Moje nazwisko Teresa Izwantowska, z domu Ejsmont.
Urodziłam się w Warszawie w roku 1930, czyli już dochodzę do dziewięćdziesięciu lat, parę miesięcy mi brakuje. Mam nadzieję, że będę coś niecoś jeszcze w stanie powiedzieć, wyłuszczyć ze swojej pamięci.
Miałam jedynego brata, starszego ode mnie o cztery lata. To było śliczne dziecko, ukochane dziecko mojej mamy. On jako dziecko zachorował na [chorobę] Heinego-Medina, tak że właściwie to cała miłość i cała uwaga była skierowana na mojego brata. Ja byłam troszeczkę tak… Lekko nawet miałam żal do mojej mamy, bo tata się właściwie nami nie zajmował. Mój tata był prawnikiem i pracował w magistracie, tak że właściwie całe dnie go nie było, głównie wychowanie spadło oczywiście na moją mamę. Mieliśmy gosposię do pomocy.
Mój brat nazywał się Jerzy [Ejsmont], otrzymał [imię] po dziadku, po dziadku Kratzerze, bo Kratzer to jest też nazwisko dość znane. Kazimierz Kratzer był kompozytorem. Właściwie pochodzę z rodziny muzycznej, można powiedzieć.
To był dziadek mojej mamy. Właściwie nie, tata mojej mamy, po ojcu mojej mamy miał drugie imię Władysław – więc Jerzy Władysław Ejsmont.
Moja mama była Irena Franciszka, nazwisko panieńskie miała Kratzer, przez „tz” pisane, bo to austriackie pochodzenie, austriacko-niemieckie, nie wiem. A tata był Kazimierz Ejsmont.
Mieszkaliśmy w Śródmieściu, na ulicy Kruczej. To było ładne mieszkanie, dosyć duże, trzypokojowe, trzypodwórkowa kamienica, bardzo duża. Pamiętam pierwsze dni wojny, tam stał oddział kawalerii polskiej. To były pierwsze dni, niestety, po [wybuchu wojny], właściwie po klęsce Polski. My jeszcze mieliśmy trochę nadziei, że coś tam się dobrego stanie. Mój brat chodził do szkoły wtedy, ja także, bo miałam dziewięć lat, jak wojna wybuchła.
Jeszcze przed wojną. Do publicznej, bo szkoła nawet była w tym samym podwórku, tak że bliziutko miałam do szkoły. A mój brat chodził gdzieś na Piękną do szkoły, nie pamiętam, jaka to była szkoła już w tej chwili, trudno mi powiedzieć.
Proszę pani, wybuch wojny to ja pamiętam nawet lepiej niż Powstanie, bo my nic nie wiedzieliśmy o Powstaniu, to było oczywiście w tajemnicy utrzymane. Mój brat, jak wybuchło Powstanie, to miał osiemnaście lat i chyba też nie wiedział. Pamiętam, że w dniu wybuchu Powstania to ja koniecznie chciałam z tą naszą służącą pójść na działkę na Pole Mokotowskie, bo ona tam uprawiała działkę. To nam było bardzo pomocne w gospodarstwie domowym. Ale moja mama mnie nie puściła, czyli moja mama miała chyba jakieś przeczucie, że coś dziwnego się dzieje, prawda. Mój brat wtedy, nie pamiętam, czy był w domu, chyba był w domu, tak.
Trudno mi powiedzieć w tej chwili. W każdym razie to było wielkie podniecenie, rozmowy w rodzinie bardzo głośne były i oczywiście była pełna jakaś taka euforia, nadzieja, że my zwyciężymy, bo mamy taką wspaniałą armię i tak dalej. No niestety…
Został zabrany mój ojciec jako oficer rezerwy i potem okazało się, był w Oflagu II C w Woldenbergu. Moja mama wysyłała jemu paczki, bo on miał szkorbut. Z początku była jakaś tam wymiana korespondencji. Potem, jak ojciec wrócił w charakterze w ogóle cienia człowieka, to się okazało, że żadnej paczki od mojej mamy nie dostał, ani jednej.
W 1945 roku wrócił, tak. W każdym razie przeszedł jakiś szlak ogromny piechotą, tysiąc kilometrów przez Lubekę. Nie wiem, w jaki sposób trafił do mnie. Już ja wtedy miałam piętnaście lat, jak ojciec wrócił, i byłam… Oczywiście nasz dom był zburzony, to ja byłam w internacie w Łodzi, u sióstr zakonnych urszulanek. W Łodzi byłam cztery lata.
