Tadeusz Zieliński, urodzony 18 maja 1927 roku w Warszawie.
Wspaniale. Pierwsze moje wspomnienie sięga czasu, kiedy miałem cztery lata i pogryzł mnie pies. Nie były to wielkie urazy, z psami do tej pory jestem zaprzyjaźniony, bardzo je kocham i miałem bardzo dużo psów w swoim życiu.
Miałem siostrę. Ojciec był policjantem i służył, jeśli dobrze sobie przypominam, w komisariacie numer 16 na Grochowie, bo tam mieszkaliśmy przy ulicy Grochowskiej. Dom, w którym mieszkaliśmy, został zburzony w 1939 roku. Ojciec został przeniesiony przed wojną w 1938 roku, chyba w związku ze studiami, które robił, do Komendy Głównej Policji na Krakowskie Przedmieście. Matka była pielęgniarką, pracowała w Szpitalu Ujazdowskim. Za swoją pracę przed wojną została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi. Ojciec też miał jakieś odznaczenia, ale nie pamiętam jakie. Jak miałem siedem lat, poszedłem do szkoły przy ulicy Kordeckiego 54. Pan dyrektor Maranowski był bardzo surowym pedagogiem i powiedział: „Ponieważ chodzicie do szkoły numer 54, możecie mieć tylko stopnie piątki i czwórki”. Rzeczywiście tego wymagał bardzo surowo. Szkoła była dobra. Tam wstąpiłem do harcerstwa. Za przedwojennych czasów były tam zbiórki, ogniska, zdobywanie różnych sprawności.
W dniu 6 września 1939 roku nastąpiła ewakuacja z Warszawy pracowników instytucji centralnych, w tym Komendy Głównej Policji. Z 1939 roku z Warszawy pamiętam widok zestrzelonego polskiego myśliwca na Saskiej Kępie, wzbudziło to we mnie straszne uczucie przegranej. Nasz polski samolot zostaje strącony... Patrząc w niebo, widziałem też walkę samolotów, widziałem postrzelony samolot niemiecki, który gdzieś tam spadł. Rano 6 września 1939 roku zajechaliśmy dorożką na Dworzec Wschodni. Pociąg odjechał bardzo punktualnie. Była to podróż przez Polskę na wschód. Po drodze byliśmy ostrzelani i bombardowani przez niemieckie samoloty. Było kilka ofiar [wśród] podróżnych tego pociągu. Dotarliśmy do Tarnopola. Zostaliśmy zakwaterowani w Komendzie Wojewódzkiej Policji. Wielkie sale, łóżka piętrowe... Dotarliśmy tam chyba 14 – 15 września. Ojciec dostał rozkaz wyjazdu z Tarnopola, gdzie – nie powiedział. Rozpacz, że ojciec nas opuszcza, zaginął nam... I całe szczęście... ponieważ 18 września wkroczyła Armia Czerwona i zajęła Komendę Wojewódzką Policji. Pamiętam, że panie paliły papierosy, a ja jako najstarszy chłopiec z grupy dzieci, które tam były, dostałem zadanie, żeby pójść po tytoń. Wyjść było trudno, bo przed budynkiem stał wartownik. Jakoś się z nim dogadałem, jak wróciłem, dałem mu łapówkę: paczkę najprzedniejszego tureckiego tytoniu. Zawsze się kręciłem koło wejścia i patrzyłem, w jaki sposób można wyjść, coś przynieść, coś wynieść. Parę razy mi się udało. Wartownik, młody chłopak, miał chyba 18 lat, zapytał, czy palę. Odpowiedziałem, że nie. Powiedział: „No jak to? Ty, taki mężczyzna nie palisz tytoniu?”. Skręcił mi grubego peta – zapaliłem. Wtedy nauczyłem się palić tytoń, mając lat dwanaście. Nie przeżywałem tego w sposób, jak przeżywa wielu młodych ludzi, że mają zawroty głowy, nudności, są zieleni na twarzy, nie, to nawet było przyjemne, to było nawet uspakajające, a ja żyłem wtedy w wielkim napięciu. Następnego dnia przyszedł oficer NKWD, pamiętam, że był bardzo przystojny, mówił dobrze po polsku. Zwrócił się do nas wszystkich i powiedział: „Wy macie broń. Tą broń białą, pistolety, karabiny, każdą broń, noże należy złożyć tu w korytarzu (pokazał miejsce). Jeżeli następnego dnia w czasie rewizji [znajdziemy broń], to osoba, u której ta broń zostanie znaleziona, będzie rozstrzelana bez sądu”. Popłoch, przeszukiwanie walizek i składanie broni, amunicji, szabel, bagnetów na korytarzu, na ławkach, które tam były. Wieczorem poszedłem do tego „składu broni” i zabrałem pistolet. Matka nad ranem zobaczyła, że mam za paskiem spodni pistolet, popędziła mnie, żebym go oddał. Rewizji nie było, a broń została zabrana. W kilka dni później kazano nam się wyprowadzić. Dostaliśmy przepustki i musieliśmy szukać mieszkań na własną rękę. Mieszkańcy miasta byli dla nas bardzo życzliwi, troskliwi, opiekuńczy. Przyjmowali nas na kwatery. Chcieliśmy wrócić do Warszawy, ale były duże trudności. Przez wrzesień, październik staraliśmy się o przepustki wyjazdowe do Warszawy. W końcu października dostaliśmy przepustki. Podróż była bardzo uciążliwa, furmankami, pociągiem...
Nie, żadnych wieści o ojcu. Dotarliśmy do Białegostoku. Stamtąd trzeba było się starać o przepustkę na przekroczenie granicy radziecko-niemieckiej. To był już listopad. Z trudem dostaliśmy tą przepustkę, wielu ludzi nie dostało... Przechodząc przez most, zimą znaleźliśmy się w Małkini, [gdzie znowu trzeba było] uzyskać przepustkę i pozwolenie na zakup biletu do Warszawy. W końcu listopada, początku grudnia znaleźliśmy się w Warszawie. Nie ma domu, nie wiadomo co z rodziną, wieści od ojca... Babcia mieszkała przy ulicy Kolejowej 69 i do niej żeśmy dotarli.
Razem z matką i siostrą. Nastąpiło życie w czasie okupacji. Miałem już zaczęte trzynaście lat, szkoły nieczynne, trzeba było żyć, mieć pieniądze. Tam, gdzie mieszkaliśmy, była bocznica kolejowa, na którą były zwożone: gruz z Warszawy, szkło z wybitych szyb... Trzeba było to ładować do pociągu – to robiłem. Ładowało się na taczkę, po kładce wwoziło się dość ciężką taczkę do wagonu. W ciągu dnia kilkanaście taczek trzeba było załadować, żeby dostać pieniądze. Przyjeżdżały wagony z materiałami budowlanymi i co dobrze pamiętam z tak zwaną bednarką (są to wąskie taśmy, blachy zwijane w duże obręcze, takie koła używane do produkcji beczek, pakowania dużych paczek). Szerokość bednarki była od jednego do dziesięciu centymetrów. Bednarkę należało wyładować, składać w stosy – to była ciężka robota, naprawdę ciężka robota. To się rozwoziło, tam były stajnie, wozy, jako wozacy pracowali Żydzi. Bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem. Jeździliśmy razem po Warszawie, zwoziliśmy gruzy na bocznicę, wywoziliśmy bednarkę, cement, wapno, materiały budowlane.
To było jedyne źródło utrzymania mojej rodziny, bo matka chorowała, tak że ja musiałem zarobić na rodzinę.
Siostra jest młodsza ode mnie o cztery lata, więc do żadnej pracy się nie nadawała. Matka wyzdrowiała i zaczęliśmy produkcję papierosów. Potem było pędzenie bimbru. Wtedy nauczyłem się pić alkohol. W 1941 roku wstąpiłem do harcerstwa, a harcerz nie pije i nie pali.
Wyprodukowane papierosy trzeba było sprzedawać. Wybiegałem na miasto, miałem skrzyneczkę-walizeczkę, w której miałem papierosy: Mewy, Egipskie, Junaki i inne... Papierosy sprzedawało się na sztuki, a nie na paczki, jak ktoś kupił paczkę, to ho ho ho – było wielkie wydarzenie. Ludzie nie mieli pieniędzy, papierosy dzielone były na części, na ćwiartki. Babcia zaczęła handlować, pływała statkiem wiślanym i przywoziła różne towary. Tak żyliśmy. Nawet nieźle nam się powodziło, to znaczy utrzymanie było, ale żeby kupić sobie jakieś ubranie, to było ciężko.
Ze zrujnowanego domu odzyskaliśmy rzeczy, cywilne palto ojca, które przerobiono dla mnie na kurtkę. Uczęszczałem do szkoły imienia generała Sowińskiego na ulicy Młynarskiej.
W 1941 roku, po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, szkoła została zlikwidowana w ciągu kilku dni, ponieważ zrobiono tam szpital dla Niemców. Zostałem przeniesiony do szkoły chemicznej na ulicę Chłodną, ta szkoła bardzo mi się przydała z punktu widzenia wiedzy chemicznej, była ona przydatna później w mojej działalności konspiracyjnej.
W 1941 roku magazyny [na Kolejowej] zostały zlikwidowane, zostały przejęte przez Niemców, więc zostaliśmy wyrzuceni na ulicę Kolejową 18. Mieszkanie było straszne, podłoga spróchniała, ale można było mieszkać.
W 1941 roku niedaleko nas, na ulicy Przyokopowej 7 był sklepik babci Studniarskiej. Chodziłem tam po zakupy, kupowałem włoszczyznę, realizowałem zakup chleba na kartki i inne rzeczy. Pewnego dnia babcia Studniarska powiedziała: „Chłopcy, może poszlibyście do ogrodu i narwali poziomek”. Babcia miała wnuka Tadeusza, starszego ode mnie o rok. Poszliśmy do ogrodu, rwiemy poziomki, parę podjedliśmy, ale resztę trzeba było dostarczyć do sklepu. Tadeusz mnie zapytał, co robię. Ja mówię: „Uczę się”. – „A co robisz po szkole?”. Powiedziałem, że się uczę, handluję papierosami. Pyta dalej: „Co robisz poza tym?” – „Uczę się, nic nie robię”. Tadeusz pyta dalej: „Słyszałeś o konspiracji?”. Odpowiedziałem, że nie słyszałem. „A w harcerstwie byłeś?”. Powiedziałem, że tak, więc zapytał mnie, czy chciałbym być [dalej] w harcerstwie. Odpowiedziałem, że harcerstwa nie ma, więc mi wyjaśnił, że jest tylko konspiracyjne. Tak zostałem wprowadzony do harcerstwa konspiracyjnego w lipcu 1941 roku. To były „Szare Szeregi”. Wkrótce, bo już w sierpniu tegoż roku, 15 sierpnia w dniu święta żołnierza składaliśmy przyrzeczenie. Przyrzeczenie odbierał „Rudy” – Janek Bytnar. Przyrzeczenie składaliśmy przy ulicy Zwrotniczej, tam mieszkał Janusz Rudnicki. Jego ojciec miał skład materiałów budowlanych: deski, wapno lasowane i niegaszone, cement, glina, kafle... Był to teren dość rozległy. Janusz też był w naszej sekcji, a pierwszą drużynową była Danka Rudnicka, która potem była w „Parasolu”. Danka Rudnicka była narzeczoną Zygmunta Kaczyńskiego pseudonim „Wesoły”. To jest oddzielna historia, która o mało co nie skończyła się w sposób dramatyczny i tragiczny.
Muszę tu się zatrzymać i wrócić do lat dzieciństwa, do szkoły patriotyzmu. Ojciec był wielkim patriotą, matka także, historia Polski była nauczana poza programem szkoły przez ojca. Byłem przez niego uczony, ojciec wymagał wiedzy, szczególnie o powstaniach: listopadowym, styczniowym. Rzadko się to zdarzało, żeby się popisywać w domu swoimi dziećmi. W domu wisiał biały orzeł na czerwonym tle, pierwszy wiersz, którego się nauczyłem to: „Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały”. Jak przychodzili goście, proszono mnie, abym recytował ten wiersz. W końcu mi to zbrzydło, bo stale powtarzać ten sam wiersz to było dość nudne. Matka przywiązywała wielką wagę do dyscypliny, do odpowiedzialności, do sumienności. Uczyła nas obowiązków domowych, pilności w nauce, pomagała nam czasami w odrabianiu lekcji, ale na czwórki i piątki musieliśmy zasługiwać sami. Jak większość dzieci wychowywanych przed wojną, pojęcie patriotyzmu wyniosłem z domu rodzinnego. Wiedzieliśmy, co to jest Ojczyzna, co to jest Polska. Znaliśmy jej granice, trzeba było umieć narysować z pamięci granice Polski, zanim zacząłem się uczyć geografii. Tego wymagano w moim domu, tego wymagali ojciec i matka. Nie było to wcale takie uciążliwe. Pierwszą szkołą patriotyzmu, miłości do Ojczyzny był dom. Pierwszą szkoła buntu wobec przegranej wojny, wobec okupacji był dom, to była szkoła matki – matki, która uczyła mnie, co to jest Związek Radziecki, ponieważ przeżyła rewolucję 1917 roku w Moskwie. Tam była wywieziona ze swoimi rodzicami za jakieś „sprawki” swojego ojca, który z rodziną miał być dalej wywieziony na Sybir, ale rewolucja temu przeszkodziła i zatrzymali się w Moskwie.
Najpierw się uczyłem konspiracji. Na początku zajmowałem się pracą harcerską polegającą na wywiadzie. To był wywiad o kryptonimie „Wisz”. Pełniliśmy dyżury na rogatkach Warszawy i zapisywaliśmy numery wjeżdżających i wyjeżdżających samochodów wojskowych, ciężarowych i osobowych. Po dniu pracy składaliśmy raport u Janusza Rudnickiego przy ulicy Zwrotniczej. Zaczęło się szkolenie, to był „Wiarus” – chór strzelecki, nauka musztry, dyscypliny wojskowej. Odbywało się to na przykład w lasku na Boernerowie, w lesie, w Kabatach. Zostaliśmy przeniesieni do „Szkół Bojowych”, tak zwanych BS-ów. Tam zapoznawaliśmy się z bronią. Było to szkolenie typu harcerskiego, awansowaliśmy w harcerstwie. Uczestniczyliśmy w akcji „Wawer”, a więc [umieszczaliśmy] różne nalepki i napisy na murach, na przykład: „Napoleon”.
Uczestniczyłem także w akcji „N”. Była to akcja podrzucania ulotek do koszar niemieckich, które rozlepiane były na murach Warszawy, dotyczyły klęski napoleońskiej w Rosji. Podrzucaliśmy też gazetki dla Niemców, drukowane w zakładach konspiracyjnych, żeby Niemcy mogli to znaleźć. Jeżeli Niemcy szli w patrolu, to trzeba było ich wyprzedzić i tak rzucić, żeby zobaczyli tytuł i to podnieśli, a nie wiedzieli, kto to rzucił. Oblewaliśmy mundury niemieckie kwasem solnym, gazowaliśmy kina, wybijaliśmy szyby u fotografów, tam gdzie były wystawione zdjęcia żołnierzy niemieckich. Z Tadeuszem Studniarskim pseudonim „Łoś” kradliśmy rowery Niemcom, które były potem wykorzystywane w konspiracji.
Codzienna praca konspiracyjna to była nauka, nauka i jeszcze raz nauka. Po skończeniu „Wiarusa” zostaliśmy przeniesieni w 1944 roku do „Grup Szturmowych”. W każdej dzielnicy były harcerskie plutony „Grup Szturmowych”. Dowódcą naszego plutonu był Iwo Rygiel pseudonim „Bogusław”, który mieszkał przy ulicy Niemcewicza 7/9. Byłem w drużynie Janusza Urbańskiego „Kosa”, byłem łącznikiem między dowódcą drużyny a dowódcą plutonu. Znałem jego numer telefonu i adres i mogłem w trybie alarmowym zawsze skontaktować się z Iwo Ryglem „Bogusławem”. [...]
Wykonując jakieś zadanie konspiracyjne, już nie pamiętam jakie, szedłem ulicą Marszałkowską. Pomiedzy ulicą Litewską a placem Unii Lubelskiej po stronie parzystej zobaczyłem Zygmunta Kaczyńskiego, którego znałem z ulicy Zwrotniczej (tam odwiedzał on Dankę Rudnicką), był tam częstym gościem, ponieważ był narzeczonym Danki. Widzę, jak Zygmunt idzie w towarzystwie dwóch oficerów niemieckich. Pierwsze moje wrażenie, myślę sobie: Zygmunt aresztowany. [Za chwilę], zaskoczenie [jest] jeszcze większe, bo Niemcy podnoszą ręce w pozdrowieniu hitlerowskim i Zygmunt razem z nimi to robi... To już mi włos na głowie stanął. Dlaczego on to robi? Dlaczego oni to robią? W tym momencie wyprzedza mnie dwóch żołnierzy niemieckich, którzy salutowali, i którym Zygmunt również salutował. Jak najszybciej docieram do naszej „kanciapy” [na Zwrotniczej]. Zbierają się tam chłopcy: Tadek Studniarski „Łoś”, Janusz Rudnicki „Bej”, Czesiek Rydel „Jastrząb” i ja im komunikuję: Zygmunt – zdrajca. Jest to styczeń 1944 rok. W styczniu 1944 roku byliśmy już na kursach dywersji wielkiej (KDW). Przechodziliśmy tam szczegółowe szkolenie dywersyjne nie tylko w zakresie pogłębienia znajomości broni, ale również umiejętności strzeleckich, ale również w zakresie technicznych sposobów wysadzania budynków, torów kolejowych etc, wszystkiego tego, co się łączy z dywersją łącznie z różnymi sposobami zabijania. Szkolił nas zrzutek z Anglii – cichociemny – w doskonaleniu naszych umiejętności. Postanowiliśmy Zygmunta zlikwidować. W jaki sposób? Janusz miał powiedzieć Zygmuntowi, że w sztablach (są to ułożone w sposób specjalny deski) ma ukryty karabin i on by chciał, żeby Zygmunt go obejrzał i powiedział, czy jest coś wart. Zygmunt był o wiele starszy od nas. On był w 1938 roku już po wojsku. Był zmobilizowany w czasie wojny. Wtedy my też tam będziemy, jeden klęknie z tyłu za nim, a dwóch go popchnie do dołu z wapnem... i koniec. Zanim dół zostanie opróżniony z wapna, to ciało się rozłoży i nie będzie śladu, że Zygmunt istniał na świecie. To byłaby samowola, trzeba było zawiadomić dowódcę plutonu.
A skądże, nic nie wiedziała. Kto ma go o tym zawiadomić? Oczywiście ja. W trybie alarmowym trafiam do „Bogusława”, mówię mu o wszystkim, on staję się blady i czerwony, stawia mnie na baczność, [daje] rozkaz, że mamy wszystkiego zaniechać, rzucił mi modne wtedy określanie „morda w kubeł” – nikomu nic nie wolno mówić, akcja ma być odwołana. Mamy nikomu nie dać do zrozumienia, że miało miejsce takie zdarzenie. Kilka dni potem zbiórka. Poszedłem na zbiórkę na ulicę Żytnią. Tam mieszkał Stasio Skrzypek – nie pamiętam jego pseudonimu, tam mieliśmy szkolenie z kursu dywersji wielkiej. Spóźniłem się na tą zbiórkę. Zbiórka praktycznie już się kończyła, za karę, że się spóźniłem, dostaję od Janusza rozkaz zaniesienia paczki „Biuletynów Informacyjnych” do Wieśka Skudlarskiego pseudonim „Benito”, który mieszkał przy ulicy Ogrodowej. Na to odzywa się Wiesiek Siwiński pseudonim „Wilk” i mówi: „Druhu drużynowy, »Czarny« musiałby nadłożyć duży kawał drogi, on mieszka przy ulicy Kolejowej, a ja mieszkam przy ulicy Siennej, więc po drodze zahaczę o Ogrodową i zaniosę te biuletyny”. Ponieważ o dwudziestej była godzina policyjna, musieliśmy szybko wychodzić z lokalu, aby się rozejść do naszych domów i Wiesiek Siwiński „Wilk” poszedł z paczką „Biuletynów” do „Benity” i tam wpadł w „kocioł”. Został aresztowany, wywieziony w Aleję Szucha, znaleziono przy nim biuletyny. Kilkadziesiąt minut wcześniej Wiesiek Skudlarski ”Benito”… Nie, to nie było kilkadziesiąt minut wcześniej, to było koło piątej, bo na szóstą miał być na tej zbiórce (a z ulicy Ogrodowej na Żytnią to nie jest daleko), wracając do domu, zapukał do drzwi i otworzył mu Niemiec, to Wiesiek się wstrzymał, a on mówi: Komm, komm. Na to Wiesiek zareagował zwrotem na pięcie i ucieczką, Niemiec go złapał za szalik, Wiesiek chodził w rozpiętej jesionce i luźnym szaliku, szalik mu się zsunął z szyi i został w ręku Niemca. [Wiesiek] zbiegł na dół z piętra i biegł przez podwórze. Niemcy do niego strzelali i postrzelili go w udo dwoma pociskami, jeden pocisk go ranił, drugi pocisk odbił się od portmonetki, w której były srebrne monety, dziesięciozłotówka z Piłsudskim i dwuzłotówka z główka kobiecą. Rana była powierzchowna, więc kulejąc, schował się w ruinach. Niemcy wybiegli na ulicę, rozejrzeli się, ale go nie znaleźli. Po pewnym czasie trafił do Stasia, ale już po zbiórce, gdyby dotarł wcześniej, nikt by nie wpadł.
Siostra Wieśka Siwińskiego „Wilka” była żoną attaché handlowego (chyba) Japonii. Konsulat japoński działał w Warszawie w czasie okupacji. Jak Wiesiek był aresztowany to [Niemcy] natychmiast przyszli z rewizją do domu. Jak przyszli, zobaczyli, że jest to konsulat japoński. Byli lekko skonsternowani, rewizji nie przeprowadzili, wezwali Japończyka na Szucha. Rozmawiał z szefem gestapo na miasto stołeczne Warszawa i prosił go o zwolnienie brata swojej żony. [Niemiec] powiedział: „Zwolnię go, jeśli przez tydzień nie będzie żadnych zamachów na Niemców, a teraz jest na liście Kutschery i mowy nie ma, żebym go mógł zwolnić”. Lista była co tydzień zmieniana, uzupełniana, widocznie Niemcy mieli jakiś sposób postępowania. Był zamach na Kutscherę i Wiesiek Siwiński „Wilk” został rozstrzelany w Alejach Ujazdowskich. Ta droga mogła spotkać mnie.
W kilka dni po aresztowaniu Wieśka, który był przesłuchiwany, ale szczęśliwie nic nie powiedział, kazano mi dostarczyć fotografię. Dostarczyłem drogą służbową. Kilkanaście dni później dostałem „lewą” kenkartę z rozkazem wyjazdu z Warszawy razem z Wieśkiem Szkudlarskim „Benito”, mieliśmy wyjechać do Zalesia Górnego, a Czesiek Rydel „Jastrząb” został przeniesiony do partyzantki w Kieleckie.
U mnie w mieszkaniu była skrytka broni, którą sam wykonałem w piecu kaflowym. Była ona obłożona gliną szamotową, piec był czynny, więc nikomu nie przyszło do głowy, że trzeba rozwalać piec. Tam były schowane pistolety, amunicja, dwa granaty... . Miałem ukryty pod spróchniałą podłogą karabin maszynowy przyniesiony z ulicy Zwrotniczej. Na ulicy Kolejowej 18 były wykonywane odbitki zdjęć z klisz przysyłanych z Anglii, jak generał Sikorski dekoruje żołnierzy, lotników... było tam sześćdziesiąt fotografii, które reprodukowałem i pakowałem w paczki, potem było to rozsyłane w Polskę. Miałem powiększalnik, różne odczynniki, stąd mi się przydała znajomość chemii, żeby odpowiednio dobierać odczynniki, bo gotowych nie można było dostać.
Wyjechałem do Zalesia.
Nic nie wiedziała. Matka była zaskoczona, kiedy jej powiedziałem, że muszę wyjechać. To był luty 1944 roku.
[Powiedziałem]: „Mamo, ja muszę wyjechać z Warszawy”. – „Gdzie?”. – „Nie mogę powiedzieć”. – „Ja jako matka muszę to wiedzieć”. – „Nie mogę powiedzieć, mamo”. Wtedy matka była przekonana, że jestem w konspiracji. Od tamtej pory nie miałem kontaktu z domem. Zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy takie jak bieliznę, skarpety i pojechałem do Zalesia. Mieszkałem tam z Wieśkiem Szkudlarskim, który wcześniej mieszkał u mnie w mieszkaniu, po całej historii ”kotła” i aresztowania jego rodziny, a potem mieszkaliśmy razem w Zalesiu Górnym przy ulicy Wiewiórek u państwa Jachimskich. Stamtąd przyjeżdżaliśmy do Warszawy kolejką wąskotorową do pracy konspiracyjnej: napisy na murach... różne rzeczy się robiło... trudno to wymienić. Nie robiło się tego codziennie.
W naszej sekcji był Wiesiek Orlik, który się wyróżnił wielką odwagą, wielkim czynem. Miedzy ulicą Towarową a ulicą Żelazną, na drewnianym płocie odgraniczającym tory kolei średnicowej, napisał wielkimi literami „PAWIAK POMŚCIMY”. Było to czytelne, zrobił to czarnym asfaltem, napis był dość długo. Zginął w sposób dramatyczny. Chodził zawsze z bronią (ja też zawsze nosiłem broń przy sobie, było to szczytem u rozsądku, Wiesiek nie miał tyle, szczęścia co ja), [na] rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich napotkał patrol [niemiecki], silny wiatr rozwiał mu skórę w której chodził, i Niemcy zobaczyli u niego broń. Patrol idący na niego krzyknął: Hände hoch. Uskoczył, zanim Niemcy zaczęli strzelać, on wyciągnął pistolet i zaczął się ostrzeliwać (to było naprzeciw „Cafe Klubu”) i zaczął uciekać. Dobiegł do ulicy Kruczej, strzelano za nim i raniono go, wpadł w ruiny na Kruczej róg Nowogrodzkiej, ostrzeliwał się, zabił ośmiu Niemców, ale w końcu zabili i jego. Nie była potrzebna mu broń, na żadną akcję nie szedł, ale to była fantazja młodzieńcza...
Na stałe wróciłem w styczniu 1945 roku.
Tak. Z Zalesia Górnego przyjechałem z Wieśkiem „Benito” do Warszawy i przeprowadzaliśmy szczegółowe rozpoznanie niemieckich obiektów wojskowych na terenie dzielnic Ochota i Wola. Sprzedawaliśmy gazety – szmatławca „Kurier Warszawski”. W jednym [wydaniu] gazety na rozkładowej stronie był nadruk z życzeniami imieninowymi dla Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej, w drugim [wydaniu] był nekrolog z powodu śmierci generała Władysława Sikorskiego. Dwa rodzaje [wydania] gazet sprzedawałem w okolicy placu Zawiszy. Miałem cały szereg przygód typu legitymowany przez Niemców, wtedy kiedy przenosiłem broń i to pokaźne torby, razem z naszą łączniczką Alką, to były przeżycia. Alka była starsza ode mnie. Tuż przed Powstaniem nieśliśmy torby z amunicją i bronią krótką na ulicę Filtrową 62, tam gdzie mieliśmy koszary. Tuż za mostem nad wykopem średnicowym był bazarek, chodziły tam patrole esesmanów, ponieważ na Tarczyńskiej mieli koszary, patrole się czepiały – legitymowali ludzi przechodzących tamtędy. [Alka] podeszła do bazarku, torbę postawiła na ziemi, mówi do mnie: „Weź kwiatek” (kwiaciarki miały kwiatki w wazonikach), bierze i rzuca włoszczyznę na torbę między uszy na wierzch, przedtem wrzuciła trochę ziemniaków – wszystko dzieje się na oczach Niemców, mówi: „Daj mi ten kwiatek, a teraz pocałuj mnie” – to była adrenalina. To była narzeczona mojego drużynowego, wtedy drugi raz pocałowałem dziewczynę. Niemcy podeszli do nas, zażądali dokumentów, mówili coś po niemiecku, klepali mnie protekcyjnie po ramieniu, do toreb na szczęście nie zajrzeli. Poszliśmy na ulicę Filtrową i zanieśliśmy nasze „zabawki”. Było to 28 lub 29 lipca. 28 lipca 1944 roku zostaliśmy skoszarowani. Przyjechałem wtedy do domu pożegnać się z matką, z siostrą, z ciotkami... radość była wielka, że mnie widzą, natomiast smutek, że zaraz wychodzę, nawet nic nie zdążyłem zjeść... może jakąś jedną kanapkę. 29 lipca część dalej mieszkających chłopców została wypuszczona z koszar na Filtrowej 62.
Pierwszego sierpnia była pełna mobilizacja, wszyscy się zjawili, nocowaliśmy w koszarach, czyściliśmy broń, mieliśmy musztrę, było to uczenie się zachowania żołnierza. Około godziny pierwszej, drugiej przez podwórze z ulicy Niemcewicza do naszych koszar przyszedł dowódca plutonu i powiedział, że jest ostateczny rozkaz o przeniesieniu naszego plutonu do Batalionu „Zośka”. Dostaliśmy od „Bogusława”, dowódcy plutonu, opaski Batalionu „Zośka”. O godzinie 14 odbywa się odprawa, [plutonowy] z dowódcami drużyn zamyka się w pokoju, a mnie stawiają na warcie za zamkniętymi drzwiami. Mimo woli słyszałem, co się tam dzieje. Słyszę, że zostajemy tutaj i nie zostajemy przeniesieni na koncentrację Batalionu „Zośka” do fabryki Kamlera na Wolę, zostajemy w odwodzie. Po godzinie czternastej przyjechały łączniczki i zabrały nam broń, zostaliśmy rozbrojeni i nasza broń została przewieziona na kwaterę Batalionu „Zośka.
Przed godziną siedemnastą słychać było strzały od placu Zawiszy, nawet martwiliśmy się czy nasze łączniczki zdążyły przejechać przez wiadukt na ulicy Towarowej w kierunku Woli... Siedzimy na kwaterze, zapada noc, nie bierzemy udziału w żadnej akcji, około pierwszej w nocy wpada podchorąży Janusz z plutonu 438 (kryptonimu plutonu, który my mieliśmy wcześniej, ale ponieważ zostaliśmy przeniesieni do Batalionu „Zośka”, to ten kryptonim przypadł nowemu plutonowi) i mówi: „To wy jeszcze tu? »Grzymała« się wycofuje, wy jesteście w osłonie »Grzymały« – natychmiast się wycofujecie!”. [Przebiegliśmy] przez podwórze do Niemcewicza, na ulicę Asnyka, przez klatkę schodową, przez mieszkanie... Na ulicę Asnyka wyskakiwaliśmy przez okno, to było na wprost ulicy Tarczyńskiej, od czasu do czasu z koszar przy [placu] Zawiszy była puszczana seria. Wzdłuż kolejki wąskotorowej (WKD) wycofaliśmy się. Na Szczęśliwicach było pierwsze starcie z posterunkiem niemieckim, Niemcy zostali zabici, została zdobyta broń.
Dalej idziemy torami kolejki... jedzie kolejka, zostaje przez nas zatrzymana. W kolejce jadą kobiety, które zawsze dostarczały mleko do Warszawy. Od nas dowiadują się, że jest Powstanie, co jest potwierdzeniem wiadomości, która do nich dotarła, że w Warszawie strzelanina. Nasz pluton jest w pierwszym wagonie [kolejki], która zawróciła, kobiety napoiły nas mlekiem, zrezygnowały z jazdy do Warszawy. Dojeżdżamy do stacji Reguły. Wysiadamy. Wagon kilkakrotnie wraca po resztę ludzi. [Gdy wszyscy już są] formuje się szyk i wyruszamy drogą brukowaną w kierunku na dwór Pęcice. Idziemy lewą stroną szosy. Po prawej stronie idzie szpica, która spotyka niemiecki samochód, dochodzi do walki, kilku Niemców zostaje zabitych, część broni zostaje zdobyta. Idziemy dalej do dworu, z którego padają strzały, my w szyku przekraczamy rzekę Raszynkę. Z góry ostrzeliwuje nas samolot, z tyłu ostrzeliwuje nas samochód pancerny czy czołg. „Bogusław” wydaje rozkaz „Rojem, schodami, na lewo marsz” – to jest typowy rozkaz harcerski. Posuwamy się, strzelając ze wzgórza, na którym jest cmentarz w Pęcicach... Ogień jest coraz gęstszy... Deprymująco wpływają na nas pociski świetlne, to widać, tylko nie widać tego pocisku, który ma trafić. Pociski nas mijają. Staramy się wtulić w ziemię, „Bogusław” ginie, ginie zastępca dowódcy plutonu Wojciech Hass „Bocian”, ginie „Grzywa”, zostaje tylko dwóch dowódców drużyn. Posuwam się dalej w kierunku pałacu z grupką kolegów, trafiamy na kartoflisko, kryjemy się w naciach kartoflanych, [biegniemy] jeszcze bliżej ku skraju drogi... Słoneczniki pastewne się rozpryskują, bo strzelają Niemcy. Słoneczniki miały pięćdziesiąt centymetrów wysokości, tak nisko te pociski leciały. Jesteśmy wtuleni prawie w ziemię, ktoś przeskakuje, zostaje trafiony. Wydaję rozkaz: „Skokiem przez drogę, naprzód”. W tej drodze pięciu zostało zastrzelonych, ja z kolegą wpadliśmy do rowu. Pod pałacem strzały są gęste, widzę Wieśka Skudlaeskiego „Benitę”, jak zbliża się z pistoletem w ręku do pałacu, pada. Inni się wycofują. My wycofujemy się przez stawy. Rano deszcz, chmury, rozbici dobiegamy do oddziału czołowego, który był uzbrojony. My byliśmy bez broni, miałem tylko „sidolówkę”.
Dochodzimy do klasztoru w Walendowie, gdzie siostry nakarmiły nas zacierkami z mlekiem i miodem. Zdjąłem buty, które wyschły tak skutecznie, że nie mogłem ich potem założyć, dostałem drewniaki. Dotarliśmy z pułkownikiem „Grzymałą” [Mieczysławem Sokołowskim] do leśniczówki. Tam po trzech dniach postoju dostałem rozkaz nawiązania łączności i sprawdzenia, czy uratowali się koledzy z naszego plutonu. Doszedłem do Zalesia Górnego, do Piaseczna, tam spotkałem Janusza Urbańskiego „Kosa” i kilku innych chłopców, którzy wydostali się z oblężenia. Z Januszem wróciłem do pułkownika „Grzymały”. Ponieważ Janusz w Piasecznie rozpoczął działalność konspiracyjną, trzeba było rozpoznać siły niemieckie w okolicach Warszawy, zostaliśmy zwolnieni przez pułkownika. Dotarliśmy do Zalesia Górnego. Byłem w zrzutowym oddziale porucznika Wróbla. Przyjęliśmy dwa zrzuty. Część kolegów na ochotnika poszła dwa razy do Warszawy ze zrzuconą nam amunicją. Uczestniczył w tym Bogdan Szermer – bardzo dzielny człowiek. Poszedłem do partyzantki, do oddziału kapitana „Lancy”. Oddział ten kwaterował w gajówce Gałeckiego, nad stawami w Lasach Chojnowskich. 14 czy 15 sierpnia Niemcy spacyfikowali ten las. Stałem wtedy na „czujce”, byłem pierwszy, który odebrał ogień Niemców. Szczęśliwie opuściliśmy kwaterę, gajówka została spalona. Rodzina Gałeckiego została cała zamordowana, wszyscy zostali powieszeni. Wycofaliśmy się do wsi Wojciechowice. Tam była bitwa, ciężka z ostrzałem pociągu pancernego. [Tam] byłem kontuzjowany, nie miałem możliwości samodzielnego poruszania się, byłem wieziony na wozie taborowym. Potem zostałem skierowany do zwiadu konnego. Tam [narodziła się] pierwsza miłość do koni. Dotarliśmy w Góry Świętokrzyskie. „Lanca” chciał nawiązać kontakt z pułkownikiem „Bohunem” z Narodowych Sił Zbrojnych. Dowiedział się, że powinniśmy się rozbroić i wtedy oni się zastanowią, kogo przyjąć, a kogo nie. Dali nam ultimatum. Oficerowie, którzy wrócili z rozmów, zarządzili naszą mobilizacje i ucieczkę. Co to znaczy „rozbroić oddział Armii Krajowej”? Do czego to podobne? Jak „Bohun” wycofywał się z Niemcami z Gór Świętokrzyskich, stało się to dla nas zupełnie jasne... W drodze powrotnej nad Wisłę przeprowadzaliśmy różne akcje na terenie Polski. W okolicach Góry Kalwarii, w Lasach Chojnowskich spotkaliśmy dywizję węgierską. To oni odkryli nasz postój, przyjechali oficerowie węgierscy z bardzo przyjacielskimi uśmiechami. Byliśmy zaskoczeni. Przyjechała bryczka z Węgrami. Jeden z nich dobrze mówił po polsku. Przywieźli nam broń, przywieźli nam radiostację i umówiliśmy się z nimi, że przepuszczą nas przez Wisłę do 1 Armii Wojska Polskiego. W momencie kiedy szykowaliśmy się do opuszczenia Lasów Chojnowskich i przeprawy przez Wisłę, okazało się, że Węgrzy zostali wycofani, a teren został zajęty przez Niemców. Musieliśmy się stamtąd wycofać. To był już koniec listopada, początek grudnia. W grudniu część oddziału została zwolniona [na skutek] choroby, przeziębienia. Zostałem też zwolniony, bo byłem przeziębiony. Wróciłem do Zalesia.
Nic miałem żadnych wieści. Matkę spotkałem dopiero w czerwcu po jej powrocie z Niemiec, bo tam została wywieziona z ciotkami i z siostrą. Matka, w obozie niemieckim, w którym była, dostała zawiadomienie wraz z paczuszką ze szczoteczka do zębów, że ojciec zmarł w obozie w Oranienburgu. Osiemnastego stycznia [1945 roku] już byłem w Warszawie.