Nazywam się Janina Ancuta. W czasie Powstania brałam udział w AK w Śródmieściu.
Siedemnaście.
Może zacznę od tego, gdzie się urodziłam. Urodziłam się na Łotwie w Rydze, ponieważ moja rodzina pochodzi i mieszkała wtedy na Inflantach polskich. Inflanty polskie były wtedy zasiedlone przez ogromną ilość Polaków, którzy tam z nadania króla za jakieś zasługi otrzymywali bardzo wielkie tereny. Tak że pochodzę z rodziny ziemiańskiej. Wczesne dzieciństwo tam spędziłam na wsi, po czym już znalazłam się w Warszawie.
W Warszawie to nawet trudno mi powiedzieć, bo jeszcze moi… Kiedy rodzice byli razem, to mieszkaliśmy wszyscy w Bydgoszczy, bo ojciec mój był oficerem w 16. pułku ułanów.
Wacław Hryckiewicz. Potem rodzice się rozeszli i wychowywała mnie moja babka, Zofia Kierbedź. Nazwisko to, nie wiem, czy państwo słyszeli, taki był Stanisław Kierbedź, który pierwszy zbudował most w Warszawie na Wiśle. No i ja pochodzę właśnie z tej rodziny.
Na Mokotowskiej 51/53. Tam mieszkaliśmy wszyscy do 2000 roku.
No do szkoły podstawowej… do różnych szkół. Tam naprzód do szkoły francuskiej, potem ostatnie lata już byłam w szkole Rodziny Wojskowej na Szucha. Bardzo dobra, bardzo nowoczesna, koedukacyjna, w ogóle świetna szkoła. Zdążyłam być jeszcze w pierwszej klasie gimnazjum prywatnym pani Jakubowskiej, no i już zaczęła się wojna.
Nie, wydaje mi się, że mimo że Rodziny Wojskowej, to [choć to] byli bardzo dobrzy nauczyciele, ale w sposób taki niekoniecznie jakiś tam patriotyczny czy coś takiego, nie. Taką rzecz to się wynosiło z domu, nie ze szkoły.
Moja babcia była wielką patriotką i jak szłam do Powstania, to w ogóle, to wiedziała o tym i przygotowała mnie na trzy dni, bo to Powstanie miało tylko trwać trzy dni przecież. No to mnie wyposażyła we wszystko, co tylko było możliwe. A w czasie okupacji, bo to może być taka ciekawostka, mieszkaliśmy w takim bardzo dużym domu, w dzielnicy na pół niemieckiej. I Niemcy, ponieważ to były w idealnym stanie mieszkania jeszcze sprzed wojny, które nie zostały zburzone, to chcieli w ogóle wyrzucić wszystkich mieszkańców, właścicieli, żeby zająć ten dom. Ale szczęśliwie członkiem również tej spółdzielni naszej była niejaka pani Jaczewska, mecenas, która była niesłychanie mądrą i sprytną kobietą i potrafiła wybronić nasz dom właśnie z rąk tych Niemców pod jednym warunkiem, że każde mieszkanie, każde mieszkanie musiało zakwaterować Niemca, każde mieszkanie. To był warunek, który spowodował, że wszyscy żeśmy zostali.
Naprzód to był jakiś Prusak. To nie wiem, bo moja babcia to w ogóle drżała, żebym ja tam czegoś nie powiedziała czy coś. Tak że w ogóle taki bardzo, bardzo był, wydaje mi się, niesympatyczny. A drugi to był Austriak, wiedeńczyk, kulturalny człowiek, który w ogóle zachowywał się tak jak trzeba. Drzwi zawsze z pokoju były otwarte, co zresztą skończyło się tym, że jak młodzież przyszła, a on wyjechał na tam tydzień czy coś, na urlop, to myśmy się tam dobrali do radia, bo przecież radio było zakazane. No i tak chłopcy manipulowali, że natychmiast zepsuli. Trzeba było się babci przyznać, że radio jest zepsute. No ale jakoś nikt nie potrafił tego zreperować, no bo nawet nie można było zgłosić, że radio jest zepsute, a takiego naszego środowiska to nie potrafiono. No, dość tego, że on wrócił, ale słowa nie powiedział, nie.
Nie, nie, nie. Cywile.
Drugą wojnę? Aha, bo myślałam, że skończę o okupacji, bo to było ciekawe, że pod okiem tego niemieckiego lokatora w domu urządzane były takie właśnie zbiórki. Przychodzili, młodzież przede wszystkim przychodziła, no i nawet były takie wykłady jakby, sanitarne, bo niby dziewczyny były przygotowywane na sanitariuszki. I między innymi, jak pamiętam, przyszedł jakiś, nie wiem, czy to był kapral, czy to był sierżant, w każdym razie z nami przechodził musztrę. I to wszystko pod okiem tego Niemca, który mieszkał za ścianą. Ja nie wiem, jak babcia to wszystko przeżywała, bo dla nas to była w ogóle zabawa, fajnie, ale babcia to pewno mimo wszystko drżała o nas. No to właśnie tak to było w czasie okupacji. A wojna? Trzydziesty dziewiąty? To właśnie wtedy byłam u ojca i już nie zdążyłam wrócić do Warszawy. No i przeszliśmy całą… Ojciec naturalnie w wojsku, a ja z żoną ojca przeszłyśmy całą gehennę, ten exodus na wschód.