No ale w czasie okupacji, właśnie, to jeszcze, co pamiętam, to że oczywiście bardzo było ciężko, bo jak ojciec zniknął, to znikło również i źródło dochodów. Moja mama była nauczycielką muzyki, więc dawała lekcje muzyki, gry na fortepianie, ale to trwało. Ktoś tam chciał się uczyć, parę uczennic było i to wszystko. Potem mama zaczęła handlować, czym się dało. Biegała po stolicy, nawet do jakichś szewców, sprzedawała skórogumę i tak dalej. Tak że z tego nas utrzymywała i ta działka nam dużo dawała. Nasza gosposia chodziła na działkę, przynosiła ziemniaki, bób, marchewkę, pietruszkę i tak dalej. Nie zapomnę (z takich śmiesznych fragmentów może), jak mój brat zaczął łapać gołębie, bo nie było żadnego mięsa. W każdym razie posypywało się trochę jakiejś kaszy na parapet, gołąb wchodził do wewnątrz, do pokoju, a mój brat sznurkiem szybko zamykał lufcik i tak się łapało gołębie. Dzięki temu od czasu do czasu coś na tym gołębiu, na gołębim mięsku zjedliśmy jakąś zupkę. Tak sobie radziliśmy, prawda. Potem brat chodził do szkoły, ja też. Ciężko było bardzo w każdym razie.
Nie, on się nie zajmował, nie, bo dla niego to było zaskoczenie, to Powstanie. Ja tylko pamiętam taki śmieszny fragment ze swojego życia, jak wychylałam się przez pierwsze piętro, przez okno i zobaczyłam, że idzie taki bardzo elegancki oficer niemiecki, z taką wygiętą czapką. Wtedy, pamiętam, żułam jakąś zupkę grzybną, więc coś bardzo paskudnego. Ja się wychyliłam i naplułam temu Niemcowi prosto w tę czapkę. No i myślałam, schowałam się pod parapet, to było lato, okno otwarte, byłam przekonana, że po jakimś czasie on sobie poszedł, a tymczasem Niemiec przeszedł na drugą stronę ulicy, vis-à-vis i patrzył się w to otwarte okno. W końcu ja się wychyliłam i on wtedy przyszedł do nas. Ja się schowałam pod łóżko, mojej mamy nie było, brata mojego też nie było, bo był w szkole. Niemiec wyjął pistolet i powiedział, że mnie zabije. Służąca go zaczęła błagać, że to jest taka biedna rodzina, że ja przez głupotę to zrobiłam, i pamiętam, jak on mi kazał wyjść spod tego łóżka, bo mnie zobaczył, i kazał pocałować się w but. Ja ze strachu to musiałam zrobić niestety. Taki fragment, prawda, śmieszny i tragiczny dla mnie. Wspomnienie z okupacji paskudne.
To było w 1940 roku, rok już po okupacji, po wybuchu, tak.
Mój brat zaczął pracować w fabryce Perun. Chyba do dziś istnieje ta fabryka na Grochowskiej. W każdym razie [pracował], żeby mieć ausweis.
Chyba robieniem jakichś gazów i jakiegoś oprzyrządowania. No, mi się wydaje, że powinno być coś w internecie na ten temat, ja nie zajrzałam akurat, żeby znaleźć działalność tej fabryki Perun. W każdym razie mój brat był używany jako robotnik – młody chłopiec, miał siedemnaście lat wtedy – do dźwigania jakichś straszliwie ciężkich beczek. Dostał ciężkiej choroby, dostał przepukliny, potem był w szpitalu, miał operację. Pamiętam, że chodziłyśmy z moją mamą do Szpitala Czerniakowskiego, żeby jego trochę dokarmić w tym szpitalu. No i jakoś to się tam zagoiło, wyszedł i niecały rok po tym, w rok po tym właśnie była sprawa wybuchu Powstania. To było ogromne zaskoczenie. Ludzie byli strasznie podnieceni. Wiadomo, że młodzież się rwała. No i brat zniknął, wyszedł z domu i nie wrócił, nie przyszedł.
1 sierpnia nie przyszedł do domu, nie wrócił, tak. Moja mama oczywiście wpadła w rozpacz, a ja w tym dniu chciałam koniecznie pójść na działkę z tą naszą służącą. Mama mnie nie puściła i szczęście, że mnie nie puściła. My we trzy zostałyśmy. Nie, służąca poszła sama, ja zostałam sama z moją mamą. Przepraszam, pomyliłam fakty, bo już pamięć zawodzi. W każdym razie przez jakiś czas oczekiwaliśmy na mojego… Brat się pojawił, potem powiedział, że on się zapisał do AK, ale on się zapisał chyba parę dni po wybuchu Powstania, że on bierze udział w Powstaniu, że oczywiście on będzie nas odwiedzał, ale jak zwyciężymy, to już będziemy wszyscy razem. Oni mieli taką wiarę.
W jakim oddziale, to ja nie pamiętam, nie wiem, ja tylko wiem, że w Śródmieściu, bo on był i na placu Trzech Krzyży, i na Pięknej, potem na Marszałkowskiej. Pamiętam, my się ukrywałyśmy potem z moją mamą w piwnicy, bo jak zaczęli Niemcy bombardować, to jeden fragment domu został zburzony i się schowałyśmy do piwnicy. Tam cały szereg było lokatorów różnych, tam nawet przeżyłyśmy głód. Ja chciałam koniecznie też bratu iść pomagać, brać udział. Byłam zresztą w harcerstwie wtedy i my robiłyśmy takie paczki dla ludzi pokrzywdzonych, więc jakieś paczki z jedzonkiem, co się tam miało, z ubraniami. Ja pooddawałam wszystkie swoje bluzeczki, ubrania, dla mojej zastępowej. Potem zastępowa się już nigdy więcej nie zgłosiła, zginęła podobno. Nie pamiętam jej imienia i nazwiska. A potem jak siedziałam z moją mamą w piwnicy, pamiętam, w tym tłumie ludzi i w tym straszliwym smrodzie, to dostałam jakiejś potwornej choroby. Miałam jakieś świerzby, grzybicę w głowie, mi włosy wychodziły, jakieś kule mi się zrobiły, takie występowały mi na głowie, z niedożywienia, z braku wapna. W końcu, wie pani, nadszedł ten moment straszny. My przenosiłyśmy się zresztą z piwnicy do piwnicy, bo ten dom potem został zburzony. Potem mama się przeniosła na Hożą. Ten dom ocalał na Hożej, bo tam mieszkała moja chrzestna mama, też Ejsmontówna z domu – Jadwiga. Ja po niej miałam drugie imię, Jadwiga. No i my się u niej ukrywałyśmy, na parterze mieszkałyśmy.
Hoża 62, ten dom jeszcze stoi. Moja chrzestna mama już nie żyje, na Powązkach leży.
Jedną panią pamiętam, Zofię Żółtowską, bo wiem, że ona znała obce języki, ona tłumaczyła, ciągle coś pisała, straszliwie dużo papierosów paliła. Pamiętam taką Halinkę Bogdanowicz – czy Bohdanowicz? – Bogdanowicz chyba, tak. Ona była starsza od mojego brata, ale mój brat był bardzo przystojny i ona… Tam były jakieś zaloty pewnego rodzaju, prawda. Wpadała do nas, rozmawiała z moim bratem.
No, ja tam nie miałam. Miałam tylko koleżankę na trzecim piętrze, bo my mieszkaliśmy na pierwszym. Na trzecim piętrze była taka Basia, młodsza ode mnie o trzy lata, to my się spotykałyśmy ze sobą. Nie pamiętam jej nazwiska w tej chwili, ale mi się przypomni, bo ja ją dobrze… Odnalazła mnie przez herbarz. Odnalazła mnie przez internet, no i zadzwoniła do mnie, znaczy odezwała się… Właściwie ja się do niej odezwałam, bo był sygnał, że ona prosi o jakiś kontakt, ta Basia. Ona była w Białymstoku. Raz się spotkałyśmy, przyjechała tu do Warszawy, bo tu miała wnuczkę swoją. Tak że to był taki jeden jedyny miły kontakt. Ona w dalszym ciągu jest w Białymstoku, była architektem wnętrz, nie, architektem przestrzennym nawet, projektowała przestrzenie. Znaczy do późnych lat swojego życia pracowała, wspominała nasze wspólne zabawy, jak my się misiami bawiłyśmy i tak dalej.
Już do kapitulacji.
Nie, nie, przepraszam, bo jeszcze mój brat, pamiętam, przybiegł do nas któregoś dnia, wieczorem. My jeszcze byłyśmy w innej piwnicy na rogu Wilczej i Hożej chyba, bo tam mieszkała znajoma mojej mamy. Przyniósł nam czekolady, bo powiedział: „Słuchajcie, my się dostaliśmy do jakiegoś magazynu w piwnicy”, chyba to było na Marszałkowskiej, tam był sklep Wedla czy coś. To była taka radość, bo wszyscy dostali po parę czekolad. To był jedyny jakiś taki posiłek, bo oni wszyscy się zaopatrzyli, ci Powstańcy. Mój brat powiedział, że zbierał, że był na Hożej, na jakichś dachach, przyjmował, jak zrzucali, były tak zwane zrzuty broni. Jeden worek oni złapali jakichś pocisków, a drugi po stronie niemieckiej. Opowiedział mi, już potem, jak się spotkaliśmy po dwudziestu paru latach, jak on przyjechał pierwszy raz do Polski, że zabił jednego Niemca i za to otrzymał jakiś tam awans. Mój Boże, być radosnym z tego, że się zabija innego człowieka… Straszne to jest, ale tak było.
Przychodził taki kolega do niego, taki młodszy od niego o rok. Pamiętam jego imię tylko – Zenon – i się okazało, że on zginął, bo za parę dni wpadła bomba w dom, w którym on mieszkał. On tam w tych gruzach niestety zaginął, tak że ja strasznie rozpaczałam, bo mi się bardzo podobał ten Zenon. Taki miły chłopiec był.
Nie pamiętam nazwiska niestety.
W Warszawie nie, w Warszawie nie, ale my wyjeżdżałyśmy z moją mamą do mojej cioci, która mieszkała na wsi za Wyszkowem.
Jeszcze przed Powstaniem, tak. Tam miałam też incydent taki, bo przyjeżdżali Niemcy tymi transportami, ja już byłam taką dorastającą dziewczynką, byłam dosyć duża jak na swój wiek i miałam piersi, prawda. Jeden z Niemców wysiadł z pociągu, podszedł do mnie i złapał mnie za biust. Ja mu wtedy naplułam w twarz. Tam stał cały szereg ludzi, on oczywiście chciał mnie zabić, ci wszyscy ludzie zaczęli krzyczeć, on jakiś był widocznie człowieczy, człowiek z jakimś sumieniem, w każdym razie też splunął, wsiadł w pociąg i pociąg odjechał. Tak że ocalono mnie od śmierci, ale to dzięki interwencji wszystkich tych ludzi, którzy stali, patrzyli na te transporty. To był taki jedyny incydent, który pamiętam jeszcze ze wsi. To było przed Powstaniem Warszawskim jeszcze. […]
Ludzie się modlili przede wszystkim. Były msze na podwórku nocami. Wszyscy słuchali tylko ryku tych „krów”, to się „krowy” nazywały, po sześć wystrzałów było, spustoszenie czyniły w całej Warszawie, w całym mieście. Oczywiście wszyscy żyli w jakimś napięciu, w ogromnej traumie. Rozmowy były niepocieszające, wszyscy się straszliwie bali, potem nadszedł ten moment, kiedy wyganiali wszystkich z tych kryjówek, trzeba było brać, co się dało, no i jechaliśmy… Szliśmy piechotą do Pruszkowa przez te ulice, pamiętam te zburzone domy i zapach spalonych ciał – to było straszne przeżycie.
Nie, nie…
A potem już znikł, moja mama się szalenie denerwowała, nie wiadomo, co z nim było. Przez parę lat moja mama go poszukiwała, ale my nie miałyśmy adresu, mama nie miała mieszkania. Mnie wtedy oddała do tych sióstr zakonnych do Łodzi, bo tam zaczęłam chodzić już do gimnazjum wtedy, a mama zamieszkała chyba u siostry mojego ojca – u Haliny Skokowskiej. U jej męża mój ojciec kiedyś aplikował jako początkujący, młody adwokat. Ciotka wtedy przygarnęła moją mamę.
Na dosyć krótko, bo moja mama zaczęła pracować i dostała jakieś tam skromne mieszkanko na strychu – ze strychu zrobiony maleńki pokoik. To było bez toalety, bez wody, to się wodę nosiło w kubłach. Potem, ja pamiętam, że po czterech latach – bo ja miałam ciężki wypadek – mama mnie zabrała potem z Łodzi do Warszawy i zaczęłam chodzić do liceum imienia Curie-Skłodowskiej na Saskiej Kępie. My na Saskiej Kępie mieszkałyśmy w tym maleńkim mieszkanku i spałyśmy we dwie na wspólnym tapczanie, bo nie było gdzie.
Tak, my jechałyśmy potem pociągiem, nas wieźli nie wiadomo gdzie, do Niemiec w każdym razie. Pociąg bardzo długo stał w Koluszkach.
W obozie, tak. Niemcy wybierali jakieś młode dziewczyny i je na bok odkładali, prawdopodobnie gdzieś tam do jakichś publicznych domów, do domów uciech, prawda. Moja mama się o mnie bardzo bała, ale na szczęście ja miałam te guzy takie i ciągle mi się to utrzymywało z braku wyżywienia. Nie wiem, o co w tym chodziło, byłam w każdym razie bardzo chora i to było widoczne. Ale byłam rosła dziewczyna dosyć. Jak Niemiec mnie zobaczył, moja mama trochę niemiecki znała, to zapytał: „A co jej jest?”. A mama powiedziała: „Ona ma tyfus”. Oni się bali tyfusu, tak że natychmiast mnie odrzucili, dzięki temu zostałam z moją mamą i my w tym transporcie jechałyśmy gdzieś tam, nie wiadomo gdzie, w niewiadomym kierunku, w każdym razie do Niemiec na pewno. Potem jakoś na dłuższy czas pociąg zatrzymał się między Skierniewicami a Koluszkami, stał gdzieś długo. Ci Niemcy chodzili wzdłuż wagonów i sprawdzali, bo to były takie wagony bydlęce, otwarte w ogóle, a my tam na kupie, mnóstwo ludzi było. W końcu zrobiła się noc i koło naszego wagonu chodził jakiś taki Niemiec i ktoś tam wyjrzał, ten Niemiec dał taki ruch. Tak że dał do zrozumienia, że kto może, niech ucieka. Ktoś mu tam zaufał, w każdym razie ludzie wyskakiwali przez to. Pamiętam, że ktoś nastąpił na nasz plecak, a tam moja mama jak skarb trzymała słoik miodu i ten miód został zgnieciony, ale to wszystko było nieważne. W końcu mnie podsadzili, ja też wyskoczyłam, bo ja byłam dosyć sprawna fizycznie, i moja mama też. My piechotą dotarłyśmy, taki adres miałyśmy, siostry krawcowej mojej mamy, która mieszkała w Rogowie, po drodze była taka stacja Rogów. My piechotą tam szłyśmy, dotarłyśmy do tego Rogowa i ona nas przetrzymała przez parę dni. Potem moja mama miała jakieś zasoby ukryte, jakieś pieniądze czy trochę precjozów jakichś swoich jeszcze z tych lepszych czasów. Dzięki temu, że coś tam miała, to potem znalazłyśmy jakieś mieszkanie u chłopa na wsi. Ta wieś się nazywała Białynin, pamiętam. Tam dziewczęta chodziły w takich strojach kolorowych w paski. Ja się zaprzyjaźniłam z jedną z nich, chodziłyśmy razem do kościoła. Ja ubierałam się w te stroje takie ładne, dopiero po tym moja mama… Aha, w międzyczasie jeszcze były tajne komplety przecież, w czasie okupacji. Pominęłam, bo zapomniałam o tym.
Tak, oni nazywali się Jóźwikowie, już dawno nie żyją. To byli jedni z bogatszych gospodarzy w tej wsi. A ja się zaprzyjaźniłam z taką dziewczyną, z domu Lesiak – nazywała się Lesiak. Ona wyszła za mąż za malarza, on się nazywał Engelbert Bytomski. To był autochton, ze Śląska pochodził. Mam mnóstwo jego obrazów, wszystkie obrazy, jakie ja mam, to dzięki tej Kasi, bo on je sprzedawał bardzo tanio, bo my się bardzo przyjaźniłyśmy ze sobą. Potem ona mieszkała niedaleko mnie, na ulicy Saskiej, bo ja mieszkałam u mojego wuja.
Nie trwało to długo, bo byłam w takim wieku, kiedy trzeba się było uczyć, więc moja mama mnie wtedy odwiozła do Łodzi, jakoś tam załatwiła. Bo ona znikała, gdzieś tam zajmowała się jakimś handlem, nie wiem czym, żeby z czegoś tam żyć.
Tak, po wyzwoleniu. Aha, no i jeszcze przedtem… Aha, no i my mieszkaliśmy, obok mieszkało, u tego samego gospodarza, takie małżeństwo. To był ziemianin, pan, który znał kilka języków, znał świetnie rosyjski, znał świetnie niemiecki. Tam u nas się pojawili Rosjanie, taki Rosjanin był, jakiś oficer wysoki, też bardzo jakoś tak łakomie patrzył na mnie, bo wtedy miałam te prawie piętnaście lat. On z nim rozmawiał jakoś tak i on się wycofał potem, nie robił żadnych jakichś dziwnych awansów.
Tego pana?
To był pan, nazywał się Wiktor Duszyński, tak. […] Pan Duszyński nam bardzo pomagał, bo on znał języki, z moją mamą jeździł, pomagał jej. Chyba dzięki niemu ja miałam załatwione te siostry urszulanki, bo on miał szerokie jakieś znajomości.
Chodziłam na tajne komplety. Pamiętam, że moją wykładowczynią była pani Tyszkiewiczowa, przemiła pani, nie pamiętam jej imienia. Ona uczyła nas historii i pamiętam, że byłam zafascynowana, bo ona tak piękne opowiadała. Wtedy byłyśmy na etapie historii starożytnej, więc to było dla mnie niezwykle ciekawe. I była religia, jakiś ksiądz był, prawda. Chyba ona prowadziła również lekcje polskiego.
To było gdzieś niedaleko filharmonii, a potem się przeniosłyśmy koło kościoła Wizytek, ale tam gdzieś był jakiś sztab niemiecki, tak że to było wielkie ryzyko. My tak chyłkiem chodziłyśmy i tam się bardzo szybko skończyły te komplety, bo oni tam wykryli, zdaje się, że coś tam się dzieje, i nam zabroniono tam przychodzić. W każdym razie to trwało bardzo krótko.
Cztery lata byłam w Łodzi.
Do małej matury, prawda. Ponieważ miałam bardzo ciężki wypadek, więc z internatu u tych sióstr urszulanek moja mama mnie przeniosła do tego internatu szkolnego, bo tam też był internat, żebym miała blisko, tylko przejść z piętra na piętro do klasy. Bo ja nie mogłam chodzić, miałam gips aż do bioder po tym wypadku ulicznym.
Tak, ojciec mnie znalazł właśnie dzięki mamie, bo najpierw do swojej siostry poszedł, bo to jedyny adres, jaki jemu w pamięci pozostał. Bo ten dom ocalał, ten dom ocalał, taki wielki dom na ulicy Słowackiego 27, do dziś stoi ten dom. Moja ciocia była prezesem spółdzielni mieszkaniowej MDM. Nie pamiętam jakoś nazwy tej spółdzielni. Ja byłam zapisana nawet do tej spółdzielni, bo mnie rodzice zapisali. Czekałam mnóstwo lat, ale mieszkania nie dostałam, nie doczekałam się, aczkolwiek nawet interweniował w mojej sprawie pan Włodzimierz Sokorski, bo ja pracowałam… Moja pierwsza praca to była w Polskim Radio, jeszcze za czasów Sokorskiego.
Halina Skokowska, tak, z domu Ejsmontówna też.
No, mojego brata moja mama odnalazła przez Czerwony Krzyż. To była jakaś tragiczna sytuacja, dlatego że ślad znalazł się, powiedzmy, ślad jakiś tam był, że on był w obozach. Ja wymieniłam, już w tej chwili z pamięci nie powiem, jakie to były obozy, jak się nazywały te obozy – Lamsdorf chyba, jakieś inne. No i na ten adres, jaki moja mama podała, przyszła jakaś dziwna paczka. Mama otworzyła tę paczkę, a tam był zakrwawiony uniform mojego brata, chyba tak. On musiał być ranny, był ranny. Okazało się, że był tam ranny, niewielka jakaś rana była, bo z tego wyszedł. Moja mama wpadła w straszną rozpacz – ślad, że on nie żyje chyba.
Żadnej informacji nie było, nic kompletnie. A potem, po jakimś czasie mój brat się odezwał, że on jest w Anglii i on tam znalazł jakąś dziewczynę, ożenił się, jakąś Szkotkę. Potem się z nią rozstał i po raz drugi się ożenił z Angielką i już tam pozostał na stałe. W każdym razie tam dosyć było ciężko. On pracował ciężko w jakiejś kopalni jako robotnik, uczył się intensywnie angielskiego i na jakieś kursy poszedł, potem chyba jakieś studia skończył. W każdym razie poradził sobie bardzo dobrze.
No, to bardzo, bardzo było późno, tak, dlatego że ja pamiętam, wtedy pracowałam już. Zaraz, który to był rok… Ja zaczęłam pracować… Mój syn się urodził… W 1958 roku chyba zaczęłam pracować w Polskim Radio tylko dzięki temu, że uczyłam się angielskiego dosyć intensywnie, bo tam poszukiwali kogoś, kto zna angielski, by mógł pisać na maszynie, po prostu najprostsze prace wykonywać, ale musiał znać angielski, żeby rozumieć, co się pisze. Właściwie ja dzięki mojemu bratu zaczęłam się uczyć angielskiego, bo on się ożenił z Angielką i ona ani słowa po polsku nie umiała i nie chciała się uczyć. Powiedziała: „Masz rodzinę, to niech oni się uczą, jeżeli chcą mieć z nami kontakt”. Taki był jej stosunek, powiedzmy. Ja poszłam do szkoły metodystów i się bardzo pilnie uczyłam angielskiego w tej szkole. Ten profesor, który uczył nas, miał znajomą, która pracowała w radio, i ta znajoma otrzymała zaproszenie przez jakieś Holenderki, żeby mogła je odwiedzić. Ale ona musiała na swoje miejsce kogoś koniecznie znaleźć i zwróciła się do tego pana profesora, który mnie uczył. Ponieważ ja tam robiłam dosyć duże postępy, szybko się uczyłam, więc on zwrócił uwagę na mnie i zapytał mnie, czy nie mam ochoty pracować gdzieś. To ja mówię: „No, oczywiście”, bo ja miałam maleńkie dziecko wtedy, mój syn miał trzy lata, już chodził do przedszkola. Tak, chodził, ja go prowadziłam do przedszkola wtedy. Oczywiście wyraziłam zgodę, więc w ten sposób miałam kontakt z tą panią, która miała zamiar wyjechać pod warunkiem, że kogoś znajdzie na swoje miejsce. Otrzymałam jakąś tam promesę wizy czy coś takiego i zezwolenie z Polskiego Radia.
Z bratem się zobaczyłam później, bo później pojechałam do Anglii, tak.
Bardzo dużo, tak, cały czas opowiadał i on ciągle tym żył, ale właściwie to więcej było pytań niż odpowiedzi. Opowiadał o tym… Właśnie pani mówiłam, że on zabił Niemca, że otrzymał ten awans, że przyjmował te zrzuty (tam parę uwag było krytycznych) i że nie miał kontaktu ze swoimi kolegami.
Ale z wielkim trudem. Strasznie się bał, bo ja wyszłam za mąż niestety za wojskowego, a ten wojskowy należał do partii, więc mój brat miał duże zastrzeżenia, jeśli o to chodzi. Poza tym jak zaczęłam pracować w radio, to mnie ze wszystkim na przesłuchanie takie wzięli. I jacyś panowie ze mną byli, prawdopodobnie to byli panowie z UB. Powiedzieli, że mowy nie ma, żebym ja w ogóle pisała do mojego brata, (a już moja mama miała z nim kontakt, pisywała), że ja mam absolutnie z nim zerwać kontakt i pod tym warunkiem mnie przyjmą do tej pracy. No i mnie przyjęli. Ja wtedy dosyć słabo, ale znałam [maszynę do pisania], pisałam trochę. Znaczy znałam trochę maszynę, bo mój wuj miał maszynę i ja trochę pisałam, ćwiczyłam, ale musiałam się bardzo intensywnie uczyć. Potem doszłam do tego, że nawet pod dyktando mogłam coś pisać.
Nie, nie, bo nie miał żadnego adresu, żadnego, tak. Dopiero potem, jak ja pojechałam pierwszy raz, to były lata już chyba sześćdziesiąte, otrzymałam… Trzy miesiące czekałam na promesę wizy i musiałam podpisać takie zobowiązanie, że oczywiście zdam sprawozdanie, powiem, z kim mój brat się kontaktuje, jakie rozmowy, co tam się dzieje i tak dalej. Musiałam to podpisać, jakieś takie zobowiązanie. Na szczęście mój brat się z nikim nie kontaktował, nawet z Polonią się nie kontaktował.
Nie, nie, bo mój brat mieszkał niedaleko Newcastle, ale mieszkał w takim maleńkim miasteczku – Blyth się nazywało. Właściwie to było tuż nad morzem. Polonia była w Newcastle i on się nie kontaktował z tymi ludźmi z Polonii. Powiedział, że raz tam pojechał, ale atmosfera była taka, że mu jakoś nie odpowiadała. Ci ludzie zachowywali się w sposób bardzo nieprzyjemny, dziwny i on postanowił, że nie będzie z nimi utrzymywał kontaktu. Poza tym on przyjął obywatelstwo angielskie i był naturalizowanym Anglikiem.
Potem on bardzo chciał przyjechać do Polski. Musiał przyjechać chyba też w latach sześćdziesiątych, dlatego że… Pamiętam, że chyba pierwszy raz to przyjechał, mi się wydaje, że wtedy kiedy mój ojciec umarł. Mój ojciec zmarł na zawał serca w 1968 roku. To był chyba jego pierwszy przyjazd, o ile pamiętam, ale może się mylę, może wcześniej.
I spotkał się wtedy z mamą i ze mną, tak. To było bardzo takie wzruszające i tragiczne spotkanie. Mama pisała do niego, on pisał do mamy, bardzo takie czułe listy do mamy pisał – „Kochana Mateńko”.
No właśnie że nie, nie zachowały się. Ja zrobiłam to głupstwo i wyrzuciłam te listy, jak mama moja zmarła, bo to już tyle lat temu. Moja mama umarła w 1988 roku, czyli dwadzieścia lat po ojcu.
Nie, to wszystko przepadło, bo nasz dom został zburzony i to wszystko przepadło. Tak że nie mam żadnych zdjęć z tego okresu.
No być może, na pewno wiele rzeczy pominęłam, bo mam dosyć kiepską pamięć.
W każdym razie mój brat mi mówił, że on całe życie tęsknił za Polską i zawsze chciał wrócić tutaj, kiedy już było trochę luźniej, prawda, kiedy było wolniej, bo on przyjeżdżał co dwa lata do Polski. Ale mówię, niestety, trudno kogoś wyrywać z korzeniami – jego żona nie chciała. Miał dwie córki, one były już tam zakorzenione, nie znały ani jednego słowa po polsku, nie chciały się uczyć. Mój brat był zajęty utrzymywaniem rodziny, więc właściwie cały dzień poza domem, a żona zajmowała się dziećmi. Tak tęsknił za tą Polską, że jak już wiedział, że z nim jest bardzo kiepsko, bo chory był, chyba zaczęło się to od prostaty, jakieś takie miał męskie przypadłości, w końcu zachorował na raka. Wiedział, że już nie będzie, to spisał ostatnią wolę swoją, powiedział swojej żonie, że on absolutnie sobie życzy, żeby być pochowany w Polsce, w grobie rodzinnym. Tak że żona właściwie przesłała tylko jego prochy tutaj, my tutaj z moją mamą zrobiłyśmy… Nie, już mama nie żyła, już moja mama nie żyła, tylko z moim synem i synową, synowa bardzo była pomocna mi w tej sprawie, urządziłyśmy pogrzeb jemu tutaj. Właściwie tylko urna jego jest na Powązkach, mam nawet zdjęcie grobu, tam jest wzmianka…
Po czterech latach już było trochę uprzątnięte, już to wszystko inaczej wyglądało. Zamieszkałam na Saskiej Kępie, która była stosunkowo mało zniszczona, bo tam właśnie takie mieszkanko maleńkie moja mama miała, to ja spałam z nią na wspólnym tapczanie. Potem wujek mnie wziął do siebie na Saską Kępę, dał mi jeden pokój. Mieszkałam w tym pokoju, potem wyszłam za mąż, za wojskowego. Okazało się, że on nie tylko jest wojskowym, ale i partyjnym, i bardzo związanym z tamtym systemem. No, ale to chyba dzięki temu, że on był z awansu społecznego, więc dla niego to była wielka życiowa zmiana, jak z prostego chłopa na wsi stał się jakimś tam podoficerem czy potem nawet awansował na oficera. Ja się z nim rozstałam, bo nie mogłam znieść tego w stanie wojennym, jak on tutaj biegał z pistoletem, a ja zajmowałam się…
No właśnie. Ja dopiero potem ocknęłam się. Byłam w opozycji i dzięki temu jestem osobą represjonowaną, mam te uprawnienia osoby represjonowanej, bo u mnie były i rewizje… Pisałam na maszynie różne materiały, takie dla drugiego obiegu, u mnie były i rewizje, i byłam wzywana na UB, i tak dalej, i przesłuchiwana przez kilka godzin.
Tak, tak. Rozstałam się z moim mężem, wcześniej się z nim nawet rozstałam. On tu w każdym razie przychodził, [stał] pod drzwiami, ciągle mnie nękał, tak że ja przeżywałam straszne rzeczy. To już zupełnie odrębna sprawa, nie taka ważna.
Wie pani, jak wojna się skończyła, to ja byłam w takiej euforii, byłam tak zachwycona tym wszystkim, że przyszła ta armia radziecka. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, co to było w ogóle, bo nie znałam historii, a nam wpajano historię niestety już nieprawdziwą, prawda. Powstańców to potępiano, dlatego mój brat tu nie przyjeżdżał. To był taki mętlik, my wszyscy byliśmy indoktrynowani w pewien sposób. Szczególnie ja przeniosłam się z tych sióstr zakonnych do tego szkolnego internatu, tam kierowniczką była taka pani, która była bardzo wybitną, bardzo zaangażowaną partyjniaczką. Ona założyła I Koło Związku Walki Młodych, potem ZMP było i tak dalej. Ja nawet zapisałam się do tego ZMP. Tak że człowiek w pewnym momencie zgłupiał po prostu, bo byłam w tym nieodpowiednim środowisku, bo gdybym była w innym środowisku, to bym przeżywała to wszystko w inny sposób.
No, ja może niewiele powiedziałam ciekawych rzeczy. Bo moja mama bardzo blisko żyła ze swoją cioteczną siostrą – Stefanią Korzeniowską. Jej mąż był konsulem, oni mieszkali na Klonowej, mieli córkę i syna. W każdym razie ojciec został w Londynie, jak wybuchła wojna, a ciocia była tutaj, na Klonowej. Oczywiście ich wyrzucono z tego mieszkania i one z córką przyszły mieszkać u nas, na Kruczą. Tak że ciocia Korzeniowska ze swoją córką, która nazywała się też Teresa, Teresa Nałęcz-Korzeniowska. Ta Teresa, pamiętam, była ode mnie starsza o trzy lata, zaczęła dbać o moją edukację, zaczęła mnie, jako dziecko uczyć francuskiego. Bardzo była mi pomocna. Ona potem poszła, ciocia była w AK, jak się okazało, nawet chyba doszła do stopnia majora. Na Śniadeckich prowadziła gabinet kosmetyczny, pod tą pokrywką tam się odbywały różne spotkania u cioci. O tym my nic nie wiedzieliśmy, dopiero potem moja mama się dowiedziała, jak moją ciocię odwiedziła w Anglii, bo ciocia wróciła do swojego męża, jakoś tam dostała się. Moja mama ją odwiedziła w Londynie. Potem jeszcze urodziła się jedna córka, ale ta Teresa niestety zginęła w czasie Powstania…
Ona chyba jest nawet na tej tablicy, jej nazwisko jest wymienione, pseudonim miała Nałęcz.
Zginęła na placu Zamkowym, jak ten czołg… Nie wiem, czy to było wtedy, wybuch tego czołgu był. Mnóstwo tych młodych Powstańców zginęło. Tak że ona ma chyba tylko taki symboliczny grób na Powązkach.
Nie znała nigdy tej siostry, bo ta siostra urodziła się, jak ciocia wróciła do swojego męża do Londynu.
Stefania Korzeniowska.
Stefania Korzeniowska, tak. Tak że o niej szukałam wzmianki, nie było żadnej wzmianki o Stefanii Korzeniowskiej, bo ona chyba nawet miała jakiś stopień kapitana czy coś. Nawet nie wiedziałam o tym.
Szukałam i nie znalazłam nigdzie, tak. Stefania Korzeniowska. Tak że ona była bardzo zasłużona, jakby nie było, bo tam później odbywały się ciche spotkania. Tam nawet do jej gabinetu kosmetycznego przychodzili Niemcy, którzy dbali o urodę. Tam była głęboka konspiracja, to była bardzo dzielna kobieta.
Warszawa, 18 września 2019 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk