Wanda Zofia Piotrowska „Nina”
- Chciałabym zacząć od okresu jeszcze przed Powstaniem. Proszę powiedzieć, jak się u pani zaczęło z „Szarymi Szeregami”?
Ponieważ jestem od czternastego roku życia harcerką, cały czas byłam w harcerstwie, prowadziłam przed wojną drużynę harcerek (30. Warszawską Drużynę Harcerek), obozy harcerskie. Coraz bardziej zbliżało się do roku 1939, gdzie wiedzieliśmy, że wybuchnie wojna. Już się przygotowywaliśmy. Ale w 1939 roku jeszcze byłyśmy na obozie, na jeziorach augustowskich. Pewnego dnia wybieraliśmy się na trzydniową wycieczkę na Wigry. Niestety dostałyśmy meldunek z Warszawy, że musimy zwijać obóz, bo mobilizacja. To było dla nas straszne przeżycie. Dla nas było okropne i dla tej ludności, która się z nami bardzo zżyła, bo jednak byłyśmy tam dwa i pół tygodnia, miałyśmy być trzy. Nie dokończył się nasz obóz, musiałyśmy likwidować. Z płaczem ogromnym, z żalem opuszczałyśmy naszą flagę na maszcie, zbierałyśmy wszystkie nasze rzeczy. Dużo żeśmy miały, jeszcze bardzo dużo jedzenia, ale to wszystko żeśmy rozdały tamtejszej ludności wiejskiej. Przecież nie będziemy tego dźwigać, tylko zostawiłyśmy im.
Przyjechałyśmy do Baranowic, zostawiłyśmy... To już był ostatni moment naszego wyjazdu. Ostatnim transportem z wojskiem wyjechałyśmy z Baranowic, zostawiając cały nasz ekwipunek obozowy – wszystko. Tylko swoje osobiste rzeczy żeśmy wzięły do Warszawy. Dotarłyśmy do Warszawy w nocy i na drugi dzień rano już wszystkie zgłosiłyśmy się do Domu Harcerza na Łazienkowską (wtedy Siewierską). Tam żeśmy się zgłosiły i tam żeśmy pełniły służbę, to znaczy gotowałyśmy, wydawałyśmy obiady dla wojska, które przyjeżdżało do Warszawy. Żeśmy tam były do 1 września.
1 września dostałyśmy zawiadomienie, że musimy opuścić Łazienkowską, a mamy objąć służbę na Dworcu Głównym. Na Dworcu Głównym ze swoimi dziewczynami, z najstarszymi, które były, cały czas tam pracowałyśmy. Dostałyśmy rozkaz przejścia na Dworzec Główny i tam żeśmy objęły stanowiska sanitarne, gospodarcze, łączności – różne, jakie trzeba było. Wszystkie byłyśmy w mundurach harcerskich.
- Proszę powiedzieć, jaka nazywała się drużyna, którą pani prowadziła?
30. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerek. Tam byłyśmy do 9 września, bo 9 września dostałyśmy znowu rozkaz, [żeby] zdjąć mundury, wszystkie harcerskie rzeczy zlikwidować i miałyśmy objąć służby sanitarne w różnych częściach Warszawy. Ponieważ mieszkałam na ulicy Powązkowskiej, więc dostałam przydział na Koło. Ale to już był wrzesień, były bombardowania, więc byłyśmy tam bardzo krótko. Znowu dostałyśmy rozkaz, że jest niebezpiecznie taki kawał drogi chodzić pieszo, więc żebyśmy przy miejscu zamieszkania swojego tworzyły punkty sanitarne albo jakieś gospodarcze. Rzeczywiście byłyśmy trzy: ja, siostra moja i jeszcze jedna z dziewcząt, która mieszkała na tej samej ulicy, co i my. Żeśmy tam założyły punkt sanitarny dla wojska, które szło do Warszawy. Był to taki przejściowy [punkt], to nie było do końca września. Na tym żeśmy skończyły.
Potem żeśmy punkt sanitarny na miejscu zlikwidowały, ale wiedziałyśmy, że tu, powiedzmy, przyszedł wojskowy chory, tu przyszedł z jakimiś ranami i tak dalej, żeśmy więc opiekowały się nimi. Dlaczego? Była to nasza służba, bo w czasie okupacji i przed wojną (jeszcze we wrześniu) skończyłam kurs sanitariuszki w Komendzie Chorągwi, w Domu Harcerza. To nam się bardzo przydało i przydało się cały czas w czasie wojny do 1939.
Później, po wojnie, też byłyśmy czynne cały czas, ponieważ harcerstwo przeszło do podziemia. My, harcerki, tworzyłyśmy „Pogotowie Harcerskie”; harcerze „Szare Szeregi”. Właśnie w naszym pogotowiu w czasie okupacji my, harcerki, opiekowałyśmy się dziećmi. Pierwsza nasza opieka była [nad] dziećmi, które straciły rodziców. Wszystkie one były umieszczone na ulicy Pięknej 24, tam był właśnie dom dla dzieci. Ponieważ myśmy nie pracowały (młode dziewczyny byłyśmy), można było poświęcić im czas. Opiekowałyśmy się więc tymi dziećmi, bawiłyśmy się, czytałyśmy im książki, tak żeby dzieci mniej odczuwały to, że rodziców nie ma i że ktoś nimi się opiekuje. To było na Gwiazdkę. Do Wigilii też przygotowałyśmy niespodzianki. Robiłyśmy różne rzeczy dla nich, znaczy zabawki czy jakieś lalki, czy coś takiego – jakieś własne roboty. Nasze rzeczy, nasze robótki, dawałyśmy dzieciom właśnie w czasie Wigilii. Wigilię spędzałyśmy u dzieci do takich godzin, które były możliwe, żebyśmy mogły wrócić do domu, bo była godzina policyjna, nie można się stąd [było ruszać]...
A później dostałam zawiadomienie, żebym odbyła kurs sanitarny większego stopnia i odbyła praktykę na chirurgii w klinice uniwersyteckiej na Nowogrodzkiej. Właśnie tam byłam. Odbyłam praktykę, która mi się bardzo przydała w późniejszych czasach. W czasie Powstania byłam też łączniczką. Właściwie tak, jak jeszcze byłam w „Szarych Szeregach” – byłam cały czas – i jednocześnie przeszłam do zgrupowania „Chrobrego II”. W zgrupowaniu tym mieliśmy różne ćwiczenia. [ – Zgrupowanie „Chrobry II sformowano dopiero w czasie Powstania Warszawskiego – red.]
- Kiedy to było? Kiedy pani przeszła?
W 1943 roku przeszłam. Mieliśmy tam różne ćwiczenia. Była to właściwie taka podchorążówka, bo myśmy mieli wykłady z prawa, ćwiczenia z bronią. Myśmy mieli taki wypadek, że tak powiem. Raz nas major, który miał z nami ćwiczenia... Mieliśmy rozbrojenie karabinu czy rewolweru, tego już nie pamiętam, tylko jakiejś broni... W pewnym momencie padł strzał. Ale tylko dziewczęta były, bo myśmy z chłopcami nigdy nie były. Osobno chłopcy, osobno dziewczęta miały te różne ćwiczenia. Major więc nasz krzyknął: „Dziewczyny! Uciekajcie!”. Myśmy akurat odwrotną stroną [weszły], bo to było w jednym pokoju... Potem mówi: „Uciekajcie wszystkie przez kuchnię”. Myśmy wszystkie poszły. Została tylko właścicielka, też nasza dziewczyna, bo to było u niej w domu. Byłyśmy spalone. Bez żadnego kontaktu. Kilka dni tylko było. Potem dostałam wiadomość: „Słuchajcie, nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał – wszystko jest w porządku. Przychodźcie z powrotem”. W dalszym ciągu żeśmy więc tam [miały zbiórki]... Przyrzeczenie żeśmy składały i cały czas już żeśmy tam pracowały. Tam miałyśmy spotkania.
- Ale ćwiczenia miałyście panie w prywatnym mieszkaniu?
W prywatnym.
To było na Wilczej. Irena Krawczykowska, też nasza dziewczyna. To była artystka. Przed wojną była artystką. Śliczna dziewczyna była. U niej żeśmy właśnie [miały ćwiczenia]. Naszą komendantką była pani Maria Niedziałkowska, żona posła Niedziałkowskiego. To była „Emka”, miała pseudonim „Emka”. W książce wszystko mam opisane. Tylko nie szczegółowo, bo to, że mówiłam cały czas, że były dziewczyny (zdjęcia też są ich), to tylko dlatego, że jak myśmy się zgłaszały (brałyśmy udział w Powstaniu, jakimś zgrupowaniu i tak dalej), to myśmy jeszcze nie wiedziały, że to Zgrupowanie „Chrobry II”.
Do dzisiejszego dnia, muszę powiedzieć, że będąc [w czasie Powstania] w tym zgrupowaniu, to się w ogóle nie zgłosiłam do [środowiska] tego zgrupowania. Dlaczego? Dlatego że na początku, jak tworzyły się wszystkie grupy Armii Krajowej, to żadna z nas nie wiedziała, zagubiłyśmy się, nie wiedziałyśmy, gdzie mamy się szukać. Wtedy żeśmy właśnie się zapisały do Armii Krajowej, do ŚZŻAK-u i byłyśmy w 6 grupie. Teraz też się dowiedziałam i cały czas żeśmy były, na zebrania żeśmy chodziły i te wspomnienia, i tak dalej, i tak dalej. Ale tak, jak teraz słyszę, to prawie wszystkie grupy akowskie się rozwiązują, dlatego że jest coraz mniej ludzi. Nas było, tak jak na zebrania przychodziłam, brałam udział czynny, ale... Ponieważ proponowali mi też, żebym jakąś funkcję objęła, ale nie mogłam, dlatego że byłam już tak zaangażowana w harcerstwie, że prowadziłam też Harcerski Krąg Seniora. Ponieważ wracały do Polski harcerki i harcerze, ta młodzież z 1939 roku i przedpowstaniowa, jak żeśmy Harcerski Krąg Seniorów założyli, więc tu już była nasza praca taka harcerska. Ponieważ jestem zatwardziałą harcerką, więc myślę sobie: jak już pracuję tu, mam tą funkcję, prowadzę Krąg... Bo właściwie przez dziewięć lat byłam zastępcą komendanta, a potem (po dziewięciu latach) sama prowadziłam Krąg przez trzy lata. Tak że nie mogłam żadnej funkcji nigdzie objąć, bo to już było dla mnie za dużo i zresztą lata lecą – nie jesteśmy już tą młodzieżą przedwojenną. Tylko są te wszystkie wspomnienia i właściwie człowiek, tak jak sobie pomyśli, że jeszcze to wszystko pamiętam i przeżywam to wszystko, że mi się nie zleje, że to tak strasznie dawno było... Mi się zdaje, że to są niedawne czasy. Że to dopiero wszystko tak jakoś przeżywam na nowo. Tym bardziej teraz, jak wspominam, to mi się zdaje, że skąd – mam tyle lat i w ogóle? Że to jest niemożliwe.
- Wracając do czasów okupacji, chciałaby pani jeszcze opowiedzieć coś z czasów swojej działalności w „Szarych Szeregach”?
W czasie okupacji pracowałyśmy w SKSS-ie. Właściwie SKSS to też było harcerstwo. Pracowały tam harcerki, harcerze, spotykaliśmy się: „A, słuchaj, wiesz istnieje taka organizacja... Wiesz, co? A to jest ten, a to jest tamten... Chodźcie do nas”. No i myśmy się w ten sposób łączyli i pracowaliśmy. Potem prowadziłam zespół młodzieżowy przy komisariacie policji. Odwiedzałyśmy ludzi starszych, robiłyśmy wywiady. Przede wszystkim żeśmy robiły wywiady u ludzi, którzy się zgłaszali, że potracili coś czy kogoś, czy potrzebują jakąś opiekę, jakieś wsparcie. My, młodzież wówczas dziewiętnastoletnia, dwudziestoletnia, rozdawałyśmy bony żywnościowe, potem bony na mydło, jakieś proszki, jakieś [środki] czystości. Poza tym żeśmy miały dyżury w kuchniach przy rozdawaniu obiadów – to było w SKSS-ie. Poza tym, już jako harcerki, żeśmy brały z ulicy Zakroczymskiej w bańkach (była tam kuchnia wojskowa) duże obiady dla wojskowych, leżących w byłym wojskowym szpitalu na Ujazdowie. Żeśmy tam nosiły obiady. Tak że w ogóle cały czas byłyśmy w ruchu, cały czas byłyśmy czynne. Jak nie tu, to tu – wszędzie żeśmy były potrzebne. Przede wszystkim uważałyśmy, że jesteśmy potrzebne. Rodzicom to już nie [przeszkadzało], na wszystko nam pozwalali. Uważali, że tak trzeba i żeśmy naprawdę bardzo, bardzo dużo pracowały. Później Powstanie. Przygotowania do Powstania.
- Jak wyglądały przygotowania do Powstania?
Zbiórki już przed Powstaniem, to żeśmy miały u pani Marii Niedziałkowskiej na Siennej – ona mieszkała na Siennej. Tam żeśmy miały zbiórki. Tam nawet zdawałyśmy egzamin. Bo myśmy zdawały egzamin, pamiętam, czwórkę dostałam z tego egzaminu: prawo przeciwpożarowe, jeszcze tam jakieś – już w tej chwili nie pamiętam. Ale mam gdzieś opisane to wszystko, tylko w tej chwili troszeczkę zapomniałam. Miałyśmy zbiórki u pani Marii Niedziałkowskiej, tam żeśmy też przygotowywały się do tego, gdzie która będzie miała jakiś przydział.
- Od kiedy były zbiórki w tym miejscu?
Zbiórki te były od 1943 roku. Cały czas miałyśmy zbiórki, te spotkania. U Ireny już się skończyły zbiórki, to żeśmy przeszły do pani Marii. Może dlatego, że było jakoś... Może bała się, że lokal już tam trochę taki nawiedzony był, więc przeszłyśmy tu. U pani Marii byłyśmy cały czas. A Powstanie. Powstanie... Byłam w domu, czekałyśmy na to, na zawiadomienie, kiedy mamy się zgłosić.
Mieszkałam na Powązkowskiej. Byłam wtedy w domu. Moje siostry też były w domu. Każda z nas była w innym zgrupowaniu. Wszystkie byłyśmy czynne, ale każda była w innym zgrupowaniu. Moja siostra była w „Kedywie”, w Zgrupowaniu „Rebeka 49” zdaje się czy coś [„Czata”]. Mam cudowne wspomnienia, bo ona też opisuje całe swoje wspomnienia, które też przekazałam do Muzeum Powstania Warszawskiego wraz ze swoimi dokumentami. Ona niestety nie żyje, zmarła już dawno – nie w Polsce, tylko za granicą. Myśmy wszystkie po Powstaniu zostały wywiezione. Dostałyśmy rozkaz wyjścia z ludnością cywilną. Oburzone, dlaczego z ludnością cywilną, my – wojsko. Ale nasz komendant powiedział: „Słuchajcie, będziecie miały z cywilną... Może traficie i będziecie miały lepiej niż w tych wojskowych obozach”. Trudno, rozkaz rozkazem, to żeśmy poszły.
- Może wróćmy jeszcze do wybuchu Powstania, bo pani już przeszła do zakończenia. Mówiła pani, że była na Powązkowskiej.
Tak. Moja siostra młodsza dostała rozkaz, ktoś przyniósł (akurat byliśmy wszyscy w domu) i mówi do rodziców: „Słuchajcie, muszę już wyjść”. Ona musi wyjść, to my też musimy wyjść, pomimo że my nic nie wiemy, nie dostałyśmy rozkazu. Żeśmy więc poszły. Poszłam ja, starsza moja siostra też wyszła. Wyszłam ostatnia i poszłam na sąsiednią ulicę do koleżanki, która była razem ze mną. Mówię: „Hanka, zbieramy się. Idziemy”. No jak idziemy, to idziemy. Wsiadłyśmy w tramwaj, przez ulicę Okopową jedziemy. Jesteśmy przy ulicy Mireckiego (Okopową przy Mireckiego), wtem słyszymy strzały. Motorniczy zatrzymał tramwaj i uciekł, a nas wszystkich zostawił w tramwaju. Byli jacyś odważni mężczyźni i pobiegli za nim z powrotem. [Mówią:] „Panie, niech pan nie zostawia, tylko niech pan leci z tym tramwajem”. W ten sposób wyszliśmy właśnie z tego pola działania. Jakoś dotarłyśmy z Hanką... Ponieważ miałam jeszcze jakieś rzeczy, więc chciałam je zostawić u koleżanki na Ogrodowej. Poszłam tam, zostawiłam palto, bo przecież lato, po co mi to palto. Potem mi się przyda, teraz mi niepotrzebne. Zostawiłam. Później o godzinie (punktualnie) piątej żeśmy obie były w Ogrodzie Saskim. Godzina „W” i żeśmy tam były.
- Panie miały być właśnie tam czy gdzie indziej?
Myśmy wszystkie miały się spotkać wszystkie u Marii na Siennej. Byłyśmy już umówione przedtem, że tam się spotykamy, tam jest nasza baza. A ponieważ nie dotarłyśmy na Sienną, tylko w innym kierunku [poszłyśmy], więc byłyśmy w Ogrodzie Saskim. Chciałyśmy stamtąd wydostać się, idąc do Królewskiej, Marszałkowską na Sienną. Niestety nie mogłyśmy się stamtąd wydostać, bo padły strzały na Zielnej z wieżowca, z PAST-y. Tam żeśmy siedziały naprawdę bardzo, bardzo długo. Gdzieś w nocy dotarłyśmy na Sienną. Przyszłyśmy na Sienną, drzwi zamknięte i siedziałyśmy na schodach. Do rana żeśmy siedziały na schodach, bo nikt nie dotarł. Niestety tak było, że nikt... Masa ludzi przecież nie dotarła na swój punkt. Myśmy we dwie dotarły, siedziałyśmy na schodach do rana. Doczekałyśmy się. Przyszła pani Niedziałkowska i reszta dziewczyn też przyszła. Potem idziemy do naszego komendanta. Myśmy były żeńskim zespołem, a komenda była na ulicy Miedzianej przy komisariacie. Żeśmy się tam zameldowały.
Było nas sześć, z tym że w czasie Powstania to byłyśmy cztery. Doszła do nas jedna łączniczka, która się nie mogła dostać do swojej grupy, więc z nami została – całe Powstanie była. Ale niektóre z naszych dziewcząt też nie dotarły do nas, tylko dotarły gdzie indziej. Potem żeśmy się spotkały.
- Jakie miałyście panie zadania przydzielone wcześniej?
Byłam łączniczką. Pamiętam, kiedyś dostałam rozkaz, meldunek, żeby go zanieść na ulicę Matejki. Kawał drogi się szło wszystkimi dziurami, że tak powiem, bo to przecież można tak nazwać. Niestety nie dotarłam tam, bo dotarłam do Alei Jerozolimskich i tam już mnie nie puścili. Już mnie nie puścili, bo tam już byli Niemcy i niestety musiałam wrócić z powrotem. To byłam raz. Potem pracowałam... Była jednostka przy komisariacie, gdzie sprowadzano nam Niemców, których gdzieś wyłapali. Myśmy mieli dla nich izbę, celę i później przeprowadzało się z nimi wywiady. Później przychodzili inni wojskowi i zabierali tych Niemców. W tej chwili widzę to przez mgłę, ale nie mogę powiedzieć dokładnie, jak to się wszystko nazywało.
- Pamięta pani, gdzie to było?
To było przy komisariacie na ulicy... Mówiłam, teraz zatraciłam się zupełnie. Gdzie był ten komisariat?
- Przejdźmy dalej. Może później sobie pani przypomni. Mówiła pani, że 2 sierpnia poszły panie do komendanta, jak już się panie zebrałyście na Siennej i później skierowałyście do komendanta, tak?
Tak. Przecież to było na ulicy Miedzianej, myśmy cały czas tam były. To było dla mnie straszne przeżycie. W ogóle całe Powstanie to było dla wszystkich przeżycie ogromne. Dla mnie było takie jedno z większych przeżyć, kiedy został zbombardowany [budynek] na placu Kazimierza Wielkiego, który łączył się z ulicą Miedzianą, później Sienną i innymi ulicami... To był ogromny plac, ogromna hala, targowisko ogromne. Pewnego dnia był nalot na ten dom. Straszne. Bardzo wtedy to przeżyłam. Myśmy zaraz wszyscy poszli do tego domu. Braliśmy udział w wygrzebywaniu albo zmarłych już, albo jeszcze [żywych] ludzi, którzy byli ranni, którzy nie mogli [sami wyjść]... Trzeba było odwalać ogromne gruzy. Już byli na miejscu wszyscy nasi chłopcy, ludność cywilna, kto mógł, to wszyscy pomagali. To było jedno moich z największych przeżyć. To, co widziałam tak bezpośrednio. A wiele było takich małych rzeczy, które... Rzeczywiście to było też niesamowite przeżycie, kiedy się szło gdzieś czy na przykład, pamiętam, po jakieś sorty żeśmy szły z koleżanką. Schowałyśmy się pod dom – w domu, pod filary (na Siennej, bo to stamtąd żeśmy brały). Ona mówi: „Wiesz, co? Poczekajmy. Tam gdzieś bombardują. Poczekajmy, to wszystko przejdzie”. – „Nie. Wiesz co, Hanka? To coś za blisko jest wszystko. Możemy, idziemy”. No i rzeczywiście żeśmy poszły. Idziemy z sortami do Siennej i potem za jakiś czas przychodzą nasi chłopaki, mówią: „Słuchajcie, a gdzie wyście te sorty brały?”. Mówimy: tu i tu. „No to dobrze, żeście przyszły, bo dom, gdzie żeście się schowały, był cały zbombardowany”. Były takie, jak to Powstanie, różne przeżycia.
Jeszcze pomoc harcerkom naszym dawaliśmy, między innymi mojej siostrze, która była kanalarką – przeprowadzała kanałami wojsko, cywilnych i tak dalej. (Też mam książkę opisaną, kanały, gdzie jest zdjęcie mojej siostry i tak dalej. Tej, która zmarła – niestety nie w Polsce, tylko za granicą). Ona więc przychodziła do nas. Jeszcze myśmy tam mieli względne wyżywienie, że tak powiem, trochę wody jeszcze było, tak że moja siostra przychodziła, jak to po kanałach – można sobie wyobrazić. Zawsze przychodziła, zmiana ubrania, najedzona była i z powrotem szła na swoją służbę. Potem właśnie pod koniec Powstania ta ich grupa kanalarzy dostała pomieszczenie też koło naszego domu i żeśmy do końca wojny były, że tak powiem, razem. Ale to były dwa, trzy dni w jednej drużynie.
- Gdzie to było? Przy jakiej ulicy?
To było przy Miedzianej. One też dostały tam [rozkaz wyjścia z cywilami] i później przyszła do nas i mówi: „Słuchajcie, myśmy dostały rozkaz wyjścia z ludnością cywilną”. A oto nasz komendant mówi: „Tak, myśmy też dostali rozkaz. Wszystkie dziewczyny idziecie do obozu cywilnego w nieznane”. Rozpacz: „Dlaczego? Co?”. No niestety. Ale szczęśliwie, muszę powiedzieć, jakoś wyszłyśmy z grupą. Pani „Emka” Niedziałkowska też z nami szła. Żeśmy wyszły ulicą Grójecką – wszyscy żeśmy przechodzili ulicą Grójecką. Ciemno. Niemcy nas prowadzili. Ale myśmy skorzystały... Cztery nas było: moja siostra, ja, Hanka i „Karol” Janka. Szłyśmy wszystkie razem, cztery. Ponieważ byłam najstarsza, mówię: „Słuchajcie dziewczyny, wiecie co? Uciekajmy, może nam się uda”. Byłyśmy we Włochach, ciemno, czyste pole. Nic nie było widać. My wszystkie ciemne ubrania, żadnego błysku, nic nie było. No to uciekamy. Myśmy we cztery uciekły. Biegłyśmy przez niesamowicie pole, żeby gdzieś jakieś światło zobaczyć, gdzieś się zaczepić. Gdzieś z daleka widzimy błysk. Biegniemy, nie – idziemy, bo bałyśmy się, czy Niemcy za nami nie idą. Ale nic, bo ani nie krzyczeli:
Halt!, ani nic. Uciekamy więc.
Dotarłyśmy wtedy do domu. Weszłyśmy, patrzymy – masa ludzi tam jest, takich uciekinierów jak i my. Na środku stoi duży kosz z pomidorami. Oczywiście zaraz nas poczęstowali pomidorami. Wszyscy co już byli przed nami, to się już najedli. Potem myśmy sobie podjadły. Idziemy spać, no bo cisza. Wszyscy się porozkładali gdzie mogli, na podłodze oczywiście. Śpimy snem kamiennym, potem słyszymy stukot do drzwi. Oczywiście przyszli Niemcy. Wszystkich nas wygruzili z pokoju, elegancko zaprosili do wyjścia i nas (tę grupę, która była tam) poprowadzili do Ursusa. Już nie do Pruszkowa, bo tamta grupa, którą myśmy szły przez Grójecką, to była [prowadzona] do Pruszkowa. A nas, całą grupę, wyprowadzili do Ursusa. To była ogromna hala i w tej hali żeśmy byli od 3 do 12 października. Bo nawet tam jest... Przed głównym wejściem do [zakładów] Ursusa, przed bramą jest kamień, że właśnie tu byli Powstańcy, że od tego do tego dnia. Został nawet taki pamiątkowy kamień.
Był taki jeden pracownik, jakiś inżynier, i ta masa ludzi też tam była – już niektórzy się dobrze znali – i myśmy się też dowiedzieli, że ten pan to był pracownik i że on może pomóc wyjść. A ponieważ moja siostra miała koleżankę w Ursusie i daliśmy adres temu panu, że może koleżanka jest, może rodzina tam mieszka, czy może dałoby się jakoś nas stąd wyprowadzić. Obiecał nam więc, powiedzmy – dzisiaj rozmawiamy z nim (wieczorem), powiedział tak: „Proszę pani, jutro będę o godzinie dwunastej i postaram się do dwunastej załatwić, żebyście panie mogły wyjść. Jeśli ta rodzina tam jest jeszcze”. – „No dobrze”. Szczęśliwe położyłyśmy się spać. Raniusieńko hałas. Co jest? Podjechały wozy świńskie, nas zapakowali w wagony i do widzenia. No i niestety – nie udało nas się stamtąd wyprowadzić. Wywieźli nas. Po drodze... Za wagony... Straszne były. Strasznie dużo ludzi było, tak że nie wszyscy mogli sobie usiąść na podłodze nawet, to na stojąco wszystko, bo tak nas dużo było. Tak nas napchali. Potem nas wozili. Wozili nas, wozili nas, wozili nas… Wreszcie wywieźli nas... A myśmy po drodze pisali na kartkach, że jedziemy tu i tu, do znajomych gdzieś. I wyrzucałyśmy przez szpary kartki. Niektórzy potem dostawali te kartki. Wywieźli nas gdzieś na pole do Wrocławia, zostawili nas na polu, wszystkie wagony, bo alarm był. Alarm i bombardowanie. Nas nie otworzyli, tylko w zamkniętych wagonach nas trzymali. Myśmy więc w ogóle... Modlitwa – nie wyjdziemy stąd żywe. Bombardowanie [dotknie] nas albo z góry, albo podpalą, albo coś z nami zrobią. Ale dzięki Bogu żeśmy to wszystko przeżyli. Przeżyliśmy to, ten nasz wagon, dwa wagony ostatnie, bo myśmy w takich wagonach ostatnich byli, odłączyli i zostawili i czekaliśmy na podłączenie do innego transportu. Okazało się, że ten transport, którym myśmy jechali, pojechał do Oświęcimia. Skąd wiemy? Bo później koleżanka, która jechała tym transportem, spotkała się z jednym kolegą, który właśnie jej powiedział, że to wagon do Oświęcimia. A nas zostawili i potem podłączyli do innej grupy i wywieźli nas do Lipska. Po drodze jeszcze do jakichś miast (tylko nie pamiętam, jakie), gdzie w ogóle nas rozbierali, badali i w ogóle różne historie były z tym. Ale co myśmy miały zrobić? Nic nie mogłyśmy zrobić.
Doskonale wszystko pamiętam, jedyną rzeczą, której nie pamiętam, to w jaki sposób moja legitymacja akowska przetrwała ze mną obóz i wróciła ze mną do Warszawy. Tego nie mogę sobie przypomnieć, tej jednej rzeczy – takiej ważnej i takiej ciekawej. Tego sobie nie mogę jakoś przypomnieć, gdzie mogłam ją mieć. Przecież były rewizje i zostawiałyśmy wszystko w pokojach, gdzie oni to wszystko jakoś szabrowali i oglądali, i dotykali. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie miałam tą legitymację. Czy miałam ją w bucie, czy miałam gdzieś ją ze sobą przyklejoną, że... Naprawdę nie wiem. To jest dla mnie taka ważna rzecz i niezapomniana. Nigdy w życiu tego nie zapomnę i nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją miałam.
Potem jakoś szczęśliwie dotarliśmy do Lipska i wszystkie cztery byłyśmy razem, gdzie nas potem rozparcelowali do różnych gospodarstw, różnych fabryk. My cztery żeśmy jakoś dotarły w jedno miejsce. W Lipsku pracowałyśmy w fabryce i wyrabiałyśmy części do V-2. Tak żeśmy się Niemcom przydały. Ale nasza praca była niesamowita. Pierwszy raz, jak weszłam do tej fabryki... Pierwszy raz w życiu, muszę powiedzieć, byłam w takiej fabryce i w ogóle widziałam, co to jest w tej fabryce. Popłakałam się. Myślę sobie: Matko Boska, gdzie dotarłam? Ale wszystko jedno, już trudno. Później pokazali nam, potem nas zaprowadzili do miejsca zamieszkania. Nas było czterdzieści kobiet, dziewcząt i kobiet trochę starszych. Myśmy dostały dwa pokoje w lokalu po-restauracyjnym. To był jeden ogromny pokój w normalnym domu mieszkalnym. Ogromny pokój i później drugi, mały taki, mniejszy pokój. W tym mniejszym pokoju było nas trzynaście osób, wszystko na łóżkach podwójnych. W pierwszym pokoju też były łóżka podwójne. Tak że rodziny, to znaczy małżeństwa (rodzina), mężowie, mieszkali w baraku przyfabrycznym, a myśmy mieszkały właśnie w tym domu. Warunki były... jak to Niemcy. Ale muszę powiedzieć, że jakoś się to wszystko przeżyło. Na drugi dzień wyprowadzili nas do kąpieli, gdzieś na drugi koniec Lipska. Odbyła się kąpiel, parówka, wszystko razem. Później prowadzili nas, takich sparzonych, wygrzanych przez miasto, a to był już listopad. Prowadzili nas do miejsca zamieszkania. W tym czasie na drugi dzień dostałam gorączki, [byłam] chora – zaziębiłam się. Przez sześć tygodni przychodził do mnie niemiecki lekarz. Miałam zapalenie ucha środkowego. Tak że opiekę, nie mogę powiedzieć, mieliśmy. W ogóle mieliśmy nienajgorsze warunki.
18 kwietnia wyswobodzili nas Amerykanie. Tylko jak przyszli, to się pytali tak: „Kto był dla was najgorszy?”. A my mówimy: „Najgorszy to był kucharz, bo dawał nam złe jedzenie”. Mało. Wszystkiego było dla nas mało. Ale potem już opanowali Amerykanie. Myśmy przeszły znowu do innego obozu, bo to były duże koszary niemieckie. Wtedy duże koszary stały puste, bo Niemców wyprowadzili, więc do tych koszar sprowadzali małe zgromadzenia Polaków. Tam się tworzyły duże obozy, tak zwane dipisowskie.
Będąc w Lipsku, spotkałyśmy naszych znajomych wojskowych z Armii Krajowej. Mówią: „Słuchajcie dziewczyny, gdzie wy jesteście?”. A my mówimy: „My już jesteśmy... Teraz pracujemy w szpitalu naszym, polskim, bo jako sanitariuszki jesteśmy”. Byłam na chirurgii, ponieważ w Warszawie pracowałam na chirurgii w klinice uniwersyteckiej, więc miałam to, że tak powiem, w ręku. Byłam więc na chirurgii, moja siostra była na internie. Jedna koleżanka była ze mną, druga była z moją siostrą, no i żeśmy pracowały. To oni mówią: „Słuchajcie, chodźcie z nami”. Na drugim końcu Lipska tworzy się wojskowy szpital dla oficerów, którzy zostali też w obozach – oficerów z innych państw. Anglicy, Węgrzy – oficerowie różnej narodowości. Rzeczywiście, poszłyśmy do tego szpitala. Oni nas tam zawieźli.
Pracowałyśmy w szpitalu. Praca była ciężka. Ciężka, bo rannych było pełno z różnymi ranami. Ale myśmy miały tą satysfakcję, że myśmy były naprawdę bardzo potrzebne i że nam się bardzo przydała nasza praca w szpitalu, te nasze kursy sanitarne w naszej komendzie. Byłyśmy tam bardzo [przydatne]...
- Od jakiego miesiąca pani była w Lipsku?
To chyba było pod koniec października. Można powiedzieć, że około koniec października. 3 października wyszłyśmy od nas, 12 października nas z obozu Ursusa zabrali do wagonu. Wozili nas. Wozili nas chyba ze dwa tygodnie. Może to było koniec października.
Jeszcze muszę jedną ważną rzecz powiedzieć, która mi się przypomniała, że będąc jeszcze w Lipsku w obozie, przyszedł do nas nasz
Lagerführer. Przyszedł do mnie i mówi tak, że mam się zgłosić do Arbeitsamtu w Lipsku. Ja i moja siostra. [Pytamy:] „Dlaczego?”. – „Jutro czy któregoś dnia przyjdę do...”. Powiedział nam termin, kiedy mamy się zgłosić. Rzeczywiście przyszedł po nas, zawiózł nas do Arbeitsamtu. Wypytywali nas tam o wszystko: skąd my jesteśmy, co myśmy robiły przez te pięć lat, co robili nasi rodzice, co myśmy robili i z czego żeśmy żyli – w ogóle wszystko się wypytywali. Ale ponieważ nasze życie było, tak jak powiedziałam (czy nie powiedziałam) – byłam harcerką, to rodzice nie pracowali, myśmy nie pracowali, jakoś się żyło, handlowało i tak dalej. Taki bajer im się puściło. No i później dobrze. Przywiózł nas z powrotem. Później za dwa dni przychodzi i mówi, żebyśmy były przygotowane, bo jedziemy do Polski. [Pytamy:] „My do Polski? Dlaczego?”. – „Nic nie wiem”. Mamy się zgłosić do Arbeitsamtu. Dobrze.
Za dwa dni jesteśmy przygotowane. Wszyscy się cieszą, my się cieszymy też, wszyscy nam zazdroszczą, dziewczyny nam zazdroszczą, że jedziecie do Polski. A dostałyśmy już wiadomość, że mój tatuś wrócił z obozu, bo był w Buchenwaldzie. Zabrali go z Powstania do Buchenwaldu, mamusia z siostrą uciekła z transportu – że oni są więc w Ursusie. Byłyśmy więc bardzo szczęśliwe, żeśmy się już dowiedziały, że jest rodzina. No to jedziemy do Polski. Fajnie. Przychodzi
Lagerführer dzień przed naszym wyjazdem i mówi tak: „No niestety, nie jedziemy, dlatego że Rosjanie podchodzą pod granicę niemiecką i granica jest zamknięta”. Wracamy więc z powrotem. Nasze dziewczyny: „Co wy? Wracacie? A nie jedziecie do Polski?”. – „Nie, nie jedziemy. Tak widocznie musiało być”. Bo gdybyśmy pobyli w Polsce, Rosjanie by nas wywieźli na Syberię i niewiadomo, co by z nami było. A tak żeśmy zostały tu, no i szczęśliwie doczekaliśmy właśnie wyzwolenia. Potem, jak mówiłam, pracowałyśmy w szpitalu wojskowym.
23 czerwca... To prowadziła UNRRA. Przyszedł do nas komendant UNRRA i mówi: „Słuchajcie, jest taka sprawa, że Rosjanie podchodzą pod granicę i oni tu będą, a my niestety musimy usuwać się, musimy wyjść. Słuchajcie więc, jest taka propozycja: albo chcecie jechać do Polski, to zostajecie, co chcecie tutaj, zabierajcie. A jeśli nie chcecie jechać do Polski, tylko chcecie jechać za granicę, też zabierajcie, co chcecie. To samo my mówimy do wszystkich naszych chorych. Dajemy sanitarny pociąg, wszystkie dokumenty mamy”. Mówi do nas tak: „Słuchajcie, dziewczyny, dostajecie wszystkie papiery tych, którzy chcą jechać za granicę. Jedziecie do obozu, do strefy francuskiej. Tam też jest szpital, przychodzicie wszyscy do tego szpitala wojskowego”. No więc dobrze. Dostałam z naszej czwórki – ponieważ byłam najstarsza – te wszystkie papiery. Wszystko, co trzeba i co chciałyśmy zabrać, wszystko zabierałyśmy. Wspaniałe materace... Wszystko, co tylko można było. Pościel, ubrania – wszystko. Wszystko, wszystko, wszystko, co chciałyśmy, to mogłyśmy wszystko zabrać. Oczywiście myśmy nie brały wszystkiego, bo na co nam wszystko. Oczywiście, że materacy myśmy... Koce wspaniałe, pościel żeśmy pobrały, bo nam to będzie potrzebne, powiedzmy, dalej, bo nie wiadomo, jakie warunki tam będą. To wszystko więc zabrałyśmy. No i pojechałyśmy. Pojechałyśmy transportem. Pojechałyśmy do Bilu, francuska strefa Bil [??]. Przyjechałyśmy tam. Na stacji już były karetki sanitarne, więc przygotowane. Z pewną grupą, pierwszą grupą, którą zabraliśmy do karetki, pojechałam ze wszystkimi dokumentami. No i następni się ładowali do następnych i jechali na miejsce, do tego szpitala. Jak podjechałam pod szpital, to myślałam, że jadę do więzienia. Naprawdę. Bo to też wszystko przecież koszary niemieckie, bramy kute i tak dalej. Wjechaliśmy na środek, mówię: „Nie. Nie zostanę tutaj”. Już jak cały transport był na miejscu, poszłam do komendanta i mówię do niego, że niestety w imieniu Polek naszych, że proszę powiedzcie nam, gdzie tu jest jakiś obóz polski, dipisowski, żebyśmy mogły tam przejść, bo my tu nie zostaniemy. Mówi: „Dlaczego?”. – „Nie, nie, bo to dla mnie jest więzienie. Nie mogę. Nie”. Rzeczywiście zostawiłam papiery, zostawiłam wszystkich, a oni wszyscy (ci chorzy), że oni też nie chcą tu być, oni też pójdą. „Niestety, musicie zostać”.
Dali nam sanitarkę i zawieźli nas do Heidelbergu. To miasto uniwersyteckie Heidelberg. Zawieźli nas do Heidelbergu w nocy. Było ciemno, to wszystko dla mnie... Przywieźli tam. Idziemy do obozu, no a tam nasi wojskowi, nasza polska komenda. Przedstawiamy się. [Mówią:] „Dziewczyny, no fajnie, jesteście. Przychodźcie do nas”.
Rzeczywiście myśmy tam były. Tam żeśmy dostały zaraz pokój. Oczywiście dźwigali te wszystkie nasze materace. Myśmy dostali pokój na trzecim piętrze, no i tam żeśmy się urządziły. Poznawałyśmy wtedy Heidelberg. Ponieważ miałam początki medycyny, chciałam studiować w Heidelbergu, ale niestety język niemiecki nie był dla mnie znany. Ale potem jakoś tam przebolało się to wszystko. Byłyśmy tam chyba sześć tygodni, bo znowu zaczęli likwidować duże obozy, znowu na jakieś mniejsze, znowuż jakieś przekładanki, znowuż przesiadki i tak dalej, i tak dalej. A myśmy się tam zapoznali, wszystkim dobrze tam było. Ponieważ myśmy się zapoznali z naszą komendą (to wszystko byli harcerze), więc mówimy: „Słuchajcie, a gdzie my pójdziemy? Gdzie wy uważacie, że możemy pójść?”. – „Poczekajcie. Wy poczekajcie. Pójdziecie na końcu”. – „Dobrze”. Już jak wszystkich prawie wywieźli, nasza czwórka została... Nie, piątka, bo taka Ewka się jeszcze dołączyła. Jeszcze na koniec żeśmy zrobili pożegnalny wieczorek. Wieczorem – to było w nocy właściwie. Bo żeśmy mieli unrowskie paczki, więc było tego jedzenia dużo. Wesoło było, były piosenki wojskowe, harcerskie, i tak dalej. Wspaniały wieczór był. „Dobrze – mówimy – to słuchajcie, jak my się potem spotkamy? Przecież tak my się tu wszyscy żeśmy zakolegowali, że gdzie my się spotkamy?”. – „Spotkamy się, spotkamy się”. – „Dobrze”. O dwunastej godzinie pożegnał nas ksiądz. Pożegnał nas, bo mówił, po dwunastej to on już nie może jeść, nie może sobie pić czy coś takiego. Dobrze więc. Potem, rano, chłopcy mówią: „To słuchajcie, macie tutaj...”. Każdy dostał kanadyjską duża paczkę żywnościową – wyjeżdżający wszyscy dostali. Myśmy też dostały. Myśmy dostały nie po jednej, tylko po dwie paczki, więc miałyśmy tego wszystkiego masę.
Z Heidelbergu wyjechałyśmy rano. Oczywiście nasza komenda z Heidelbergu wywiozła nas, nie mówiąc gdzie. Przyjechaliśmy do Ettlingen, to był też obóz, koszary niemieckie. To było trzynaście kilometrów od Karlsruhe. Przyjechaliśmy tam. Przyjął nas komendant tego obozu. Dostałyśmy na trzecim piętrze pokój. Tam żeśmy się spotkali z owacją, że tak powiem. Bo będąc w Heidelbergu, mieli też swoje domki buchenwaldczycy, po obozie Buchenwaldu. Myśmy tam zapoznały się z nimi, rozmawiałyśmy, były jakieś występy, w których myśmy też brały udział – piosenki żeśmy śpiewały harcerskie. Było to gdzieś w jakimś parku, pamiętam. Żeśmy się z tymi buchenwaldczykami zapoznały. Jak żeśmy przyjechali do Ettlingen, patrzymy, a w tym samym właśnie bloku, do którego nas wprowadzili, mieszkali ci Buchenwaldczycy. Mamy więc znajomych. Poza tym nasz ksiądz, okazało się, też jest tam. Wszyscy więc ci nasi znajomi. Ci nam nie mówili, a oni wszystkich wyprowadzili właśnie do tego obozu i tam nas potem zawieźli. Ettlingen, prawie pięć tysięcy osób, duży obóz. Masa rodzin, masa dzieci. My cztery. Co robić? Dostałyśmy pokój, urządziłyśmy sobie ten pokój. Na podłodze żeśmy poukładały nasze materace, białe wełniane koce przykryte były elegancko. Dostałyśmy szafy bez drzwi, gdzie potem jakimiś takimi pozakładałyśmy sobie, a przecież paczek unrowskich miałyśmy, to trzeba trochę zakryć, elegancko urządzić ten pokój. Będąc jeszcze w Lipsku, ściągnęłam sobie lampkę biurową i ona mi się bardzo przydała, bo jak żeśmy dostały ten pokój, to nie było żadnego światła... (Taki słupek był, na tym słupku było…). Później mi się bardzo przydała ta lampka.
Jak żeśmy się potem poznali ze wszystkimi, z którymi w obozie [byliśmy], zaczęliśmy więc myśleć o rocznicy Powstania Warszawskiego. Okazało się, że tam byli aktorzy, że byli jacyś poeci, że byli redaktorzy, że była w ogóle inteligencja. Myśmy się więc zebrali zaraz, popracowaliśmy trochę i najpierw zebraliśmy się... Aha, obejrzeliśmy cały obóz i najpierw zabraliśmy się za urządzanie kaplicy. Ze sportowej sali zrobiliśmy dużą, piękną kaplicę. Później mieliśmy znowu jakieś pomieszczenie, zrobiliśmy salę teatralną. Przyjeżdżały teatry do nas, aktorzy przyjeżdżali polscy. Przyjeżdżali do nas też na przedstawienia, kino – wszystko tam było bardzo dobrze zorganizowane. No i 1 sierpnia zrobiliśmy akademię. Akademia naprawdę wypadła nam wspaniale. Mieliśmy kontakt z oficerami z Murnau. Zaprosiliśmy ich do nas na akademię. Przyjechali. Były tam wiersze, różne wspomnienia. Przepiękna była akademia, muszę powiedzieć. Później, po akademii, zaprosiłyśmy (my cztery dostałyśmy pokój) naszych gości z Murnau i naszą komendę z obozu na kolację. Taką kolację żeśmy sobie zrobili, to żeśmy prawie do rana siedzieli. Też wspomnienia, piosenki. Ci z Murnau nam opowiadali, myśmy opowiadały, oni opowiadali i śpiewaliśmy, i tak dalej, i tak dalej. Wspaniale było. Potem kilka razy jeździliśmy z naszą akademią po obozach cywilnych i po obozach wojskowych. To było dla nas naprawdę bardzo przyjemnie i bardzo wzruszające. Bardzo.
Później, co robić? Tyle dzieci, tyle młodzieży. Trzeba założyć drużynę harcerską. Drużyna harcerska męska już była założona. Był tam drużynowy, drużyna była imienia Tadeusza Kościuszki. No więc ja ogłoszenie – dzieciaki. No i rzeczywiście założyłam drużynę harcerską. Świetne były dzieciaki, tak od podstawówki do gimnazjum. Bo u nas było tak: i gimnazjum było, i podstawówka była. Były różne kursy krawieckie, motoryzacyjne. Była w ogóle policja, wszystko było. Naprawdę zorganizowane było wspaniale – cały ten obóz. Prowadziłam drużynę. Później (w lutym) dostałam zawiadomienie z Komendy Chorągwi z Monachium – „Wisła”, bo dalej byłam „Wisła” – że kurs podharcmistrzowski organizują i żebym przyjechała na ten kurs. Nie miałam stopnia podharcmistrzyni, wtedy tylko byłam drużynową. No i pojechałam na ten kurs. Byłam na kursie, zdobyłam tam właśnie stopnień podharcmistrzyni. Potem komenda, UNRRA, zafundowała nam obóz narciarski w Alpach. Od UNRRY więc dostałyśmy całe wyposażenie narciarskie, paczki żywnościowe – w ogóle wszystko, co trzeba. Pojechaliśmy na dwa tygodnie. Pojechali ci wszyscy uczestnicy kursu podharcmistrzego.
Po dwóch tygodniach... Pierwszy raz jeździłam na nartach i to w Alpach od razu. Najgorsze były skały. Dosłownie skały tam były. Jak się dostać, jak w ogóle... Tylko że wtedy myśmy dostali... Tam się chodziło... „Foki” się zakładało na narty. Na tych „fokach”, nieumiejąca na nartach chodzić, dotarłam na sam czubek, tam gdzie myśmy miały schronisko. Była „ośla łączka” i na tej „oślej łączce” uczyłam się jeździć na nartach. Najpierw na wszystkich częściach ciała jeździłam, a potem, nawet jeżdżąc, zrobiłam potrójne salto. Już myśleli, że w ogóle jest po mnie, że nie żyję, że jestem połamana cała, ale mnie nic nie było, nawet narty miałam na nogach. Za to moja siostra... Jej narta odpadła, że wszyscy uczestnicy całego kursu szukaliśmy tej narty i nie znaleźliśmy. Potem, idąc ciągle w dół na tej jednej narcie, patrzymy, a jej narta stoi sobie pionowo przy drzewie, przy sośnie. Takie były fajne przygody. Ponieważ myśmy mieli dużo żywności, postanowiliśmy nie jechać do Monachium już po tym kursie, tylko poszliśmy jeszcze do innego schroniska trochę niżej i tam jeszcze dwa tygodnie żeśmy buszowali. Rzeczywiście za swoimi dzieciakami w Ettlingen się stęskniłam. Chciałam już jechać do Ettlingen. Jak przyjechaliśmy do Monachium, to swoje rzeczy spakowałam, poszłam na dworzec, żeby wykupić bilet na drugi dzień, żebym jechała już do [Ettlingen], ale jeszcze z jednym z kolegów, który był w komendzie też, mówi: „Wiesz co, Wanda? Chodź. Pojadę z tobą. Pójdę z tobą po ten bilet, to się przejdziemy”. Mówię: „Dobrze”. Poszliśmy. Ale po drodze idziemy, a on mówi: „Słuchaj, przepiękny film jest niemiecki: »Cudowne skrzypce«”. Rzeczywiście poszliśmy na ten film. Przyszliśmy bardzo późno do domu, a moja siostra przy piecyku siedzi, włosy sobie suszy. Mówi: „Gdzie wyście byli tyle czasu?! Już przepakowałam ci walizkę”. Mówię: „Zaraz, przepraszam, jak to walizkę mi przepakowałaś? Przecież mam walizkę zapakowaną”. Ona mówi: „No przecież o dwunastej mamy się zgłosić w wojsku, bo jedziemy nocą do Paryża”. – „Do Paryża? Przecież jadę do domu, do dzieci”. – „Nie, nie, nie, nie, nie. Najpierw jedziemy [do Paryża]. Dostaliśmy tu na tydzień czasu. Wycieczka do Paryża”. Jak jedziemy, to jedziemy. Jedziemy. Monachium-Karlsruhe-Paryż. W Karlsruhe jedziemy, zatrzymuję się. Jesteśmy w Karlsruhe. Na dworcu w Karlsruhe jest dyrektorka gimnazjum naszego z Ettlingen. Ona na mnie: „Gdzie ty jedziesz?! Gdzieś ty była?! Janek się wścieka! Gdzieś ty była?!”. – „Dobrze, dobrze. Dorotka, ty mnie nie widziałaś”. – „Jak to nie widziałam cię? A gdzie ty idziesz?”. – „Jadę do Paryża”. – „No to cię nie widziałam”. No i w Paryżu przez tydzień czasu byłyśmy. W Paryżu zwiedziłyśmy, co mogłyśmy zwiedzić. Ale dzięki temu, że w Paryżu był harcerz, który mieszkał tam, znał doskonale Paryż... Zahaczyłyśmy wtedy o występy Marleny Dietrich w operze. Potem zwiedziłyśmy wszystkie najciekawsze obiekty. Nawet na swojej legitymacji harcerskiej mam takie zdjęcie minutkowe z Paryża. Taką pamiątkę mam stamtąd.
Po tygodniu przyjechałam. Awantura rzeczywiście, ale wszystko w porządku. Na drugi dzień były imieniny mojej siostry, która była w Monachium. Mówię do mojego męża (to jeszcze nie był mąż): „Słuchaj Januś, wiesz co, chodź, jedziemy do Monachium do Kaśki na jej imieniny”. Żeby go jakoś ułagodzić, nie? Nie chciał, nie chciał, nie chciał, ale [w końcu] mówi: „No dobrze. No to jedziemy”. No i pojechaliśmy tam. Z tydzień czasu żeśmy tam byli. Zwiedziłam Zugspitze. Jeździłam wszędzie, gdzie trzeba było w ogóle być. Spotkałam się tam z moim zastępcą komendanta Powstania i właśnie mam tutaj dokument, który stwierdza, że właśnie byłam w tym zgrupowaniu. Fajne są wspomnienia.
Potem, jak wróciłam do Ettlingen, to już zasiedziałam się z dzieciakami, naprawdę wzięłam się porządnie za harcerstwo. Dzieciaki moje złożyły przyrzeczenia, krzyże wszystkie dostały. Komendant dał teren, duży teren, na ogródek... Moje dzieciaki zabrały się zaraz do roboty. Ponieważ były cztery zastępy, więc podzieliłam cały ogródek na cztery części, każdy zastęp miał swoją rabatę, no i tam pracowali. Cieszyłyśmy się, że będziemy miały fajne owoce z naszej pracy. Ale niestety wszystko to zostało, bo już zaczęły się wyjazdy do Polski (to był rok 1946), więc rozludniło się. W obozie zrobiło się luźno, cicho.
11 września z mężem postanowiliśmy wrócić do Polski. No i wróciłam do Polski. Tu urodziłam trójkę dzieci. Długo nie zasiedziałam w domu, bo znowu w gimnazjum Władysława IV założyłam drużynę harcerską i pracowałam z tą drużyną. Ale niedługo, dlatego że to było gimnazjum koedukacyjne i szkoła podstawowa. Bo do powszechnej chodziłam, to mi się zawsze myli. Później więc została zlikwidowana szkoła koedukacyjna, to [powstało] gimnazjum i wtedy swoją drużynę przeniosłam do innej drużyny żeńskiej na Pragę, do ruskiej – też harcerki, nauczycielki. Sama potem musiałam zająć się [własnymi] dziećmi, bo już dorastało towarzystwo, już chodziło do szkoły. Najstarsza moja córka miała wtedy dwanaście lat i też była w tej drużynie, którą założyłam u Władka IV. Później zaczęłam pracować zawodowo i już skończyłam pracę z drużyną. Ale przeszłam do harcerstwa, do tak zwanego Seniorackiego Klubu Harcerzy. Jestem do tej pory i pracuję, i w „Szarych Szeregach” też jestem. Czyli w harcerstwie, że tak powiem, urodziłam się i umrę też w harcerstwie.
- Czy chciałaby pani coś więcej opowiedzieć o powrocie do Warszawy?
Mój mąż był komendantem tamtejszego obozu, w obozie kupił cztery warsztaty tkackie, różnej wielkości. Kupowało się tam wełnę i robiło się materiały dla ludzi, tych których... Nie sprzedawano, tylko tam się dawało na płaszcze, na kurtki. Myśmy dla siebie w ogóle nic nie wzięli. Przyjechaliśmy do Polski z tymi warsztatami. Ale wszystko to, co myśmy mieli stamtąd, można było wziąć. Mieliśmy pismo od UNRRY, że to jest zakupione przez nas, że to jest nasza własność i że nikt nie ma prawa nam tego zabrać. Rzeczywiście myśmy z tym przyjechali. Aha, materace też oczywiście, wszystko, myśmy brali do Polski. Jeszcze jakieś tam... Ale mało tych rzeczy. Przede wszystkim rzeczy warsztatowe, to bardzo dużo miejsca zajmowało. Jak żeśmy jechali do Polski przez Pragę, zapaliła się w naszym wagonie ośka. Oczywiście musiał cały transport stanąć, wagon nam wymieniali, Czesi nam pomagali przenosić to wszystko z jednego [wagonu] do drugiego, tak że jakoś żeśmy szczęśliwie dojechali. Mieliśmy dojechać do [dworca] Warszawa Główna. Potem stamtąd... Bo taki był transport do [stacji] Warszawa Główna – nigdzie po drodze się nie zatrzymywać. Ale mój mąż rozmawiał z kierownikiem, czy mógłby zatrzymać się w Piastowie, bo w Piastowie mieszkali moi rodzice, którzy się tam osiedlili. A mieliśmy rzeczywiście zapchany cały wagon, ale on się zgodził. Dojechaliśmy do Piastowa, zatrzymał cały transport i kto żyw, wszyscy nam pomagali wszystko wyładowywać, żeby za długo nie stał ten transport. Wtedy na dworcu zostałam z tymi wszystkimi klamotami, że tak powiem, bo rodziców nie zawiadamiałam, że przyjeżdżamy. Absolutnie. Chcieliśmy zrobić im taką niespodziankę. Zostałam z tymi klamotami, a mój mąż poszedł, nieznany moim rodzicom oczywiście. Odnalazł adres, gdzie mieszkała mamusia. Tatuś był w pracy wtedy, bo już zaczął pracować. Przyszedł, mamusia sobie siedziała na tarasie, książkę czytała. Przyszedł, przedstawił się. Mamusia zaraz krzyku narobiła, jakieś fury zgromadziła, przyjechali na stację, zabrali nas. Potem tatuś przyszedł z pracy, siostra przyszła z pracy, no to radość, łzy i w ogóle. To było niesamowite. Wróciłam sama. Moja siostra nie wróciła, ona nie chciała wrócić do Polski. Pojechała do Francji i potem z Francji przyjechała... Była jeszcze wtedy w Monachium, kiedy brałam ślub w Ettlingen. Przyjechała i jeden z harcerzy z Francji, który tam nas oprowadzał i który zakochał się w mojej siostrze, potem ją ściągnął do Francji. Była we Francji, no i tam się pobrali. Pojechali do Londynu, byli w Londynie. Potem z Londynu... On miał ciotkę w Detroit i ciotka ściągnęła ich. Trochę tam mieszkali – moja siostra. Jak to się mówi, nie owało im ptasiego mleczka. Wszystko miała: dom miała, dzieci miała, wszystko miała. No i niestety czterdzieści siedem lat miała, jak zmarła. Białaczka. Wróciłam, ona nie chciała wrócić do Polski. Mówię: „Słuchaj, wiesz co? Wracam do tej biedy – mówię – i jakoś się przeżyje. Zobaczymy, co będzie. Przyjechałam do Niemiec. Wiedziałyśmy, co z nami będzie? Nie wiedziałyśmy, prawda? A tam zobaczymy”. A ta zawsze: nie. Mówię: „Nie, wracam do Polski”. No i wróciłam tu. Mój mąż nie bardzo chciał. Jak przyjechali nasi, władze, zaczęli opowiadać takie cuda, jakie się w Polsce dzieją, że nam będzie dobrze, że to, że tamto. A mój mąż nie wierzył, pyskował im, że tak powiem. [Mówił]: „Ty chyba nie chcesz wrócić?”. Mówię: „Słuchaj, no Boże, jak cię złapią, rok posiedzisz. Trudno, to posiedzisz – mówię – ale będziesz w Polsce”. No i przyjechaliśmy. Przyjechałam. Stawił się tam, gdzie trzeba było. Wszystko o nim wiedzieli. No i puścili go. Zostałam w Polsce i dzięki Bogu żyję. Zawsze do moich dzieci mówię: „Słuchajcie, dożyjecie moich lat w takim zdrowiu i w takiej formie…”. Bo nie mogę narzekać. Nie mogę narzekać.
Warszawa, 9 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Danuta Wolak