Nie, nie, wtedy już było gdzie indziej. No dość tego, w każdym razie, że przez Lublin gdzieś tam do Łucka, do Równego. Tam żeśmy się jakoś spotkali z ojcem. Akurat w dniu, kiedy bolszewicy wchodzili do Polski, myśmy byli właśnie albo Równe, albo Łuck, tego nie pamiętam. Ojca natychmiast zaaresztowali i już znalazł się w takim pociągu… „Pociągu” – wielkie słowa. To były przecież towarowe wagony, które były natkane tymi ludźmi, których wywozili albo do Katynia, albo gdzieś indziej. Żona ojca była niesłychanie taka bojowa, w ogóle potrafiła… Bardzo taka zręczna. No i ona za pomocą na pewno biżuterii czy pieniędzy weszła w kontakt z kolejarzem i kolejarz wyciągnął ojca z tego wagonu. I myśmy ostatnim pociągiem z tego Równego, nazwijmy, pojechali do Wilna i tam byliśmy parę miesięcy. I z tego Wilna przez dwie zielone granice wróciliśmy do Warszawy. Tak że takie ja miałam przejścia jako dwunastoletnia dziewczynka.
No nie, okupacji radzieckiej żeśmy nie przeszli, bo mówię, że ostatnim pociągiem uciekliśmy, tak że nie zaznałam tego. Ale moja rodzina, właśnie tam z Inflant, została wywieziona na Syberię.
Jeszcze trzydziesty dziewiąty, na Boże Narodzenie.
Nie, na początku to [lekcje] były tylko tak po domach. Jakoś ze dwa lata, myślę. Już tak [dobrze] nie pamiętam. A później były komplety.
Nie, nie.
Nawet nie wiedziałam, że to jest harcerstwo. Po prostu ktoś mnie wciągnął do organizacji, do AK. Ja tylko tyle wiedziałam, że AK. Ale jak to się nazywa, gdzie, co jak, to dopiero później, później się dowiedziałam.
Nie. Ale gdzież tam, piętnastoletnia dziewczyna będzie się pytała o zabarwienie… Absolutnie nie.
Nie, nikogo się nie pytałam, to była moja własna wola i decyzja. Nie, takich rzeczy się nie mówiło nikomu.
Tak, koledzy, koleżanki… Koledzy. I to był przypadek w gruncie rzeczy, gdzie ja się dostaję. Niektórzy się dostawali do Narodowych Sił Zbrojnych, NSZ-tu czy tam coś. No różnie, różnie trafiali, różnie. A później się wypisać z tego to nie było łatwo.
Nie, nie. Pamiętam tylko tyle, że kiedyś podchorążówka chłopców skończyła swoje szkolenie i wtedy dziewczyny zostały i ci chłopcy. Żeśmy na taką imprezę wszyscy zostali zaproszeni w jedno miejsce. Nawet pamiętam, że to było na ulicy Noakowskiego. Wszyscy żeśmy się tam wtedy spotkali. Ale co i jak… I przyszedł komendant. I ten komendant, pan Eugeniusz Konopacki… Ja patrzę, a to jest znajomy, bo on był lokatorem moich wujostwa. No ale nic w ogóle nie… Udaliśmy, że się nie znamy. W każdym razie już wiedziałam, kto jest komendantem. Bardzo się zdziwiłam. Nie, to wszystko, w ogóle takie rzeczy raczej były bardzo dyskretne.
Nie, nigdy.
Ja nie. Może inni tak, ja nie.
No na przykład to taki incydent, który zapamiętałam do tej pory. Mianowicie zgłosiłam się, znaczy, polecono mnie do jakiegoś sklepu na Mokotowie. Dostałam ogromną paczkę, ciężką, jak nie wiem co, bardzo źle zawiniętą, bardzo źle. I to musiałam zawieźć na Żoliborz.
Tramwajem. I tak jak było przykazane, stanęłam na pomoście, bo takie były wtedy tramwaje, i trzymam. Tak trzymałam, znaczy postawiłam na tym. Ale zanim postawiłam, zanim doszłam w ogóle do tego tramwaju i weszłam, to już mi się po drodze ten papier rozdarł, tak że wiem, że tam był taki żółty proszek. A potem okazało się, że ten żółty proszek, jak się dowiedziałam, to był do tych granatów ręcznych (dynamit czy jak to tam nazwać), tak że to było trochę niebezpieczne. I stoję na tym pomoście, a tutaj przy placu Krasińskich przed przystankiem, gdzieś tak w połowie: Halt! Jacyś żołnierze niemieccy zatrzymują ten tramwaj i wsiadają akurat na mój pomost. Ja struchlałam, nie wiedziałam, co mam zrobić, czy przenieść się do środka, zostawić tę paczkę. No ale taka byłam naprawdę jakaś odrętwiała, że zostałam skulona w kącie. Podsuwałam nogą jeszcze bardziej tę paczkę, żeby była niewidoczna. Oni się pokręcili po pomoście – ja myślałam, że to łapanka, byłam pewna. No i myślę sobie, no to już koniec ze mną. Ale, no takie szczęście. Oni po prostu zatrzymali, bo chcieli jeszcze przejechać parę przystanków, po czym wysiedli. Ale co przeżyłam, to przeżyłam.
Nie.
Oczywiście. Absolutnie. Nie, żadnej. O jakiejś ochronie nie było mowy, gdzież tam.
Miałam kenkartę, na której napisane było „Warszawa”. Tak że później, po Powstaniu, jak widzieli, że Warszawa, to od razu na roboty.
Ja nie, szczęśliwie nie, no ale naokoło ludzie – tak. Mój mąż na przykład to właśnie też tak… Szedł na pogrzeb ojca i akurat trafił na takie rozstrzeliwanie na Pięknej.
Nie, nie wiem. Myślę, że tak jak wszyscy. Ale o tym się nie mówiło, to nie były rzeczy, o których się rozmawiało. Myślę, że tak, bo później był na tym odcinku na Śliskiej, no to z jakiegoś powodu tam się znalazł. Ale to tylko tyle wiem.
No raczej tak, raczej tak.
Oczywiście, że wiedziałam nie tylko o tym, gdzie mam się zgłosić, ale jeszcze dostałam polecenie, żeby zawiadomić szereg osób, że właśnie to się odbywa tam, o tej i o tej godzinie, pierwszego na Starym Mieście. Taka była dyspozycja dla nas. No i dzięki temu, że musiałam właśnie i tu, i tam, i ówdzie zawiadomić… Nie wszystkich zastałam, to trzeba było zostawić jakąś karteczkę czy innych poinformować. Dość tego, że jak wróciłam do domu, jeszcze dopakowałam ten plecak, no to już właśnie nie zdążyłam dojść na to miejsce.
Na Starym Mieście, na Kanonii.
Babcia wiedziała. I jeszcze ojciec mnie kawałek odprowadził, tylko ja dalej nie chciałam, bo nie chciałam zdradzić adresu. To wszystko była konspiracja, to nie takie tam hop-siup.
Raz jeden, raz jeden.
No oczywiście.
No właśnie na Czackiego, na Czackiego 3/5. Tam jest NOT, obecnie też, Naczelna Organizacja Techniczna.
Nie, pierwsze strzały były właśnie tak, że się na Krakowskim chyba… Już nie wiem, jak ja tam szłam, chyba Krakowskim. I tam już się zrobiło gorąco, więc zaczęłam szukać [przejścia] boczną uliczką i z tej bocznej uliczki przez Traugutta doszłam do… Szłam, szłam i rozglądam się, a tutaj taka jest możliwość… Tam organizowało się dopiero wszystko. Tak że w ogóle z rękami otwartymi ten nasz komendant czy dowódca, już nie wiem, jak to się nazywało, w każdym razie bardzo, bardzo chętnie wszystkich przyjmował. No i ja miałam od razu okropne zadanie – okropne zadanie, bo ludzi przybywało, a jedzenia nie było. Bo przecież to był biurowiec…
Młodych… Tak, tak.
Chyba miałam wcześniej, tak mi się wydaje.
Tak jak chodziłam, nie wiem. Spodnie to wiem, że w czasie Powstania dopiero dostałam, takie policyjne, granatowe, takie sukno. Ale spodni nie miałam, bo się nie nosiło, [to znaczy] dziewczyny nie nosiły żadnych spodni. Spódnice, bluzkę – tyle.
Pierwsze zadanie miałam w gruncie rzeczy trudne, bo jak mówię, do mnie należało zaopatrzenie właśnie tego punktu. No i tak idę tą Czackiego, idę, idę, doszłam do Traugutta. Po obu stronach były banki. Z jednej strony Bank Handlowy, w którym zresztą potem pracowałam, a po prawej stronie było KKO. I dzwonię do tego Banku Handlowego naprzód. Ale gdzie tam. Dzwonię, pukam, stukam, wołam. Nie, nie, nie. Nic, nic. Nie otworzyły się drzwi. Natomiast po drugiej stronie stał taki wartownik, żołnierz i zatrzymuje mnie. To ja mówię, w jakiej sprawie przyszłam, że chciałabym dostać coś do jedzenia.
Polak, a jaki miałby być?
No tak, akowiec. To ja mówię, że nie wiem, z kim ja mam tam rozmawiać. No to on mówi, że on mi pomoże. Oddalił się i przyszedł do tych… Ja nie weszłam do środka. Ale wyszedł do mnie dyrektor KKO, bardzo przystojny, w ogóle szalenie taki sympatyczny i świetny facet, i mówi, że dobrze. Bo ja mu pokazałam, że my jesteśmy tam parę kroków dalej, że jesteśmy w takiej sytuacji, że to, że ja muszę… A ja taka drobna, szczupła dziewczynka. On mówi, że on może przygotować zupę, bo u nich kuchnia była czynna. No to ja mówię: „Tak, tak, bardzo proszę”. I dostałam całe wiadro zupy. No i on mówi, czy ja dam radę to zanieść. Ja mówię: „Dam radę, nie ma obawy”. No i że mogę przyjść znowu. Bo się zapytałam, czy tam [mogę jeszcze przyjść]. I przychodziłam tam codziennie, tylko potem już z kimś, z jakimś chłopcem, żeby już samej nie nosić, bo to ledwo dotargałam. I jeszcze się zapytał ten dyrektor, żebym dawała jakieś hasło, że to właśnie ja, a nie ktoś inny przychodzi po to jedzenie. Ja mówię, że nie wiem, jakie hasło. On tak patrzy na mnie i mówi: „No to będziesz »Skowronek«”. Nie, przepraszam – „Sikorka”. No i ja byłam… Przychodziłam jako „Sikorka”, dostawałam to jedzenie. No i już przynajmniej coś na początek było. A potem to się tam trochę rozkręcało. Potem trzeba było jakoś w piwnicy zrobić prowizoryczny szpital. To było straszne. Piwnice ciemne oczywiście, okropne. Materace takie, nie wiem, ze słomy czy z czego, na ziemi.
Właśnie chcieli, ale jak zobaczyłam pierwszych rannych, których z Krakowskiego Przedmieścia [przynieśli] – tam była jakaś walka – to było straszne. Okazało się, że ja się nie nadaję na żadną sanitariuszkę ani na medycynę, ani nic. Jak przywieźli kilku rannych chłopców, między innymi jeden taki, który tutaj całe wnętrzności miał na wierzchu. Nie, to już trzeba było mnie tam cucić. To jest widok…
Wiem, że się nazywał Dewojno [ppłk Lucjan Trzebiński „Dowoyno”/„Dowoyna” – red.].
Dowódca. A jaki miał pseudonim, to nawet nie wiem. Tylko potem się dowiedziałam, że to było takie nazwisko. Major Dewojno.
Na samym Czackiego nie, ale obok, bo przecież myśmy z placem Powstańców, prawda, [byli] tuż obok, [także] Krakowskie, tak że wokół okropnie. A tutaj to walk nie było, ale powiem o takim też incydencie niezbyt przyjemnym. Mianowicie w sąsiednim domu (nawet nie w samym Nocie, tylko sąsiedni dom był prywatny), w mieszkaniu, prywatnym mieszkaniu, była zwołana, jak to się nazywa po wojskowemu – odprawa. No i ten nasz major, on był taki główny tych odcinków wszystkich, no i ci dowódcy tych odcinków właśnie się zebrali na tę odprawę.
Nie w Nocie, tylko tam. A ja dostałam… Bo to wszystko się tam robiło. Ja dostałam polecenie, że mam trzymać wartę przed [wejścim]. I to było takie mieszkanie prywatne. Był taki przedpokój, taki ciemny, długi, i tutaj od frontu był taki bardzo duży pokój, i tam wszyscy się zgromadzili. No i jak już to w pełni wszystko się odbywało, to bombowiec niemiecki puścił bombę tak, że właśnie ona takim skosem trafiła prosto w tę część. Znaczy wydaje mi się, że tam nikogo wtedy nie zabili, ale rannych na tej odprawie to byli prawie wszyscy. A ja byłam za drzwiami w przedpokoju. I podmuch tego pocisku, tej bomby, tego wszystkiego… Zostały wywalone drzwi – okna, drzwi, wszystko to poleciało. I mnie popchało. Ja leciałam, leciałam, przez bardzo długie mieszkanie i raptem znalazłam się... W ogóle nie wiem tak za bardzo, co się ze mną działo, jak to było, bo człowiek nie panuje nad tym wszystkim przecież. I znalazłam się gdzieś w jakimś kącie. Później okazało się, że przeleciałam przez ten przedpokój, przez taki duży, jakby jadalny, przez jeszcze taki korytarz, i tam była jakaś łazienka czy coś i ja w tych ciemnościach (bo się ciemno zrobiło natychmiast od tego wszystkiego) się ocknęłam. Nie wiem, ile czasu tam siedziałam, bo mnie chyba tam odurzyło. Dość tego, że tak zaczęłam się macać, w jakim ja jestem [stanie], czy ja żyję, czy nie żyję, czy coś mi się stało, czy nie. No i tylko zauważyłam, że jak dotknęłam głowy, to coś takiego lepkiego się z tego wydobywało, więc znaczy że byłam ranna w głowę. No ale potem się jakoś pozbierałam, bo przecież ile tam można było… Jakoś tak wróciłam do siebie. Człowiek młody to tak inaczej reaguje na to wszystko. No i poleciałam tam do tego szpitalika. A cała umorusana, czarna, zlepione te włosy przez krew. No w ogóle w strasznym stanie. Te ubranie moje to było całe podarte. Ale jak mnie zobaczyli, mówią: „A co ci się stało?”. Ja mówię: „Co mi się stało? Nie wiem, co mi się stało”. No to dali mi wódkę, żebym wróciła do siebie. Taką, pamiętam, że nie w jakimś tam kieliszku, tylko w jakiejś tam szklance. „A nic ci nie będzie. To wiesz, to może tutaj nam pomożesz”. O, tak było.
Tak, tak.
No ja tam byłam… Powiem tak, że po dziesięciu dniach wszystko się tam robiło. Właśnie ta organizacja, bo w gruncie rzeczy to jeszcze były takie początki organizacyjne. I ja poprosiłam tego komendanta, że bardzo bym chciała dowiedzieć się, co jest w domu, żeby on był taki dobry i dał mi przepustkę. No on tak się zastanawiał, zastanawiał i w końcu mówi tak: „Dobrze, ale dostajesz polecenie – czy rozkaz – że tutaj masz pismo i to pismo masz dostarczyć do Królikarni”. Z Czackiego do Królikarni. Ja mówię: „Dobrze”. W ogóle sobie nie zdawałam sprawy, co to znaczy. Ale ja mówię: „Ale po drodze to ja zajdę do domu, muszę wiedzieć, co z babcią”. Przecież ta babcia to na pewno drżała, co się ze mną dzieje. No i tak było, że dostałam tę przepustkę. Przejście przez Aleje Jerozolimskie wtedy to było naprawdę niełatwe. Przechodziło się tylko nocą, bo nie było jeszcze wykopu. Trzeba było przebiec z jednej bramy na drugą stronę, a snajper czy snajperzy, już nie wiem, siedzieli tutaj, gdzie teraz jest PKO, na rogu Nowego Światu i Alej, i strzelali w ogóle bez kłopotu. No więc tylko była szansa przelecieć, przebiec w nocy. No i w nocy… Pamiętam tam można było nawet do dziesięciu osób.
Na raz.
Ale oczywiście, naturalnie. No bo w dzień nie dało rady, bo to ludzie jak muchy ginęli, od razu. No i mnie się udało. […]
[Nie], gdzież tam [by] było możliwe. Doszłam do domu na Mokotowską. Babcia była tak szczęśliwa, w ogóle nie do opisania. I dla mnie specjalnie trzymała dwa kartofelki, bo liczyła, że jednak wrócę. No i potem... Przywitałam się, posiedziałam, coś tam dostałam do jedzenia, jakieś sucharki. Bo w domu był taki zwyczaj, że chleba się nie wyrzucało. Bo moja rodzina przeszła dwudziesty rok, bolszewików, tak że… Tam z tych ziem trzeba było się wynieść. Tak. W każdym razie chleb był zbierany do takich worków z płótna i do piwnicy się kładło. Wydawało się przed wojną: po co? No ale…
A potem właśnie tym się żywiło.
W okolicach tak, ale na Mokotowskiej w tym czasie nie. Natomiast było coś innego, coś innego, okropnego. Były tak zwane krowy, które były jakoś tak nastawione na Śródmieście i to były takie palące się pociski, które powodowały, że ludzie byli spaleni. Te „krowy” ryczały i już jak „krowa” ryczała, to było wiadomo, że ten pocisk gdzieś upadnie, tylko nie wiadomo było gdzie. Ale ja takich ludzi to widziałam. Oj, makabra. I jeszcze do tego… Nie tylko takich… Boże, taką kobietę pamiętam. Ze wzrokiem w ogóle nieprzytomnym, cała czarna, osmalona, krzycząca z bólu. Te włosy się jeszcze tak tliły. No makabra. A kiedyś miałam polecenie, żeby coś tam zanieść, już nie wiem, do takiego szpitala. Ten szpital był w Alejach Ujazdowskich i w tym szpitalu leżeli właśnie tacy popaleni ludzie.
Nie, ale to było w Alejach Ujazdowskich. Nie, w Alejach Jerozolimskich to nie. To był taki…
A nie, ja już byłam na Mokotowskiej.
Wróciłam, żeby się odmeldować, że zostaję w Śródmieściu. Dlatego że jak się okazało, że nie ma mowy o tym, żebym doszła do Królikarni, bo doszłam do placu Zbawiciela, a tam już była w ogóle dzielnica niemiecka i to już nie było… Tam Szucha, Puławska, jeszcze Marszałkowska, to wszystko było zamknięte już, nie można było przejść, kompletnie. Jeszcze tam się przedarłam na drugą stronę, jeszcze próbowałam, ale później ledwo wróciłam, bo to już mały figiel, a byłabym odcięta. Tak że nie było mowy o tym. No ale ten meldunek… Ja potem otworzyłam ten list.
List do synka, który był tam. Tak że tak się wykorzystywało meldunki. No więc tutaj, tutaj też od razu jak trafiłam, to znajomi to, owo, mówią: „Daj spokój, po co masz tam być, kiedy tutaj też jesteś potrzebna”. A ja już… Jako sanitariuszka? Już powiedziałam sobie: „Oj, nie, nigdy w życiu. Mogę być łączniczką”. Dzięki czemu właśnie niby ten meldunek miałam zanieść. I tutaj trafiłam do takiego oddziału łączności na Wilczej 9A. I tam moim zadaniem głównym – nie jedynym, ale głównym – była obsługa centralki telefonicznej.
Wie pani, tak już tego…
Aj, to nie było trudno. Nie wiem. Tego teraz już nie pamiętam, w jaki sposób.
No gdzież tam „rekomendacja”. Nie było czasu na to, absolutnie.
W piwnicy. W piwnicy, tak. No ale poza tym to między innymi właśnie jak powiedziałam, musiałam tam do tego szpitala, byłam w tym szpitalu. Różne takie meldunki, takie jakieś posłania rozmaite, polecenia. Między innymi też na przykład trzeba było, no nie ja jedna, tylko trzeba było wejść na dach, na dach tego domu na tej Wilczej, a to był taki wysoki, wysoki dosyć. On do dziś dnia stoi, pewnie sześciopiętrowy. Tam tej nocy spodziewano się zrzutów i trzeba było bystro patrzeć, gdzie ten zrzut pada, no bo często niestety one spadały w dzielnice niemiecką. Ale jeżeli to było właśnie po naszej stronie, no to wtedy, już nie wiem, dawało się znać czy coś, jakoś. W każdym razie trzeba było wypatrywać i znać miasto, żeby mniej więcej orientować się, gdzie to spadło.
Raz widziałam. No ale to wie pani, jeden mówi to, drugi mówi tamto, tak że nie zawsze się trafiało we właściwe miejsce.
A właśnie, że nie wiem. Nie wiem, jak się nazywał ten… Doskonale widzę jego twarz, jak wyglądał. Taki blondyn, przystojny dosyć, młody. Ale ani pseudonimu, ani nazwiska – nie mam zielonego pojęcia.
No tak, tak, do domu wracałam, wtedy kiedy nie miałam dyżuru. Bo dyżury bardzo często były w nocy.
Wszędzie było niebezpiecznie. Ja pamiętam, że kiedyś taki… Bo to był oddział łączności, więc trzeba było właśnie te wszystkie kable, te druty, to wszystko – to przecież była prowizorka. No i coś tam się [zepsuło], pamiętam, że na rogu Wilczej i Kruczej był jakiś kabel, który został zerwany. I kolega – nawet wiedziałam, jaki był jego pseudonim – taki chudy, szczupły, poszedł naprawiać, no i niestety już nie wrócił, na miejscu zginął. Tak że wszędzie była praca niebezpieczna.
A właśnie. Właśnie, wie pani, ja teraz nie przywiązuję wagi do jedzenia. Najlepszy dowód, że jestem szczupła. Nie mam pojęcia, co się wtedy jadło, nie mam pojęcia. Przecież niczego nie było. Coś babcia tam [przygotowała], nie wiem, umiała coś tam zrobić widocznie, dlatego że jakoś z głodu nikt nie umarł, ale… No były te suchary.
Nie, babcia nigdy nie chciała zejść do piwnicy.
Na drugim. No i to drugie piętro, po Powstaniu jak zaraz przyszłam zobaczyć, co się dzieje z mieszkaniem, bośmy mieszkały w Grodzisku, to okazało się, że drugie piętro w budynku sześciopiętrowym, było od razu dachem, w części mieszkania. Część była w lepszym stanie, a tutaj same gruzy, tak że w ogóle…
No nie było wody. Co? Ale zabawne pytanie. Wodę się nosiło.
A po co myć?
A skąd! Jakie tam mycie, kto myślał o włosach. Nie. Dobrze jak ręce i twarz można było czymś umyć. Nie, nie.
Wie pani, że nie umiem powiedzieć.
Normalnie. Wszyscy byli zaangażowani przecież, tak że jeden drugiemu pomagał i w ogóle była solidarność i nie było kwestii o to.
No to potem, ale wtedy jeszcze nie.
No kiedy przyszła refleksja, po Powstaniu. Być może że te osoby, które straciły dach nad głową, które zostały wypędzone przez Niemców, to być może, że już od razu. Myśmy mieli na przykład… Babcia od razu przyjęła do piwnicy, bo piwnica była duża, taka przestronna i od razu przyjęła taką matkę z dziećmi. No i trzeba było też ich karmić i w ogóle. No to, to nie wiem, wie pani. Czy ja się tym zajmowałam? Przecież mnie takie rzeczy nie interesowały w ogóle.
Podobno tak. Podobno tak, ale ja nie miałam jakichś takich damsko-męskich znajomości czy coś takiego, nie.
No to koleżeńskie stosunki, ale tylko tyle.
Nie.
Nie. No to poza tym jednym i drugim lokatorem.
Nie, nie, nie.
Nie. Może gdzieś byli, ale to już mnie nie interesowało.
Nie.
A co to znaczy „w życiu religijnym”?
Ale pogrzeb z księdzem? Przecież grzebało się ludzi w ogóle w najbliższych ogródkach.
Nie, żadnego księdza w okolicy nie było.
Nie widziałam. Przecież to się wszystko odbywało prowizorycznie, to nie były jakieś ceremonie. To jest zupełnie inny świat, w ogóle zupełnie inne życie. My sobie tutaj teraz nie zdajemy sprawy, co to było za życie.
Nie.
No na Kruczej była kawiarnia, gdzie Fogg występował.
Nie, ale wiem, że coś takiego było.
Nie.
W czasie okupacji tak.
W czasie Powstania to już nie.
Nie, nie.
Nie, w ogóle nic nie myślałam. Siedemnaście lat dziewczyna, co będzie o polityce myślała.
No tak.
No nic. No jak trzeba, to trzeba.
No tak, w ogóle bez jakichś takich rozmyślań.
No jak wtedy, jak wtedy byłam na warcie i tam ta bomba wpadła, no to… Albo właśnie jak zeszłam tam do tego [punktu], jak przywieźli rannych i tego biednego chłopaka zobaczyłam. Straszne. W ogóle wszystkie takie najgorsze widoki to zapamiętałam. Nie pamiętam jakichś takich wesołych, powiem pani.
Absolutnie. Ja nie [pamiętam]. Wszystko to, co mam w pamięci, to właśnie wszystko to są takie bardzo trudne, bardzo trudne [wspomnienia]. Bardzo. Wtedy to się przeżywało, o tym się nie myślało, ale to potem się odbija, z pewnością się odbija.
Do ostatniego dnia.
No to przecież anonsowali, że już trzeba się wynosić, że trzeba opuszczać.
Niemcy.
To jak kto chciał. A co Niemcy mieli do tego?
Nie, nie, nikt mi nic nie mówił, ale ja miałam babcię i w ogóle nie było mowy o tym, żeby mogło być inaczej.
Ostatniego, siódmego.
Tak.
To miejsce zbiórki było chyba przy Politechnice, o ile się nie mylę. No i później nas gnali w takim szeregu, po ileś tam osób w jednym szeregu. Niemcy po bokach. I tak prowadzili nas do Ursusa. Ale babcia dostała ataku serca po drodze. A! I jeszcze były takie kontrole, gdzieś tutaj, już na granicy Warszawy, jak się wychodziło z Warszawy. Już dobrze nie pamiętam, ale wtedy chyba był ten podział, że starych ludzi na bok, młodych na drugą stronę. Bo tych młodych to do obozów, a starych to później wywozili gdzieś tam w Polsce. No i strasznie się denerwowałam, żeby mnie nie rozłączyli z babcią. Ale babcia wtedy w tym czasie, wie pani, jak to człowiek musi, to wtedy tak dziarsko właśnie przeszła. Zresztą jeszcze nie była wtedy taka stara, w porównaniu teraz z moim wiekiem to w ogóle była jeszcze ho, ho. Ale była właśnie chora na serce i te wszystkie przeżycia, to wszystko razem spowodowało, że po drodze, chociaż była bardzo dzielna i nigdy nie wolno było mówić o chorobach i o tym jej sercu, to mówi: „Ja was bardzo przepraszam – a my szliśmy całą grupką, koło dziesięciu osób – ja tutaj muszę zostać. Wy idźcie, ja tu zostanę”.
No, na ulicy. To nie była Warszawa, to już była jakaś… Nie wiem, jak to było, gdzie to było. Pod Warszawą w każdym razie już byliśmy.
No tak, aż do obozu. Obóz był w Ursusie, Pruszkowie. No jak babcia powiedziała, że zostaje, a to tak było przy takim domku, taka wieś właściwie, takie osiedle, to ja mówię: „No to ja oczywiście też”. Wuj, który z nami szedł, mówi, że on też. Siostra mojej przyjaciółki, no też. I wszyscy, wszyscy tak jak byliśmy, te dziesięć osób, wtarabaniło się do tego domku. A to był chyba jakiś robotnik czy coś takiego. No widać było, że bardzo skromne warunki, bardzo skromne. Ale wszystkich nas przyjął. Nie mogę powiedzieć, że z entuzjazmem, no ale pozwolił spędzić noc. I jeszcze dał nam po kawałku chleba i bodajże jakieś kartofle. Ja sobie myślę: „Boże! Chleb. Jak to możliwe, że ludzie jedzą chleb? I kartofle są?”. No w ogóle jednym słowem…
Człowiek był szczęśliwy, że coś takiego ma w ustach. No i nad ranem żeśmy jakoś chyłkiem… A cały ten pochód to szedł. A tu jakoś Niemcy nie zatrzymali nas i jakoś, że myśmy weszli do tego domku tak szybko, szybko. No dość tego, że później już cały ten pochód dawno przeszedł, a myśmy doszli do kolejki, do kolejki tej EKD czy WKD, coś takiego i tam wsiedliśmy. Akurat nie było łapanki szczęśliwie, bo to strasznie wyciągali z pociągu. No i dojechaliśmy do Grodziska, gdzie byli moi wujostwo, no i nas przyjęli.
Tak.
Ale kiedy?
Pierwszy raz słyszę. Handlowali? Czym handlowali?
No to przecież byliśmy dwa kroki od Kruczej, no ale swoje mieliśmy, tak że może dlatego. Może być, nie mam pojęcia.
Babcia uszyła z jakiegoś płótna taki niby coś à la plecak. No nie wiem, jakieś takie rzeczy pierwszej potrzeby.
Nie, nic takiego.
Z Grodziska to prawie czterdzieści kilometrów. I też właśnie taką grupką w trzy dni po wyzwoleniu Warszawy – w trzy dni już żeśmy się zebrali i na piechotkę, na piechotkę te czterdzieści kilometrów żeśmy zrobili do Warszawy. Boże, jak człowiek wszedł do tego miasta – obraz nędzy i rozpaczy. W ogóle przestało istnieć to miasto. No i człowiek nie wiedział, czy ten dom stoi, czy nie stoi, czy spalony, czy zburzony. No przecież nic nie było wiadomo.
Moja ulica się nie zmieniła, tak że tutaj to trafiłam natychmiast, żeby zobaczyć, że częściowo właśnie budynek zniszczony. No ale strasznie to mieszkanie wyglądało. Dotąd pierza, papierów, śmieci. No nie wiadomo, jak można było z normalnego mieszkania zrobić coś takiego. Syf.
No Niemcy. Wszystko ograbione, wyrzucone. Srebro, porcelana, dywany, meble powyrzucane. Straszne, straszne. Bez okien, bez drzwi.
Ja byłam sama, to co ja mogłam zrobić. Nic. Wyciągałam jakieś, idiotka, takie… Ponieważ mieliśmy dwie klatki schodowe: i frontowa, i kuchenna, no to tę frontową niby tam wpakowałam coś niby to ciężkiego, ale już tej kuchennej to już nie miałam czym zagrodzić. Zresztą sama musiałam wyjść i wejść. No to taka mądra byłam, że jak coś znalazłam, to w tych śmieciach tam, na dole, to wszystko z podłogi, która kiedyś była podłogą, a tu stertą jakichś okropnych w ogóle… Trudno powiedzieć. Trudno powiedzieć, co to było. No i tam wyciągałam jakieś srebrne rzeczy, coś takiego i tak ustawiałam gdzieś na wierzchu. Przychodzę na drugi dzień, już nie ma. Nie ma. Ktoś miał od razu wszystko przygotowane, zabrał to, co ja przygotowałam. No i dobrze.
Jak babcia wróciła, bo ja to tam sobie nie mogłam dać rady.
No mieszkałam, cały czas mieszkałam.
Tak. Kiedy to, siedemnastego było wyzwolenie? To ja już od dwudziestego, tylko gdzie indziej, u kogoś innego. Co robiłam? Wszystko robiłam. Byłam konwojentem na przykład, bo poznałam takiego pana, który przechował w czasie Powstania dwa cudowne araby. Nie wiem, jak on to zrobił, że to nie poszło na rzeź, nie mam pojęcia. I jakoś skombinował platformę i tymi arabami zaczął wozić. Bo od razu warszawiacy powiedzieli sobie, że oni tego miasta nie opuszczą, oni wracają bez względu na to, w jakich są warunkach, i od razu zrobił się wielki ruch. No i te konie pracowały, pracowały i zarobiły nawet na drugą parę takich pociągowych, takich normalnych. I on jeździł tymi arabami, a ja musiałam być konwojentem, żeby pilnować, żeby ci furmani nie robili takich kursów na lewo. No więc to to robiłam. Pilnować musiałam stajnię w nocy…
Ale proszę sobie wyobrazić, że szanowali mnie. Szanowali, nie, nie, nie wygłupiali się. Właśnie. Zadała pani takie pytanie i muszę powiedzieć, że nic takiego mnie… No, co prawda, to nad tym był właśnie on, który był moim narzeczonym.
Wtedy się chyba nie myślało jeszcze, tylko… Nie wiem. Trochę się martwiłam, co tam dalej, jak to będzie z babcią, ze mną. Pewnie się może martwiłam. Babcia tam została…
Ale na którą stronę?
No natychmiast, natychmiast. Bo ja miałam taką sytuację, że naprzód byłam konwojentem, potem byłam kelnerką. Potem poznałam znowu kogoś, kto mnie wciągnął do banku, i zaczęłam pracować jako maszynistka jednym palcem tam właśnie w tym banku. I od razu trzeba było pisać życiorysy. No i tak: moja matka pracowała w Londynie, w rządzie polskim, jako sekretarka Sikorskiego. No więc w ogóle nie mam czym się chwalić. Ojciec powstaniec zginął, oficer – no też fatalnie.
No nie. No już trzeba było pisać o rodzicach. No więc pochodzenia ani robotniczego, ani rolniczego, ani jakiegoś proletariackiego nie było. Wszystko źle. I w związku z tym na studia nie mogłam się dostać, premii nie dostawałam, nie. Tak że od razu, od razu się odczuwało. Tak do pięćdziesiątego szóstego roku.
Bardzo mało wiem.
Tak. To tyle wiem od jego żony, bo nie od niego.
No szóstego dnia właśnie. Wszyscy żeśmy się łudzili, że może jednak istnieje, że może gdzieś coś się z nim stało. Może ranny, może stracił pamięć. Ale nie. Jego żona, która była nadzwyczajnie dobrą żoną w ogóle, to starała się go odnaleźć, ale sama zginęła w czasie Powstania. […]
Nie znaliśmy się jeszcze.
Nie. W ogóle muszę powiedzieć, że ja bardzo nie lubię wracać do tamtych czasów i w ogóle nie lubię wracać do przeszłości, od tego się zaczyna. Tak że ja żyję albo życiem teraźniejszym, albo przyszłym. Nawet jeszcze w tej chwili. Tak że mnie cała martyrologia, całe te wszystkie rzeczy – ja tym nie żyję. Ani ja, ani mąż. Z tym że mężem właśnie z racji właśnie tego, co się działo w czasie Powstania, to interesowały się rozmaite telewizje z całej Europy Zachodniej, co chwila. Kilka tych sieci niemieckich, francuska, jakaś tam kiedyś holenderska czy belgijska, już nie pamiętam. Nawet z Kanady. Tak że on z początku to udzielał [wywiadów]. No i nasza polska oczywiście też. Tak że z początku udzielał, potem już się czuł niedobrze i odmawiał. Tak że on siłą rzeczy. Ale w ogóle to był profesorem Wyższej Szkoły Filmowej, robił filmy. Żył, żył życiem normalnym.
Tak. Nie, już właśnie powiedziałam, że nie żył życiem przeszłym.
No czasem opowiadał, czasem opowiadał. Bo w ogóle on był bardzo taką nietypową, kolorową postacią. Może tylko tak powiem pokrótce: W ogóle pochodził z bardzo majętnej, ziemiańskiej rodziny. W trzydziestym dziewiątym roku, już po tej całej wędrówce po Polsce, bo większość Polaków przecież z Warszawy uważała, że ten exodus z Warszawy to jest konieczny, to potem jak wrócił, Niemcy coraz bardziej się rozpanoszyli w Warszawie, chodzili po domach i jego w trzydziestym dziewiątym roku z mieszkania wyciągnęli i wpakowali do Oświęcimia. Tak że zaczął wojnę od takich „przyjemności”.
A po powrocie zaraz się zaangażował. Zaraz się zaangażował i założył takie atelier fotograficzne, bo już tak od młodości, od młodych bardzo lat już miał do tego taki pociąg. No i zadaniem jego między innymi było robienie fotografii dla cichociemnych. No i tutaj opowiadał kilka takich „dreszczowych” zupełnie sytuacji, jak Niemcy właśnie przychodzili w momencie, kiedy on miał kogoś takiego u siebie. Tak że też nigdy nie było wiadomo, po co taki jeden czy drugi Niemiec wszedł.
Właśnie też sobie robili, tak. Tak że w czasie okupacji… No i był członkiem BIP-u, to jest Biuro Informacji i Propagandy. I właśnie stamtąd uzyskał cały sprzęt, który teraz jest ciężki, a wtedy to jeszcze ważył pewnie trzy razy więcej. No to właśnie zaczął Powstanie.
No nie, ale robił fotografie, tak że to już małe piwo. No, kilka takich sytuacji opowiadał. Między innymi właśnie był w pałacu Staszica stał w oknie, z aparatem oczywiście tym filmowym, i fotografuje czołg, który podjeżdża właśnie pod Kopernika i tutaj pod ten pałac. I on robi zdjęcie. Stoi w oknie, filmuje. A tu oni go dostrzegli, lufę w jego stronę i strzelają pocisk. Pocisk pada, ale on zdążył sam się schylić poniżej okna, tak że jemu się nic nie stało. A aparat został, tak że nawet jest to na filmie. No i dopiero potem stamtąd się oddalił szybko. Tak że to był taki emocjonalny moment. Później kiedyś mówi, że poszli do Adrii. To był taki duży lokal, taki elegancki. I też tam… już nie wiem, co było powodem, czy chcieli może jeszcze coś [nakręcić], może coś tam się działo czy coś takiego, no w każdym bądź razie też pocisk trafia tam, gdzie on stał, ale był to niewybuch, więc też drugi raz takie wielkie szczęście.
Myślę, że tak. A co im przeszkadzało? Jeszcze byli uwiecznieni, to chyba tym bardziej.
Nie, nie wiedziałam.
Ale w czasie Powstania?
W czasie Powstania on tam oczywiście był.
Nie, nie, na Złotą to już był kawał drogi, to nie, nie. No i potem, potem wyszedł z tego Powstania jako żołnierz, poszedł do niewoli. Bo cały czas oni zawsze byli w parze, zawsze było dwóch: jeden filmował, a drugi niby miał broń i chronił tego filmowca.
Był z kolegą, ale jak on się nazywał, to nie wiem. Razem z nim poszedł do niewoli, wiem. A potem nawet się z nim widział po Powstaniu. Gdzieś on był za granicą bodajże, już tak dobrze nie wiem. W każdym razie on stamtąd… Bardzo ciężko zachorował. Bo to był taki człowiek wysoki, bardzo szczupły, taki wątły, powiedziałabym może nawet, takiej konstrukcji raczej nie taki kawał chłopa, tylko taki szczuplutki. No już jak był w Oświęcimiu, to już wtedy chorował na jakieś komplikacje dróg oddechowych. No a w tej niewoli to też się zaziębił, bo tam ich gnali do jakichś kamieniołomów, no więc znalazł się w szpitalu. I potem jak Amerykanie akurat wyzwolili ten obóz, to go samolotem przewieźli do Włoch i tam się znalazł jeszcze u Andersa. Tak że jeszcze był jakiś czas u Andersa i stamtąd wrócił do kraju.
No chyba miał, ale tak… Miał dużo szczęścia w ogóle już w czasie Powstania, jak mówię. Dałam przykłady właśnie tego. A potem… Był bardzo miły, bardzo układny, bardzo miły, no i znał się na swojej profesji, tak że jakiegoś… […] No i właśnie poznał takiego, nie wiem, kogoś, kto należał do partii chyba czy coś i jego wybronił, tak że on mógł pracować w szkole. Nie tylko w szkole, ale również robił filmy, operatorem był.
No byliśmy tam, oglądaliśmy to wszystko, oprowadzali nas bardzo grzecznie.
Tak.
No on to miał jeszcze dalszy ciąg…
No myślę, że jednak na system nerwowy to chyba musiało wpływać.
Myślę, że nie.
Źle. Krótko mówiąc – źle.
A to co innego. Gdybym miała tyle lat i gdyby coś takiego było, to na pewno bym to zrobiła. Ale oceniam jak najgorzej.
Warszawa, 8 marca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek