Anna Maria Wolińska

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę na początek rozmowy powiedzieć, czy pamięta pani lata przedwojenne? Była pani małą dziewczynką, kiedy zaczęła się wojna. Czy pamięta pani, co było przed wojną?

Zadziwiłam kiedyś mamę, narysowawszy schemat naszego mieszkania w Równem na Wołyniu, bo pamiętałam to mieszkanie, pamiętałam, gdzie były moje lalki, pamiętałam wnętrze. Pamiętam różne takie wydarzenia rodzinne, jak rodzice się ze mną bawili, bo byłam jedynaczką, jak jeździliśmy na spacer do Tynnego, to była taka wieś niedaleko Równego. Bo mówię o Wołyniu, o tym polskim Wołyniu przedwojennym. Tam było bardzo ładnie. Pamiętam, że szłam z tatusiem pomiędzy straganami wołyńskiej wystawy, jaka była w tym miasteczku, to było powiatowe miasto. Pamiętam odwiedziny w przedszkolu, bo tam zanosiłyśmy z mamą jakieś moje zabawki. I byłam zachwycona, że tamte dzieci mają takie małe stoliki, małe krzesełka. Miałam takie, ale to tylko składane, taki typ, jakiego do dzisiaj się używa. Pamiętam także odjazd ojca na front, bo mój ojciec był żołnierzem, był kapitanem artylerii lekkiej. Garnizon wołyński był wcześnie zmobilizowany, oni odjeżdżali około 15 sierpnia, więc to było to pożegnanie na dworcu. Nikt wtedy nie przypuszczał, że widzimy się ostatni raz, ale to było trudne dla nas wszystkich, także i dla mnie, mimo że byłam taka mała. Jeszcze jak pociąg już ruszył, ojciec stał tak w otwartych drzwiach i nasz pies, ten towarzysz polowań rodziców, wyrwał się mamie, wyrwał mamie smycz z ręki i wskoczył do wagonu, żeby z panem razem jechać.

  • Pamięta pani wybuch wojny?

No pamiętam, tak. Rodziny wojskowe ewakuowali z tych… Myśmy mieszkali w budynkach niedaleko koszar, w budynkach rodzin wojskowych. Więc wojsko ewakuowało te rodziny wojskowe do Szpanowa, do wsi Szpanów. W tamtej wsi była cukrownia Radziwiłłów ołyckich. Ale nie do cukrowni, tylko właśnie tam na wsi były wynajęte kwatery z wyżywieniem. Tak że tam nas przewieziono. Można było zabrać tylko jedną walizkę. Mama, nie wiedząc o tym, zapakowała dwie walizki, jedną zostawiła. No takie najpotrzebniejsze rzeczy na kilka dni, no bo przecież wojna się zaraz skończy. Ale w tych ruskich chatach jakoś tak coraz bardziej nieprzychylnie patrzono na tych „polskich panów”. W każdym razie, jak były te ataki, to jeszcze wtedy Armia Czerwona nie przekroczyła, nie wtargnęła do Polski, ale tam były bombardowania, były ataki na to miasto, bądź co bądź garnizonowe. Tak że mama i jej znajome rodziny wojskowe, a byli jeszcze u nas dziadkowie z Warszawy, na wakacje po prostu przyjechali, to przedostaliśmy się właściwie piechotą ze wsi nocą, szło się do cukrowni radziwiłłowskiej, żeby tam być wśród swoich. Tym bardziej że rodzice znali tam ludzi i liczyliśmy, mamy liczyły na przyjęcie.

  • Do którego roku była tam pani z mamą?

W 1939 roku i to stosunkowo szybko uciekałyśmy stamtąd, bo jak bolszewicy weszli, to zrobili tam w cukrowni bardzo dokładną rewizję. I, chwała Bogu, mama i inne panie, które miały w walizkach na przykład broń myśliwską (bo przecież to było kosztowne, a to też trzeba było zakopać), nocą to zakopywali, no a później była rewizja ostra. Trzeba było się spowiadać a kto, a co, a dlaczego tutaj jesteśmy. No i później okazało się, że to się przedłuża. Mama chciała wrócić jednak do domu, do mieszkania. Wynajęła furmankę. Było nas tam mniej więcej dziesięcioro, na takim zwykły drabiniastym wozie chłopskim, Ukrainiec powoził. Miał dwa konie i wiózł nas do nie tak bardzo odległego Równego. Obstąpiła ten cały wóz taka gromada właśnie tych chłopów z widłami na sztorc: Sztosz ty wezesz, tuju zarazu zarezapi. No ale on się okazał jakimś odważnym człowiekiem, przede wszystkim bał się o swoje konie. Więc batem na jedną, na drugą stronę zaciął konie i uciekł razem z nami. No a jak wjechaliśmy w tą główną ulicę Równego, to… To pisałam zresztą o tym w jakiś wspomnieniach, że to w perspektywie wydawało się, że to wylała się czerń. Tak jak u Sienkiewicza ta czerń na tych wielkich polach Ukrainy. Przygarnęli nas inni znajomi, u których zresztą wkrótce zakwaterował się jakiś oficer radziecki.
Mama chciała się dostać do mieszkania, ale to się okazało niemożliwe. Tam stał strażnik i nie można było. Tłumaczyła przecież, że do własnego mieszkania, że tutaj mieszka, że tam są jej rzeczy. Nie. Było chodzenie po najrozmaitszych urzędach. Jeden pozwalał, inny zakazywał. Dobrze się stało, że myśmy tam były, dlatego że byli także w Równem, niedaleko tych dawnych koszar, jeńcy, żołnierze polscy, jeńcy radzieccy. I tam wypatrzył mamę jeden z żołnierzy pułku i powiedział właśnie, co jest z ojcem, że ojciec jest w niewoli, że oni widzieli się w Szepietówce. Tam był ogromny obóz przejściowy i bolszewicy chcieli, namawiali żołnierzy, żeby zrobili samosąd nad oficerami, i nie mogli zrozumieć, że żaden żołnierz nie poszedł na to, dlatego że między żołnierzami i ich oficerami była całkiem dobra komitywa. Oficerowie się troszczyli o żołnierzy, a żołnierze czuli opiekę nad sobą. Więc rozdzielili to, ale dowiedzieliśmy się, że ojciec jest w niewoli, że żyje, bo do tej pory nie było wiadomości. Jeszcze wcześniej, zanim wojska radzieckie wkroczyły, to dowódca ojca, [oficer,] którego adiutantem był ojciec, przyjechał samochodem, osobowym samochodem do Równego i namawiał mamę, żeby pojechała z nim, jego żoną i synem, przez Rumunię, żeby wyjechać z Polski. No ale mama podziękowała, dlatego że czekała na ojca. No gdzież – ojciec może wrócić w każdej chwili. Jakżeż to może być, że mamy nie ma? W każdym razie mama się dostała dwukrotnie do domu. Za pierwszym razem było mniej więcej w porządku. Tak że wzięła trochę ubrań ciepłych, płaszcz ojca, dla siebie, dla mnie jakieś ubrania, trochę pamiątek, dokumentów, fotografii. A za drugim razem jak przyszła, żeby… Bo na tą samą przepustkę mogła drugi raz przyjść. Ale to już była ruina absolutna. Było poprzewracane, połamane stoły, książki wysypane z szafy, porąbane stoły, porąbane meble. Taki duży ładny stół, później mama mówiła, że to był orzech kaukaski, taki długi, owalny stół, tam było pełno porcelany stołowej. To, co mama miała, te zapasy najrozmaitsze, konfitury, nalewki, to co się robi w domu na zimę, i to wszystko takie przemieszane z bielizną stołową, z mundurami ojca i na tym wszystkim ekskrementy. To był taki dowód panowania nad „biełorukami”.

  • Proszę powiedzieć, jak znalazła się pani z mamą w Warszawie?

Mama mi powtarzała żebym nie zapomniała, że nas w tej biedzie naszej uratowali miejscowi Ukraińcy i Żydzi, bo oni mieli dostęp, mieli kontakty z NKWD i powiedzieli, że mama jest na liście. Powiedzieli: „Niech pani wyjeżdża zaraz. Tutaj wszyscy panią znają, nie ma na co czekać. Nikt z nas pani nie obroni, musi pani po prostu wyjechać”. Mama jeszcze pojechała do Kowla po swoją starszą siostrę, która, okazało się, też była na liście. I uciekłyśmy w sześcioro, bo z dziadkami, do Lwowa, do trzeciej siostry, żeby zmienić miejsce pobytu. Okazało się, że ciocia, Maria Burska, która nie mieszkała w budynkach rodzin wojskowych, tylko w cywilnej części Lwowa, niedaleko parku Stryjskiego (to była taka niewielka ulica Peowiaków, na niewielu planach Lwowa ta ulica figuruje), okazało się, że też jest wyrzucona z domu, że też jest u sąsiadów i też jest na liście. Więc po tym Lwowie to trzeba się było przemykać od kwatery do kwatery, w różnych dzielnicach się spało, żeby jakoś można było z jednej strony umknąć przed NKWD, a z drugiej strony zostawić jakiś ślad, gdyby się któryś z ojców pojawił i szukał, czy list jakiś, czy coś. No bo to trzy siostry i trzech oficerów mężów. Zresztą pisałam o tym w takiej publikacji rodzin katyńskich: „Pisane miłością”. To są wspomnienia dzieci o swoich matkach, bo my tych ojców stosunkowo mało pamiętamy, mało znamy. A wśród rodzin katyńskich jest bardzo wiele dzieci pogrobowców, więc to o ojcach trudno pisać. Już wymiera nasze pokolenie, a co dopiero to starsze pokolenie, które ma więcej wspomnień z wydarzeń z ojcami. W każdym razie zdołaliśmy uciec ze Lwowa, z tym że bardzo trudno było wyjechać, bo tam były tłumy tych uciekinierów i z zachodu, i miejscowych, i z Wołynia, i z Podola, i z różnych miejscowości. Kilka razy już ładowano nas do zupełnie przepełnionych pociągów, trzeba było wysiadać, bo to nie ten pociąg, nie w tą stronę jedzie i tak dalej. Wreszcie znalazł się pociąg właściwy.
Pojechaliśmy do Przemyśla, dlatego że była wiadomość, że w Przemyślu jest otwarta granica rosyjsko-niemiecka. Tylko że myśmy dobrnęli do Przemyśla następnego dnia po zamknięciu tej granicy. Znaleźliśmy przytułek w klasztorze Reformatów, bo tam tak się złożyło, że w Przemyślu przeorem, gwardianem (jak to się u reformatów nazywa) był starszy brat tego trzeciego wuja, tej siostry z Kowla. To były trzy siostry, moja mama, Helena z Rutkowskich Wolińska, najstarsza siostra, mama była najmłodsza, najstarsza siostra Jadwiga z Rutkowskich Bobrowska i średnia siostra, Maria z Rutkowskich Burska. Franciszek Burski i Wacław Woliński to artylerzyści, Stanisław Bobrowski piechur. On był szefem sztabu 27. dywizji… Chyba nie, nie pamiętam, której dywizji, przy generale Drapelli, tam był jego prawą ręką. Z Przemyśla mama napisała do apteki do Równego, gdzie my jesteśmy, żeby gdyby przyszedł jakiś sygnał od ojca, no to żeby jakoś zasygnalizować, gdzie nas szukać. A dlaczego do apteki? Dlatego że tę aptekę miał przez długie lata w okresie międzywojennym dziadek, ojciec naszych matek. Jak rozchorował się, zdawał sobie sprawę, że już nie wyjdzie z raka płuc, to sprzedał swojemu współpracownikowi, znakomitemu farmaceucie, panu Marguliesowi i on prowadził tę aptekę (zresztą bardzo dobrze) i właśnie do niego mama napisała, gdzie jesteśmy. Przed Bożym Narodzeniem przyszła kartka via Równe, kartka od mego ojca ze Starobielska, że spotkali się z Franciszkiem Burskim, czyli ze szwagrem, są w Starobielsku, o trzecim szwagrze nic nie wiedzą, no ale że prawdopodobnie to niedługo się sprawa wyjaśni i oni będą mogli wrócić. Przed Bożym Narodzeniem bolszewicy zmienili pieniądze, obudziliśmy się następnego dnia i okazało się, że złotówki nic nie są warte, tylko trzeba mieć rubla. Ale banki nie wymieniały żadnych rubli, ruszył handel wymienny, tylko że myśmy byli w drodze, nie było na co wymieniać tego, no ale matki musiały sobie poradzić. Sprawiałam podobno dość dużo, to znaczy pamiętam, że sprawiałam dość dużo kłopotu, dlatego że byłam bardzo długo chora na kolejne choroby i ciągle w tym łóżku. No ale jak przyszła ta karta, to okazało się, że oni mogą pisać jedną kartę w miesiącu. A ponieważ obie matki odpisały im po pół karty, to już szła korespondencja dwa razy w miesiącu, jeśli w ogóle karty w jedną i w drugą stronę dochodziły, bo nie wszystkie dochodziły. Ostatnia karta od nich była 8 marca. A najstarsza siostra, ciocia Jadzia Bobrowska, nie wiedziała o swoim mężu absolutnie nic. W kwietniu okazało się, że jest możliwość, że niedługo przyjedzie komisja niemiecka i będzie znowu możliwość uzyskania przepustki… Ale nie miejscowej ludności, tylko tych, którzy przyjechali z Polski centralnej. Więc matki musiały popalić swoje książeczki rodzin wojskowych, popaliły wszystkie dokumenty, które znalezione przy rewizji mogły świadczyć o tym, że są stąd, z kresów. A także spaliły te kartki ze Starobielska. Do głowy nikomu nie przyszło, że pali się relikwie. W każdym razie przeszliśmy te… Najpierw jeszcze ten ostatni dzień tych kolejek, bo to się przez kilkanaście dni stało, od rana do nocy w kolejce, bo każdy musiał się zameldować osobiście, i starcy, i niemowlęta. Wczesna wiosna i ten kwiecień bardzo upalny. Tak że mimo kapelusika na głowie dostałam porażenia słonecznego. Podobno kładli mi lód przez całą noc.

  • To wszystko działo się w Przemyślu?

To wszystko działo się w Przemyślu. Już były te przepustki w ręku, matki jechały jako żony nauczycieli z Warszawy, które z wakacji chcą wrócić do siebie, do domu, właśnie Łowicką. Na Łowickiej było mieszkanie mojej mamy, w którym mieszkali dziadkowie. To jeszcze było mieszkanie od przed wojny, bo ten budynek wybudowano w latach 1927/1928. To Spółdzielnia „Szare Domy”. Najpierw była rewizja przeprowadzona przez bolszewików. Pamiętam, jak się zaszywało jeszcze w różne przedziwne miejsca ubrania, resztki biżuterii, jaką matki miały ze sobą, żeby można było to sprzedać, żeby z czegoś można było żyć. Chwała Bogu niczego nie znaleźli, nie wykryli, bolszewicy nas przepuścili i później równie surowa rewizja niemiecka. Bolszewicy, co prawda, mówili do całej tej grupy: „My wiemy, że wy macie jakieś kosztowności ze sobą. No ale już nie ma czasu na to, na dokładniejszą rewizję”. Takim tragiczno-komicznym widokiem były ustawione słoiki z topionym tłuszczem, bo trzeba było jakieś zapasy zrobić. No ale jak ten tłuszcz się roztopił na tym piekielnym słońcu, no to tam pływały te pierścionki, bransoletki. Biedni ludzie, wszystko im pozabierano. Jak Niemcy przeprowadzali nas, bo to przechodziło się przez most kolejowy, jakiś oficer niemiecki wziął babcię pod rękę, żeby łatwiej było babci przechodzić (to z relacji babci znamy), i mówi: „No, nareszcie wychodzi pani spod władzy tych barbarzyńców”. A mama mówi: „Panie, ja sobie zdaję sprawę z tego”. Zresztą rozmowa czystą polszczyzną, mimo że mundur Wehrmachtu. „Ja sobie zdaję sprawę, że zdejmuję z karku but juchtowy dziegciem smarowany, a przyjmuję lakierek wyglansowany. Ale ciężar taki sam”. Nic nie powiedział. Fakt jest faktem, że każdy miał siedzące miejsce, i dzieci, i dorośli. Wszyscy byliśmy policzeni.
Jak przyjechało się do Warszawy… Myśmy jeszcze zajechali na chwilę do Krakowa, do rodziny właśnie tego wuja, o którym nie było żadnej wieści. A dziadkowie pojechali bezpośrednio do Warszawy. W Krakowie okazało się, że wuj siedzi w oflagu i rozpaczliwie szuka żony, bo nic nie wie, co się z nią dzieje, i nie wie, co się dzieje ze szwagrami. Do oflagu można było pisać list, na takim specjalnym blankiecie się pisało. Linijki, żeby nie było za gęsto, wyraźnie. Tam była jakaś ilość słów wyliczona, więc nie można było zbyt drobno pisać. Ma być wyraźnie i nie ma być za dużo. W każdym razie te listy ruszyły z Warszawy, jak znaleźliśmy się już w Warszawie. Zresztą mieszkanie było też okradzione. To nie była okolica tak bardzo zbombardowana w 1939 roku, no ale też… Właściwie nie bardzo wiadomo, kto okradł mieszkanie. W każdym razie te garnitury dziadka, które zostawił, to ulotniły się, został w jednym. Sztućce powynoszone, no różne takie rzeczy. W czteropokojowym mieszkaniu, w tych „Szarych Domach”, było nas ośmioro, bo trzy mamy, troje dzieci, każda z jednym dzieckiem, dwoje dziadków. Później jeszcze zamieszkała w jednym pokoju taka przyjaciółka matek, jeszcze z dzieciństwa, z Wołynia. Myśmy na nią mówili „ciocia”, „ciocia” Maryla Jarzębska. A jeden pokój jednak trzeba było odnająć takim dwóm studentom, bo trzeba było troszkę pomóc finansowo, bo przecież z banku nie można było [nic wziąć], straciły ważność książeczki oszczędnościowe.
  • Oprócz tego z czego żyła rodzina?

Średnia siostra pracowała w aptece, bo ona była farmaceutką, ale to później… Nie. Pracowała w RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Więc tam była bardzo niska pensja, ale były deputaty, więc marmolada, czasem makaron. Bo z kartek to poza tym, że ten chleb, to był taki gnieciuch straszny, poza tym że to masło to jak margaryna, to było bardzo mało tego. Warszawa żyła ze szmuglu. Spod lady kupowało się. Na przykład w sklepie ze słodyczami kupowało się jakieś mięso. To tak jak później, już w Polsce Ludowej. Ktoś ze znajomych poradził. Ponieważ mama miała dom, oprócz tego mieszkania dom w Warszawie, dość duży, więc sprzedało się ten duży dom, kupiło się mniejszy, bo chodziło o to, że nie można trzymać pieniędzy, bo one tracą zupełnie na wartości. I z tej nadwyżki od razu kupiła jakiś worek kaszy, worek cukru, worek mąki. Mama była główną kucharką. Myśmy zaczęli chodzić do szkoły, to znaczy siostra już wcześniej chodziła, ta Krysia Bobrowska, ale Julek Burski, o rok starszy ode mnie, wcześniej zaczął, a ja się rozchorowałam.

  • Do której szkoły chodziliście?

Do sióstr niepokalanek, które miały klasztor i szkołę przy ulicy Kazimierzowskiej. Teraz tam jest osiedle jakieś wybudowane i chyba z ogrodu sióstr została tylko jakaś taka rachityczna jabłonka. Bo tam nic nie zostało. W każdym razie bardzo sobie miło wspominam ten krótki okres chodzenia do szkoły. Bo przechorowałam ten rok 1941, a w tym czasie, w 1941 roku zmarł dziadek. Zresztą przez siedem miesięcy leżał sparaliżowany, więc to było bardzo trudne, bo była zaangażowana taka siostra elżbietanka, która umiała się tak ciężko chorym zająć, bo matki, mimo że młode kobiety, [bardzo się opiekowały]. Przecież moja mama miała dwadzieścia osiem lat, jak wojna wybuchła, to nie umiały tego ciężaru… Dziadek był wysoki, tęgi i sparaliżowany, więc trzeba go było umieć jakoś umyć, przesłać łóżko, wyklepać. Bardzo był dobrze zaopiekowany, jak to się teraz mówi pięknie. Siostra była bardzo miła i jeszcze z nami się bawiła, jak miała czas. A to jakichś haftów uczyła, a to jakieś z plasteliny lepiliśmy figurki, a to się szyło coś. W każdym razie jak zorientowała się, że dostaje o wiele większą porcję obiadu niż matki, to zaprotestowała i dzieliła ten obiad z babcią. Ale bardzo nam pomogła. W każdym razie to była ta główna możliwość egzystencji. No i sprzedawało się biżuterię. Mówiłam, że rozchorowałam się. To był podobno jakiś wysięg na tle gruźliczym w płucach i zabrali mnie do szpitala. Pamiętam ten szpital, zresztą na Litewskiej. Byłam pierwszy raz bez mamy, pierwszy raz w obcym środowisku i bardzo ciężko chora. Przyjechał kiedyś jakiś stolik, mnóstwo ludzi w białych kitlach, jakaś aparatura, jakieś coś. Wszystkie dzieci się skuliły, żeby oni nie zauważyli, a to mnie właśnie posadzili na tym stole i taką ogromną strzykawką wbitą między żebra… Nie wiedziałam wtedy ani o żebrach, ani o niczym – 1940 rok, to miałam całe pięć lat. Bardzo to bolało, ale podobno (to później mama opowiadała) jakieś hektolitry tego płynu wyciągnęli z płuc. Jakoś udało się uratować i później przez rok leżakowałam, bo lekarze powiedzieli, że: „Nie wywiezie pani córki do Davos, nie można nawet do Zakopanego wywieźć, więc to dzielnica dobra, zielona, z czystym powietrzem. Niech leżakuje, tylko nie na słońcu”. Czytali mi, kto tam miał czas i ochotę, to czytali mi jakieś książeczki, jakieś bajki.
No i wreszcie poszłam do szkoły, do pierwszej klasy, właśnie do tych sióstr i w czasie ferii Bożego Narodzenia szkołę zamknęli. Dlatego że dzieci polskie w czasie okupacji nie miały chodzić do szkół, bo przecież były uniwersytety zamknięte, były gimnazja zamknięte, szkoły zawodowe i niektóre szkoły powszechne. Niepokalanki zamknęli, wobec czego siostry zdjęły suknie, zdjęły kornety i u nas w domu były trzy poziomy kompletów. Bo najstarsza siostra najwyższy poziom, brat wtedy chodził do drugiej klasy, a ja do pierwszej.

  • A siostra do której?

Siostra chodziła do szóstej chyba. Ja jeszcze nie tylko pół pierwszej, ale i drugą klasę też przechodziłam na kompletach, a dopiero do trzeciej klasy przeszłam na pensję Roszkowskiej i Popielowskiej na Bagatelę 14. To jest ten budynek na rogu Bagateli, placu Unii Lubelskiej i Klonowej, taki z wieżyczkami na szczycie. I tam właśnie na najwyższym piętrze była ta szkoła, to była szkoła krawiecka. We wszystkich salach manekiny stały i w tych manekinach były mapy najrozmaitsze, były takie pomoce naukowe.

  • Jak nazywała się pani najlepsza koleżanka?

Najlepsza koleżanka, z którą mam do dzisiaj kontakt, to jest Krysia Wielbikówna-Stopczykowa. Chodziłyśmy do pierwszej klasy, spotkałyśmy się później w piątej klasie, już po Powstaniu i do dzisiaj mamy kontakt. Później jeszcze do tej dwójki doszła, też właśnie w tej piątej klasie Joasia Skrzybanówna-Strzelecka. No i tak do dzisiaj się trzymamy.
W każdym razie u nas wynajęło się mieszkanie takim dwóm studentom. Studenci tajnej politechniki, chyba elektryczność, jakiś Wydział Elektryczny. Pracowali w jakichś warsztatach, żeby mieć kenkartę, i byli w Armii Krajowej. Tak że jeszcze były zajęcia podchorążówki. Zresztą oni są tutaj odnotowani i to z waszych materiałów dowiedziałam się wreszcie, gdzie oni zginęli. Bo wiadomo było, że obydwaj zginęli, ale nie mieliśmy informacji gdzie. Okazuje się, że w Szpitalu Karola i Marii. Oni byli ciężko ranni obydwaj. To Wincenty i Kazimierz Pruszyńscy. Są tutaj w waszych rejestrach akowskich. Ten pan Wicek Pruszyński przygotował piwnicę, żeby w piwnicy można było przy nalotach jakichś, czy właśnie jak już Powstanie wybuchnie, żeby tam można było się schronić. Zresztą ta nasza piwnica dość duża i właśnie dobrze zagospodarowana była schronieniem dla bardzo wielu osób z całej klatki schodowej. O tym, że Powstania może nie być, bo jest niepotrzebne, nikt w naszym środowisku nie mówił. Wiadomo było, że ono wybuchnąć musi. To było oczywiste, tym bardziej właśnie że Niemcy już się cofali, już widać było, że przegrywają. Ale jeszcze w 1943 roku wybuchła sprawa katyńska. Pamiętam to nerwowe wertowanie tej „gadzinówki”, tego Nowego Kuriera Warszawskiego i słuchanie szczekaczek. Nazwiska, wiele nazwisk znajomych, ale naszych ojców nie było. Więc ulga, że przeżyli, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo jak, no ale nie zostali zidentyfikowani. Zresztą wuj Stanisław Bobrowski z oflagu to z całym światem korespondował, żeby szukać szwagrów. Matki zresztą też pisały do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i stamtąd odezwała się pracująca w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu żona sekretarza Paderewskiego, pani Strakaczowa, żona Sylwina Strakacza, sekretarza Paderewskiego. Ponieważ dowiedziała się jakąś okrężną drogą, że jej brat jest w Starobielsku, więc prosiła mamę o jakąś wiadomość, jeśli mama od ojca dostanie jakiś sygnał. Teraz nie mogę sobie przypomnieć jej panieńskiego nazwiska i nie wiem, jak się ten brat nazywał. A już nie mam kogo zapytać, matki nie żyją. Teraz już ja jestem z tego pokolenia, któremu zadaje się pytania. Myślę, że dość dużo pamiętam, ale właśnie nie mam kogo zapytać. W każdym razie to, że Powstanie niepotrzebne, że żeby nie wybuchło czy coś, to w ogóle nie wchodziło w grę. Zresztą tak jak mówi się, to wiadomo przecież, że przez Warszawę ciągnęły te transporty na ciężarówkach, nawet na wozach drabiniastych, obwiązane w opatrunkach te takie kukły rannych żołnierzy. To jest straszny widok.

  • W domu mówiło się o tym, że Powstanie wybuchnie?

Tak.

  • Jaka atmosfera panowała wtedy?

Matki były… Tak teraz sobie uświadamiam, że to chyba były jakieś nadzwyczajne kobiety, dlatego że one nie tworzyły jakiejś atmosfery paniki. Myśmy się właściwie nie bali, bo przecież jak były te najrozmaitsze naloty na Warszawę, ostrzeliwania przez całą okupację… Ale u nas w domu nie było [atmosfery zagrożenia]. No tak, był niepokój, jeśli ktoś nie wracał, dlatego że przecież jeśli się wyszło do miasta, no to nie wiadomo było, czy się wróci, bo można było w łapance stracić wolność. Przecież też nosiło się najrozmaitsze bibuły, nie bibuły, czy właśnie te zakazane zakupy.

  • Czy pani jako dziecko również przenosiła takie bibuły?

To później dopiero dowiedzieliśmy się, że matki się zgodziły na to, że ci nasi właśnie lokatorzy, ci panowie Pruszyńscy… Okazało się, że oni muszą przewieźć jakąś broń. Były pojazdy takie… Ponieważ w ogóle jeszcze nie było tylu samochodów osobowych, a poza tym benzyny nie było, to Warszawa poruszała się na rykszach, tramwaje i ryksze. To była taka ryksza towarowa, czyli siodełko, a zamiast siedzenia, takiego fotela, to była skrzynia z kartoflami, no i dwoje dzieci na kartoflach. A to, że tych kartofli to była bardzo cienka warstwa, to swoją drogą. Ale w każdym razie z dziećmi było bezpieczniej. Ale już jak Powstanie wybuchło, jak dookoła były strzały, to też myśmy nie [czuły strachu]… Chyba, że kazali zejść do piwnicy, to się schodziło niechętnie. Ale tak, to nie.
Jak Powstanie wybuchło, to znaczy zanim wybuchło, to był taki przypadek. Babcia chodziła rano do kościoła na mszę, a po południu na nabożeństwo. I właśnie wybierała się na nabożeństwo popołudniowe do kaplicy jezuitów, bo tam była kaplica Świętego Andrzeja Boboli, obecnie to jest sanktuarium, a wtedy trumna z relikwiami Świętego Andrzeja Boboli była ukryta na Starym Mieście w czasie okupacji. Najpierw w kościele Matki Boskiej Łaskawej, a jak Powstanie wybuchło, to jezuici przenieśli ją do tych głębokich piwnic pod kościołem Świętego Jacka, do dominikanów. Tam zresztą ocalała. Babcia wychodziła na to nabożeństwo, do którego miał służyć jako ministrant Julek, bo on tam właściwie od samego początku wszedł w to grono ministrantów. A ja tuż przed Powstaniem, dlatego że to na początku czerwca, 8 czerwca, to jutro będzie rocznica kolejna, w 1944 roku przystępowałam sama do pierwszej komunii. Bo w trzeciej klasie już byłam u Roszkowskiej i Popielowskiej, a tam dzieci szły do pierwszej komunii w czwartej klasie, a mama chciała już, żebym miała tę uroczystość teraz. Właśnie Julek służył do mszy świętej i sama przystępowałam, przygotowana przez jednego z jezuitów. Spotkała ich na schodach ciocia Marychna, która wracała, biegła z miasta, bo właśnie Wicek do niej przyszedł, żeby wracała do domu, bo zaraz się zacznie, i zawróciła ich. Tak że powiedziała, że nigdzie nie pójdą, musimy być razem. Pobiegł nieco wcześniej, żeby tam się jeszcze pobawić w piłkę, nie w piłkę, kolega z tej samej klatki schodowej, kolega Julka, bo razem mieli służyć do mszy świętej. Powstanie wybuchło, Zbyszek Mikołajczuk już nie wrócił, bo dookoła były strzały, no i tak się siedziało.
Z tym że ten teren starego Mokotowa, był nadal w rękach niemieckich. Tam załamały się te wszystkie kolejne ataki na różne obiekty. Tam było za dużo Niemców i [teren] zbyt silnie uzbrojony przez Niemców. Ale trzeciego dnia na nasze podwórze wiatr przygnał jakieś karty nadpalone. Dorośli przeczytali, że to są jakieś karty z mszałów, jakieś nadpalone elementy stuł, ornatów. To znaczy, że coś się u tych jezuitów działo. Armii Krajowej zasygnalizowano. Niedaleko Madalińskiego była ta siedziba akowców, siedziba Armii Krajowej, ale na terenach niemieckich. Poszły łączniczki i sanitariuszki, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Przyprowadzili na nasze podwórze albo przynieśli kilka osób, które przeżyły tę masakrę w klasztorze Jezuitów. Bo 2 sierpnia tam wtargnęli Niemcy, a 1 sierpnia, jak zaczęła się strzelanina, to tam się schronili cywile z ogródków działkowych. No bo byli w ogródkach, zaczęły się strzały, no to do budynku, który jest murowany i tam spędzili ich do… Opowiadał o tym ojciec Aleksander Kisiel, który właśnie w naszej piwnicy leczył swoje rany, których tam doznał. Opowiadał o śmierci tego Zbyszka Mikołajczuka. Tulił go do siebie, żeby go ochronić, ale Zbyszek pierwszy zginął, a on sam jakoś przeżył. Po prostu Niemcy strzelali nie do kogoś, tylko tak do wszystkich. Jeszcze później jak te zwłoki i ci ranni leżeli, to jeszcze stawali na nich i patrzyli, który jeszcze nie stężał, to dobijali. Na ojcu Kisielu też tak stanął, strzelił i przestrzelił mu ucho, a przecież to byli dobrzy strzelcy. W każdym razie oni siedzieli gdzieś, schronili się na węglu czy coś, inni wyszli do ogrodu. W każdym razie kilka osób, jednak kilkanaście osób, bo to około czternaście osób, uniknęło tej masakry.
Na naszym podwórzu, w jednej z piwnic, przy Fałata 4, był już wcześniej zorganizowany taki lazaret, żeby właśnie można było tych rannych opatrywać. W każdym razie trzeba ich było przechować, żeby był czas na to, żeby zrobili im dokumenty. Później już przeprowadzili ich dalej, poza Warszawę. W naszych budynkach było coraz gęściej, dlatego że Niemcy systematycznie palili mieszkanie po mieszkaniu, od alei Niepodległości na zachód do… wówczas to się nazywało ulica Świętego Andrzeja Boboli. Teraz też od kilku lat wróciła do tej swojej nazwy. Więc budynki przy Rakowieckiej i wszystkie przecznice. Kazali ludziom iść na zachód i ludzie szli na zachód, ale nie wychodzili z Warszawy, tylko starali się zatrzymać tutaj. Tak że vis-à-vis naszego budynku, po drugiej stronie Łowickiej był taki sklep, prywatny sklep kolonialny, to ten właściciel wystawił po prostu przed sklep worki kaszy, worki mąki, worki cukru, żeby ludzie brali. No bo trzeba było czymś żywić tych, którzy uciekli bez niczego. Do nas do spółdzielni przychodził taki Bawarczyk, Niemiec, który uprzedzał kobiety, żeby się pochowały, dlatego że ci z tych komand Dirlewangera, oni się szykują na kobiety. Więc kobiety się bandażowały, chowały się i tak dalej.
Wtedy kiedy już wyprawiono tych rannych od jezuitów, poszła delegacja z naszej spółdzielni, żeby naszych budynków Niemcy nie palili. Taka pani Jadwiga Schmidtowa, bardzo dobrze mówiła po niemiecku, taka matrona. Poszła prosić do Stauferkaserne na Rakowiecką, to jest w tej chwili, zdaje się, siedziba sztabu generalnego, vis-à-vis więzienia, właśnie żeby zostawili, że tutaj są tylko kobiety z dziećmi i starcy, nikogo innego nie ma. Ten komendant, z którym rozmawiała, powiedział, że jednak to musi być jakaś kontrybucja, jakieś coś, to oni zostawią, to nie będą palić. Więc ona wróciła i zaczęła zbierać bransoletki, zegarki, pierścionki, papierośnice, co kto tam miał. Ale jak poszła tam już z tymi kosztownościami, to już był jakiś inny, w ogóle o niczym nie chciał słyszeć i powiedział, że zaraz będzie rozkaz, żeby wychodzić z tych budynków, bo nikt nie może zostać, nikogo ma nie być. Nie ma być kogokolwiek. I rzeczywiście niedługo przyszło takie… Ona oddawała to ludziom, którzy dali, a w tym czasie wpadli ci z jakiegoś Brandkommando, to specjaliści do palenia domów. Bo to tak było, że jeśli Niemcy mieli więcej czasu, to rabowali te mieszkania warszawskie, w których niejednokrotnie były przecież czasem ogromne bogactwa. To były małe muzea. A tutaj u nas to już spieszyli się bardzo. W każdym razie wszystkim kazali wychodzić i spieszyli się, żeby to podpalić. Ponieważ myśmy już byli bieżeńcami (jak to się na wschodzie mówiło), uciekinierami, no to matki miały popakowane takie najpotrzebniejsze rzeczy. No ale co kto może wziąć w dwie ręce? Jeszcze jak są… Co prawda też miałam taki plecaczek zrobiony z jakiejś torby, takiej plecionej. No i tak tymi dwoma alejkami wzdłuż budynków, wewnętrznymi alejkami, przez podwórko, ogród, wychodzili ludzie w kierunku bramy od Narbutta i właściwie już zanim wyszliśmy z podwórza, to już oba budynki, i ten od strony Łowickiej, i ten od strony Fałata, już płonęły wszystkie piętra i te języki tak lizały ściany zewnętrzne i dzikie wino, którym bardzo ładnie oplecione były te budynki. Technika była taka, że oni zaczynali od najwyższego piętra, zrzucali meble tak na środek, pałkami wybijali szyby, polewali jakąś benzyną czy płynem łatwopalnym i miotaczami ognia podpalali. No i schodzili w dół, żeby mieli którędy zejść. I to tak po dwóch stronach klatki schodowej, dwa zespoły to robiły. Klatka po klatce, klatka po klatce. Na naszych budynkach zostały jeszcze ślady po kulach, zresztą są wpisane do rejestru zabytków. I dobrze. A mieszkania zostały odbudowane gorzej niż były, dlatego że to była spółdzielnia pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, przed wojną zajmowało się administracją. Policja też tam oczywiście należała, ale żadne tajne służby, nic, to tego nie było w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
  • Dokąd poszliście po tym podpaleniu?

Niemcy kazali iść na zachód, w kierunku Włoch. A matki zdecydowały, że my pójdziemy w drugą stronę. Dlatego że na linii alei Niepodległości była linia frontu i myśmy chcieli do Powstańców. Zatrzymaliśmy się na Madalińskiego, na rogu Łyżwiarskiej. Ten budynek stoi i to mieszkanie też stoi. I nie tylko my, ale także przyjaciele z sąsiedniej spółdzielni. Tak że w dwóch mieszkaniach, vis-à-vis na parterze, właściciele przyjęli nasze rodziny. Zresztą tam mieszkali znajomi. I tak trwało się. Powstanie dookoła, my siedzimy na terenie należącym do Niemiec, nie ma co jeść, dorośli nie mają co palić. Papierosów nie ma żadnych ani nic. Przychodzili do nas łącznicy i tam podrzucali bibułę, podrzucali wiadomości i tak dalej. Tak że kontakt z nimi był. No ale dookoła Niemcy. Bardzo się rozchorowała córeczka naszych znajomych, to pięcioletnie dziecko i – krwawa dyzenteria. Nie było czym leczyć. Nie było czym napoić tego dziecka. Zmarła w nocy.

  • Nie było wody?

Woda była, ale wodociągi już bardzo oszczędnie dawały wodę. Później dopiero przestały działać, a to jeszcze był początek Powstania. Myśmy tam siedzieli chyba z tydzień, czy dziesięć dni. W każdym razie ona zmarła. I mama, i ciocia Marychna wyszły do ogródka, żeby pod takim drzewkiem, jakie tam rosło, jakaś jabłonka czy coś, żeby wykopać grób. Dozorca zrobił z jakiegoś stołka taką małą trumienkę. No i jakiś snajper, tak coraz bliżej, coraz bliżej… To znaczy, wtedy to się nie nazywało snajper, tylko „gołębiarz”. To byli strzelcy wyborowi, oni bardzo dobrze strzelali. I tak coraz bliżej, coraz bliżej. Tak że przegnał matki spod tego drzewka. One schowały się za krawężnik tego budynku i tam wykopały już pod murem budynku. Ona była ekshumowana dopiero po wojnie, jak rodzice wrócili… Tak, to już po wojnie było, jak wrócili do Warszawy.
Myśmy poprosili, taka grupa ludzi, żeby nas łącznicy przeprowadzili na stronę powstańczą, bo myśmy chcieli być w Polsce. Trzeba było tylko z jednej strony spieszyć się, dlatego że Niemcy z tamtych budynków też usuwali ludzi i gnali ich na zachód. Wreszcie w jakiejś nocy łącznicy przyszli i przeprowadzili nas. Tylko że te noce sierpniowe są krótkie, a to było nawet nie takie wielkie pole, jakieś kartoflisko, coś takiego, bo nas przeprowadzali tam od Madalińskiego, w kierunku Szustra, w tamtą stronę. Ciągle właściwie trzeba było leżeć albo czołgać się, żeby Niemcy nie widzieli ruchów, żeby Niemcy nie zobaczyli, że tam jakaś grupa ludzi leży. Oni zresztą wystrzeliwali takie race, to tak ładnie się rozbłyskiwało różnokolorowo, no i oświetlało ten teren. Tak że na ten czas trzeba było leżeć bez ruchu, bo wówczas oni nie mieli rozeznania, czy to są trupy, czy to żywi ludzie, nawet gdyby zobaczyli, że to ludzie. W każdym razie szczęśliwie nawet chyba nikt nie został ranny w czasie tej przeprawy. I albo do, albo koło tego budynku Westerplatte, nazwanego Westerplatte, nas przeprowadzili i tamtędy głębiej. Zresztą myśmy doszli jakimiś zaułkami i wykopanymi rowami na ulicę Szustra, obecnie Dąbrowskiego. To był chyba numer szesnaście albo osiemnaście, za Bałuckiego, między Bałuckiego a Puławską. I tam dotrwaliśmy do końca Powstania.
Zresztą to mieszkanie naszych znajomych, państwa Nowakowskich, Wanda i Bronisław Nowakowscy, oni byli w akcji i mieszkanie było puste. Ale dwa pokoje z tego trzypokojowego mieszkania zajęte były na lazaret powstańczy. Tak że myśmy się jeszcze opiekowali tymi Powstańcami tam leżącymi. To byli i ranni, i chorzy. Jednemu takiemu, który był w brzuch ranny, to przynieśli z kantyny kapuśniak, więc mama ugotowała mu kaszkę mannę, jaką wzięła dla mnie, bo przecież nie sposób kapuśniakiem karmić takiego chorego. Tam był coraz większy ostrzał, bo Powstanie się rozwijało. Myśmy nie schodzili do piwnicy. Słyszało się o tym, że były też zawalenia piwnic, że ludzie ginęli pod gruzami, bo nie można było się do nich dokopać. No więc czy na górze, czy na dole, to już wszystko jedno. I nie było co jeść, bo zapasy się pokończyły. U tamtych państwa jeszcze znaleźliśmy jakieś zapasy, no ale to też się zjadło… Na płycie kuchennej, bo przecież nie było żadnego gazu, żadnej elektryczności, to już krzesła poszły na podpałkę. Ciocia jak kiedyś poszła po wodę… Dwa wiadra, dobrze. Ale z dwoma wiadrami przez rów wykopany to wcale nie tak łatwo, bo to trzeba w jakiś sposób nieść, a przecież przy wodzie, przy każdej pompie była kolejka. Więc dołem poszła do tej pompy, później już jak wyczekała tą kolejkę, przeczekała, aż ludzie przeszli dołem, i przebiegała górą. Wróciła szczęśliwie, z tym tylko, że okazało się, że miała przestrzeloną spódnicę pomiędzy nogami. Jak krok robiła, to Niemiec trafił ją nie w nogi, tylko właśnie w spódnicę. Nie wiem, czy chciał, czy po prostu mu się nie udało w nogi trafić. Bardzo żeśmy się z tego śmiali.
Przyprowadzili tam, kiedyś już później, taką grupkę z tej przeprawy zza Wisły. To była wielka radość, że wreszcie przyjdą, że wreszcie pomogą. Bo tam jednak nasilały się te walki i co trochę słyszało się o tym, że kolejne obiekty zabierają Niemcy. W każdym razie jak była taka [nagonka]… No dobrze się wszystko skończyło, ale już [było ciężko]… Duży ostrzał, coraz większy ostrzał tymi „krowami”, tymi piekielnymi „krowami”, co to najpierw ryczały, a potem nie mogły przestać strzelać i robiły duże spustoszenie. Ciocia Marychna akuratnie gotowała kluski, bo znaleźliśmy jeszcze gdzieś trochę mąki, więc uprosiliśmy, żeby było wreszcie coś, w co można ząb wrazić. Więc kluski, takie jakieś kładzione, bez jajka, bez tłuszczu, bo przecież nie było. W tym czasie był właśnie taki wzmożony ostrzał i „krowa” gruchnęła na podwórze. Ponieważ to były jednak takie duże pociski, tak że lej był na podwórzu, ale te odłamki, ta ziemia, to wszystko poszło… Myśmy byli na pierwszym czy na drugim piętrze, chyba na pierwszym. I to także w ten garnek z kluskami. Część klusek poszła na ścianę. No co było robić? Przecież nie darujemy tych klusek, więc to się wszystko wyskubało, te drzazgi, te resztki szkła i tak dalej. Zdjęło się nabożnie kluski ze ściany. Spałaszowaliśmy co do ostatniej.
No a później już dowództwo kazało zejść do piwnic. W piwnicach były zorganizowane lazarety, dlatego że dowództwo Armii Krajowej zorientowało się, że te budynki, które były oznaczone znakiem Czerwonego Krzyża, tak jak szpital elżbietanek, tak jak ten szpital nazaretanek, to znaczy zorganizowany w klasztorze Nazaretanek na Czerniakowskiej, w tych budynkach prywatnych, gdzie były zorganizowane, to te budynki właśnie były bombardowane, były ostrzeliwane. Więc ranni leżeli w piwnicach. Tam przychodziły sanitariuszki, przychodzili lekarze, ale nasze matki jednak pozwoliły nam, żeby siedzieć przy tych rannych, żeby rozmawiać z nimi, modlić się z nimi, żeby zwilżać usta, no bo przecież w gorączce leżeli. Kiedyś to siostra przypomniała, że jeden z nich tak widział, że my się ciśniemy w takiej ciasnocie, że nie ma co ze sobą zrobić, to do niej mówi: „Dziewczynko, ja tutaj mam przecież na tym moim legowisku jeszcze kawałek miejsca. Połóż się tutaj, żeby ci wygodniej było się przespać”. No to ona się położyła tam i całkiem dobrze spała, a okazało się, że on w nocy umarł, więc takie rzeczy też się zdarzały. Ale widać było tą wdzięczność ich, że oni mieli do kogo mówić, że trzymał ich ktoś za rękę, że oni mogli kogoś trzymać za rękę, że to jest im potrzebne.

  • I to była pani z siostrą, tak?

No, z bratem.

  • Z bratem mamy, czy nie?

No mamy też tam były, jak mogły. Zresztą mamy brały udział także przy tych opatrunkach. Trzeba było ich nakarmić przecież. Tam byli i żołnierze, i cywile. Później, już jak przychodził ten kres Powstania na Mokotowie, kiedy już dowództwo zdecydowało, że będą prowadzić pertraktacje, to okazało się, że wszystkich rannych trzeba zabrać, dlatego że Niemcy zapowiedzieli kategorycznie, że jeśli znajdą żołnierzy, znajdą akowców, gdzieś poza tymi oficjalnymi lazaretami, to ich rozstrzelają. I tak by zrobili. W każdym razie tam sanitariuszki, łącznicy, przenieśli ich. Zresztą ludność cywilna też pomagała, no bo niektórzy nie mogli sami przejść. Kategorycznie nasze władze kazały cywilom zejść do piwnicy.

  • Dokąd ranni zostali przeniesieni?

Nie umiem powiedzieć. Czy to do elżbietanek? Może, ale nie jestem pewna. Dokądś, gdzie był oficjalny lazaret. Bo elżbietanki były już częściowo zbombardowane, bo to na początku Powstania były zbombardowane na Goszczyńskiego. Ale właśnie ciekawa rzecz, z tego takiego codziennego życia w czasie Powstania Warszawskiego. U nas nie było nic do jedzenia, a stosunkowo niedaleko, na Krasickiego, ale tam dalej na południe, tam były jeszcze te ogródki przydomowe i jeszcze jakieś takie działki, które nie były wyjedzone. I właśnie ta moja przyjaciółka, ta Krysia Wilbikówna, mówi, że u nich nie było głodu. Babcia gotowała zresztą nie tylko rodzinie, ale i tym Powstańcom, którzy tam byli dookoła i którzy u nich kwaterowali, ale głodu nie było. A u nas był ostry głód i właśnie wody. Kazali schodzić do piwnicy, no to trudno, to się zeszło. Zresztą ludzie mieli w tych piwnicach [dużo swoich rzeczy]… Z całymi kanapami przenieśli się do tych piwnic. Więc na takich nowych to nie było miejsca. Jak Niemcy weszli, to nie schodzili do piwnic, tylko z góry krzyczeli: Alles raus! No i wszyscy wychodzili, też z tymi jakimiś węzełkami, które mieli ze sobą, jeśli jeszcze cokolwiek mieli. W każdym razie popędzili nas płonącą ulicą Szustra, znowu w szpalerze ognia po jednej i po drugiej stronie, tylko że to szerzej było rozstawione niż na naszym podwórzu. Pod płotami leżały odciągnięte z ulicy zwłoki tych, którzy zginęli.

  • To było po Powstaniu?

To było po kapitulacji Mokotowa. Śródmieście i Żoliborz jeszcze nie skapitulowały. I tak sobie uświadamiam, że znowu widziałam te trupy tak blisko, tak jak wtedy, w 1939 roku, jak przechodziliśmy w lesie nocą, ze wsi Szpanów do cukrowni Szpanów, bo tam też leżały trupy przy tych ścieżkach leśnych. Zresztą tam nad nami też latały samoloty. To była taka jasna rozgwieżdżona noc, takie granatowe niebo, księżyc dość duży świecił. Z jednej strony chciało się tą ścieżką iść, z drugiej strony trzeba było się chować pomiędzy drzewa, które miały jeszcze we wrześniu swoje korony, żeby te samoloty, które nisko latają… Bo Niemcy bardzo nisko latali. Bo przecież tam artyleria już była zniszczona. A tutaj właśnie też kazali nam się w pewnej chwili rozstąpić, bo prowadzili środkiem jezdni rannych Powstańców. Szli ci, którzy mogli iść, i inni nieśli, na ogół po dwóch, tych których trzeba było przenosić. Jakiś oficer Wehrmachtu stanął na takiej pryzmie gruzów, kręcił ten rewolwer na palcu i tak do tych ludzi, do tych cywilów mówił, że: „Tą bandę to zaraz tam dalej rozstrzelamy”. A to już było po tym, jak Hitler wreszcie się zgodził na to, żeby akowców, żołnierzy Armii Krajowej traktować jako wojsko, a nie jak bandy złoczyńców. Więc tych żołnierzy obejmowała konwencja genewska. A taki oficer z takimi tekstami! Zresztą czysta polszczyzną mówił. I tak samo to też niezapomniany epizod. Ale tam mieszkali tacy starsi państwo. Znało się ich sprzed Powstania, bo to właściciele jednej z okolicznych aptek. On bardzo wysoki, ona drobniutka, chora bardzo, a on nie miał siły jej nieść, więc prosił tego oficera, żeby pozwolił mu zostać z żoną. A tamten na oczach ludzi wyciągnął pistolet, zastrzelił ją i kazał mu iść. Tak też się zachowywali.
W każdym razie nas prowadzili przez cały dzień właściwie, z przystankami. Wehrmacht nas prowadził, nie te ruskie oddziały, co było o wiele lepsze. Doprowadzili nas do Włoch przez te pola agrilowskie, przez ogrody ARIL-a, a we Włochach już ludzie, czy też jak zbliżaliśmy się do Włoch, to miejscowa ludność dawała nam coś do jedzenia. Tak że można było właśnie czegoś się napić, [dostać] jakąś gorącą zupę, taką zawiesistą. We Włochach wsadzili nas do pociągu, takie zwykłe osobowe pociągi i jak się okazało zawieźli do Pruszkowa, do tych hal naprawy taboru kolejowego.
Tam było strasznie dużo ludzi, ogromny tłok, potworny smród i brud, potworny. Właściwie te takie doły do remontu wagonów od dołu, to wszystko było zamienione na kloakę, więc strasznie dużo much i smród, i bród. Tam nami się opiekował Czerwony Krzyż i Rada Główna Opiekuńcza. Tam matki dokonały wielkiej transakcji. Za kilka szpulek nici, jakie wzięły właśnie od tych państwa Nowakowskich, kupiły garnek, taki dość duży garnek. I to było wybawienie, dlatego że mieliśmy w co wziąć zupę, mieliśmy w czym ugotować na przykład tę kawę, którą dawali. Ale o ten garnek z kawą, zresztą już gotującą się, też trzeba było [walczyć]… Przeszliśmy walkę, bo ktoś chciał nam to zabrać dla siebie. Więc w tej sytuacji bardzo wiele osób sobie pomagało, a inne właśnie chciały korzystać ze szkodą, w takiej samej sytuacji. Już nie wiem, ile czasu myśmy tam byli. Na pewno za długo, na pewno. Ale tam dawali nam jakieś lekarstwa, jakieś coś. W każdym razie ważne było, że nie strzelali. Tam było też dużo rannych jednak i w jakimś momencie już [słychać], że rozładowują te hale, że będzie selekcja przy takiej bramce, kto jedzie na roboty, kto… Matki z małymi dziećmi i starcy pod opiekę RGO, a reszta na roboty do Niemiec. Przy bramce stał oficer Wehrmachtu, stała sanitariuszka z Czerwonego Krzyża i ktoś z RGO. To później dopiero z literatury dowiedziałam się o tej niezwykłej akcji, znakomitej akcji hrabiny Tarnowskiej, że ona tak potrafiła z tymi Niemcami negocjować. To zresztą znane jest w literaturze przecież. W każdym razie w naszej grupie to babcia była stara, dziadek już nie żył, jak powiedziałam, ja byłam mała, więc mama też była chroniona. Ciocia Marychna, Julek jeszcze nie miał dziesięciu lat, więc jeszcze był traktowany jako dziecko, ale był wysoki, wyrośnięty, chudy, ale wyrośnięty. I Niemiec właśnie położył mu rękę, że on… A ciocia pokazała metrykę urodzenia, więc dobrze. To też przeszli. No i teraz najstarsza siostra, z najstarszą córką. One się kwalifikowały na roboty. Krysia miała czternaście lat, a ciocia też była jeszcze młoda. Proszę sobie wyobrazić, że ciocia pokazała temu Niemcowi list z oflagu. On zasalutował i też skierował je do tego transportu do RGO. Widocznie uznali, że jeśli mają męża, no to żona już im niepotrzebna.
Myśmy trafili do takiego wagonu… Bo to był bardzo długi pociąg, ale z różnych wagonów, wszystkie były towarowe oczywiście, ale niektóre były z dachem, a niektóre lory odkryte. Myśmy trafili do tego bez dachu. To miało swoje znaczenie pozytywne, dlatego że nie było duszno, że można było oddychać i można było na świat boży patrzeć. Ale jak deszcz padał, no tośmy zmokli. Zresztą na ogół pogoda była bardzo dobra. Myśmy jechali prawie dwie doby chyba i kręciliśmy się to w przód, to w tył, to jakoś w kółko, po tych pięknych krajobrazach ziemi świętokrzyskiej. To było takie wspaniałe, taki wypoczynek dla tych oczu umęczonych gruzami, popiołami, swądem tej spalenizny, swądem ciał palących się. Przecież rok przed Powstaniem Warszawskim było powstanie w getcie. Przecież to też cała Warszawa czuła, nie tylko współczuła im, ale też… No przecież starano się im pomóc jakoś. A później właśnie te zgliszcza i to palenie się już dookoła nas. A tutaj właśnie ta dostała jesień, te jabłka na drzewach, te drzewa zielone. Po tej szarzyźnie popiołów Warszawy, to było wspaniałe. I ludzie rzucali nam, a to bochenki chleba, a to jabłka. Czasem nawet jak pociąg się zatrzymywał gdzieś pod semaforem czy coś, to nalewali mleka do jakichś kubków. Myśmy mieli kubek, oprócz tego garnka kupionego i ocalonego, to mieliśmy taki wysoki kubek. No ale nas było siedmioro, więc to nie można się było tak znowu napić. Moja mama przez ten cały czas stała, bo nie było gdzie przysiąść. Byli ludzie, którzy się tam rozłożyli i już, żeby im było wygodnie. I jechaliśmy do przodu, do tyłu, do przodu, do tyłu. Co chwila lokomotywa to z jednej, to z drugiej strony. I właśnie kiedy lokomotywa była już blisko nas, tak że myśmy byli na początku pociągu, deszcz spadł, więc byliśmy mokrzy i ten dym z sadzą z lokomotywy, to jak diabły wyglądaliśmy. Aż śmiesznie na siebie patrzeć. W każdym razie dorośli stwierdzili, że my ciągle jedziemy zakosami, ale na południe, a na południu było Auschwitz. Więc czy nas tam wiozą? Tego nie można było wykluczyć. Nie na roboty, no to ludzie niepotrzebni. W pewnym momencie zaczęliśmy wjeżdżać w jakąś ciemność i ten dym z lokomotywy kładł się po całym pociągu. Ludzie zaczęli panikować, że to jakaś komora gazowa, że nas zaraz wytrują. A ten pociąg jechał i jechał, jechał i jechał, jechał i jechał. Okazało się, że to był ten tunel przed Krakowem i dowieźli nas do Wolbromia i tam wyładowali. Wyglądaliśmy okropnie, bo to po deszczu, po tym tunelu. Tam byli dyżurni z RGO i z Czerwonego Krzyża i rozprowadzali ludzi do gospodarstw, które same zgłosiły się, że przyjmą tych warszawiaków.

Gospodarz, do którego myśmy trafiły, nie okazał się zbyt gościnny. Pokazał matkom, gdzie jest studnia, żeby sobie naczerpały wody; pokazał matkom, gdzie jest drewutnia, żeby sobie narąbały drewna. Sam nic nie pomógł. Przeznaczył dla nas kuchnię, na której nawet nie dał wiązki słomy. W każdym razie matki ugotowały wody, myśmy się wreszcie dobrze tej wody napili, bo nie było co jeść, i zasnęliśmy, mało się umywszy. Spaliśmy podobno ponad dobę. Nie strzelali, nikt nas nie ruszał, spaliśmy. Dopiero potem pobudziliśmy się, wreszcie umyliśmy się. Trzeba przyznać, że myśmy byli zarobaczywieni, bo przecież jeszcze nasza rodzina dość długo broniła się przed robactwem. A jeszcze w Pruszkowie to nie było jak z tym walczyć – ani nie było czym, ani nie było sposobu. To była daremna walka. W każdym razie poszliśmy do RGO po przydział jakiegoś jedzenia. Matkom udało się przez jakiegoś kolejarza przekazać rodzinie cioci w Krakowie wiadomość, gdzie jesteśmy. Bo nie wiadomo było przecież, dokąd nas wiozą, i myśmy nie bardzo wiedzieli, dokąd myśmy przyjechali, dopiero później nam powiedzieli, co to za miejscowość. On się rzeczywiście wywiązał z tego. Na swoją drogę dostał pudełko cygar, też wziętych od tamtych państwa. A myśmy jeszcze od tych państwa wzięli kilka łyżeczek do herbaty i łyżki do zupy, właściwie takie deserowe łyżki. Po wojnie jak spotkaliśmy się z nimi, to matki chciały to oddać, a oni mówią: „Dajcie spokój, przecież gdybyście wy nie wzięli tego, to by to się spaliło w domu”. Do dzisiaj tych łyżek używam. W każdym razie przyjechała tam ta nasza rodzina i pojechaliśmy z nimi do Krakowa i tam dopiero zaczęło się to przyzwoite mycie i odkażanie się. Okazało się, że wszyscyśmy byli chorzy. Ciocia Marychna chodziła ze strzykawką i robiła wszystkim zastrzyki przepisane przez lekarza. W każdym razie tak to było.
A później, po kilku tygodniach pobytu u tych państwa, przejechaliśmy do wsi Okocim, tej od piwa, bo tam gospodarzem był też brat wuja Bobrowskiego, tego, który siedział w oflagu. On zgłosił, że przyjmie warszawiaków, no to przyjął właśnie nas. Tak że u niego to była babcia, była ciocia Marychna z Julkiem i moja mama ze mną. Natomiast ciocia Jadzia Bobrowska z córką były u zaprzyjaźnionych gospodarzy we wsi. Bo one już wcześniej bywały tam we wsi, więc znały innych.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Do Warszawy wróciliśmy późno, bo myśmy zaczęli tam chodzić do szkoły. Oczywiście się rozchorowałam. Ta szkoła to była dziwna, to znaczy to nasze chodzenie, bo nie było butów. Nogi, szczególnie Julka, rosły, on nie miał w czym chodzić, a to zima była. W każdym razie gdzieś tam, już jak się dopadło czegoś… W Okocimiu moja mama piekła jakieś bułeczki, z takich danych jej do wykonania [składników], z mąki, cukru, przez takiego sprzedawcę w Brzesku. Mama z tego piekła bułki, które jemu się przynosiło, i za to dostawała jakiś ekwiwalent finansowy, żeby można było kupić masło, żeby można było kupić cukier, coś do jedzenia dla nas. Tak że wszyscy robiliśmy cukierki. Mama to robiła takie coś w rodzaju toffi czy coś, a myśmy pakowali w papierki. A poza tym chodziliśmy do szkoły, jak można było. Julek poszedł do klasy piątej, ja poszłam do klasy czwartej. No i znowu się rozchorowałam, więc znowu nie chodziłam. Później, jak wojna się skończyła, to jeszcze trwał rok szkolny. Nie wiadomo było, co się dzieje w Warszawie, czy mamy dokąd wrócić.
Moja mama i ciocia Marychna pojechały chyba w kwietniu do Warszawy, żeby zobaczyć, czy tam coś jest, czy jest do czego wracać. A myśmy zostali jeszcze, żeby skończyć rok szkolny. Matki zobaczyły właśnie, że spółdzielnia, te nasze budynki są absolutnie wypalone. Tam już trochę spółdzielców było i już się mówiło o odbudowie tego. Był nasz legendarny dozorca, pan Stanisław Piasecki. Oni tam byli z żoną Kazimierą i z dwoma córkami, starsza Lotka, młodsza Marysia. Młodsza była moją rówieśnicą i to była taka bardzo bliska moja koleżanka, bawiłyśmy się bardzo dobrze na tym podwórku. Oni już wrócili i właściwie przez ten ich malutki pokój – to był pokój i kuchnia w jednym, w jednej komnacie, z wnęką taką – to tam właściwie nocowali wszyscy ci spółdzielcy, którzy wracali po wojnie, zanim sobie nie urządzili jakoś lokum w tych wypalonych murach spółdzielni.

  • Co pani robiła po wojnie już jako dorosła osoba?

Po wojnie kończyłam szkołę. Do ósmej klasy poszłam już do gimnazjum, więc po siódmej klasie miałam egzamin do klasy ósmej. Wrócili jezuici na Rakowiecką, więc tam było takie duszpasterstwo dzieci, a młodzież miała Sodalicję Mariańską. To było tuż po wojnie, więc jeszcze nie kazali rozwiązać tych stowarzyszeń. Chodziłam do szkoły [numer] 191, dobrze się uczyłam. A później do tej samej szkoły chodził Julek. Najstarsza siostra z tych Rutkowskich, ciocia Jadzia z Krysią, uciekły przez zieloną granicę do Niemiec, przez Czechosłowację, z wielkimi perypetiami, bo trafiły do więzienia w Czechach. Dotarły wreszcie do Niemiec Zachodnich, do męża i ojca, który do Polski Ludowej wrócić nie mógł.

  • Kiedy się pani dowiedziała o dalszych losach ojca?

W 1990 roku! Wtedy kiedy prezydent Polski, generał Jaruzelski dostał od prezydenta Związku Radzieckiego Michaiła Gorbaczowa, listy wywozowe z Kozielska do Katynia, z Ostaszkowa do Miednoje i wspólną listę ubywszych iz łagiera, ze Starobielska do Charkowa. Matki nie doczekały tego, brat jeszcze doczekał, dlatego że to był kwiecień, a brat zmarł w końcu lutego.

  • Bardzo pani dziękujemy za wszystkie informacje.

Bardzo dziękuję, że państwo chcieli tego posłuchać.




Warszawa, 7 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Anna Maria Wolińska Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter