrzymi obóz międzynarodowy dla żołnierzy bardzo różnych narodowości. Ale nas, nie wiem dlaczego, Niemcy najpierw umieścili na tym boisku. Oczywiście źle się czułem, to położyłem się na ziemi. Chyba drugiego dnia koledzy mówią: „Wiesz co? Rosjan wprowadzili też na to samo boisko i jest między nimi sanitariusz, no więc idź do sanitariusza”. Wziąłem paczkę [sucharów] i rzeczywiście znalazłem Rosjanina, sanitariusza, zupełnie ładnie ubranego, ciepło, fajnie. Idę do niego, żeby mi coś zrobił z twarzą rozoraną. A on: „Nie”. Daję mu suchary, on: „Nie”. Ale miałem w kieszeni bandaż, nie wiem czemu nie zabrali mi przy rewizji, taki opatrunek osobisty. Pokazuję, że mam bandaż. Żeby się odczepić ode mnie, miał skrzynkę z lekarstwami, to ją otworzył, nasmarował jakąś maścią i mi zabandażował twarz. Zobaczył jego sąsiad, drugi Rosjanin, że mam suchary. Od razu podchodzi i pyta, czy bym mu nie dał tych sucharów. Mówię: „Nie”. Ale patrzę, że on ma puszkę z drutem, i mówię: „Oho, to zrobimy interes”.
- Puszka może się przydać na zupę na przykład.
Na zupę czy na jakieś jedzenie, naczyń przecież nie mieliśmy. Dałem mu paczkę sucharów, bańkę ze sobą niosę, przychodzę na miejsce, gdzie leżałem, a koledzy przynieśli mi wiórków drzewnych i miskę porcelanową jako przydział dla jeńców. Tak że ten kociołek nie był mi już praktycznie potrzebny. W tym czasie oddzielono moich młodszych kolegów z tego obozu i wysłano ich gdzieindziej. Tak że już kolegów praktycznie nie miałem. W późniejszym etapie ktoś przywiózł namioty, zaczęto stawiać namioty. Ponieważ na jakąś chorobę zakaźną musiałem być chory, to mi w namiocie zrobiono miejsce przy samym wejściu, dlatego że tam byli inni ranni ludzie, żebym nie zakażał. Byłem tak trochę na uboczu tego wszystkiego. Po kilku dniach przyszła jakaś ekipa, kilku Francuzów chyba czy Anglików, żeby dowiedzieć się, jaki jest nasz stan. Podobno o nasze warunki polowe Anglicy zrobili Niemcom awanturę, jeńcy angielscy, ich mąż zaufania. W związku z tym dopuścili Niemcy tych sanitariuszy. Tak że za pierwszym razem przyszli tylko na oględziny. Od razu mnie posłali, żebym z tą twarzą poszedł do nich. Jeden sanitariusz ogląda mnie, wziął palcem tę maść i kogoś zawołał. Pokazał, zaczęli się uśmiechać głupio. Zmyli mi to, posmarowali maścią ichtiolową i przyzwoicie zabandażowali. Może to jest drobiazg, ale czułem, że wreszcie mam opiekę, że coś się stało.
Była jakaś zupa, ale w tym okresie naprawdę nie byłem głodny. Mnie nie interesowało za bardzo jedzenie. Rozdawali porcje chleba, prawdopodobnie dostawałem jakieś porcje, ale mnie to nie bardzo interesowało. W każdym bądź razie po kilku dniach Anglicy przysłali następną ekipę i zabrali nas chyba sześciu (pięciu żywych i jednego umarłego na wózek). Dwóch kolegów, którzy mieli rozbite kolana, im to się psuło, i dwóch takich, którzy mieli odłamki w oczach, więc też się paskudziło. Mnie też wsadzili do tej grupy. Tak że przeszedłem z boiska sportowego do szpitala obozowego. To było chyba dwa, trzy kilometry nawet. Ale przyszedł wachman, Niemiec, który w ogóle nie poganiał tych Anglików, i żeśmy się wlekli. Z kolegami, którzy szli, pod pachy się wziąłem i żeśmy się wlekli. Doszliśmy wieczorem na teren szpitala. Na terenie szpitala już czekano na nas, lekarz był. Od razu do gabinetu, do pokoju, gdzie był lekarz Francuz. Obejrzał mnie naturalnie i znów ciekawostka, drobiazg taki. Zobaczył, że mam srebrne guziki. Zrobił mi opatrunek i potem pyta, czy może wziąć ode mnie guzik. Co to za problem dla mnie? Okazuje się, że jeńcy zachodni zbierali guziki rozmaite, jako hobby traktowali. Za opatrunek dałem mu guzik. W każdym bądź razie stamtąd już jakiś jeniec z 1939 roku, starszy pan, zaprowadził mnie do baraku zakaźnego. Z tym że taka ciekawostka – szliśmy odcinek kilkuset metrów do tego baraku, tam on mówi: „Chwilę poczekać”. Czekam, czekam, przychodzi z kimś, otwierają drzwi, patrzę, światło elektryczne jest. Wchodzę dalej, stoi łóżko z siennikiem [i pościelą]. W ogóle inny świat się naraz otworzył, kiedy [wcześniej] leżałem na ziemi i nie miałem nic. Oczywiście zaraz przysłali fryzjera, ostrzygł mnie, bo wszy miałem. Całe ubranie, łącznie z kocem zwinęli, tłumok postawili na schodkach i zostałem w szpitalu pod kuratelą lekarza Francuza i sanitariusza Belga. [Okazało się, że mam „różę”.] Ten sanitariusz mi swoją koszulę przyniósł, żebym mógł się czymś przykryć w łóżku. W każdym razie, kiedy już dochodziłem do zdrowia, to bym zjadł wszystko, co tylko można. A tu dostałem, jako ciężko chory, jedną trzecią bułki trochę większej niż paryskiej. Bo dla ciężko chorych było białe pieczywo, ale ilość mikroskopijna. Do tego kawałek margaryny, pasztetówki czy jakiejś kiełbasy nawet. Czasami to było wszystko, co dostawałem. Poza tym przynosili raz zupę i kawę. Kawa była chyba dwa razy dziennie i miska zupy. Za mało tego dla mnie, kiedy konia bym zjadł z kopytami. Francuzi się trochę nade mną zlitowali i przez pewien czas dawali mi miskę rozmoczonych sucharów. Tak że dodatkowo dostawałem miskę rozmoczonych sucharów jako wyżywienie. Poza tym w tym pokoiku, gdzie byłem, była łyżka, ale noża na przykład nie ma. Teraz dostaję kawałek bułki, jakąś margarynę, nie można tego posmarować. Ponieważ to był gabinet zabiegowy, to patrzę, że są patyczki do sprawdzania gardła, no to miałem to do smarowania. Może to takie wszystko drobiazgi, które nie są istotne, ale leżąc na tym łóżku, zacząłem marzyć, że jeśli przeżyję, to muszę koniecznie sprowadzić z Niemiec samochód żywności. Dziś pamiętam to jako coś fantastycznego, właśnie to jedzenie, co mnie strasznie gnębiło w tym czasie.
Tak dotrwałem do momentu, kiedy uznali, że już mogę wstać i okazuję się, że nie mam się w co ubrać. No to ten Belg przyniósł swój płaszcz. Na koszulę założyłem płaszcz, a pozostały mi tylko pantofle z mojej [garderoby], bo pantofli do odwszalni nie zabrali,
notabene rozlatywały się. Tak poszedłem do jakiejś izby, gdzie była odwszalnia i magazyn. Teraz wchodzimy tam i szukaj swojego. Jak to mam szukać? Jest trochę rozmaitej bielizny, trochę ubrań. Znalazłem tylko swoją kurtkę policyjną bez guzika. Stoję właściwe z tym, to on mi przynosi jakieś spodnie mocno zniszczone, ale przyniósł mi spodnie nie moje. Najważniejsze, przyniósł mi jesionkę. Piękna, fantastyczną jesionkę. Tak że miałem już spodnie, miałem swoje buty, jakąś kurtkę, jeszcze marynarkę wziąłem z tego wszystkiego. Z tym wróciliśmy z powrotem do baraku. Już byłem ubrany i wtedy mogłem pójść do kuchni obozowej skrobać ziemniaki. Jak poszedłem do kuchni obierać ziemniaki, to się zawsze trochę obierek ze sobą przyniosło. Można to było jakoś ugotować czy upiec. Kucharz zobaczył, że mam gołe stopy, to przyszedł do mnie i mówi: „Masz tu skarpetki”. Patrzę co to za skarpetki? Wełniane, fajne skarpetki, tylko że bez palców, bez pięty, bo już wszystko wyrwane. Ale w każdym bądź razie już mogłem założyć i już miałem łydki względnie ciepłe, a już trochę chłodno było, bo to przecież była zima.
Belgowie mnie przenieśli do sali, w której leżeli chorzy na tężec, dwóch młodych chłopaków. Straszna choroba. Jeden był wyciągnięty jak struna i nie mógł zmienić pozycji, a drugi z kolanami niemal pod brodą. Ruszali rękami, tak że mogli sobie podawać posiłek, ale straszna choroba. Miałem im usługiwać. Poprzednio im usługiwał jakiś Francuz i ponieważ oni byli jednymi z bardziej ciężko chorych, to im przynoszono sporo jedzenia. Francuzi, Anglicy i inni, nie wiem, kto im przynosił, ale przynosili sporo jedzenia. Z tego korzystał Francuz, który się nimi opiekował. Natomiast jak ja przyszedłem, to się już te zapasy skończyły i musieliśmy się zadowolić tylko tym, co dostawaliśmy. Jako ciekawostkę powiem, że tam też dostałem zawiadomienie, że jest dla mnie paczka ze Szwecji. Ale tylko zawiadomienie. Inni koledzy nie dostali zawiadomienia, ale paczkę dostali, więc takie historie były w tym obozie.
- Domyśla się pan skąd ta paczka?
Paczka żywnościowa, nie wiem nawet, co w niej było.
- Ona nie była personalnie do pana, tylko do wszystkich?
Personalnie do osób były kierowane. Przypuszczam, że Szwedzki Czerwony Krzyż dostał listę jeńców z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i imiennie do każdego wysyłali paczki. Ja paczki nie dostałem, dostałem tylko zawiadomienie, że paczka dla mnie jest. Byłem obsługującym tych ciężko chorych i już w ich pokoju razem spałem. Rano musiałem zasłać dokładnie łóżko, żeby nie było widać, że tam jest prześcieradło, bo było prześcieradło, a jakże, i koc. Jak tylko była informacja, że Niemcy przychodzą, to brałem miotłę i zamiatałem przed barakiem, żeby po prostu mogli mnie dłużej przetrzymać, bo niemiecki lekarz przychodził i po prostu wyrzucał chorych. Mnie tak przetrzymali chyba dwa, trzy tygodnie. Któregoś dnia przychodzi Belg i mówi: „Dłużej już nie możemy ciebie [trzymać], musisz przejść do innego baraku, do »ozdrowieńców«”. Skierowali mnie do polskiego baraku. Tam byłem tydzień. Z tym że następnego dnia [po moim przyjściu] akurat przyszedł niemiecki lekarz i od razu oczywiście mnie wyrzucił. Francuzi jeszcze załatwili tyle, że mówią: „To jeszcze te papiery przetrzymamy i przed następną wizytą lekarza już będziesz musiał pójść”. Muszę powiedzieć, że z taką wielką serdecznością ludzi się zetknąłem, że do dzisiaj spotykam ludzi i myślę, że wszyscy są tacy sami, są tak serdeczni, pomocni i dobrzy, począwszy od mojej rodziny.
Z tego szpitala musiałem przejść do obozu, w którym byli normalni jeńcy. To były olbrzymie stajnie niemieckie jakiegoś hrabiego czy barona, nie wiem. W jednej z tych stajni przepierzenie zrobiono i z jednej strony byli nasi oficerowie, podchorążowie, a z drugiej strony byli szeregowi, podoficerowie i tak dalej. Taki był podział. Tych oficerów Niemcy do roboty nie brali, z tym że ich również nie wysyłali do oflagów, czyli do obozów dla oficerów. Byli w tym obozie dla szeregowych, w tak zwanych stalagach. Jak przyszedłem do tego obozu, oczywiście puste prycze, nie ma koców, nie ma się czym przykryć. Warunki bardzo kiepskie. Pierwszego czy drugiego dnia stryj dowiedział się, że jestem. Pomiędzy tymi dwoma pomieszczeniami można było się kontaktować, ale na zewnątrz wszystko było otoczone drutem kolczastym. Powstańcy byli zupełnie odgrodzeni od całego obozu, innych narodowości. Stryj dowiedział się, że jestem, i oczywiście trochę mi pomógł. Z tym że sam niewiele co miał, bo żywność była kiepska.
Przyszła komisja Niemców brać ludzi do roboty. Tam było kilku naszych funkcyjnych, którzy wystawili nas pod ścianą i Niemcy wybierali do roboty. Oczywiście mnie nie wzięli, kazali wyjść, jako taki zdechlak. Mówiło się, że to do wyrębu lasu mamy być skierowani. W każdym razie efekt był taki, jak okazuje się potem, że na liście byłem. Bo tego, którego Niemcy zakwalifikowali, to pisarz nie wpisał, tylko mnie wpisał. Taka była sytuacja niestety. Jak to usłyszał mój stryj, to mówi: „Wiesz co? To ja też pójdę”. Zgłosił się na ochotnika. Razem zostaliśmy wywiezieni do fabryki ślepej amunicji Hillersleben. Okazuje się, że jeńców nie powinni właściwie zatrudniać przy broni. Tam była olbrzymia działownia, olbrzymi poligon, to była wyjątkowo ciekawa placówka niemiecka. Z tym że zaskoczony byłem jednym. Teren olbrzymi, działownia jak na dłoni Widać z daleka olbrzymią halę, bunkry po lasach pokryte i raz tylko był nalot, raz rzucili bomby zapalające, a w ogóle nie rzucali bomb [burzących], nigdy. Mimo że gromady samolotów przelatywały w ciągu dnia, to ten ośrodek był jakoś omijany, nie mam pojęcia dlaczego. W każdym razie tam nie zetknąłem się [bezpośrednio] z bombardowaniem. Można by było dużo opowiadać o przygodach tam. W książce „Droga powrotna” opisałem całą swoją historię.
Z ciekawszych dla mnie rzeczy to był nalot na Magdeburg. Myśmy byli trzydzieści kilometrów od Magdeburga, pola tam były i – alarm lotniczy w nocy. Niemcy nas wszystkich wyganiają z baraku do schronu. Mnie się jakoś udało wyślizgnąć i nie poszedłem do schronu, wylazłem na zewnątrz. Widziałem coś, czego w życiu nigdy nie zobaczę, coś fantastycznego. Tragiczne w skutkach, ale z daleka, z obserwacji [z odległości] kilkudziesięciu kilometrów to było coś niesamowitego. Płonące miasto, [samoloty] rzucające bomby, wybuchy co pewien czas, sypiący się fosfor, kolorowe płatki. Reflektory niemieckie próbują złapać samoloty, ostrzeliwuje artyleria. Niesamowity widok, coś niesamowitego. Wreszcie widzę, że Niemcy dostają coś, co im się po tych naszych sytuacjach należało.
Druga z ciekawostek. Jeszcze mogę tylko powiedzieć tyle, że razem ze stryjem zabrali nas [do roboty]. Jak to odbywało się? Prowadzono nas z baraków na teren fabryki, tam przychodzili poszczególni pracownicy i zabierali nas do siebie, do roboty. Raz mnie ze stryjem skierowano do ciężarówki. Okazuje się, że mieliśmy po coś jechać do Magdeburga. Pojechaliśmy, to był samochód ciężarowy Opel na gaz-generator. Dojechaliśmy do Magdeburga, okazuje się, w miejscu gdzieśmy byli, że nie ma tego towaru. Podobno mieliśmy pancerfausty wieźć, ale nie było i rozpoczął się alarm przeciwlotniczy. Jak ten kierowca usłyszał alarm, to pędem do samochodu, na nic nie zważając zaczął uciekać z tego miasta. Tak rwał do przodu, że gaz-generator mu się popsuł, rozgrzał się do czerwoności i rozlutował mu się. Już co prawda niedaleko naszego obozu, w każdym razie musieliśmy dalej wracać na piechotę. Co widziałem po drodze? Na przedpolach Magdeburga w zasadzie, gdzie były magazyny, [były też] ogródki działkowe, w których mieszkali mieszkańcy, Niemcy. Myślę sobie: „Ale mają teraz warunki! W takich budach musieli mieszkać, bo niestety ich całe miasto zostało zniszczone”. Zresztą inne miasta widziałem również zniszczone później.
Cóż z ciekawszych rzeczy? Ciekawą rzeczą może być to, że praktycznie nas Niemcy doprowadzili do Amerykanów. To znaczy, na terenie tego wielkiego obszaru wojskowego myśmy byli wydzieleni jeszcze drutami kolczastymi jako jeńcy, ale cały teren był strzeżony przecież przez Niemców. Nami opiekowali się cywile z
Volksturmu, jacyś Niemcy w starszym wieku na ogół. Komendant jeden był dosyć energiczny, a tak reszta to było towarzystwo cherlawych Niemców. Któregoś dnia dostajemy wiadomość, a już słychać kanonadę, już wiadomo, że front się zbliża, że ma grupa wyjść z obozu. Pierwsza grupa poszła. Nas w tej grupie nie było, bo imiennie wyczytywali. Pozostaliśmy tam jeszcze. Brama na teren tego wojskowego terenu jest otwarta, Postanowiliśmy się przynajmniej wykąpać, bo wiedzieliśmy, gdzie jest łaźnia. Poszliśmy sobie elegancko się wykąpać. Po drodze jakiś oficer szedł, to niemal nam salutował, a my przecież w różnych ubraniach jenieckich. Patrzymy po drodze, że niemiecki magazyn jest otwarty, to poszliśmy do magazynu, zobaczyć, co tam jest. Niemiecka odzież wojskowa była. Plecak sobie wziąłem stamtąd, inni koledzy pasy, ktoś buty pozbierał. Zobaczyli to Niemcy, pracownicy. Jak myśmy odchodzili, to z rowerami przyszli sami szabrować te rzeczy. Myśmy przyszli na teren naszego obozu. Oczywiście stryj mnie ochrzanił, że biorę wojskowe rzeczy ze sobą. Że jak coś robić, to trzeba robić z głową, a nie byle jak dla Niemców, żeby im szkodzić. Niemniej jednak zaraz był alarm, znów mamy się wszyscy zebrać chyba następnego dnia czy tego samego (już nie pamiętam) i – wymarsz. Pod konwojem Niemców, Wehrmachtu, idziemy w kierunku poligonu.
Może jeszcze jeden fragmencik ciekawy z tego poligonu wspomnę. Otóż przed naszym wymarszem Niemcy nas zabrali do roboty ekstra. Mnie wzięli do domków schowanych w lesie, na terenie poligonu, w których mieściła się biblioteka, magazyny, jakieś pisma tam były. Niemcy nas przywieźli samochodem, żebyśmy ładowali dokumenty, które komisja sobie spokojnie siedziała i wybierała z tych papierów. Zrobiła się tego spora kupa i mieliśmy za zadanie wnosić to na samochód ciężarowy. Kucnąłem sobie z boku i jedną z takich ksiąg grubszych otworzyłem, patrzę, same zdjęcia czołgów brytyjskich. Prawdopodobnie zdjęcia robione przez wywiad. Tam prawdopodobnie musieli mieć całą dokumentację tych pism. Teraz jak ta komisja działała, to wyszukiwała wszystkie materiały, które mogłyby zaszkodzić ich konfidentom, ich ludziom, którzy byli tam. Przypuszczam, że z tego punktu widzenia wybierali tę dokumentację. Efekt był taki, że myśmy to ładowali na ciężarówkę, woziliśmy do elektrowni, wrzucaliśmy tę całą dokumentację do pieca. Inni koledzy zostali znów zatrudnieni do rozciągania przewodów, bo mieli wysadzić te budynki przed wejściem wojsk [alianckich]. Tak ci koledzy pociągnęli te przewody, że faktycznie żaden budynek nie został wysadzony. Ale to nieważne.
Już jesteśmy w marszu, gdzie nas Niemcy podprowadzają. Było to trochę przykre, dlatego że idziemy drogą na poligonie, która ma chyba dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów. Z jednej strony las, z drugiej strony las, piękna droga asfaltowa i przestrzeń szerokości około stu, dwustu metrów poligonu, gdzie strzelali z dział, i co pewien czas punkt obserwacyjny jest i doświadczalna strzelnica. Szliśmy do wieczora, mamy nocować w lesie. Ze stryjem się umieściłem za wózkiem i umawiamy się: „No pryskamy gdzieś. Ale gdzie?”. Przecież czort wie, dokąd nas Niemcy prowadzą. Ale na razie doszliśmy do wniosku, że Wehrmacht nas prowadzi, to nie, to idziemy jeszcze dalej. Ale jeśli będzie następna noc, to uciekamy. Jeszcze przeszliśmy chyba kilkanaście kilometrów, patrzymy z daleka, są zabudowania na końcu i stoją jakieś masywne czołgi. Myślę: „O rety, to już kiepska sprawa”. Ale podprowadzili nas do tej wioski, jakieś zabudowania gospodarcze były, wysiedlone, puste, a te czołgi były z pierwszej wojny światowej. Zrobili sobie muzeum, złomowisko, nie wiem. Mówią, że teraz możemy się trochę wymyć, odpocząć, bo woda jest w tej wsi, można ze studni nabrać wody. Trochę nas zdziwiło, że nas tak zostawiają ci Niemcy tutaj na wsi, a w oddali słychać jakiś ruch. Chaszczami przeszliśmy nad brzeg szosy, patrzymy, a tu jedzie jakiś dziwny samochód. Schowaliśmy się, przejechał, drugi raz znów jedzie taki dziwny samochód. A to był jeep, amerykański jeep z białą gwiazdą. Nawet nie wiedziałem, że wtedy wozy amerykańskie miały białe gwiazdy. Wyszliśmy, zatrzymaliśmy samochód, Amerykanie nie chcą z nami rozmawiać, tylko pytają: „A gdzie Niemcy?”. – „Tam gdzieś w wiosce”. Zostawili nas na szosie i pojechali szukać Niemców. Wracamy z powrotem do naszego obozowiska, bierzemy plecaki, bo inni mówią: „Nie, to oszukańcy. To na pewno Niemcy przebrani”. Szczególnie jeńcy, którzy byli od 1939 roku w niewoli. Myśmy wzięli plecaki, co mieliśmy ze sobą i pieszo zaczęliśmy iść. To wszystko jest opisane w książce „Droga powrotna”.
Ciekawostka była taka, że weszliśmy do lasu, patrzymy, stoi jeep amerykański i jakiś oficer (jak się okazało major) rozmawia z kimś przez radiotelefon. Gdy podeszliśmy, pyta, o co chodzi. „Gdzie tu są polskie oddziały, bo chcemy się dostać”. On mówi, że o polskich oddziałach nie ma w ogóle zielonego pojęcia, on nie wie. „No to co, dokąd mamy iść?”. – „Idźcie do najbliższego miasta. Tam będzie jakiś punkt, to na pewno się dowiecie”. Nie wiadomo, pusta szosa pomiędzy lasami, ale zdecydowaliśmy się, idziemy. Przeszliśmy może pół kilometra, znów jedzie jeep, a naprzeciwko idzie dwóch facetów, prowadzą rower. Jeden Niemiec w kurtce wojskowej, drugi w spodniach wojskowych, a w cywilnej marynarce. Amerykanie zatrzymali się przy nich. Od razu jest: „Ręce do góry”. Posadzili ich na maskę, rzucili nam rower. Wzięliśmy rower, zaczęliśmy iść dalej z tym rowerem. Patrzymy, dalej w polu Niemiec orze, po prostu orze pole koniem. Widzimy z boku rower, to poszliśmy, żeby zabrać ten rower, a tu koledzy od szosy wołają, żeby już zostawić. Tośmy rzucili jemu jego rower i jeszcze nasz. Okazuje się, że zatrzymali jakiegoś gospodarza niemieckiego z furmanką. Ten migał się, nie bardzo chciał nas zawieźć do miasta. Mówi, że już drugi dzień tak jeździ, wciąż go zaczepiają i nie chce, ale mówimy: „Masz zawieźć i koniec! Tak trochę pod przymusem zaciął konia i jedziemy. W lesie stanęliśmy po drodze i mówi, że może sobie weźmie termos wojskowy. Mówimy: „Weź, nie ma problemu”. Przed samym miastem mówi, że on bardzo nas już prosi, żebyśmy dalej jego nie ciągnęli, to już sami dojdziemy do miasteczka. To miasto nazywało się Haldensleben, Neuhaldensleben. Myśmy zostawili tego chłopa, chyba nawet paczkę papierosów dostał, już nie pamiętam. Pojechał sobie do domu, a my już z naszymi rupieciami wchodzimy do miasta.
Dziwne miasteczko. Na drodze są zapory przeciwczołgowe i porobione barykady przeszkadzające. Nie wiemy, kto jest w miasteczku, ale przechodzimy, nie ma już wyjścia. Idziemy drogą, widoczni z daleka, pusto, nikogo nie ma. Tylko widać jak z pierwszych pięter domów ruszają się firanki, więc ktoś nas obserwuje. Wreszcie złapaliśmy jakiegoś faceta, okazuje się, że Rosjanin, był wywieziony tam na roboty. Pytamy się: „Kto tu jest?”. On mówi: „Amerykanie”. No to od razu nam lżej. „Gdzie?”. – „Idźcie tam prosto, na rynku”. Rzeczywiście doszliśmy do tego rynku, stoi samochód pancerny, amerykański, otwarty zupełnie. Można było wejść, pojechać, nikogo nie ma. Stoi przed hotelem, więc poszliśmy do tego hotelu, a tam Amerykanie z Niemkami sobie flirtują, delikatnie mówiąc. Towarzystwo się zabawia, jak tylko może. Jak zobaczyli nas, to z mordą, żebyśmy nie przeszkadzali. To się nazywa zdobyte miasto przez Amerykanów.
Zawróciliśmy, patrzymy, jakiś urzędowy budynek. Weszliśmy do tego budynku. Zjawił się cieć, gospodarz. „My tu chcemy zostać”. Mamy ze sobą trochę żywności, bo dostaliśmy na drogę swoje paczki żywnościowe. Zresztą o paczkach, to też mógłbym wiele ciekawych rzeczy opowiedzieć. […] Oczywiście tam przenocowaliśmy. Rano patrzymy, ruch już jest jakiś i pierwsze rozczarowanie. To znaczy to już drugie rozczarowanie. Pierwsze rozczarowanie, że ten Amerykanin w ogóle nie słyszał o niczym, że nas tak właściwie zostawił bez niczego. Tutaj idziemy dokądś się umyć. Mówią nam: „Ale tam jest łaźnia”. Idziemy do łaźni, tam siedzi jeniec francuski i mówi, że nam nie wolno wejść do łaźni. „Dlaczego?”. – „Bo łaźnia jest tylko dla Amerykanów”. Od razu policzek następny. W tym miasteczku dowiadujemy się, że pierwsza grupa, która przed nami poszła, już zajęła sobie gospodę i będziemy w tej gospodzie. Poszliśmy do tej gospody rzeczywiście i tam przesiedzieliśmy. Paskudne miałem wspomnienia z Amerykanami.
Fragmencik tylko powiem jeden. Jest sytuacja taka, że chcą gromadzić wszystkich Polaków w jedno miejsce. Normalna sprawa, przysyłają autobusy nawet, żołnierze. Siadamy, ale kilku kolegów miało rowery i oni za autobusami chcą na rowerach. Wyszedł Amerykanin i bagnetem poprzecinał dętki, na oczach Niemców, na ulicy. Straszna konsternacja, cholernie nieprzyjemna sytuacja. W związku z tym jeszcze tylko wpadłem na górę, wziąłem sztandar, bośmy mieli, i radioodbiornik. Pojechaliśmy do fabryki porcelany, tam już było sporo Polaków, dużo cywilów. Przyszedł oficer łącznikowy, powiedział, żebyśmy się nigdzie nie ruszali, bo tylko będziemy przeszkadzali, że do jakichś oddziałów to nie ma mowy, żeby pójść. Koledzy gdzieś znaleźli karczmę na skraju puszczy. Zabraliśmy więc swoje rzeczy i tam poszliśmy. Oczywiście mieliśmy tu dobre warunki. Tam zastało nas zakończenie wojny. Ja może nie, ale wielu z naszych miało broń, nie było problemu z bronią wtedy.
Mogę też powiedzieć taki fragment, że w Haldensleben Polacy, ta pierwsza grupa, zgromadziła mnóstwo broni i zostawiła na placyku. [Było sporo] pistoletów, karabinów, karabinów maszynowych, jak to Polacy, zbierali wszystko, co można było. Postawili tam wartownika. Zgłosili to do komendy Amerykanów. Pierwszy raz nie przyjechał nikt, drugi raz przyjechali samochodem. Amerykanin wziął karabin, złamał kolbę o drzewo i mówi, że to już jest wszystko i możemy już iść, bo oni to przejęli. Broni było tam stosunkowo dużo i łatwo ją można było wziąć i zabrać. […] Jak się dowiedzieliśmy, że jest zakończenie wojny, no to zaczęliśmy strzelać Aha, jeszcze nie powiedziałem, że w międzyczasie te tereny po Amerykanach przejęli Anglicy. Anglicy się wystraszyli, że coś się dzieje i czołgami przyjechali do nas. Wyjaśniła się sprawa. Prosili tylko, żeby oddać broń. Ostatecznie ciekawostka była taka, że [nieco później] Anglicy nas wywieźli stamtąd [na zachód] do dużego obozu w Northeim, gdzie było chyba kilka tysięcy byłych jeńców [polskich], w dużych koszarach poniemieckich. Tam dowiedziałem się, że jest oddział ze szkołą, należący do tego obozu, kilka kilometrów w miejscowości, która się nazywała Imbshausen. Jak się tylko dowiedzieliśmy, to stanąłem do raportu do dowódcy tego całego ośrodka, że chciałbym pójść do szkoły. On mówi: „Proszę bardzo. Ile masz lat?”. Odjąłem sobie rok i dostałem skierowanie do tej szkoły, a mój stryj został już w tym obozie. [Pierwotnie szkoła ta miała nazwę: Obóz Wojskowy dla Chłopców. Następnie po interwencji rosyjskiej nazwę zmieniono na Gimnazjum i Szkoła Powszechna imienia Mikołaja Kopernika w Imbshausen.]
Jeżeli chodzi o szczegóły, to zaraz powiem. Otóż kilku oficerów, [podchorążych i] podoficerów [byłych jeńców wojennych]. Otrzymali zezwolenie u Amerykanów na zorganizowanie szkoły dla dzieci polskich. W związku z tym Amerykanie kazali baronowi von Stranenheimowi opróżnić część zameczku. Do tego zameczku Niemcy musieli przynieść łóżka, pościel, posprzątać i tam zrobili tę szkołę. Ta szkoła podlegała pod obóz w Northeim, który miał pieczę. Tam zorganizowano coś w rodzaju szkoły kadetów. To znaczy myśmy musieli i ćwiczenia mieć, i naukę. Mocno za buzię nas wzięli [nasi wychowawcy]. Ludzie, którzy naprawdę się poświęcali, przecież mogli sobie gdzieindziej jakoś zarabiać, coś kombinować. A tu jednak zorganizowali szkołę, która uważam, jak na tamte warunki była fantastyczna (fantastycznie zorganizowana). Zresztą wciąż przyjeżdżały rozmaite delegacje, żeby pokazywać ją jako wzór. Pierwotnie od oddziałów generała Maczka otrzymaliśmy mundury Hitlerjugend, dresy czarne. W mundurach tych wszyscy wyglądali przyzwoicie, jednakowo. Oczywiście bez jakichkolwiek naszywek hitlerowskich. Potem okazało się, że Anglicy przysłali rozmaite ubrania wojskowe z demobilu. To się przefarbowało na granatowy kolor i mieliśmy swoje mundury. W moim przekonaniu to była nadzwyczajna szkoła.
Mogę powiedzieć o jednym fragmencie. Przyjechała do nas ekipa dziennikarzy z Polskiej Rzeczpospolitej [Ludowej]. Przyjechał wojskowym samochodem z Warszawy i zatrzymali się u nas, żeby dowiedzieć się, co to jest i gdzie to jest. Oczywiście nasi [wychowawcy] bardzo dobrze ich przyjęli. My wiedząc, że to jest z Polski ludowej samochód, to: „Co tu można zrobić?”. Wszędzie w orłach, które mieli na pieczątkach, podopisywaliśmy korony. To jest zawracanie głowy, niemniej jednak tak było. Wiem, że potem był jakiś artykuł w „Rzeczpospolitej”, bardzo chwalący tę szkołę. Nasze dowództwo jeszcze o tyle było przewidujące, że nawiązało kontakt z Polską Centralą Szkolnictwa w Niemczech, z Warszawy. W związku z tym nasze świadectwa były w kraju honorowane. [...] [Świadectwo otrzymałem w lipcu 1946 roku.]
Przeszło rok. W międzyczasie było Boże Narodzenie. Dostałem przepustkę i pojechałem [na kilka dni] do swojego stryja, który już był w innym obozie. Stryj mój w niedługim czasie wrócił do kraju, do rodziny. Ja zostałem w szkółce. Teraz jest taka sytuacja. Niektórzy dostają listy i ja dostaję pierwszy list od mojej matki, więc już wiem, że matka żyje. Ponieważ jak to chłopaczek, to postanowienia jakieś sobie robię, że nie otworzę go przez godzinę. Chodziłem koło niego i go [wcześniej] nie otworzyłem. Wreszcie przeczytałem i to była taka kropla, że jednak wracam do kraju, pomimo takiego późniejszego nastawienia. W każdym razie uważam, że ta szkoła była nadzwyczaj dobrze prowadzona i naprawdę wyrwała nas chłopaków z bardzo złych warunków otoczenia, dbali o jedzenie.
Jako byli jeńcy dostawaliśmy deputat papierosów. Kierownictwo doszło do wniosku, że te papierosy to jest cenna waluta w Niemczech. W związku z tym powiedzieli, że połowę papierosów nam zatrzymują do przechowania, a połowa idzie na wyżywienie. Jeździli i kupowali specjalnie na przykład mięso, doskonale nas karmili. Tak że pan Piątkowski, który dbał o zaopatrzenie, był gospodarny. Była tam, jak się później okazało, jego żona, która prowadziła kuchnię, Niemki gotowały. [To było] zorganizowane kapitalnie.
Jeszcze jedną ciekawostkę opowiem bardzo istotną, z tego okresu. Do tego ośrodka, w pewnym momencie, wrócił właściciel, pan baron. On był w niewoli u Anglików, ale miał też również jakieś koligacje u Anglików. Do tego doszło, że jemu z pola tankietkami Anglicy wozili do spichlerzy zboże. Zboże było w takiej ilości, że porastało na polach, a Niemcom nie dawał do sprzątania, tylko wynajął Anglików. Bardzo nieciekawy typ, jeśli chodzi o postępowanie czysto ludzkie. Jest taki moment, że pan baron mający jakieś koneksje, wymusił od Anglików zlikwidowanie naszej szkoły. To znaczy przyszło polecenie od komendanta brytyjskiego, że mamy szkołę rozwiązać, a chłopców porozdzielać po rozmaitych obozach. Wtedy u nas się zrobił bunt: „Jak to ma być?!”. Udostępniono nam pomieszczenia, [które dotychczas] były pozamykane. Myśmy mieli tylko połowę zameczku do dyspozycji. Natomiast drugą, główną część miała pani baronowa i rządziła się u siebie. Jak się dowiedzieliśmy o decyzji likwidacji [szkoły], to oczywiście zaczęliśmy demolować. Co tu dużo mówić, na strych się dostaliśmy. Pierwszy raz coś takiego widziałem, jakaś broń skałkowa, rozmaite, ciekawe rzeczy. Wszystko się wyrzucało do fosy, wyrzucaliśmy, aż do momentu, kiedy [wychowawcy] powiedzieli: „Dość tego!”. Nas z powrotem wyciągnęli. Okazuje się, że odwołano polecenie [likwidacji szkoły]. Mało tego, kazano baronowej opuścić cały zamek i przejęliśmy cały zamek. Tak że taka sytuacja tam panowała. W związku z tym pani baronowa miała polecenie opuszczenia zamku, a nam kazali Anglicy pilnować, żeby nic nie wynosili z zamku. Jak któryś coś przenosił, to chłopcy go zawracali, w każdym bądź razie praktycznie cały ich dobytek został w tym zamku. Nie wiem, dokąd baronową przewieźli. Tak się zakończyła sytuacja z wyrzuceniem nas z tego zamku, że przejęliśmy cały zamek. Tam właśnie się odbywały zajęcia. Warunki mieliśmy bardzo dobre.
Pewnego dnia dostaliśmy polecenie, żeby zebrać całą porcelanę saską i srebra, noże, łyżki. W holu tego zamku ustawiony był stół. Połowę tego dużego stołu zajmowały figurki z porcelany. Pamiętam, że był kogut nadzwyczajny. Wieczorem przyjechali Anglicy i to wszystko zabrali.
- Podejrzewa pan, że jako łup wojenny sobie zabrali czy odwieźli to baronowi?
Przypuszczam, że jako łup wojenny. Nie wiem, może baron ich napuścił, żeby zabrali to. W każdym razie sytuacja była taka, że można było posądzać, że to myśmy zabrali, a jednak to nie my. Mówię to też jako ciekawostkę z tego okresu.
- Mogli to przypisać panom…
Do czasu, kiedy wyjeżdżałem, kiedy się skończył rok szkolny, to jeszcze tam byliśmy. Później ta szkoła jeszcze została. Większość wykładowców razem z nami wróciła do kraju, ale niektórzy pozostali jeszcze na miejscu. Po naszym wyjeździe szkoła już podupadała, aż ją zlikwidowali. Dla mnie ci ludzie, którzy ją zorganizowali [i prowadzili], to naprawdę wyjątkowo dobrzy ludzie, fantastyczni ludzie. W życiu spotykałem wielu serdecznych ludzi.
Przyjeżdżam do kraju pociągiem, wysiadam na Dworcu [Głównym 1 sierpnia 1946 roku]. Było nas czterech z Warszawy. Wszystkie rzeczy tośmy mieli wspólnie. Pojechaliśmy na ulicę Zajęczą do mieszkania matki kolegi, bo nie wiedziałem gdzie jest moja mama. Wiedziałem tylko, że mam wuja w Warszawie. [...] Wynajęliśmy rykszę. Rykszą przejechaliśmy na Powiśle i tam złożyliśmy rzeczy. Pierwsza rzecz, to poszliśmy się wykąpać w Wiśle. Przecież przyjechaliśmy do Warszawy z powrotem. Dopiero potem jak już się wykąpaliśmy, zaczeliśmy szukać swoich rodzin. Ja do wuja. Okazuje się, że moja sytuacja była trudna, bo matka była u jakichś państwa gosposią i u nich mieszkała. O tym, żebym tam zamieszkał, mowy nie ma. W związku z tym wuj mnie wziął do siebie i dał mi taki warunek: „Ja ci daję tutaj mieszkanie, wyżywienie, wszystko co potrzeba, tylko musisz się uczyć”. – „Gdzie się uczyć?” – „Sam się staraj”.
Skądś dowiedziałem się, że jest Szkoła Inżynierska Wawelberga, i że tam organizują kursy dla tych, którzy mają małą maturę. To jest wyższa uczelnia, ale takie kursy zorganizowano. Od razu z jednym kolegą [Andrzej Lendzion pseudonim „Zenek”] się skontaktowaliśmy: „No to co, jedziemy tej komisji [rekrutacyjnej] szukać?”. Sekretarka w szkole powiedziała nam: „Idźcie, panowie, może jeszcze ta komisja działa. Właściwie już skończyła, ale może jeszcze działa, może jeszcze was rozpatrzą”. Komisja działała przy liceum Batorego, na ulicy Łazienkowskiej. Pojechaliśmy. Elegancko się ubraliśmy, bo idziemy na komisję, w swoich mundurach. [W sekretariacie liceum Batorego] mówią: „Komisja już nie działa. Chłopcy, co wy chcecie? Nie, nie. Ale jest jeszcze przewodniczący tej komisji”. – „No to możemy?”. – „No to idźcie tam i tam”. Weszliśmy, zameldowaliśmy się, jak wojskowi nam kazali, w tej szkółce. Siedzi starszy pan, tak popatrzył na nas, stanęliśmy pod ścianą. Podchodzi do mojego kolegi i mówi: „A z którego ty rocznika jesteś?”. – „1929”. Do mnie podchodzi: „A ty z którego?”. – „1927”. – „Aha, to ty będziesz zapisany na kurs”. Dostałem się bez egzaminu na kurs wstępny do Wawelberga, a koledze, który był o dwa lata był młodszy, powiedział: „To ty jeszcze idź do liceum”. On
notabene to liceum skończył i też potem wyższą uczelnię skończył.
- Czy spotkał się pan z jakimiś represjami ze strony władz?
Zaraz opowiem. Dostałem się na kurs wstępny. Oczywiście był przesiew ogromny, bo były dwa kursy po sto osób, a czterdzieści osób miało tylko przejść [na pierwszy rok studiów]. Znów oczywiście ciężko harowałem, wycofałem się ze wszystkiego, u wuja mieszkałem. Dniami szedłem do szkoły, przychodziłem [po zajęciach i] spałem. Całą noc się uczyłem, żeby utrzymać się za wszelką cenę. Udało mi się, dostałem się na uczelnię.
Teraz represje. Na uczelni represji nie miałem żadnych. To znaczy może ktoś gdzieś chciał szukać coś, ale nie odczuwałem tego specjalnie. Natomiast później był taki okres, że gdy skończyłem tę uczelnię, trzeba się było dostać do pracy. W tym okresie były przydziały, to znaczy każdy absolwent dostawał przydział do konkretnego zakładu pracy. Bardzo chciałem zostać w Warszawie. W związku z tym przedtem zacząłem pracować w Ursusie w Zakładzie Doświadczalnym Centralnego Biura Konstrukcyjnego, które zajmowało się konstrukcją samochodów. W Ursusie był dział badawczy. Jak przyszła komisja na uczelni, to mój dyrektor pojechał po mnie do komisji, żeby się za mną wstawić i jeszcze za kolegę, który [także zatrudnił się w dziale badawczym]. Komisja uwzględniła jego petycję i zostałem w Warszawie. Pozostałych wszystkich rozesłali gdzieindziej. Czyli z tego punktu widzenia żadnych represji nie miałem, wprost przeciwnie, pomogli mi.
Na terenie pracy było bardzo różnie, niemniej jednak uważam, że znów się stykałem z ludźmi dobrymi, zresztą mnie doceniali. Tylko jedna rzecz, nie miałem dostępu do tajnych dokumentów. [....] [Kierowniczką] personalną była pani [Margules] (Żydówka). Nieciekawa osoba, zresztą potem ją usunęli razem z dyrektorem, bo podpadli partii, mimo że partyjnie bardzo mocno działali. Gdy była możność dostania się do swoich dokumentów, to [okazało się, że] byłem na czarnej liście. Ale nie odczułem tego w sensie takim, żeby mnie ktoś prześladował. Nie miałem tego, nie. Byłem na czarnej liście rzeczywiście. Tylko mogę powiedzieć, że chyba miałem szczęście, bo ze współpracownikami bardzo dobrze mi się pracowało. Pracowaliśmy rzeczywiście w owym okresie po dwanaście godzin na dobę, bo to był zakład doświadczalny. Dla mnie to bardzo ciekawa sprawa, bo cały czas w ruchu z samochodami. Co prawda dano mi raz czy drugi konstrukcyjną robotę, ale cały czas w zakładach badawczych. [...] Kilka razy zmieniały się nazwy [mojej instytucji]. Ostatecznie zostałem w Przemysłowym Instytucie Motoryzacji. Do emerytury przepracowałem pięćdziesiąt kilka lat. Tak długo, aż dyrektor powiedział: „No, już dłużej nie możemy”.
Warszawa, 11 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski