Nazywam się Tadeusz Zalewski, w czasie Powstania pseudonim „Admirał”, a dzisiaj emerytowany profesor zwyczajny Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. W czasie Powstania w 3. Batalionie Pancernym, inaczej nazywanym 6. Zgrupowaniem [AK], a [jeszcze] inaczej nazywanym Batalion „Golski”.
Byłem szczęściarzem, wychowywałem się w szczęśliwej rodzinie, o tradycjach lekarsko-farmaceutycznych. Mój dziadek był lekarzem, mój ojciec był lekarzem. I druga gałąź farmaceutyczna też właściwie dotyczyła wszystkich mężczyzn z mojego pnia. Ojciec pracował jako kierownik laboratorium w szpitalu Świętego Łazarza, mieszczącego się w tym miejscu, gdzie dzisiaj jest giełda. Ogromny szpital, nieistniejący. Został zmobilizowany, pracował w szpitalu wojskowym na CWSan-ie tak zwanym, na Książęcej i został ewakuowany mniej więcej w połowie wojny na wschód, razem z całym szpitalem i w Trembowli dostał się do niewoli sowieckiej, a stamtąd do Kozielska, a z Kozielska do Katynia.
Ojciec nazywał się Jerzy Zalewski, dziś jest majorem wojska polskiego.
Mama była córką lekarza, studiowała chemię, pracowała w prywatnym laboratorium mojego ojca i pomagała mu niesłychanie w życiu. Było to bardzo zwarte i kochające się małżeństwo. Mam znakomite wspomnienia z okresu dzieciństwa, także mój starszy o cztery lata brat, docent farmacji, dziś też emerytowany.
[…] [Naukę rozpocząłem w prywatnej szkole, która] nazywała się „Radosna” i mieściła się na rogu Pięknej i Alei Ujazdowskich. […] [Dwa lata przed wybuchem wojny] zostałem przeniesiony do szkoły, którą kończył mój ojciec, to znaczy szkoły Wojciecha Górskiego, jednej z przodujących szkół warszawskich. […] Ta szkoła istniała [do roku 1940 i obejmowała] tych, którzy mieli trzynaście lat, ponieważ Niemcy przyjmowali do szkół zawodowych dzieci, które miały czternaście lat. Wobec tego nie było co zrobić z trzynastolatkami i z nich stworzono szkołę zbiorczą. […] [Chodzili do niej uczniowie i uczyli nauczyciele z] Górskiego, Reja, Zamoyskiego, z najlepszych szkół warszawskich. […] Mieściła się na ulicy Nowogrodzkiej.
Sierpień 1939 roku spędziliśmy w Konstancinie pod Warszawą, gdzie ojciec wybudował niedużą willę. […] Tak że gości było dużo, tylko nie takich, którzy zostawali na noc, i tam [też] rozstaliśmy się z ojcem, który został zmobilizowany do tego wojskowego szpitala, o którym [uprzednio] mówiłem.
A my z matką jeszcze na początku września spędziliśmy parę dni w Konstancinie, a później wróciliśmy do Warszawy. Z tych konstancińskich zabawnych wojennych przygód [może warto wspomnieć, że] byliśmy zaprzyjaźnieni z synem właściciela dużego pensjonatu „Mon Repo”, który to pensjonat dzisiaj wchodzi w skład ośrodka rehabilitacyjnego imienia profesora Weissa. Tam […] powiesiliśmy flagę angielską i francuską, ponieważ chcieliśmy uczcić moment przystąpienia tych krajów do wojny, w obronie Polski. Ale rezultat był fatalny, bo następna grupa bombowców zbombardowała Konstancin. [Kuracjusze i personel] chcieli nas niemalże rozszarpać za te flagi wywieszone na dachu pensjonatu. Ale to taka raczej zabawna anegdota. […]
Nie, nie. Zginął ktoś, jak było drugie bombardowanie Konstancina. Ono dotyczyło lotniska myśliwców polskich, które tam miały polowe lotnictwo i były schowane. Też skończyło się tylko zniszczeniem willi sekretarza ambasady amerykańskiej. Ale nikt nie zginął i samoloty zostały uratowane. Nikt tam żadnych strat wielkich nie poniósł […].
[Po powrocie do Warszawy mieszkaliśmy na ulicy Mokotowskiej]. […] [Najbardziej] przerażający był [dla nas] komunikat o nadlatujących samolotach na Warszawę. […] No i przemówienia prezydenta Starzyńskiego, które żeśmy z zapartym tchem słuchali. Takim trochę ochrypłym głosem mówił, ale niesłychanie pomagał cywilnej ludności. Bo okazało się, że ta wojna dotyczy nie tylko wojska, ale także cywilów. Cywile też muszą być zmobilizowani w jakiś sposób. Niemcy rzucali bomby zapalające, domy się paliły. Ducha trzeba było wzmacniać i prezydent Starzyński robił to wspaniale. [Był] to niewątpliwy bohater Warszawy.
Czwartego, piątego września.
Pierwszego żołnierza przy końcu września, jak Warszawa się poddała. Na rogu naszej ulicy widoczna z balkonu, stała kuchnia niemiecka, rozdająca zupę i papierosy […]. Muszę powiedzieć, żeśmy z bratem opluli taką panią, która wracała z tej stołówki pod naszym balkonem. Tak że zachowaliśmy się niekulturalnie, ale po prostu była wściekłość, że tyle wysiłku, tyle propagandy, tyle nadziei, że nam pomogą i tyle wiary, że nie tylko pomoże nam Zachód, ale i Wschód. Wszystko się okazało nieprawdą, musieliśmy się bić sami i sami iść do niewoli.
Ojciec był przezorny, wiedział że będzie wojna, wiedział, czego można się spodziewać. Wobec tego: [zgromadził trochę dewiz ażeby zabezpieczyć rodzinę]. […] Poza tym pracowało dalej laboratorium, które przynosiło pewien dochód. Mieszkaliśmy w dużej kamienicy, która stanowiła częściowo własność mojej matki. Matka prowadziła administrację, ale komorne było tak niskie, że właściwie to… waluta się tak popsuła, a komorne zostało na starej wartości, że to właściwie była symboliczna opłata w czasie wojny. No ale jakoś trwaliśmy.
Muszę powiedzieć, że był głód, jedliśmy bardzo skromnie. Podstawowym daniem były zacierki i placki ziemniaczane. Poza tym było zimno, nie było dostatecznej ilości zapasów opału. Dopiero w latach 1942/1943 pojawiły się brykiety i piecyki dostawiane do dużych pieców, a węgla nie było. Miałem ręce odmrożone, tak że obie ręce wyglądały jak jedna jątrząca się rana. […] Każdy rok okupacji wyglądał inaczej. [W roku 1941 wybuchła] wojna sowiecko-niemiecka. Niemcy byli u szczytu potęgi, więc nasza sytuacja była bardzo zła. Niemcy niszczyli inteligencję polską w tak zwanej Akcji AB, a oprócz tego niszczyli Żydów, którzy byli liczni w Polsce. Jeżeli chodzi o pomoc Żydom, to ogromną rolę odegrała Akcja „Żegota”, tak zwana. To znaczy akcja, której patronował Bartoszewski i pani Kossak-Szczucka. Oni dostali kilkadziesiąt milionów dolarów z rządu londyńskiego, z zaleceniem, żeby pomagać wyłącznie inteligencji mówiącej po polsku i uważającej się za polskich obywateli.
Nie, tylko chciałem powiedzieć, że nasz rząd wykonał swoje moralne zobowiązania i przekazał pieniądze, w odróżnieniu od Żydów amerykańskich.
Mieszkałem w domu Mokotowska 43, to jest w samym sercu miasta, w bardzo pięknym mieszkaniu, chyba ośmiopokojowym czy dziewięciopokojowym, w którym w każdym pokoju był jakiś cel. A to gabinet lekarski, a to biuro fabryki w Rawie, a to laboratorium, a to inne jakieś cele. I tych pokoi mieszkalnych, mimo bardzo dużego mieszkania, było stosunkowo mało. Był to pokój dziecinny, gabinet mojej matki, stołowy pokój, sypialnia rodziców. Więc w gruncie rzeczy mieszkaliśmy w czterech pokojach, mimo że formalnie to było osiem.
Tak.
Nauka wyglądała w ten sposób, że uczyliśmy się w szkole zawodowej. W zabawny sposób trafiłem do Szkoły imienia Szymona Konarskiego Przewidzianych dla Prądów Silnych i Słabych. Tak brzmiał tytuł tej szkoły, prawdopodobnie tłumaczony z niemieckiego. Szkoła miała znakomitych nauczycieli: i biologii, panią Kaczyńską, i fizyki, i polskiego, i… Dużo nauczycieli pochodziło z wyższych uczelni warszawskich. A niektóre przedmioty, jak na przykład historia, łacina, jakieś takie, propedeutyka filozofii czy jakieś inne działy, były wykładane na tak zwanych kompletach, które były płatne.
Nie, w szkole nie było w ogóle historii Polski. Nam wykładał historię docent Uniwersytetu Poznańskiego, profesor Kowalenko, który pytając nas o powojenną przynależność Prus Wschodnich, dziś naszego ulubionego miejsca wypoczynku, usłyszał odpowiedź, że to są tereny niemieckie, z ust któregoś z kolegów. Odpowiedź profesora była następująca: „Młodzieży mazowiecka, gdzie u was żądza podboju?”. To znaczy on już przewidywał, że Polska przyłączy Prusy Wschodnie. Miał rację. Później był rektorem uniwersytetu w Gdańsku. […]
Podręczniki przedwojenne były [ale nieliczne i na wagę złota]. Teraz co do strony ekonomicznej tych kompletów. Podkreślana jest ogromna zasługa nauczycieli, którzy wykładali na kompletach, podczas gdy prawda była także jakimś elementem, który trochę sfałszowano. Mianowicie nauczyciele byli bardzo skromnie wynagradzani w szkole. Natomiast na kompletach zupełnie inna stawka, więc oni bardzo chętnie wykładali na tych kompletach. To też jest jakaś strona medalu nauczania w okresie okupacji. Ale nauczanie szło normalne, jeżeli ktoś sobie dorobił kompletami szkołę zawodową, to w tym układzie mógł zrobić na kompletach maturę i ona była później uznana.
Po mieszkaniach prywatnych.
Tak, w zabawny sposób. Jednym z moich kolegów był kolega Tadeusz Litwin, syn późniejszego ministra zdrowia w Polsce Ludowej. Więc jak przyszła kolejka na mieszkanie doktora Litwina, w którym byli komuniści jako decydujący, to „Golski” wiedział, że tam jest grupa komunistów i powiedział: „Macie tam nie organizować kompletów”. Tak że te wiadomości takim psim swędem dochodziły […]. Natomiast jeżeli chodzi o szkołę, to szkoła, zwłaszcza w późniejszych latach, była maksymalnie zakonspirowana i mniej więcej trzy czwarte młodzieży męskiej należało do „Szarych Szeregów”, a jedna trzecia do HP, czyli do „Hufców Polskich”. Ja byłem w „Hufcach Polskich”.
Stało się w dwóch układach. Jeden układ młodzieżowy, w którym byłem w harcerstwie już przed wojną. Te dwa lata u Górskiego to już byłem harcerzem. A drugi powojenny, kiedy podszedł do mnie nauczyciel z robót ręcznych i powiedział: „Tadeusz, a może chcesz należeć do harcerstwa?”. Powiedziałem entuzjastycznie: „Tak” i stałem się członkiem właśnie 121. Drużyny Harcerzy imienia generała Sikorskiego, która wspólnie z 8. drużyną harcerzy stworzyła szczep, który wszedł później w czasie Powstania w skład Batalionu „Gustaw”.
Tak, oczywiście, była przysięga, były ćwiczenia. W pierwszym roku były ćwiczenia harcerskie, topograficzne, różne takie wycieczki. A w drugim okresie były już zajęcia z bronią. Uczyli nas rozkładania pistoletu, rozkładania karabinu i tak dalej. No a jako działalność taką aktywną, to malowanie różnych symboli na ścianach domów. Te malunki były robione specjalną farbą. To było szkło wodne z kwasem solnym. Jak się zrobiło taki malunek, to nie schodził pod wpływem żadnego mycia. Niemcy musieli wykuć, jak wykuli, to dalej zostawała ta petka, Polska Walcząca na ścianach, a Niemcy dostawali drgawek ze złości.
Tak brałem kilkakrotnie udział w takich sprawach. Muszę powiedzieć, że jakiś folksdojcz aresztował naszego kolegę i kilka dni musiałem się ukrywać, żeby nie wypaplał, kto z nim był. A on strasznie zbity, zmaltretowany na Szucha, nikogo nie wydał. Po wojnie go spotkałem, prosił o pożyczenie paru złotych na pociąg do Krakowa. Nie miałem, było mi bardzo przykro.
Tego kolegi?
Ciesielski się nazywał. Ale nie miałem z nim później więcej kontaktu, bo on chyba wyjechał do Krakowa, gdzie miał rodzinę. Niemcy go wypuścili chyba po pół roku.
Nie wydał nikogo. Katowany okropnie.
A druga działalność polegała na tym, że w naszym mieszkaniu była siedziba „Golskiego”. „Golski” się…
To się toczyło jednocześnie.
Bo zajęcia harcerskie były w jednym pokoju, a działania „Golskiego” w drugim. Więc to się odbywało właściwie… Kiedyś to nazwałem, że mieszkania walczą czy domy walczą. To znaczy, że były takie ośrodki mieszkań w Warszawie, w których się mieściło kilka rodzajów konspiracji. Tu dla przykładu: komplety, zbiórki harcerskie, działalność wojskowa „Golskiego”, działalność „Golskiego” jako działacza politycznego w grupie „Pobudka”. Dwie gazety wydawane, jedna gazeta „Towarzysz Pancerny”, druga gazeta „Pobudka”.
Czternaście.
[W harcerstwie byłem syjamskim kotem, a u „Golskiego”] byłem „Admirałem”.
Dlaczego „Admirałem”? Dlatego że w zabawny sposób młodzież ówczesna bawiła się w wojnę na mapach. Robiłem modele okręcików i toczyliśmy bitwy morskie. Ale niekoniecznie na Morzu Śródziemnym, na innym. Jak się przekonałem, to wielu moich rówieśników się zajmowało tym samym w czasie wolnym. Jak miałem paręset tych okręcików, to oczywiste, że byłem „Admirałem”.
Tak, to była rodzina doktora Lilpopa, bardzo znanego w Warszawie urologa, a jednocześnie Iwaszkiewicza. Trzon tej rodziny mieścił się w Podkowie Leśnej. Myśmy później mieli [ćwiczenia] w ogrodach willi w Podkowie Leśnej. Tam kilku z tej młodzieży, prawie wszyscy się zajmowali harcerstwem, no i stanowili ten kierowniczy pion całej grupy, która dzisiaj nazywana jest „Hufce Polskie”, a niektórzy mówią „Harcerstwo Polskie”. W każdym razie była to grupa w stosunku do ZHP bardziej na prawo, bardziej związana z ONR-em i Stronnictwem Narodowym niż z komunistami.
Nie, to tak też nie było. To znaczy były zajęcia historyczne, które przedstawiały prawdziwą historię Polski i losy tej grupy, która wyłoniła generała Władysława Sikorskiego na szefa państwa londyńskiego. To znaczy proces brzeski i wszystkie perturbacje z opozycją. Oczywiście, że to było na tych zbiórkach omawiane. Ja wykładałem z życiorysu generała Sikorskiego w czasie okupacji.
A oczywiście. Były „Szare Szeregi”, z którymi byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Pamiętam taką zbiórkę na Śniadeckich, gdzie było chyba czterystu harcerzy i właśnie ta nasza grupa i myśmy byli w wielkiej przyjaźni. To nie dzisiejsze czasy, nie.
Zdarzały się, właśnie do Podkowy Leśnej, do Konstancina, do nas i tam się odbywały zajęcia terenowe. Marsz na azymut, o, takie rzeczy.
Zależy od pogody. Jak była wiosna i lato, jak ktoś nie wyjechał do rodziny, no to mniej więcej były dwa razy w miesiącu.
Najbliższa była drużyna. W efekcie zostałem przybocznym tej drużyny, czyli zastępcą drużynowego. Drużyna liczyła około czterdziestu chłopców.
Tak, oczywiście. Frydryszak był, Kosakowski był, cała grupa, która ujawniła się po wojnie. Tak że była bardzo trudna sytuacja, dlatego że po wojnie Związek Harcerstwa Polskiego nie akceptował tych „Hufców Polskich”. Natomiast teraz jest sytuacja dla mnie bardzo przyjemna, to znaczy, że te „Hufce Polskie” składają się głównie ze starszych chłopców i jeżeli chodzi o uroczystości na przykład w Muzeum Powstania Warszawskiego, to objęły patronat nad tego rodzaju zbiorowiskiem ludzkim. Oni bardzo często pełnią rolę wolontariuszy, oni się bardzo chętnie włączają w takie większe imprezy. Natomiast ZHP upadło trochę, tam było tuż przed wojną już za dużo komunistów.
Moim przełożonym [drużynowym] był druh Krzemiński. A hufcowym był chyba Betker, który umarł w Argentynie. [Ja zostałem zastępowym zastępu „Orłów Łamignatów” a od wiosny 1944 roku byłem przybocznym]. […] Nikt się nie przyznawał po wojnie do tego, że należał do tej grupy [„Hufców Polskich”], dlatego że to było źle widziane, niebezpieczne, można się było dostać do więzienia. Byli poszukiwani ci, którzy właśnie należeli do tych prawicowych organizacji.
Ten rozłam nastąpił już przed wojną, tak że to nie była historia okupacyjna, tylko historia lat 1936–1939. Więc to jest jedna sprawa. Druga, myśmy nie mieli do siebie absolutnie żadnych uwag, pretensji, każdy szedł swoją drogą. Mnie się zdaje, że te „Hufce Polskie” były bardziej ideologicznie filtrowane przez Stronnictwo Narodowe.
Nie, zdecydowanie nie. To z kościołem nie miało nic wspólnego. Kościół trzymał się od tej konspiracji właściwie z boku. Był prześladowany przez Niemców i Niemcy łapali księży tak jak lekarzy czy adwokatów. Ale jeżeli chodzi o działalność kościoła, to miała ogromny wpływ na morale ludności. To znaczy ludzie się modlili, chodzili dużo częściej do kościoła niż teraz. Szukali pomocy. Ale żeby kościół się angażował bezpośrednio, to nie. Tak że myśmy nie mieli kapelana.
No trochę tak, ale nie w sposób taki łopatologiczny jak za czasów komunistycznych.
No właśnie z zaznajomieniem nas ze składem rządu londyńskiego, opowiadaniem o losach generała Sikorskiego i całej opozycji związanej ze Stronnictwem Pracy. No i jednym słowem odbarwianiem kart historii. Ale to nie miało [znaczenia]… To byli za młodzi chłopcy, żeby to miało jakieś kluczowe znaczenie. Wszyscy chcieli działać i tak jak [go] trafili, tak działali.
Było zdecydowanie przedstawiane jako cios w plecy. Spodziewali się wszyscy pomocy ze strony Związku Radzieckiego, a okazało się, że to są nowi okupanci. Tak że w krótkim czasie to było rozczarowanie. Nawet przecież ten słynny rozkaz Śmigłego, żeby nie atakować wojsk sowieckich, bo one idą na pomoc. Nic podobnego, wcale nie szły na pomoc.
Mój brat…
Witold Zalewski. Mój brat uczył się na kompletach, zrobił maturę na kompletach w czasie okupacji. Był starszy ode mnie o cztery lata i należał bardzo wcześnie do służby zdrowia Batalionu „Golski”. Odbył tego typu szkolenie sanitarne w szpitalu na Woli, tam gdzie mój ojciec pracował, właściwie gdzie zastępca naszego ojca pracował. Tak że on się nastawiał raczej na służbę zdrowia i na sanitariusza, nie na bezpośrednią akcję wojskową.
No właśnie, dla wielu kolegów z Batalionu „Golski” jest słabo znana prawdziwa postać „Golskiego” i źródła, z których „Golski” czerpał swoich podkomendnych. Oczywiście trzonem byli oficerowie stanowiący pozostałości po 3 Warszawskim Batalionie Pancernym. Ale żołnierze pochodzili z różnych […] grup społecznych. Najwięcej było studentów. „Golski” był dyrektorem domu akademickiego na Narutowicza, ogromny dom studencki Politechniki Warszawskiej, i tam znał setki młodych, których łatwo było zachęcić w czasie okupacji do udziału w konspiracji. Ale czerpał także z młodzieży korporacji „Lechicja”, której mój ojciec był prezesem tuż przed wojną, i tam było wielu synów tych tak zwanych filistrów, to znaczy zasłużonych członków tej korporacji. A także były inne grupy, które udało się zmobilizować. Bardzo ciekawą grupą była grupa monterów, na przykład z wielkich zakładów remontowych Kraftfahr-Werken na ulicy 6 Sierpnia. Projekt był taki, żeby ci monterzy włączyli się czynnie w Powstanie i żeby ten batalion zdobył remontowane czołgi i samochody pancerne. No i wtedy miałby szansę na działanie jako oddział rezerwowy Komendy Głównej Armii Krajowej. Niestety Niemcy nie dopuścili do tego i obronili te zakłady naprawcze. Ale to nie zmienia postaci rzeczy, że robiono na przykład ćwiczenia w Ursusie, na czołgach, które były remontowane w Ursusie. Także robiono prawo jazdy w takich firmach, które specjalizowały się w uczeniu kierowców. Tak że ten oddział jednak miał charakter kadrowy, oddziału pancernego.
Droga była taka. „Golski”, prawdziwe nazwisko [Stefan] Golędzinowski, ukrywał się u nas przez całą okupację i to było jego konspiracyjne mieszkanie. Mało tego, używał tego mieszkania jako miejsca na redakcję „Pobudki” i na redakcję „Towarzysza Pancernego”, dwóch gazet, w których brał czynny udział. Ciągle tam się przewijali konspiratorzy. W mieszkaniu była ogromna skrytka pod podłogą, gdzie mieściła się broń i materiały zarówno „Pobudki” jak i 3. Batalionu Pancernego. Szefem „Pobudki” był mecenas Rościszewski, którego Niemcy złapali i który został zamordowany w Berlinie […].
Był serdecznym przyjacielem mojego ojca. Przed wojną się doskonale [znali]. Był filistrem tej samej korporacji, był prawie codziennym gościem. Ta korporacja mieściła się na Pięknej, koło dzisiejszej ambasady amerykańskiej, a do mnie na Mokotowską było parę kroków. Więc po prostu wszyscy ci koledzy… No a „Golski” miał dosyć duży wpływ na młodzież akademicką, tak że to był wiążący się układ prywatnych kontaktów.
Znałem go od dziecka, nazywaliśmy go „wujacha”.
Patrzyłem na niego jak w obraz. Wydawał mi się szczytem odwagi, działalności, walki o niepodległość. Był dla mnie ideałem.
Bardzo, bardzo ciepły, bardzo towarzyski, może trochę lekkomyślny czasem. Przeważnie siedzący w długach, ale to zupełnie inna sprawa. Ale jako mężczyzna, jako działacz polityczny, przedstawiał sobą same superlatywy.
Mama tak, oczywiście. Natomiast inni domownicy to nie, oczywiście, że nie.
No naturalnie, w pewnym momencie mi zaproponował, żebym był jego łącznikiem. No i zacząłem na rowerze rozwozić rozkazy, informacje i różne działania. Pamiętam taką wyprawę na Żoliborz, chyba na ulicę Śmiałą, na rowerze przyjechałem. Miałem pakiet do oddania pani, której miałem powiedzieć, że przywożę pomidory i żeby ode mnie ten pakiet wzięła. Ja, głupi, przyjechałem do niej i powiedziałem, że przywiozłem ziemniaki, a ona mnie wyrzuciła za drzwi. Później usiadłem na kupie jakiegoś lodu, coś takiego, jakiejś pryzmie śniegu, bo to zimą było, i rozpłakałem się. A ona wyglądała przez okno i patrzyła na mnie. No i w pewnym momencie wyszła z tego domu i mówi: „Głuptasie, tyś nie przywiózł kartofle, tylko pomidory i oddaj mi ten pakiet”. No i wróciłem, ale oczywiście wszyscy się strasznie śmiali ze mnie.
Nie, miałem je jako hasło. To znaczy to było konspiracyjne hasło, że mam przywieźć pomidory, a pomyliłem się i powiedziałem, że kartofle, no i to wystarczyło, żeby mnie wyrzuciła. Po to było to hasło.
Tak, przeważnie tak było, że było jeszcze konspiracyjne hasło-klucz.
Nie, przypuszczałem, że tam były gazetki. Albo „Biuletyn Informacyjny”, albo „Pobudka”, albo „Towarzysz Pancerny”, bo to było najczęściej rozwożone w formie takich paczek. Ale również roznosiłem broń i różne tego typu zdarzenia miały miejsce.
Tak.
No i coraz bardziej już mnie wciągał ten „Golski”, a coraz mniej ta drużyna harcerska. W pewnym momencie „Golski” mi powiedział: „Wiesz co? Przejdź całkiem do nas, bo to nie jest możliwe, żebyś działał tu i tu”. No i tak zrobiłem i uratowałem pewnie życie, dlatego że ta moja grupa w 121. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, wylądowała w Batalionie „Gustaw”. Batalion „Gustaw” stał w nieodpowiednim momencie na placu Krasińskich, wybuchł czołg i prawie wszyscy moi koledzy zginęli. Więc prawdopodobnie mnie by czekał ten sam los. To była słynna historia, że Niemcy wyładowali taki lekki czołg materiałami wybuchowymi i włączyli mu jakiś zapalnik czasowy. Tam zginęło około dwustu żołnierzy, to masakra była. Leżały ręce, nogi na murach.
To był już rok 1944. To znaczy to była zima 1944 roku.
Groźna sytuacja była za malowanie tych petek, jak tego kolegę aresztowali Niemcy. Oczywiście, że była groźna sytuacja. Ale na ogół Polacy jednak bardzo popierali konspirację. Pamiętam taką scenę, że jakiś pacjent czekający do laboratorium matki, w pewnym momencie podszedł do mamy i mówi: „Proszę pani, ci chłopcy się zachowują za głośno. Konspiracji nie można tak uprawiać”. Więc ludność jednak była dosyć zwarcie antyniemiecka. To nie były czasy powojenne, gdzie komunistom się udało skaperować bardzo wielu Polaków, niestety.
To całkiem inna historia.
Redagowane były u nas i chowane do tej skrzynki pod podłogą. To była specjalna grupa przy Komendzie Głównej Armii Krajowej, która zajmowała się robieniem skrytek. To była bardzo delikatna robota, bo trzeba było wyciąć kawał podłogi i tak, żeby nie było śladu, opróżnić komorę tego i stworzyć jakiś system otwierania tego. Tak że to była duża skrytka, mniej więcej metr na metr.
Bo ja wiem? Nie wiem. Nakłady tych konspiracyjnych gazet, zwłaszcza „Biuletynu Informacyjnego” były bardzo duże. Natomiast tych gazet niedużych to było kilkaset egzemplarzy. To papieru nie było i drukarni odpowiedniej i sposób tego drukowania [był uproszczony]. Ale każda grupa polityczna utrzymywała się na powierzchni w widoczny sposób, dzięki wydawaniu własnej gazetki. Tych gazetek było przecież bardzo dużo. A te stronnictwa w owym czasie liczyły sto osób. „Golski” kiedyś mówił, że gdyby miał pięćset osób w tym stronnictwie, to byłby najsilniejszą grupą polityczną w podziemiu. Więc oczywista rzecz, że to nie mogły być bardzo liczne stowarzyszenia.
„Pobudka”.
Nie, szefem był mecenas Rościszewski. To znaczy to był jakiś odprysk ONR-u, oni się tam o coś pokłócili i odeszli od Piaseckiego i od tej grupy, którą kierował Piasecki. Czarna postać naszej historii.
Tak, to znaczy ideowo związana ze Stronnictwem Narodowym, które w owym czasie się rozbiło na kilkanaście grup, tuż przed wojną.
[Narodowe Siły Zbrojne połączyły się z Armią Krajową, a harcerze weszli w skład Batalionu „Gustaw”, broniącego Starówki. Druga grupa wojskowa z którą się zetknąłem i z którą walczyłem w Powstaniu, to było Zgrupowanie „Golski”. Oddział ten stanowić miał rezerwę Komendy Głównej Armii Krajowej, a po zdobyciu czołgów i samochodów pancernych z wielkich zakładów naprawczych Kraftfahrparkrk (ulica Niepodległości róg 6 Sierpnia) przekształcić się w 3. Batalion Pancerny Armii Krajowej]. […] […]
Pochodził duchowo z Warszawskiego Batalionu Pancernego, który brał udział w wojnie 1939 roku. […] [Początkowo ulokowany został pod Kutnem, a następnie wziął udział w obronie linii Wisły, by ostatecznie dążąc do Lwowa ulec rozbiciu pod Tomaszowem Mazowieckim. Część oficerów, między innymi Golędzinowski „Golski”, przedarła się do Warszawy i wzięła udział w konspiracji Armii Krajowej].
Mieszkanie to było doskonałym punktem na konspirację, dlatego że mieścił się w nim gabinet lekarski, który po ewakuacji mojego ojca na wschód prowadził jego zastępca, i do [niego przychodzili] pacjenci, głównie tramwajarze warszawscy. Było laboratorium, do którego czekali ludzie na pobieranie krwi, jednym słowem była cała grupa oczekujących, którzy byli neutralni, którzy nie byli konspiratorami. Bo jak jest tylko lokal, do którego chodzą wyłącznie konspiratorzy, no to jest trudniej taki lokal zakonspirować, ukryć. […] No ale oczywiście, że była to bardzo niebezpieczna działalność i jeżeli „Golski” miał się czuć bezpiecznie, to nie mógł urządzać dużych spotkań. Mógł się spotkać z jednym, z dwoma osobami. Ale głównie nocował, to było jego miejsce, nora, w której się chował. Tak że jak pan myśli, że [były] jakieś odprawy dowódców kompanii czy coś takiego, to takich rzeczy nie było, one się odbywały gdzie indziej.
„Golski” miał żonę, która mieszkała na ulicy Polnej. Jak dojdziemy do Powstania w tym opowiadaniu, to opowiem, jak zaczęło się Powstanie. Powstanie zaczęło się w mieszkaniu „Golskiego”, a nie u nas.
Tak. Byłem, jakby można powiedzieć, takim osobistym łącznikiem „Golskiego” i w nadzwyczajnych okazjach brałem czynny udział tego typu. Natomiast oczywiście była służba łączności, która normalnie działała. Tylko ona też starała się działać poza mieszkaniem, w którym nocował „Golski”. Po prostu chodziło o bezpieczeństwo. Nie można stworzyć za dużo kanałów do jednego punktu.
Nie, podstawową osobą był osobiście „Golski”.
W sposób zupełnie tragiczny. To znaczy pierwszą informację o losach ojca przyniósł jakiś obdartus, który przyniósł list od ojca z Kozielska, że żyje, że jest w niewoli sowieckiej i wszystkiego dobrego nam życzy i że więcej nic nie może pisać, bo jest kontrolowany.
To było tuż przed Bożym Narodzeniem i ten list jest przechowywany u mnie w mieszkaniu jako relikwia.
Tak i to był grudzień 1939 roku. No a później dochodziły do nas różne informacje. Nawet taka zabawna, że ktoś z Litwy napisał, że mojego ojca zabiła czerwonka, niby jako choroba. A chodziło oczywiście o to, że został zabity w Katyniu.
Armia Czerwona. Później uratował się… Dwie osoby bardzo znane się uratowały. Jeden uratował się malarz, pan Hutten-Czapski, wybitny malarz, który mieszkał później w Paryżu i w Londynie, i w Rzymie, i w wielu [innych miejscach]. Jednym słowem miał międzynarodową karierę. Wybitny, doskonały malarz, z grupy księcia Giedroycia. I on miał już wiadomości, że nie ma tylu oficerów. To samo dotyczyło generała Sikorskiego, który się pytał, co się stało z tą grupą około dwudziestu tysięcy oficerów, których uje. Stalin powiedział, że on nie wie. Ale oczywiście wiedział doskonale, sądząc po tym piśmie, które przekazał później Gorbaczow i na którym był podpis Stalina, upoważniający Berię do eksterminacji tej grupy. W pewnym momencie Niemcy zajęli [Smoleńsk] i zwołali międzynarodową komisję, między innymi z [udziałem] Szwajcarii, która miała stwierdzić, że to byli Rosjanie, którzy wymordowali tych jeńców. A Rosjanie z kolei mówili, że to wymordowali Niemcy. Później była komisja sowiecka, która stwierdziła, że to na pewno zrobili Niemcy, a naboje mauzerowskie na to wskazują, że niemiecką bronią zostali zabici. Aż w końcu się rozeszło. Różni okoliczni mieszkańcy zaczęli zeznawać, jak to było naprawdę, no i później się okazało, że [Katyń znajdował się na terenie ośrodka NKWD, gdzie dokonano tej zbrodni]. Niedawno byłem na tym cmentarzu katyńskim i muszę powiedzieć, że udało się Polakom […], stworzyć cudownie piękny cmentarz wojenny i chyba najładniejszy z polskich cmentarzy wojennych, pod Smoleńskiem, w Katyniu, który wygląda w ten sposób, że jest sześć tysięcy glinianych tablic, na których jest wybite nazwisko, stopień wojskowy i pochodzenie, gdzie się urodził […]. Teren jest górzysty, wobec tego to idzie takimi korytarzami.
Tak. Podstawową informacją był wykaz niemiecki.
Był na liście katyńskiej, którą drukował „Nowy Kurier Warszawski”, to znaczy gazeta lokalna. Ale na skutek działań mojej matki, która miała jakieś chody, został skreślony z tej listy i była ta rzecz do publicznej wiadomości, dlatego że mama mówiła, że to jest prowokacja niemiecka. Jeżeli Niemcy mówią, to nie należy im wierzyć i wobec tego najlepiej, żeby nie było tej informacji w gazecie. No i tak zrobiono, że skreślono ojca konspiracyjnie.
Ale matka dostała wiadomości. Mało tego, w Krakowie był zakład medycyny sądowej, który od Niemców dostał drobiazgi z tych ekshumacji i wszystkie te drobne rzeczy, które miał w archiwum ten zakład medycyny sądowej w Krakowie, się zgadzały. Tak że myśmy już byli pewni, że ojciec nie żyje, i również byliśmy pewni, że zrobili to Rosjanie. Ale jak później [pokazała] powojenna historia, [to] nawet pamięć była prześladowana. Fakt, że człowiek miał ojca, który zginął w Katyniu, wykreślał go w ogóle z jakiejś listy, którą wybierano na coś.
Myśmy wiedzieli, że wybuchnie Powstanie i mniej więcej kiedy. Wobec tego ewakuowaliśmy się z Konstancina do Warszawy wcześniej, to jedna sprawa. Druga sprawa, to matka kupiła mi okulary, bo zacząłem mieć krótkowzroczność. Powiedziała: „Będziesz strzelał i nie będziesz mógł trafić”. Poszliśmy do okulisty i zdobyłem okulary. No i tak wyposażony w torbę wojskową poszedłem na Architekturę [czyli budynek Wydziału Architektury].
Była ogromnie związana ze względu na to, że kryła te wszystkie działania swoją osobą. Ale tak, żeby sama działała, to raczej nie. Karmiła „Golskiego”, łóżko miał posłane, przecież wracał do nas na noc i starała się o tym nie mówić.
Mniej więcej co najmniej na rok przed Powstaniem. To znaczy jak zaczęły się ćwiczenia z bronią w „Gustawie”, to już było wiadomo, że tylko to może prowadzić do Powstania. No a później „Golski” był dobrze poinformowany i był załamany, że w ogóle Powstanie wybuchnie, bo mówił, że skończy się tragicznie, ale musimy walczyć.
Nie, on był tylko pesymistyczny co do wyników tego Powstania. Ale był zdania, że nie ma innego wyjścia, tylko trzeba walczyć.
Tak, że należy zademonstrować, że nie wszyscy Polacy są komunistami i że tu istnieje możliwość wywalczenia wolnej Warszawy dla rządu londyńskiego. […] Bo przecież na tym ta tragedia polegała. Rokossowski stał po drugiej stronie Wisły i nie wydawał rozkazu ataku. Jestem zupełnie pewien, że Stalin mu zabronił.
To znaczy Warszawa była milionowym miastem, ogromnym ośrodkiem i zwolenników rządu londyńskiego była ogromna większość, więc wyzwolenie takiego dużego miasta w układzie Polski, mogło mieć znaczenia strategiczne. Ale niestety, to się wszystko nie udało.
Tak, to znaczy przy końcu Powstania zostałem odznaczony i jednym z argumentów było to, że „Golski” oświadczył, że ja przez cały okres służby w 3. Batalionie Pancernym, nawet mrugnięciem oka nie dałem znać, że „Golski” jest w pewnym sensie członkiem rodziny. To znaczy stosunek był absolutnie służbowy, co nie znaczy, że pewne elementy skończyły się dla mnie korzystnie. Ale starałem się, żeby inni koledzy nie widzieli, że jestem związany personalnie z „Golskim”. To znaczy nigdy nie mówiłem do niego: „Słuchaj, wujacha”, tylko mówiłem: „Panie kapitanie”.
W Warszawie było bardzo dziwnie, to znaczy w sposób tragiczny dla wyniku Powstania, Niemcy się ewakuowali tydzień wcześniej i tydzień wcześniej przemaszerowały przez Warszawę furmanki, zabiedzeni Niemcy, jakieś poharatane czołgi. Jednym słowem ta defilada robiła wrażenie, że Niemcy są w kompletnej klęsce. Oczywiście tylko to mogło spowodować sukces Powstania. A potem przyszły nowe oddziały, „Herman Goering” i jeszcze kilka dywizji pancernych i sytuacja się absolutnie zmieniła. Ale to zrobiło na warszawiakach ogromne wrażenie, bo to taka banda włóczęgów, pobitych Niemców przeszła przez Warszawę i to trwało chyba trzy dni. To oczywiście zachęciło Komendę Główną do zmobilizowania się w kierunku Powstania. Tymczasem Rosjanom zabrakło benzyny gdzieś pod Rembertowem i te oddziały pancerne stanęły. A z drugiej strony Stalin kazał im się wstrzymać. Niech się wykotłują, niech Niemcy sami wyrżną Warszawę. I tak się stało.
Tak jest i później [oddziały] zostały rozpuszczone, co też było niekorzystne dla wyników Powstania.
Trafiłem do mieszkania „Golskiego” na Polnej, gdzie mobilizowała się komenda batalionu. Tam było, powiedzmy, jedenaście, dwanaście osób, z tych, którzy bezpośrednio działają przy komendzie, i tam się wszyscy kotłowali. A jak wybuchło Powstanie, w tym drugim terminie, to założyliśmy opaski, przebraliśmy się w jakieś stroje bardziej wojskowe i ruszyliśmy do [miejsca koncentracji].
Tak i z Polnej żeśmy przeszli do budynku Polna [46], gdzie był hotel, a później dom młodego asystenta Politechniki Warszawskiej. No i tam komenda się zmobilizowała ostatecznie i pluton ochrony sztabu, pluton łączności, pod dowództwem ówczesnego podchorążego […] Brulińskiego zwanego w owych czasach Zarzyckim.
Ach nie, ten z góry założony plan przewidywał, że batalion zajmie warsztaty remontujące czołgi i samochody pancerne. Zajmiemy ogromny szpital, Piłsudskiego, który dzisiaj jest hotelem oficerskim oraz zajmiemy gmach, który dzisiaj [mieści się województwo], dotrzemy aż do Filtrów. Ale niestety do tego nie doszło. Niemcy zajęli Kolonię Staszica i tam jedna kompania została ubezwłasnowolniona. Siedziała w piwnicach, a Niemcy mordowali po kolei tych, których złapali. Najtragiczniejszy los spotkał naszą grupę, która miała przywieźć broń. Magazyn broni był na Chopina. Oni dostali samochód do dyspozycji, ten samochód nie zapalił, nie udało się go uruchomić. Ta broń była w piwnicy. Oni się obwiesili stenami, pistoletami maszynowymi, karabinami maszynowymi, każdy dźwigał, ile mógł, i dotarli do szpitala wojskowego, tego na rogu Koszykowej i Chałubińskiego, z tą całą bronią. Wkrótce się okazało, że są samotni, bo oni mieli dotrzeć do Kolonii Staszica, no i cofnęli się do tak zwanej jajczarni. To jest taki wielki budynek, magazyny „Społem” na ulicy Hożej, które zajmowały się nabiałem i gdzie były duże zapasy jedzenia. Tam parę dni siedzieli, później się cofnęli na Poznańską i z Poznańskiej dopiero wylądowali na Architekturze. To był najlepiej uzbrojony oddział tego całego batalionu. Bo tak to były rewolwery, butelki zapalające, granaty. Ciężkiej broni prawie nie było.
Miałem, „ceska zbrojowka”. To bardzo ładny pistolet, lekki i ślicznie wykonany.
Nie, w pewnym okresie byłem zastępcą oficera broni i ten oficer broni dał mi ten rewolwer.
Tak, w czasie Powstania.
Zacząłem bez broni, tak.
Tak, od początku do końca. To znaczy z tego domu Polna 50, który został ostrzelany przez grupę czołgów niemieckich, które szły wzdłuż Polnej i strzelały po oknach. Myśmy leżeli na podłodze, a oni taką równa linią tłukli ponad naszymi głowami. No i nasi chłopcy butelkami z benzyną je spędzili. To później następny etap był, jak dostać się na Architekturę, gdzie były magazyny żywnościowe, magazyny mundurowe i zapasy innego rodzaju na Powstanie. Tragedia polegała na tym, że na Śniadeckich był niemiecki szpital wojskowy, przed którym był bunkier i z tego bunkra Niemcy strzelali z karabinu maszynowego wzdłuż, to znaczy w stronę Pola Mokotowskiego. A myśmy musieli przeskoczyć przez Śniadeckich, żeby się dostać na Lwowską. Rezultat był taki, że każdy nabierał głęboko tchu i biegiem. A tutaj po tym chodniku takie iskierki tylko szły z tego karabinu maszynowego i nie wiem jakim cudem nikt nie zginął.
No musiało przejść około trzydziestu osób, może nawet czterdziestu.
„Golski”, adiutant „Golskiego”, zastępca „Golskiego” rotmistrz Pawłowski… Na architekturze były koszary, szpital polowy, magazyny żywności i magazyny mundurów. Te magazyny mundurów były zabawne, dlatego że żeby dokonać jakiejś akcji fizjologicznej, to trzeba było właściwie cały ten mundur z siebie zdjąć, bo to były dla monterów takie kombinezony. Więc jak człowiek wylądował w toalecie, to trwało to niesłychanie długo, żeby się z tego wszystkiego uwolnić.
No tak, jednoczęściowy. No ale wszystkie były jednolite, szare i jako tako to wojsko zaczęło wyglądać.
Nie chcę kłamać, ale chyba 2 czy 3 sierpnia. W każdym razie drugiego czy trzeciego dnia Powstania, ale dokładnie to nie pamiętam już dziś. W każdym razie na samym początku Powstania. Ale już z góry było wiadomo, że Architektura jest główną bazą tego oddziału. Wracając jeszcze do tego oddziału, to trzeba powiedzieć jeszcze dwa słowa, ilu liczył on żołnierzy. W szczytowym okresie liczył tysiąc dwieście osób, z czego zginęło mniej więcej stu dwudziestu. Wobec tego straty wynosiły mniej więcej dziesięć procent. Czyli stosunkowo niedużo, jak na oddziały powstańcze. Bo przecież były takie, które wyginęły całkowicie.
Spora grupa była. Dołączyła młodzież z tego obszaru, który myśmy zajmowali, więc na zachód od Marszałkowskiej, i dołączyła później grupa, która siedziała w piwnicach Kolonii Staszica. Z bratem się umówiłem na telefon, bo telefony działały. Niemcy podsłuchiwali, ale centrale telefoniczne były w rękach niemieckich i działały. Umówiliśmy się, którego dnia oni z tych dziur [i domów] na Filtrowej będą uciekać i przeprowadzono ich na Polną. No i zjawili się. Zjawił się oddział, kompania cała naszego oddziału, zjawił się Batalion „Odwet”, „Odwet II” tak zwany, to znaczy ta część, która była po tej stronie Pola Mokotowskiego. No i jakaś kompania strzelców motorowych Armii Krajowej, takie dziwne małe oddziałki, które miały atakować i które zostały przyduszone przez Niemców.
Weszły jako osobne kompanie, to znaczy Batalion „Odwet” został przechrzczony na kompanię i bronił linii Noakowskiego od strony Politechniki.
Tak, w tym samym oddziale, tylko on był w grupie z lekarzem, jako sanitariusz.
Tak, to znaczy wielokrotnie chodziłem do dowództwa sąsiednich oddziałów. Do Batalionu „Piorun”, do tego, co stał na Kruczej. Jednym słowem miałem okazję wymieniać hasła, przekraczając różne barykady, przenosząc informacje i rozkazy. A później to się wszystko powoli unormowało. To znaczy zamieniono całą tę armię na pułki, bataliony i ten układ konspiracyjny został zlikwidowany. Ale to było już przy końcu września.
To jest koniec Powstania. A tak, to właśnie walczymy, takie oddziały ochotnicze, jak można powiedzieć, jak pan powiedział zręcznie.
Tak. I do komendy Warszawa Południe, która była na placu Trzech Krzyży, to znaczy była w gruncie rzeczy na Mokotowskiej, przy wlocie do palcu Trzech Krzyży, tam była komenda tego rejonu, czyli, jak by można powiedzieć, pułku.
Zależy, na przykład miałem taką przeprawę, że prowadziłem sześciu jeńców niemieckich, Ślązaków, którzy się poddali, z porucznikiem „Norbertem”, który był u nas. On się naprawdę nazywał Ignaczak, który dowodził tym oddziałkiem, a ja byłem jako siła zbrojna z tą „czeską zbrojowką”. Jak znaleźliśmy się pod Marszałkowską, jak walił się Skorupki, Wspólna, Hoża… Cała Marszałkowska była morzem gruzów. Niemcy strzelali z tak zwanych krów, to znaczy z sześciolufowych moździerzy, i kolejno burzyli domy w Śródmieściu. Ale to już był koniec Powstania, to już była druga połowa Powstania. No i to było tragiczne, jak się nad człowiekiem wali ośmiopiętrowy dom, a my jesteśmy w piwnicy. A Niemcy mówią, że gdyby wiedzieli, że będą takie bombardowania, to by się nie poddali.
A! Entuzjazm niesłychany. Pierwszy tydzień to [cywile] przynosili nam tace z kanapkami, wszyscy wywiesili biało-czerwone chorągwie. Cała Lwowska udekorowana, cała Jaworzyńska udekorowana, cała Polna udekorowana. Szczyt wolności.
Tak miałem. Miałem i telefoniczny kontakt z matką i miałem pocztę harcerską. Mam trochę tych znaczków Armii Krajowej z Powstania i w ogóle odwiedzałem matkę od czasu do czasu. Rzadko, bo rzadko, ale byłem kilka razy. Brat był ranny. Brat dostał z karabinu maszynowego postrzał i w tym postrzale zrobiło się zakażenie. Dostał tak zwanej róży przyrannej, to znaczy paciorkowcowego zakażenia, które bardzo często atakowało żołnierzy, którzy byli ranni w czasie Powstania. To znaczy po prostu była epidemia paciorkowcowa.
Jak wracał z tej Kolonii Staszica do nas na Polną. W nocy go postrzelili z serii karabinu maszynowego. Niemcy siedzieli w okopach na Polu Mokotowskim i strzelali, a oni wzdłuż tych domów się przedarli.
To znaczy dyżury były dwunastogodzinne i on dwanaście godzin siedział w gabinecie, a dwanaście godzin rotmistrz Hera, „Pawłowski”. To samo dotyczyło warty pod drzwiami, to znaczy musiałem stać na warcie dwanaście godzin, a dwanaście godzin miałem wolne i kolega tą rolę pełnił. Później był sekretariat, a później był magazyn broni właśnie i dopiero wyjście na hol, ten na Architekturze. Dzisiaj te miejsca są wszystkie zaznaczone. To znaczy są dwie ogromne tablice na Architekturze. Tutaj był sztab 3. Batalionu Pancernego. A tutaj mieściła się główna siedziba całego batalionu.
Nie, w ogóle miałem zabronić, żeby ktoś wchodził. Żeby ktoś wszedł, to musiał znać hasło albo być wezwany. Mowy nie było. Moim zadaniem było filtrować te osoby, które wchodzą. Nie mogłem dopuścić do tego, żeby ktoś wszedł do gabinetu wodza, nie opowiedziawszy się. A drugą rolą moją było być dyskretnym i nie podsłuchiwać.
Nie, ale miałem takie przygody, że na przykład dowodziłem grupą łączniczek, bo zawiadomili nas, że dla nas są granaty do odebrania i naprędce trzeba było zdobyć personel, osiem łączniczek, cztery skrzynki i prędko lecieć po granaty. Więc takie sytuacje się zdarzały, takich, jak by można powiedzieć, wydarzeń nadzwyczajnych.
W drugiej połowie Powstania, już jak się przenosiliśmy na Noakowskiego. Ale byłem także na nocnych polowaniach na „gołębiarzy”. To jest też stosunkowo słabo znana historia w dziejach Powstania. To znaczy Powstanie odcięło grupę gestapowców i Niemców, którzy się schronili na strychach domów w Śródmieściu. Ponieważ byli uzbrojeni, więc oni strzelali wzdłuż barykad. Bardzo dużo ludzi zginęło z ich rąk. Oni byli już właściwie w sytuacji rozpaczliwej. Jasną było rzeczą, że jak ich złapią to wszyscy zginą, więc oni postanowili walczyć. No i siedzieli tam po jednym albo po dwóch, albo po trzech na strychach i strzelali na opracowany już teren. Trzeba było ich w nocy wypatrzeć i zastrzelić.
W dzień wypatrzeć, skąd oni strzelają, a w nocy ich zaskoczyć i zastrzelić.
Na udziale w takiej ekipie.
Nie, już żeby w nocy pójść z takim patrolem i ich wykończyć.
Trzy, cztery.
Nie, to było prawie przez miesiąc, bo nie było innego sposobu wytępić tego robactwa. Przechodzi kobieta z dzieckiem, a on w nią strzela.
No i chciał, i takie dostałem polecenie: „Pójdziesz z tym patrolem”.
Może i dlatego. Trudno mi powiedzieć. Robiliśmy również wypady po broń. Sowieci zrzucali z samolotów, z kukuruźników, worki z bronią. Tylko co oni zrzucali? Zrzucali naboje do radzieckich pepesz, które lądowały pogięte. Zrzucali tą broń, która również często pękała. Zamiast zrzucić nam niemiecką zdobytą broń, która by pasowała do wszystkiego, którą mieli Powstańcy. Na co nam naboje do pepeszy, jak myśmy nie mieli pepeszy. I jeszcze musieliśmy o tą broń walczyć, dlatego że w rejonie BGK byli AL-owcy, był oddział AL-u. Oni mieli kontakt z Rosjanami, oni wiedzieli, kiedy spadną te worki i już szykowali patrole, żeby… Nieraz była szarpanina, żeby te worki im zabrać. To bardzo mały pożytek był z tego. Suchary, swinnaja tuszonka, takie rzeczy.
Oddziały AL-u… Sztab AL-u zginął na Nowym Mieście, zbombardowany. Prawie wszyscy zginęli. Oddziały AL-u liczyły 270 ludzi, więc w porównaniu z Powstańcami była to minimalna grupa. Druga sprawa, Polacy w czasie Powstania, niektóre kompanie zaczęły kombinować, że Warszawę zajmą Rosjanie, nie [brygada] spadochronowa Sosabowskiego z Londynu. No i sytuacja była taka, że niektóre oddziałki Armii Krajowej przechodziły na stronę AL-u. U nas była taka kompania na Śniadeckich, która w całości właściwie przeszła na stronę AL-u, licząc, że Warszawa będzie zajęta przez Rosjan i że oni wyjdą na bohaterów. Oni wszyscy awansowali o jeden stopień wojskowy. Czyli jak był porucznik, to zostawał kapitanem i w ten sposób AL kupował sobie tych ludzi, dając im od razu [wyższe stopnie]. Później jak Armia Krajowa wychodziła do niewoli i kapitulacja nie objęła Armii Ludowej, to oni się meldowali z powrotem do naszego oddziału, że oni przepraszają, że nie chcieli zdradzić, że to czy tamto. „Golski” im darował to, tylko mówił: „Wrócicie do dawnych stopni”. No i ten kapitan z powrotem się robił porucznikiem i tak poszedł do niewoli i tak się uratował, bo tak to Niemcy by ich wszystkich rozwalili przecież. Tak że Powstanie obfitowało w różne takie niespodziewane zupełnie obrazki. Ale widziałem dowódcę tej kompanii po wojnie w mundurze pułkownika.
No miał jakieś ciągoty lewicowe i wykorzystał to.
To była jakaś taka zbiorcza kompania, która siedziała przy placu Zbawiciela, jak ulica 6 Sierpnia wpada do placu Zbawiciela, to w tym rejonie. Tam był zdobyty szpital niemiecki, w którym były zapasy żywności, co w owym czasie było bardzo atrakcyjne. No i moja szkoła, która była dobra na koszary.
Nie i nie chcę go wymieniać.
Nie chcę wymieniać ani nazwiska, ani dowódcy kompanii, bo uważam, że to nieładny szczegół jego życiorysu i że powinien się wstydzić.
No jest! Ale to kto inny niech powie.
Nie, mniej więcej w połowie Powstania, na skutek jakiegoś donosu, jakiegoś szpiega, Niemcy się zorientowali, że na Architekturze są Powstańcy. Krzyk się zrobił straszliwy, bo lecą samoloty pewnie rosyjskie, a może amerykańskie, a może angielskie, a okazało się, że niemieckie i zbombardowały Architekturę. Bomby spadły między innymi na gmach główny Architektury i to tak lejowato. Akurat ten lej wypadł na stół, przy którym siedział dowódca magazynu żywnościowego sierżant „Topór” i akurat go zabił. Ale tych bomb trafiło kilka, zginęło [kilka] łączniczek, ten szpital był trochę rozwalony i było jasne, że Niemcy wiedzą, gdzie jest jądro tego całego odcinka.
Tak, byłem. Zresztą w zabawny sposób, dlatego że siedziałem w owym czasie na pierwszym piętrze [na] sedesie i jak spadła bomba, to musieli mnie… a miałem cały mundur opuszczony, bo inaczej to w ogóle nie można było. No i z trudem zacząłem się z tego wygrzebywać. Musieli mi drabinę przystawić. Taki pył był, w którym nic właściwie nie było widać.
To były tragiczne momenty, ale były i bardzo wesołe. Na przykład występy Fogga w gmachu Architektury. Wielokrotnie nam śpiewał, bardzo wszystko było elegancko. Jeszcze chyba pani Kwiatkowska była z nim, ale Fogg był głównym wykonawcą. Tak że nie wszystkie te… Romanse różne były między… Kapelan chodził i mówił: „Nie tapczanić chłopcy, nie tapczanić”. Tak że były i takie weselsze jakieś strony tej całej wojny.
Tak, później miał kawiarnię po wojnie i pierwsze spotkanie byłych żołnierzy 3. Batalionu było u niego w mieszkaniu. Obiad zafundował całemu towarzystwu na Mokotowie w jakiejś willi i byłem na tym spotkaniu. Czyli w jakiś sposób był troszkę bliżej związany akurat z waszym oddziałem?
Tak, zdecydowanie tak. On tam musiał gdzieś mieszkać, trudno mi powiedzieć. Nie znam tej historii tak blisko. Ale śpiewał nam wielokrotnie.
Tak.
Półtorej godziny.
Właśnie w tym wielkim holu, gdzie są schody na górę, i on śpiewał. Bardzo było przyjemne.
Nie pamiętam… Ekiert?… Ale nie pamiętam.
Nie, chyba ktoś mu akompaniował. Nie pamiętam techniki tego koncertu, ale było to bardzo miłym przerywnikiem w każdym razie. I on tam uczył żołnierzy hymnu batalionu pancernego. Był taki hymn, jeszcze przedwojenny, który trochę został w czasie Powstania zmieniony i którego właśnie Fogg uczył żołnierzy, żeby umieli ładnie to zaśpiewać.
Tak jest.
Sto pięćdziesiąt, sto…
„Gdy czołgi jadą, z całą paradą, Będzie zabawa, będzie bal. Ludzie, ulice, na gąsienice, Moc kwiatów spada, błyszczy stal”. To właśnie była ta piosenka pancerniaków.
Nie.
W pewnym sensie tak.
Nie, [była też] pani Mira Zimińska, która występowała razem z Foggiem i która mieszkała na Noakowskiego, ale tak, to chyba nie.
Ale dla szesnastoletniego chłopca cała ta wielka wojna to nie była tragedia, to była zabawa w wojnę. Wychodzimy z okresu, kiedy się bawimy na mapie i toczymy grę wojenną, a zaczynamy rzeczywiście strzelać.
Nie, absolutnie. Nie było momentu poza tym bombardowaniem Marszałkowskiej, żebym ja się bał.
Tak, pogrzeby były dosyć częste. W Architekturze jest taki park mały w środku, na tyłach wszystkich zabudowań i tam po pewnym okresie był grób koło grobu. Te sto dwadzieścia osób w większości zostało tam pochowanych. No a po wojnie była akcja ekshumacyjna i się tych nieboszczyków transportowało na cmentarz wojskowy.
W gruncie rzeczy nie. To znaczy wszyscy byli tak zajęci wojną, patrolami i niewyspani, zdenerwowani i szukający jedzenia, że takich prawdziwych przyjaźni, których bym wyniósł z Powstania, to właściwie nie było.
Z żywnością na początku było znakomicie. To znaczy cała okoliczna ludność nas żywiła i to dobrze. Ale po jakimś tygodniu już się tym paniom wszystkim sprzykrzyło i zaczęło być [żywność] z magazynów intendentury. Ale konie się skończyły, psy się skończyły, no już nie było z czego tego wszystkiego gotować. No i wychodziły patrole do „Haberbuscha”. Nie wiem, czy panowie wiedzą, gdzie był browar „Haberbuscha”? Na ulicy Grzybowskiej ogromny browar i tam były zapasy jęczmienia, które w workach transportowano do Śródmieścia, całe patrole szły. Pamiętam, że były duże zapasy, kilkadziesiąt ton tego jęczmienia, bo dla Niemców piwo to podstawowy napój. No i zaczęła być ta „pluj-kasza” ohydna. To było tak, że człowiek zjadł łyżkę, a później musiał piętnaście minut pluć te plewy, bo to zboże było nieczyszczone, tylko tak. Więc to było rozpaczliwe.
Jeszcze kontynuując opowiadanie o pierwszych dniach Powstania, chciałem jeszcze wspomnieć o ogromnym sukcesie czy ogromnym wydarzeniu, którym było aresztowanie łączniczki Pułku „Jeleń”, 8. pułk ułanów. To był oddział, który atakował z Pola Mokotowskiego straż ogniową, to znaczy ten budynek straży ogniowej. Dowódca tego oddziału, który zresztą został rozbity i nie zdobył tej straży ogniowej… Część przyłączyła się do nas, a część była na Mokotowie, na południe uciekła. On wysłał łączniczkę i ona zostawiła torebkę na stole. On tak jakoś odruchowo wziął i otworzył tą torebkę i znalazł rewolwer, znalazł papiery z gestapo i znalazł takie upoważnienie, że władze niemieckie mają popierać każdy jej krok. Jak wróciła, została aresztowana, doprowadzona na Architekturę i tam przesłuchiwana. Okazało się, że jest córką junkra pruskiego i oświadczyła, że ona to robiła ze względu na swój stosunek do Polaków i że ona nienawidzi Polaków i tym uzasadniała swoją działalność. Została następnego dnia rozstrzelana.
Tak widziałem, dlatego że nasza policja, to znaczy ten Korpus Bezpieczeństwa przesłuchiwał częściowo w mojej obecności, tak że… To była młoda kobieta, lat jakieś trzydzieści pięć, czterdzieści, wysportowana. Miała fotografię z jazdy konnej w tych swoich papierach. No, jednym słowem, to ważny szpieg, który został unieszkodliwiony. Więc to jedna [ze] spraw, którą chciałem opowiedzieć.
Absolutnie bezczelna.
Ona sobie zdawała sprawę, miała legitymację z gestapo, to czego ona mogła oczekiwać. W tym Korpusie Bezpieczeństwa służyło kilka osób, które straciły najbliższych w jakichś tragicznych okolicznościach. Znałem kolegę z tego działu, który na kolbie zaznaczał zlikwidowanych Niemców. Tak że to była grupa bardzo brutalna, muszę powiedzieć. Tak że ona nie miała żadnych szans. Druga sprawa, o której chciałem wspomnieć, to… Mówimy o młodzieży, która z okolicznych domów dołączyła do Batalionu „Golski”. Przykładem klasycznym jest sytuacja mojego kolegi w tym samym wieku, który dołączył do nas, a później został profesorem historii na uniwersytecie. To był profesor Antoni Mączak, bardzo mądry, miły kolega, który niestety już nie żyje. Ale on właśnie pochodził z tych domów, które były w okolicy. A takich było bardzo wielu.
Mnie jest trudno powiedzieć. Jego ojciec był nauczycielem gimnazjalnym. Ktoś musiał poświadczyć jego [wiarygodność]. Dla przykładu, żeby nie było takich sytuacji, jak z córką tego junkra pruskiego. Ale musiał być znany jednak. To wybitnie inteligentny chłopak.
Były ograniczenia, ale trudno było odmówić komuś, kto chciał walczyć. Najwyżej dostał jakieś zadanie, które nie wymagało posiadania broni. Na przykład transport zboża z „Haberbuscha”, o czym już mówiliśmy, z tego browaru. Tak że nie. Na początku przyjmowano bardzo chętnie. Ci Ślązacy, o których opowiadałem, którzy byli jeńcami i wędrowali do obozu pod Marszałkowską, to oni nawet chcieli dołączyć do Armii Krajowej. Nie zostali przyjęci. Parę dni popracowali w dziale gospodarczym, nosili jakieś worki, coś takiego. Ale mimo że oni dobrze mówili po polsku, nie zostali przyjęci.
Na samym początku Powstania, w pierwszych dniach. Bo jeszcze tam się zaplątały nieraz jakieś patrole niemieckie, które się poddały.
Nie, ale w czasie okupacji zetknąłem się ze Słoweńcami i z tą grupą, która żyje koło Chociebuża, przed Berlinem jest taki obszar, który zachował odrębność językową i który zachował kulturę słowiańską. Więc z tych też było parę osób, ale to w czasie okupacji. Natomiast w czasie Powstania nie pamiętam kogoś, który byłby Francuzem czy Anglikiem, nie. Na tym terenie nie było.
Taka największa bitwa, którą stoczył „Golski”, to znaczy oddział „Golskiego”, to była mniej więcej 16 sierpnia. Niemcy uderzyli na Politechnikę od strony Koszykowej, od strony tego szpitala na rogu Chałubińskiego. Ich główną bronią były „goliaty”. To były takie małe czołgi ciągnące za sobą drut i w tym drucie był przewód, którym uruchamiano wybuch tego czołgu. No i tam rozwalano całe ściany tych budynków Politechniki tymi „goliatami”. Później szli saperzy, a później szły normalne oddziały. Ostatni budynek, który się bronił, to był budynek główny Politechniki, ten na placu Politechniki, który się bronił jeszcze ze trzy dni. Polacy mieli za mało broni, za mało amunicji, za mało ludzi. Tamci byli świetnie wyszkoleni i uzbrojeni przede wszystkim. Tak że front się ustalił na linii ulicy Noakowskiego.
Byłem kilka razy, nosiłem rozkazy i kontaktowałem się z dowództwem tego odcinka. Dowódcą był major Falkiewicz, bardzo dzielny oficer, który bezpośrednio koordynował obronę Politechniki.
Oczywiście, z tym że w pewnym okresie była sytuacja taka, że ściągnięto wszystkich z zaplecza na pomoc do budynku Politechniki. To znaczy ściągnięto… Adiutant jego poszedł ze szmajserem… Wszyscy, którzy byli uzbrojeni, ten oddział, o którym tutaj była mowa, ten najlepiej uzbrojony. Wszystko poszło na pomoc Politechnice, a także z sąsiednich odcinków. Też było kilka oddziałów, które ruszyły na pomoc. Politechnika to jest duży kompleks dużych budynków, więc Niemcy zdobywali je po kolei. To tyle chyba co do samego Powstania.
Teren, który opanował Batalion „Golski” stanowił zachodnią część Śródmieścia i tutaj było coś, co by można nazwać wolną Polską. Do końca Powstania działała poczta, działały jakieś komitety pomocy społecznej, działały kuchnie polowe, działały… Ogromnym problemem była woda. Na podwórzu budynku Architektury były dwie studnie wykopane i okoliczna ludność czerpała w nocy wodę z tych studni. Tak że to zostało znakomicie zorganizowane. Wychodziła prasa. Tak że ten odcinek był przykładem, jak mogłaby Warszawa wyglądać, gdyby Powstanie zakończyło się zwycięsko. To znaczy sama wewnętrzna organizacja. Była policja, były sądy, były wszystkie [instytucje]… To zaplecze, wszystko działało.
Tak, „Biuletyn Informacyjny” był przede wszystkim. „Biuletyn Informacyjny” wychodził prawie do końca Powstania. Ale wychodziły także inne konspiracyjne gazety.
Wynikało to z sytuacji, że byłem bardzo dobrze znany „Golskiemu” i że u nas się całą okupację ukrywał, więc oczywistą jest rzeczą, że mama mnie oddała pod jego bezpośrednią opiekę. Ale starałem się tego nie wykorzystywać.
Nieformalnie, bo formalnie byłem w ochronie sztabu. Ale byłem na liście członków sztabu, tak byłem karmiony i taki przydział służbowy miałem.
Adiutantem był porucznik Adamski. W cywilu był szwagrem „Golskiego”, no i on spełniał rolę adiutanta, jeżeli było coś naprawdę potrzeba. Tak na przykład przeniósł się na Politechnikę w okresie jej obrony, brał udział bezpośrednio w tych walkach. Bo ja tylko nosiłem rozkazy i uzupełnianie amunicji, takie rzeczy.
Adiutant to jest ten, który towarzyszy dowódcy na każdym kroku i spełnia rozkazy, jakie mu wyda.
Tak, oczywiście. To byłem na podorędziu, pierwszym, którego „Golski” używał do jakichś niezwykłych wypadków, jak na przykład polowanie na tych „gołębiarzy”.
Tak, pamiętam, nawet tragicznie. To znaczy w pewnym momencie pojawiły się te czterosilnikowe samoloty, które zrzuciły zrzuty. Niestety na naszym odcinku zrzucono te zrzuty na Pole Mokotowskie i przejęli je Niemcy.
Nawet chciałem powiedzieć na samym końcu tej opowieści, że przy końcu Powstania, po Powstaniu byłem w batalionie wartowniczym, który pilnował, żeby nie zostało rozkradzione to mienie, które zostało. Stałem na warcie od ulicy Lwowskiej, przy wejściu do Architektury i po drugiej stronie tej bramy stał żandarm niemiecki, który miał stena i część oporządzenia angielskiego. Więc to było oczywiście pokazane, żeby nas zgnoić, żeby nam dokuczyć, że nawet te zrzuty to nie my dostaliśmy, tylko oni. To było zresztą bardzo przykre.
Tak, to znaczy przez ostatnie trzy tygodnie Powstania sztab wyniósł się z Architektury, która była wykryta przez Niemców jako ognisko dowodzenia, i przeniósł się na pierwszą linię frontu, bo paradoksalnie tam było najbezpieczniej. Przenieśliśmy się chyba na Noakowskiego 12 i sztab mieścił się na parterze tego budynku, wysokiego zresztą bardzo, tam chyba siedem czy osiem pięter jest i tam urzędował. Przenieśliśmy tam zapasy granatów, zapasy amunicji, to wszystko, czym obrósł sztab, wszystkie dobra, jakie sztab miał, i tam zostało zakopane archiwum batalionu na podwórzu, które zresztą po wojnie przejęło MSW.
Jak już mówiłem Batalion „Golskiego” stracił mniej więcej, [licząc] w zabitych, dziesięć procent. To było znacznie mniej niż na Starówce czy na Woli. Tak że tutaj jednak było troszkę bezpieczniej. Ale żeby były jakieś… Owszem, były rozmowy, już opowiadałem o tym, że na Śniadeckich stacjonowała kompania, która komunizowała i która doszła do wniosku, że jak zajmą Warszawę Rosjanie, Sowieci, to my będziemy w bardzo złej sytuacji, i oni przeszli na stronę AL. Takie rzeczy oczywiście były przy końcu Powstania, dlatego że ludzie sobie zdawali sprawę, że albo Rosjanie nas uratują, albo pójdziemy wszyscy do niewoli w najlepszym razie.
Tak.
To już był wrzesień i „Golski” porządkował dokumentację swoich ludzi i w tym układzie zostałem awansowany na starszego strzelca, z czego byłem bardzo dumny, jedna belka i odznaczony brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami, za zasługi w sztabie „Golskiego”. No i dostaliśmy żołd. Żołd wypłacono oficerom w dolarach, a żołnierzom w tak zwanych młynarkach.
Nie, takich rzeczy nie pamiętam.
Mimo to działali bardzo dzielnie. [..] Między innymi wysłano duży patrol na Książęcą w obronie ataku niemieckiego z Czerniakowa na górę. No i ten oddziałek się bardzo dzielnie bronił. Poza tym wysłano oddział na zdobycie budynku tak zwanej małej PAST-y. To były centrale telefoniczne, na Zielnej i na Pięknej. Zdobycie budynku „małej PAST-y” też było ważnym wydarzeniem wojskowym na terenie Śródmieścia, bo ten budynek PAST-y siedział w samym środku. [Brał w tym udział oddział wydzielony z naszego batalionu].
No tak, ale ten budynek „małej PAST-y” zdobył „Golski”, w pewnym okresie. Oni strychem się dostali do tego i Niemcy uciekli.
Najgorsze było to bombardowanie bezpośrednie Architektury, bo to było… Człowiek jest bezradny. […] No i robiło wrażenie, że wszystko się wali. To było chyba dla mnie osobiście najtragiczniejsze.
Dla mnie osobiście to szczególnie ciepłe było pożegnanie z batalionem, jak szedł do niewoli, dlatego że roznosiłem [ostatnie] rozkazy. Batalion wychodził przez plac przed Politechniką, zaraz tam musieli oddać broń i żegnałem kolejne kompanie. Wszyscy krzyczeli: „»Admirał«, chodź z nami!”. A już wiedziałem, że mam rozkaz zostać z batalionem wartowniczym i że z nimi nie wyjdę z Warszawy. A taka służba wojskowa, która jest jednocześnie połączona z ogromnym niebezpieczeństwem, bardzo łączy. To rzeczywiście są czasem przyjaciele na całe życie. […] Uczciwie mówię, że płakałem. To niby nie jest szlachetne dla mężczyzny, ale miało miejsce.
Batalion został przechrzczony na batalion któregoś pułku, którejś dywizji. Nie pamiętam, jakie to jednostki wchodziły w rachubę. To jedna rzecz. No a druga, to część osób zakopała broń, część osób unieszkodliwiła broń, złamała iglicę, a reszta rzucała na stos możliwie popsutą broń.
Nie, Powstańcy byli w tragicznym nastroju. Nikt nam nie pomógł właściwie, poza tymi nielicznymi zrzutami z Włoch, no i tymi zrzutami sowieckimi, które były bez sensu. To jest jedna rzecz. Druga rzecz, Niemcy mieli tak ogromną przewagę, że właściwie zniszczyli jądro państwa [podziemnego]. Warszawa była największym ośrodkiem oporu w owym czasie. Wszystko poszło w diabły. Tak że nastrój nie był nadzwyczajny.
Tak.
Nie, widocznie musiał iść na początku. Nie umiem powiedzieć. Przecież on szedł w towarzystwie swojego sztabu. I oni zresztą byli w osobnym obozie później po Powstaniu. Tak że niestety pana generała nie miałem przyjemności [widzieć]. Najwyżsi dowódcy, z którymi się zetknąłem, to byli dowódcy Obwodu Warszawa Śródmieście-Południe, właśnie w tym sztabie na placu Trzech Krzyży, właściwie na Mokotowskiej przy placu Trzech Krzyży. To był pułkownik „Sławbor”… Już nie pamiętam. To były najwyższe szarże, z którymi się zetknąłem. Przecież miałem szesnaście lat.
Wyszedłem w październiku, mniej więcej 5, 6 października, w układzie, gdzie część tego batalionu wartowniczego zamieniono na szpital PCK. Myśmy dostali fartuchy i papiery niemieckie, że jesteśmy członkami Czerwonego Krzyża i jesteśmy ewakuującym się szpitalem. Z nami wychodziło kilku lekarzy oraz kilka takich osób, które zostały tam protekcyjnie umieszczone. Na przykład moja mama, mój brat. W tym układzie wychodziliśmy z Warszawy, no i przez kordon żandarmerii niemieckiej, która się zachowywała niezupełnie grzecznie. W pewnym momencie ten lekarz, który nami dowodził, jakoś mu się udało powiedzieć, że ten szpital przewidziany jest do Milanówka. No i wyrwaliśmy się z tego kordonu, takiego podwójnego i przeszliśmy do linii kolejki elektrycznej.
U nas był na podwórzu budynek, który stanowił szpital. Ten szpital zostawił po sobie łóżka, pościel, lekarstwa, narzędzia chirurgiczne i tak dalej. Więc oczywiście mógł stać się łatwym łupem Niemców. Widocznie to było w protokole kapitulacji, że Polacy mają prawo tego typu urządzenia zabrać. Był na Lwowskiej szpital Sano, bardzo dobrze prowadzony przez znakomitych chirurgów. Więc przypuszczam, że to między innymi było tą rzeczą, którą chroniono. Trudno powiedzieć o dobrach kultury, ale też do pewnego stopnia udało się przecież wyewakuować Muzeum Narodowe. Więc przypuszczam, że ten batalion właśnie do takich celów służył, żeby się Niemcy nie zachowywali grabieżczo. To znaczy, żeby nie rabowali w sposób oczywisty. Chociaż w końcu właściwie spalili Warszawę. Więcej budynków spaliło się w Śródmieściu Warszawy z powodu popowstaniowej akcji niemieckiej palenia Warszawy. Szły oddziały, które miały miotacze płomieni i które kolejno podpalały dom po domu. Nie wszystko zburzyły bomby.
Dostałem taki rozkaz. Między innymi w tym oddziale był porucznik „Norbert”, o którym wspominałem, z którym prowadziliśmy tych jeńców. On był zrzutkiem z Anglii i pełnił rolę oficera informacyjnego w batalionie. To był w gruncie rzeczy kontrwywiad. On szedł do Częstochowy, miał rozkaz, że ma się wydostać z Warszawy i udać się do Częstochowy, gdzie się zorganizuje nowa Komenda Główna Armii Krajowej. I on wychodził z [naszym] szpitalem. Więc tam było parę osób [tajnych], które chciano wyewakuować z Warszawy.
Jak najbardziej. I długo ze mną rozmawiał, żeby mi to wytłumaczyć, że stracę szkołę, nie będę miał możliwości się uczenia, jak pójdę z nimi do niewoli, mam zostać i dalej tutaj działać.
Tak. I tam też była tragiczna sytuacja, dlatego że uciekło bardzo dużo osób z Warszawy i sporo żołnierzy Armii Krajowej dostało się do Milanówka. Niemcy wpuścili patrole żandarmerii, które łapały młodzież, i skierowywali ich do Oświęcimia albo na roboty, albo do obozów jenieckich. No i te momenty, jak taki patrol szedł, jak wszedł do willi, w której myśmy byli (myśmy się z bratem ukrywali w takim skosie dachu i oni weszli do tej części wysokiej), to były takie bardzo nieprzyjemne; jak te buty twarde waliły o podłogę, a my za taką cienką ścianką siedzieliśmy i baliśmy się. Tak że to nie było specjalnie dobre miejsce do tego, żeby się ukrywać. Moi gospodarze zresztą zabrali mi wszystko, co miałem z Powstania, legitymację służbową i dokumenty wszystkie, które wyniosłem ze sobą. Tak że wszystko straciłem, bo oni się bali po prostu, że ich rozstrzelają.
Byliśmy jakieś trzy miesiące, a potem przyjechał mój stryj z Rawy Mazowieckiej takim wozem zaprzężonym w dwa konie i wywiózł nas do Rawy Mazowieckiej, gdzie spędziłem następne dni i gdzie przeżyłem jeszcze gorsze bombardowanie niż w Warszawie. Dlatego że Rosjanie bombardowali zaplecze frontu niemieckiego i akurat padło na Rawę i tak stłukli Rawę, że widziałem na podwórzu [naszego] domu kobietę, która miała rozcięty pośladek tak jak wieprzowinę, zupełnie tak aż do kości. Nie było to przyjemne.
Tam doczekaliśmy przejścia frontu. Mój stryj, który był kierownikiem apteki i komendantem straży ogniowej miasta Rawy, przyszykował szampan francuski dla pierwszego polskiego oficera, który wkroczy do Rawy. Okazało się, że jest dwóch w polskich mundurach i obaj płynnie mówią tylko po rosyjsku.
No nie wiem, czy ich poczęstował, ale w każdym razie był srodze rozczarowany.
Wchodzących Rosjan… Mało nie zostałem rozstrzelany, bo myśmy mieszkali w takim dworku poza Rawą, uciekliśmy z Rawy. Krążyłem między mieszkaniem stryja a tym dworkiem. Miałem psa ogromnego i niemiecką kurtkę polową na sobie. To wystarczyło, żeby mnie złapali Rosjanie i chcieli rozstrzelać jako Niemca. Z trudem mnie wybronili.
Tak, oni zaprowadzili do tego dworku akurat mnie. Tak że to nie było przyjemne.
Nie. Dawaj sabaku. Oni chcieli psa ukraść, a później zorientowali się, że mam jakąś część niemieckiego umundurowania na sobie, no i chcieli mnie po prostu rozwalić jako szpiega.
Niezbyt miłe wspomnienia.
Tak.
Warszawa była morzem gruzów. Na Marszałkowskiej było do pierwszego piętra gruzów na jezdni. Domy były zniszczone, spalone, smród, popioły, żadnych sklepów, nic. Sprawdziłem piwnicę mojego domu, czy tam coś ocalało. Okazało się, że nic. A później poszedłem do mieszkania „Golskiego” i wziąłem taką grubą książkę historyczną Sobieskiego, żelazko dla mamy i z tym ruszyłem z powrotem.
Nie, ja wróciłem z powrotem, bo byłem wysłany jako patrol wstępny.
W ogóle poszedłem do Warszawy sam. Poszedłem zobaczyć, co ocalało, czy dom jest. Dom był spalony. Nic nie ocalało.
W styczniu, tak mniej więcej 25 stycznia, około tygodnia po zajęciu Warszawy. Tak że to też było tragiczne zupełnie wspomnienie. A później wracałem samochodem, ciężarówką, za litr spirytusu z Rosjanami. W pewnym momencie (to była kolumna) zaczęli coś krzyczeć i w biegu mnie wyrzucili z tej ciężarówki. Widocznie jakiś oficer protestował, żeby nie brać cywilów. Też bardzo nieprzyjemne.
Mniej więcej w lutym. W lutym zajęliśmy jakieś puste mieszkanie, obok Wiecheckiego, Wiecha, tego słynnego, który też tam mieszkał na którymś piętrze. Później przenieśliśmy się do jeszcze innego pustego mieszkania. Było sporo takich pustostanów, w których można było się zaczepić. Przeżyliśmy kolejny okres głodu. Nie było pieniędzy nowych, było trochę dziesięciozłotówek srebrnych. Matka sprzedawała papierosy na placu, który był w miejscu dzisiejszego Pałacu Kultury, w samym środku miasta. Miała taką wywieszkę i handlowała papierosami. Myśmy z bratem fabrykowali ocet i rozwoziliśmy po pierwszych knajpach. To byli najlepsi klienci, te knajpy, bo sklepów prawie nie było. No i tak jakoś przetrwaliśmy. Mama wkrótce się dostała do szpitala, dostała etat i ta straszna nędza się skończyła.
Nie, były karbidówki.
Bo ja wiem? „Jeszcze dwie damy z walizami i już odjeżdżamy”. Taki był prywatny transport na Pragę. Myśmy z bratem w pewnym okresie z oficerem z batalionu, majorem, szyby szklili w Warszawie. To znaczy jeździliśmy wozem z koniem i wstawialiśmy nowe szyby za pieniądze i to były pierwsze pieniądze, jakie w ogóle mieliśmy. Ale generalnie było bardzo ciężko, bardzo ciężko. Można by porównać ten okres tylko z 1939 rokiem, powiedzmy, tak między wrześniem a lutym 1940 roku.
Władze nie bardzo wiedziały, na szczęście. Problem był z harcerstwem, dlatego że z miejsca się zapisałem z powrotem do harcerstwa. Co prawda było to ZHP, a nie HR, ale było to harcerstwo. Wszyscy harcerze starzy z powrotem starali się tam skupić. Więc tam właściwie do lat pięćdziesiątych z tymi harcerzami dali spokój. Organizowaliśmy obozy, jakiś piękny obóz wędrowny na Śląsku, piękny obóz wędrowny wzdłuż morza. Staraliśmy się poznać te nowe tereny, które Polsce przypadły, ale nie było jakiegoś ogromnego politycznego nacisku. No a po pewnym czasie się znalazł…
Nie, w Powstaniu nie. Ale że w ogóle byłem w Armii Krajowej, o to tak.
Polegało na tym, że byłem zastępcą komendanta hufca Warszawa Śródmieście i w pewnym momencie jakiś partyjny zwrócił uwagę, że jestem ideologicznie nieodpowiedni i kazał mnie wyrzucić. Zrobiono ogromne posiedzenie [funkcyjnych] wszystkich z hufca i hufcowy przedstawił ten wniosek. Koledzy się nie zgodzili, to znaczy powiedzieli, żeby mi udzielić bezterminowego urlopu. No i tak oficjalnie rozstałem się z harcerstwem, w tym pierwszym rzucie. Bo później w 1956 roku było jeszcze trochę nawrotu, a teraz trzeci nawrót był, z tych dwudziestu ostatnich lat.
Z jednej strony bardzo pozytywnie, to znaczy chodziłem na studiach w mundurze harcerskim z odznaczeniami, więc miało to pozytywny skutek, bo wybrano mnie starostą kursu. Jednym słowem, udzielano mi pewnego kredytu zaufania. Ale jednocześnie był problem dalszej kariery lekarskiej i akademickiej i tu miałem duże trudności. Sześć razy stawałem na komisji, która decydowała o tym, czy wyjadę na daleką prowincję, czy zostanę w Warszawie. To raz. Druga rzecz, jak już [zaliczyłem] podstawowe wykształcenie akademickie, to znaczy skończyłem studia, zaliczyłem doktorat, zaliczyłem habilitację, no to się okazało, że jestem nieodpowiedni ideologicznie i sześć lat czekałem na etat docenta. Później powiały lepsze wiatry i bardzo szybko awansowałem. Tak że… Teraz może warto powiedzieć jeszcze o okresie powojennym, co się działo z żołnierzami „Golskiego”.
Nie, nie umiem powiedzieć dlaczego, ale „Golski” się nie odezwał. Może bał się nam zaszkodzić po prostu, ale się nie odezwał. Poza tym on miał zobowiązania materialne wobec matki za ten okres ukrywania się u nas, a on tam sam biedę klepał, bo był robotnikiem instalującym linie elektryczne w Argentynie. Niebezpieczna praca, marnie płatna. Tak że on bardzo trudno miał tam się jakoś zorganizować. Wszystkim się wydaje, że jak człowiek jest na Zachodzie, to już rzeka pieniędzy do niego należy, nieprawda. A po wojnie, jak już umarł, to było zebranie byłych żołnierzy Armii Krajowej Batalionu „Golski” i była zrzutka na pomnik, na płytę i na napisy. Zrobili porządną płytę z petką, no i w Montewideo czy [w innym mieście] – nie wiem, gdzie on jest pochowany – ufundowano „Golskiemu” porządne miejsce na cmentarzu, z zaznaczeniem, kto to jest.
Tak, chciałem powiedzieć, że pierwsza powstała grupa, która zorganizowała się jako komisja historyczna. Tą grupą rządził porucznik „Zarzycki”, to znaczy prawdziwe nazwisko Bruliński i zebrał prawie… Dwieście chyba, czy dwieście pięćdziesiąt mniej więcej, relacji z Powstania od kolegów. I ta sama grupa prawie zajęła się ekshumacją. Cmentarz był w ogródku Architektury. Tam jest taki, powiedzmy dwieście metrów kwadratowych ogrodu wewnątrz tego budynku, no i tam był grób przy grobie. Oni to wszystko przenieśli na cmentarz wojskowy. A później się zaczęło znów jakoś tak nie bardzo przychylnie patrzeć na tych byłych żołnierzy Armii Krajowej i trochę to ustało, aż do okresu „Solidarności”, gdzie oczywiście wszystko wybuchło na nowo. Później dodano jakieś niewielkie dodatki do emerytury, co też było momentem scalającym. No i w tej chwili ta grupa byłych żołnierzy podzieliła się na dwie. Jedna jest przy Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej, a druga została zmuszona do tego, żeby była osobno. Między innymi jestem prezesem tej drugiej grupy. Zostaliśmy zmuszeni, dlatego że zebraliśmy materiały do grubej książki o Batalionie „Golski”, opartej na tych kilkuset relacjach, które zebrał kolega Bruliński. Pozostała grupa przy Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej zdecydowała, żeby tej książki nie wydać, mimo że była ogromna pomoc rektora i senatu Politechniki Warszawskiej. No i rezultat był taki, że kazali oddać te materiały do Archiwum Akt Nowych i w gruncie rzeczy zmarnować to wszystko. Wtedy wpadłem na pomysł, że można by stworzyć stowarzyszenie nieduże, które by składało się z żołnierzy „Golskiego”, ale nie będących w ŚZŻAK-u, po to tylko, żeby wydać tę książkę.
Z zawiści. „Dlaczego ty piszesz a nie ja?”. Nie widzę innych [powodów].
Powstała pięć lat potem. Oni zapłacili dziennikarce, która na podstawie tej książki i jeszcze kilku relacji, opracowała na koszt politechniki o połowę chudszą książkę i już nie będącą takim właściwie dokumentem. No ale to później już było. Natomiast w tym pierwszym okresie ta książka była właściwie jedyną, która opisywała losy Batalionu „Golski”. W tej sytuacji znalazłem chyba sześciu czy siedmiu profesorów z różnych uczelni, którzy byli w Batalionie „Golski”, i powiedziałem im, o co chodzi, że chodzi o wydanie książki. Zebraliśmy piętnaście osób i dosyć duże fundusze, bo to i jedna pani nam całe oszczędności oddała, która siostrę straciła, i z Kanady, i z Anglii ci koledzy bardzo nam pomogli i wydaliśmy książkę. A później się okazało, że Bruliński ma tak ogromną energię, że udało się wywalczyć jeszcze nazwę placyku za Politechniką, na rogu Noakowskiego, Koszykowej i Pięknej. Tam jest taki trójkącik, na środku którego była toaleta, a dzisiaj jest restauracyjka wietnamska. [Udało się] nazwać go [imienia] Batalionu „Golski”. Później się okazało, że za sprzedaż tej książki mamy trochę kapitału i za te pieniądze wybudowano duży pomnik, który pan rektor Mańkowski nam udostępnił na Politechnice Warszawskiej. […] Profesor z politechniki nam zrobił projekt tego pomnika, odbyło się uroczyste otwarcie. Był pan prezydent Kaczorowski, kompania honorowa, no w ogóle cały jubel był na politechnice. A poza tym ta grupa się spotyka raz na rok na podwórcu Architektury. Jeszcze tablicę ufundowano w kościele na Górnośląskiej nad Wisłą. Tak że ta grupa była dosyć aktywna, jeżeli chodzi o uruchomienie pewnych rzeczy, których inne oddziały albo nie zrobiły, albo dawno zrobiły.
Mam opinię pozytywną, że tak jak powstanie z 1863 roku, tak jak i teraz, Powstanie jest ogromnym kapitałem emocjonalnym, patriotycznym dla Polaków, żeby pokazać, że można się nie dać. To jest jedno. Druga sprawa, już osobista. Muszę powiedzieć, że najwyżej cenię sobie dwa wyróżnienia. Jedno wyróżnienie to jest Brązowy Krzyż Zasługi Z Mieczami, który dostałem przy końcu Powstania. I drugie wyróżnienie, to jest Oscar Pediatrii, który dostałem dwa lata temu, który ofiarowali mi koledzy pediatrzy, łącznie z trzema najwybitniejszymi polskimi profesorami pediatrii. Tak że to pokazuje jakąś bramę, którą ci żołnierze Armii Krajowej przeszli od walki bezpośredniej, do pracy i do tego, żeby uzyskać sukces w zawodzie.
[Tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo: Wywodzę się z rodziny o tradycjach lekarsko-farmaceutycznych. Dziadek, mgr farmacji Adolf Zalewski był właścicielem apteki w Sterdyni nad Bugiem. Zmobilizowany do armii rosyjskiej na wojnę z Japonią w 1905 roku przepisał aptekę bratu – Tadeuszowi. Ten aptekę sprzedał i kupił inną – w Warszawie przy ulicy Puławskiej róg Willowej. Dziadek szczęśliwie z wojny powrócił i wystarał się o koncesję w Rawie Mazowieckiej, którą prowadził aż do śmierci i którą przejął po nim syn – Kazimierz. Drugi jego syn (mój ojciec) skończył Wydział Lekarski na Uniwersytecie w Dorpacie, na który chętnie wstępowali Polacy, ponieważ językiem wykładowym był tam niemiecki. Zmobilizowany do armii carskiej w stopniu porucznika, przedostał się do Bobrujska, do I Korpusu Polskiego generała Dowbor-Muśnickiego. Korpus ten okrążony przez Niemców, został rozformowany a żołnierze przetransportowani do Wielkopolski. W czasie wojny polsko-bolszewickiej dowodził szpitalem w okolicach Nieszawy, gdzie przejął również dowództwo nad baterią artylerii, z którą bronił linii Wisły przed oddziałami korpusu konnego Gaj-Chana. Wojnę ukończył w stopniu kapitana. Po wojnie, poza pracą lekarską w Szpitalu Św. Łazarza w Warszawie, brał czynny udział w życiu młodzieży akademickiej, między innymi przy reaktywowaniu Korporacji Lechicja, w której w latach 1936 – 1939 pełnił obowiązki prezesa. Być może zostało to odnotowane w aktach NKWD i stało się przyczyną zamordowania go w Katyniu. Matka moja była córką doktora medycyny Juliusza Wiśniewskiego, ordynatora Oddziału Dermatologii Szpitala Ewangelickiego w Warszawie. Mój starszy brat – Witold – ukończył Wydział Farmacji Akademii Medycznej w Warszawie. Pracował w Instytucie Leków na stanowisku kierownika Zakładu Materiałów Medycznych, w stopniu docenta. W czasie Powstania w 1944 roku pełnił obowiązki sanitariusza w kompanii ukrywającej się na Kolonii Staszica. W trakcie ewakuacji tego oddziału przez Pola Mokotowskie został ranny, w następstwie czego zachorował na różę. Ojciec mój, doktor medycyny Jerzy Zalewski, w sierpniu 1939 roku został zmobilizowany, a następnie ewakuowany mniej więcej w połowie wojny, na wschód, razem z całym szpitalem CWSan i w Trembowli dostał się do niewoli sowieckiej, a stamtąd do Kozielska, a z Kozielska do Katynia. Pośmiertnie, uchwałą Sejmu RP mianowany został majorem Wojska Polskiego].
Warszawa, 6 i 8 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski