Nazywam się Tadeusz Janiszewski, [urodzony] 1 stycznia 1924 roku. Byłem w Batalionie „Kiliński”, a przed tym to jak to zgrupowanie się nazywało, to naprawdę nie wiem. Bo koledzy podeszli do mnie…
Śródmieście. Budynek Poczty Głównej.
„Zagłoba”.
Ojciec mój był kierowcą samochodowym, pracował w Polskich Zakładach Optycznych, a matka pracowała w domu. Matka nie pracowała.
Miałem siostrę. (Mam jej zdjęcie, ona już nie żyje).
Chodziłem do gimnazjum, bodajże numer 75, tak jak pamiętam, na ulicy Świętokrzyskiej. Aha, ponieważ mój ojciec jako kierowca jeździł z naczelnym dyrektorem tej fabryki, to dyrektor fabryki obiecał ojcu, że jak ja zacznę pracować w tej fabryce, to potem oni, jak będę się dobrze uczył, bo tam była szkoła przyzakładowa, to wyślą mnie na studia, do Francji nawet. Poza tym jeżeli chodzi o te sprawy…
Bardzo, bardzo mile wpłynął dom i szkoła. Tak jak ja sobie przypominam nauczycieli przed wojną w szkole, to oni ten patriotyzm starali się na każdym kroku, że tak powiem, kształtować. Mój ojciec, ponieważ był w Legionach, był potem był w wojsku, to też miał te, że tak powiem… Opowiadał mi przez cały czas, jak to tam było, jak on służył w wojsku, co się stało.
Tak, jak już się przecież urodziłem. Poza tym mój ojciec, nie wiedziałem o tym, ale przed samym Powstaniem dowiedziałem się, że jest akowcem. A przed tym, jak pracował w zakładach optycznych, to zadaniem ojca jako akowca było, nie wiem, jaki to był numer domu, ale w każdym bądź razie na ulicy Grochowskiej, przejść i powiadomić, że gestapo przyjechało do fabryki. […] Dowódca tych wartowników był ubrany w czarny mundur, na rękawie miał Geheime Staatspolizei, ale to był, trzeba powiedzieć, chyba Polak. Tak można powiedzieć. Bo jak mi ojciec opowiadał, to mówi, że zatrzymuje ojca i mówi: „Marian, idź na górę, na piąte piętro i powiedz im, żeby natychmiastowo zniszczyli te ulotki, [żeby wrzucili] do ubikacji, spuścili wodę. Żeby nie było śladu po tym”.
Po polsku, tak. Po polsku mówił. I ojciec tam poszedł. Nie wiem, dlaczego on miał takie zaufanie, ale widocznie wiedział. W każdym bądź razie on wiele robił, jeżeli chodzi o tego Schultza, bo on Schultz się nazywał. Wiele robił dla Polaków.
Przed wojną należałem do harcerstwa. Dwójeczkami chodziliśmy do kościoła jako harcerze. Poza tym były takie wycieczki, zgrupowania, gdzie żeśmy zdobywali te sprawności. […]
My byliśmy w Międzylesiu. My żeśmy nie byli tak zagrożeni, bo mieszkaliśmy wtedy w Międzylesiu ze względu na zdrowie matki. Ojciec właśnie z tej miejscowości został wezwany, z Międzylesia poszedł do Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej w Modlinie, został tam powołany do wojska. Ja chciałem jechać z ojcem do wojska, ale byłem taki bardzo młodo wyglądający, że nawet gdybym chciał, to nic by z tego nie wyszło. Nie pozwolił ojciec siebie odprowadzać. Został ewakuowany z Modlina aż do Tarnopola i w Tarnopolu został przez Rosjan wzięty do niewoli. Ojciec był razem z kolegą i ten kolega poszedł kupić coś, żeby mieli co zjeść, jak ich wzięli do niewoli, bo nie wiedzieli, kiedy dostaną jedzenie. Ale tam rozległa się taka strzelanina i wszystkich ustawili, tak jak ojciec opowiadał, zaczęli prowadzić na to miejsce, gdzie jeńców wszystkich skoncentrowali. Przed ojcem szedł taki pan z Ursusa, sierżant, bardzo otyły, na którego nie można było nawet podobno znaleźć munduru. I on prosi tego Rosjanina, tego wartownika, żeby pozwolił mu opuścić ręce, że jemu jest bardzo ciężko. A ten na to bagnetem go w brzuch: Czort Polak, burżuj i koniec. I ten, który potem właśnie szedł, kolega, w następnej tej grupie, jak już ojca ewakuowali, to myślał, że zauważył ojca zabitego przez nich. Bo tam widocznie nie ten jeden był żołnierz zabity przez Rosjanina, tylko było ich więcej. Ale o tym to ja tak dokładnie nie wiem. Zaprowadzili ich na to miejsce, gdzie grupowali wszystkich jeńców, i potem przeprowadzili gdzieś tam, prawie że pod granicę rosyjską. Tam, pod granicą rosyjską – ja opowiadam o ojcu, no bo też mi ojciec opowiadał to wszystko – tam mieszkała pani, rezerwistka i mówi tak… Pokazała im, mówi: „Tutaj ten kawałek tylko przekroczycie i koniec. Już więcej nikt z was do domu nie wróci”. Co ojciec [zrobił]? Tak się zmówili w pięciu, ponieważ mój ojciec jako szesnastolatek został wysłany do Moskwy i wtedy to oni się wszyscy jeszcze uczyli języka rosyjskiego, napisał sobie przepustkę na kawałku kartki i szli. Jak ich ci wartownicy zatrzymywali i pytali się, czy mają przepustkę, to on im dawał to, co napisał. No to tak popatrzył na to, nie wiem, czy on umiał czytać, czy nie, ale popatrzył na to i mówi: No, kak nie wojennyj, tak stupaj. I koniec, i tak szli. Aż doszedł do Kowla, stamtąd w kierunku Brześcia poszedł i przed samym Łukowem zatrzymał go rolnik i mówi: „Proszę pana, widzę, że pan jest bardzo zmęczony, że pan bardzo długą drogę przeszedł – mówi – doszedłby pan do tego lasu i tam by pana zatrzymali i do Brześcia wysłali”. Powiedział mu, że u niego nocują Rosjanie, to on powie, że ojciec jest jego bratem. I potem za trzy dni wziął na furmankę po prostu, bo ojciec szedł w mundurze przez cały czas, wsadził go na furmankę razem ze swoją rodziną i pojechali do Łukowa, do kościoła. Niemcy przyglądali się, bo tam byli już Niemcy w Łukowie, przyglądali się, tak jak ojciec mówił, kto jedzie, no ale jakoś udało się.
Tak. I poszedł, ponieważ tam babcia miała rodzinę, to tam ojca przebrali w ciuchy takie, jak na wsi chodzono. Przed wojną w garniturach specjalnych nie chodzili. I co dalej? Potem przeszedł pieszo do Warszawy. Jak szedł naszą ulicą Batorego, a moja siostra jeździła na rowerze, to tak mówi: „Jakiś dziad się do mnie uśmiecha, ale kto to jest?”. Ojca nie poznała, tak wyglądał. Pomieszkaliśmy jeszcze w Międzylesiu nie za długo, dlatego że sama policja powiedziała ojcu, żeby wyprowadził się, dlatego że uciekł z wojska i nie jest w niewoli, to znaczy uciekł z niewoli i nie jest w obozie. Dlaczego? Dlatego że naprzeciw nas był sąsiad. I ten sąsiad, żona jego była Austriaczką, no i on się zrobił zaraz raptem wielkim Niemcem, razem ze swoimi… A tak to na wizytówkach, na drzwiach wizytówkę miał: Eugeniusz Pankracy Jaworski, inwalida wojsk polskich. Ja kiedyś jak wszedłem, jeszcze przed tym nim Niemcy przyszli do Międzylesia, to widziałem, jak on palił mundur swojego syna, strzelecki, czapkę. No i jeszcze miał takiego synka młodszego, ale tamten to był bardziej chorowity. No i oni, ponieważ już mówiliśmy o tym, że ojcu obiecał dyrektor, że jak zacznę pracować, to będą mnie szkolić dalej, to ja zacząłem pracować. I jak Niemcy przyszli, to musiałem zacząć pracować z powrotem.
Tak, to już było przerwane wszystko. A po drugie, jeżeli chodzi o gimnazja, to dopiero powstały, że tak powiem, takie konspiracyjne, takich oficjalnych nie było.
Nie, ja się uczyłem w szkole zawodowej, jak poszedłem pracować. A potem udało mi się zdać egzamin do Państwowej Szkoły Budowy Maszyn. To jest na ulicy Wawelskiej, Wawelska 2/4, od placu Zbawiciela. Ta ulica łączyła Politechnikę i plac Zbawiciela. To była krótka, bardzo krótka ulica. Myślę, że nazwy tej ulicy nie przekręciłem. I to była już szkoła… bo ja skończyłem zawodową i to była już szkoła średnia. No ale też rok czasu i Powstanie wybuchło. Jak Powstanie wybuchło, a z kolegami…
Z konspiracją to się zetknąłem w fabryce. Po prostu koledzy podeszli do mnie i zapytali mnie, czy ja chcę być polskim żołnierzem. No kto wtedy powiedział, że nie chce, nie było takiego chyba. No ja nie wiem, ale nie spodziewam się. No i oczywiście wyraziłem zgodę i zacząłem z nimi pracować. Ale ponieważ ja chodziłem do szkoły, a oni nie, to wszystkie takie najbardziej niebezpieczne roboty to oni robili. Ja tylko raz – z ulicy Siennej na ulicę Wolską przenosiłem broń i kabury razem z tym Włodkiem. (Mam jego zdjęcie, to pani pokażę). On zginął w pierwszych dniach Powstania.
W każdym bądź razie jeszcze Armia Krajowa [jako taka nie istniała], dopiero potem została zorganizowana Armia Krajowa. Ale nie pamiętam, czy to było przed… Nie, to było chyba przed atakiem Niemców na Rosję.
Tak jak mówiłem, to była… Prawdopodobnie był to Polski Związek Powstańczy, tak on się nazywał. Ja tak słyszałem, a jak to dokładnie było, to naprawdę nie wiem.
A to jest… Tak, tak, tak. Pułkownik „Grzymała” był naszym dowódcą.
Jeśli chodzi o te sprawy, to oni przychodzili do mnie i tylko żeśmy rozmawiali. Dostaliśmy takie specjalne broszury, na których były opisane wszelkiego rodzaju akty dywersyjne w Warszawie. To znaczy… Nie wiem, czy wszystkie, czy nie, no trudno jest mi powiedzieć, ale w każdym bądź razie one miały nas zapoznać do naszej pracy w tych robotach sabotażowych, tak nazwijmy to, bo już trudno mi przypomnieć sobie nieraz tę nazwę.
Przeszkolenia wojskowego nie przechodziłem u nich. Oni też nie przechodzili, nie, tylko po prostu to byli odważni chłopcy i oni przez cały czas starali się coś robić. Ze względu na mnie, ze względu na to, że ja chodziłem do szkoły, to dlatego oni mnie mniej angażowali.
Tego nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam.
Byłem uczniem, takim uczniem ślusarskim.
Tak, tak, to tam musiałem pracować.
Tak, potem, ale to już przed Powstaniem. W czterdziestym trzecim roku zacząłem chodzić do Państwowej Szkoły Budowy Maszyn. Ja gdzieś nawet legitymację chyba mam, ale nie wiem.
W czasie okupacji to żeśmy mieszkali Kredytowa 1.
Batorego to było w Międzylesiu.
Na ulicy Kredytowej 1, tam żeśmy mieszkali.
Tak. Dlaczego? Dlatego że mój tata znów jeździł jako kierowca z prezesem właścicieli ziemskich, coś w tym sensie. No nie wiem, nie wiem dokładnie, na pewno nie powiedziałem dokładnie. Tam dostał mieszkanie i tam żeśmy mieszkali. Jeździł z tym prezesem przeważnie za Lublin, bo on miał tam za Lublinem swój majątek.
To było… lata, tak mniej więcej czterdzieści trzy.
Wtedy już ojciec nie pracował w zakładach optycznych. Tylko ja pracowałem do końca, to znaczy, cztery tygodnie przed zamknięciem fabryki, to znaczy nie zamknięciem, a zniszczeniem, można tak powiedzieć. Bo oni wszystko robili, żeby wszystkie maszyny były niesprawne. Podobno tam piasek do silników sypali i w ogóle, w ogóle. Jeżeli chodzi o te sprawy, to tak to wszystko wyglądało.
O tym, że wybuchnie Powstanie, to nie wiedziałem. Ale my żeśmy się spotykali, tylko nie wiem, jak ten plac się nazywał, chyba Narutowicza, gdzieś tam w tej okolicy żeśmy się spotykali i tam był nasz punkt zborny. Ale przed samym Powstaniem… Dlaczego ja byłem w batalionie „Kiliński”? Dlatego że matka znalazła tę książeczkę, tę broszurę, o której mówiłem, to znaczy z tym opisem z tych wszystkich robót sabotażowych. Z kolegami rozmawiała i koledzy powiedzieli, że ja w niedzielę będę chciał wyjść, to żeby mnie nie wypuszczali. Nie wiem dlaczego. Ale szkoda mi tego Włodka, on taki był odważny. Rodzice pozasłaniali, to znaczy matka pozasłaniała okna i po prostu ja zaspałem. Powstanie jak wybuchło, to wtedy spotkałem kolegę swojego i poszedłem razem z nim do Batalionu „Kiliński”.
Jako ochotnik, tak. Wszyscy byli ochotnikami.
Nie, nie należałem, ale poszedłem z tym kolegą właśnie do Batalionu „Kiliński”. Tam mnie przydzielono do porucznika „Tułacza”, do tej kompanii wartowniczej.
Plac Napoleona. Warszawa. Miałem okazję oglądać, jak bombardowali ten przedwojenny drapacz chmur.
Proszę mi wierzyć, że nie pamiętam.
Tak, tak.
Oczywiście żadnego szkolenia nie mieliśmy, dlatego że my broni żeśmy nie mieli. Tutaj krzyczeć można tylko było, że załóżmy, Niemcy idą czy coś takiego. Ale tak to broni było bardzo mało, co tu dużo mówić.
Już nie pamiętam, naprawdę.
Kwatera była na Poczcie Głównej. Potem, jak zbombardowali Pocztę Główną, to jak mówiłem, była na ulicy Świętokrzyskiej. A z ulicy Świętokrzyskiej to spotkałem tam porucznika „Siwka” i poszedłem pracować… Ale to już było dwa tygodnie przed końcem walk w Powstaniu. Poszedłem pracować do rusznikarni i tam naprawiałem taki karabin maszynowy, ręczny karabin maszynowy, przedwojenny. Nie bardzo mi wychodziło to wszystko, dlatego że te nakładki były pęknięte i jak rękami się mocno ścisnęło, to nie było powrotu. I nie było materiału, żeby to po prostu zrobić.
Nie pamiętam adresu. Nie pamiętam, ale ona była po drugiej stronie Alej.
Bo już wszystkich ewakuowali przecież. Po drugiej stronie Alej ona była. Ale to nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam. Wiem, że niedaleko był plac Zbawiciela. To wiem o tym.
Przede wszystkim to my mieliśmy obowiązki… Tak to spotykaliśmy się z kolegami, nie było tego drylu wojskowego, ale spotykaliśmy się z kolegami w czasie wolnym, a tylko zajęci byliśmy podczas służby wartowniczej.
Jedna zmiana trwała dwie godziny i co dwie godziny żeśmy się zmieniali.
Dostaliśmy kombinezony i takie furażerki, które nosili pracownicy poczty. To tylko to było. Kombinezony takie płócienne, że tak powiem.
Nie, nie miałem. Nie miałem nic takiego dramatycznego. A przecież ta służba to była bodajże w trzech punktach tylko. Dokładnie to od placu Napoleona to była, pamiętam, taka brama metalowa i tam trzeba było być, żeby Niemcy nie podeszli. Potem była na Wareckiej, to znaczy wejście do poczty, i jeszcze jedno miejsce, tylko że nie pamiętam nazwy tej ulicy po prostu. Pełniąc tę służbę wartowniczą, miałem okazję… wysłano mnie razem z kilkoma kolegami, wysłano nas pod BGK. My wtedy żeśmy przejęli te stanowiska bojowe, to wtedy zaczęto nadawać taki apel do Niemców, żeby się poddali. Niemcy z kolei otworzyli ogień. Chyba mieli z czego. Ja to jak sobie przypominam, to pociski to się układały tak… bo ja leżałem troszeczkę dalej, to one się tak układały tutaj na krawędziach sufitów. Bo sufitów nie było, tylko ślady były, pozostałości były. Tam byłem kilka dni.
BGK. Bank Gospodarstwa Krajowego.
Tak, tak. Było dla mnie bardzo denerwujące, jak w nocy przyjeżdżały czołgi, bo chyba czołgami im przywozili zaopatrzenie. A tu cztery ściany takiego budynku kilkupiętrowego, to jakby „puknął” w tę ścianę, to dzisiaj byśmy nie rozmawiali. Ale co się dzieje? Niemcy pomylili się. Jechali samochodem i pomylili się, i podjechali pod nasze stanowiska. Jechali z zaopatrzeniem. Dwóch Niemców było wtedy i oni zostali zastrzeleni. I co ciekawego? Broni my żeśmy nie mieli, to w jakiś sposób, żeby tę broń zdobyć, którą oni mieli, jeden z kolegów, dokładnie ja nie pamiętam, czy ja dokładnie tak widziałem, czy nie, ale w każdym bądź razie otworzyli mu bramę, on szybko wyskoczył, potem seria z karabinu maszynowego, on padł, znów się zerwał i jest pod samochodem. I [całą] broń i amunicję zabrał Niemcom. No i tak chodził dwa razy. Niemcy, jak wracał, też strzelali z karabinu maszynowego i nie trafili go. Miał szczęście, naprawdę, i to wielkie szczęście.
Chyba dwa karabiny mieli. My to żeśmy nie mieli… Aż wstyd mówić, czym my żeśmy bronili tę naszą Warszawę. Bo tam ja miałem tylko kilka naboi w karabinie i taki ręczny granat rosyjski, do którego nie było zapalnika. To tak rzuciłbym tym granatem jak kamieniem. Tu było u nas, naprawdę… No ale trudno, no co zrobić, nie było na to rady. Co mogli, to zdobywali. A jak byłem u porucznika „Siwka”, to miałem okazję prowadzić Niemca, który rozbrajał „grubą bertę”, tą sześćdziesięciodwucentymetrową. On wyjął ten zamek. Ten zamek z boku był przykręcony na trzy śruby i był chyba taki długi. A w niej to znajdowało się trzysta kilogramów materiału wybuchowego. To zostało przewiezione do naszych takich warsztatów, że tak powiem, i tam robili… Brali ten materiał wybuchowy do produkcji granatów i to tak jakoś łatali, łatali to wszystko. Coś trzeba było robić. Ale dumny jestem, że jestem Powstańcem. I wcale tego nie żałuję, pomimo że kilku z mojej rodziny zginęło.
Nie, Prudentialu, PAST-y to nie, bo to było trochę wcześniej. Bodajże Prudential to był chyba zdobyty w…
Na początku sierpnia, tak. I flaga została powieszona nasza. No i następnie cóż… Potem to jeżeli chodzi o służbę wartowniczą, to był taki przypadek, że ja patrzę w górę, a dwa samoloty pikują. A szedł mój dowódca, porucznik. Ja mówię: „Panie poruczniku, co mam robić w razie nalotu?”, bo my żeśmy tak mówiąc szczerze, to prawie że nic nie wiedzieli. A on mówi: „Możecie się chować do schronu”. I ja patrzę, że one pikują tu na pocztę, to ja od razu zbiegłem do tej pierwszej piwnicy, bo tam były piwnice dwupiętrowe, to znaczy jedna i jeszcze niżej. Tam zbiegłem i stanąłem naprzeciw kuchni „peżetek”. Ale mówię tak: „Bombardują od podwórka”. Ja teraz to mówię bardzo długo, bo przedtem myślałem bardzo krótko. „Bombardują od podwórka… Jak mają zawalić, idę jeszcze niżej”. Poszedłem i dlatego przetrwałem. Bo tam w tym miejscu, to tak jak tutaj tę ścianę widać, naszą, tutaj tego budynku, to taka kupa gruzu była. I te wszystkie „peżetki” zostały zabite.
Potem nas przenieśli na Świętokrzyską i stamtąd poszedłem do porucznika „Siwka”. Tam dwa tygodnie pracowałem. A nawiasem mówiąc, to chyba jak ja sobie przypominam, to pan porucznik razem ze mną – bo tam w różnym wieku chodzili do tej szkoły – razem ze mną chodził właśnie do tej Państwowej Szkoły Budowy Maszyn. Co tutaj dalej?
No nie wiem, nie wiem, co mówić. Od tego trzeba zacząć. Dlaczego? Dlatego że ja jak sobie przypominam, to jeżeli chodzi o wyżywienie nas, to dzisiaj na pewno by nikt tego nie jadł, bo to podobno… Aha, jakieś ziarno przywozili i to ziarno było gotowane, i my żeśmy to dostawali.
Jęczmień, nie jęczmień, ja już nie pamiętam, trudno mi rozróżnić, bo ja i przedtem nawet nie wiedziałem, ale jeść jadłem, no bo trzeba było coś jeść.
Nie, ja nie przypominam sobie tego. W każdym bądź razie… No ale jak byłem kilka dni tam, pod tym BGK, to ja nie pamiętam, żeby nam dali co jeść. Ale to są takie wspomnienia ze… Ponieważ te stropy, ten budynek był zawalony nie tak dawno przed moim przybyciem, to straszne złe były dla nas noce, dlatego że tutaj, jeżeli chodzi o pierś i żołądek, to grzało, a plecy były zimne. No bo ten kombinezonik to był taki, że tak powiem, letni. Tak że tutaj to ciężka sprawa była z tym wszystkim. A jeszcze dalej, jeżeli chodzi o to bombardowanie, to pamiętam, jak żeśmy wychodzili, to z takiej odległości jak pani, to nie mogłem pani zobaczyć, bo taki kurz był straszny. A Niemcy, ci, co budowali tam u nas, bo przyprowadzili Niemców do budowy studni, to strasznie krzyczeli na właśnie tych deutsche Piraten – sami byli Niemcami i krzyczeli. No bo oni nas bombardowali, zniszczyli całą pocztę. Ja dopiero teraz zobaczyłem, jak poczta była zniszczona, bo ten czołg, który tam stał, „Chwat” bodajże, to on był zawalony w bramie od Wareckiej, a teraz stoi chyba w muzeum. Coś tak sobie przypominam, że ja chyba widziałem go. Zawsze tam przy nim coś robili, przy tym czołgu.
Nie, nie, tylko słyszałem, tylko opowiadali mi to, że Niemcy tak narzekali.
Z żołnierzami to tylko z tym, którego prowadziłem do rozbrojenia tej „grubej berty”. Ale to był pocisk mniej więcej takiej długości jak ten stół jest rozłożony. I ponad pół metra, sześćdziesiąt dwa centymetry średnicy.
Nie, nie byłem. Tylko pod barykadą widziałem zabitego Niemca, to znaczy cywila. Ale jak byłem na poczcie i po zajęciu Café Clubu, to właśnie jeńców prowadzili. Nie pamiętam, ale prawdopodobnie dwóch oficerów i bodajże trzech cywilów. I ten gruby, którego widziałem, że tak powiem, rozstrzelanego, to on był między nimi. Miał swastykę namalowaną na plecach i tak leżał.
Nie, nie. Nie miałem takiej okazji, naprawdę. Tego nie widziałem.
Ja widziałem, widziałem Anglika, w battledressie. Ale co on robił, to trudno jest mi powiedzieć, bo ja za mały byłem, żebym wiedział. I widziałem Rosjanina, oficera rosyjskiego, który miał kierować ogniem artylerii rosyjskiej. No a tu się okazało, że oni tylko bodajże samolotami latali przez trzy dni i trzeba powiedzieć, że przez te trzy dni to Niemcy nie bombardowali Warszawy. No ale cóż, po trzech dniach znowu to samo się zaczęło.
Nie, nie.
Czytałem, czytałem biuletyny, ale jakie, to już nie pamiętam. Ale czytać czytałem, były.
Naprawdę tego nie pamiętam.
Nastrój był fantastyczny. Przede wszystkim o poddaniu [się] to nikt nie myślał. Trzeba sobie prawdę powiedzieć, że jak są takie zagrożenia, to człowiek się boi trochę, boi się. Ale nie widziałem, żeby który chciał opuścić swoje stanowisko i uciekać. Tego nie widziałem. O tym, że Powstanie upadnie, że będziemy się musieli poddać do niewoli, to było dla nas, dla wszystkich, czymś, czego po prostu nie można było zrozumieć. Może tak to nazwijmy. Każdy tylko myślał, jak walczyć do końca, tylko tyle. Tak więcej to takich nastrojów antypowstańczych to nie spotkałem nigdy.
Nie, nie widziałem. W obrzędach religijnych nie uczestniczyłem. Ale u nas chyba nie było, pomimo że nasz dowódca, tak jak teraz widziałem, to był takim powiernikiem kardynała Glempa do spraw chyba wojskowych. Ale w każdym bądź razie tego to nie widziałem, u nas tego nie było.
Pogrzeby to po prostu zakopywali tylko i więcej nic. I tam kto był, kto miał łopatę, to zakopał i koniec. Bo wszystkie podwórka, można powiedzieć, to były cmentarzami. Tam na każdym podwórku były groby.
Nie, nie widziałem.
Nie, tego nie widziałem. No nie wiem, nie mieliśmy takich okazji.
Byłem świadkiem, jak nadleciała ta masa, tam ich było bardzo dużo, tych samolotów. I wszyscy wtedy zaczęli krzyczeć: „Desant!”. Bo spodziewaliśmy się, że zrzucą żołnierzy, a oni zrzucili… Tylko że to połowa tego… O, ciekawe. Ze stenami nas chyba „Ukraińcy” pilnowali – ze stenami, jak żeśmy szli do niewoli. Tak że masa broni została przejęta przez Niemców.
To nadlecieli Amerykanie, chyba Anglicy nie, ale Amerykanie chyba nadlecieli i oni zrzucili to wszystko. To bardzo dużo samolotów leciało, bo wtedy, tak jak ja przypominam sobie, to wtedy wszyscy zaczęli krzyczeć: „Desant! Desant! Desant!”. Bo zauważyli, jak wyrzucają te pojemniki, i myśleliśmy, że to są ludzie.
Część zostało przejętych przez Niemców, część przez nas. Walki trwały, tak jak ja słyszałem, o niektóre takie pojemniki, ale ja tego nie widziałem, to trudno mi powiedzieć.
Chyba nie, bo tutaj, jeżeli chodzi o Niemców, to nas nie atakowali. Nie, nie było dużych strat.
Nie. Co się stało z kolegami, to trudno jest mi naprawdę powiedzieć, bo tak to się wszystko rozproszyło, wszyscy żeśmy się… I co dalej? Dopiero jak byłem w tym polskim ośrodku wojskowym na Zachodzie, to tam dopiero miałem, mam kolegów. Mam nawet zdjęcie tego Zbyszka Waszkiewicza i innych kolegów, zaraz przyniosę, pokażę.
Jeden pamiętam, pamiętam. Ale to spod BGK. Leżał koło mnie. To był pseudonim Żbik. […]
Ja nie słyszałem tego, co się dzisiaj mówi, że narzekali ludzie na Powstanie. Z tym się nie spotkałem. Może i tak było, no ale ja się osobiście nie spotkałem z tym.
Tak, tak. Bo tam przecież te piwnice były… Ściany były poprzebijane i to były takie drogi, żeby nie chodzić po ulicy. Bo po ulicy to wiadomo było, co może być. Raz, że była masa, to znaczy może nie masa, ale byli ci „gołębiarze”, czy jak żeśmy ich nazywali. I ja naprawdę, proszę mi wierzyć, nie słyszałem, żeby ktoś naprawdę był przeciwnikiem [Powstania], można tak nazwać. Ja pamiętam tylko wielką radość, jak wywieszono na ulicy Mazowieckiej pierwsze polskie flagi. I tam nie było kogoś, kto by powiedział, że nie pójdzie budować barykady. Obojętne, kto by to nie był, to każdy szedł i z narażeniem życia, bo tak można powiedzieć, budował barykadę.
Ja naprawdę nie wiem, bo ja zostawałem, to przyszli do mnie moi rodzice, ojciec i matka. I tak jak ja pamiętam, to matka dała mi świętego Antoniego.
Wiedzieli, gdzie ja jestem, tak. Bo oni byli na Kruczej, pod dwudziestym drugim, mama była u swojej siostry. I przyszli do mnie i mama mi dała świętego Antoniego. Pierwszy raz widziałem płaczącego ojca. I odeszli. I poszli, ja zostałem.
Nie, nie, to już jak się Powstanie kończyło. Już miał być podpisany ten…
Od czasu do czasu chodziłem. Od czasu do czasu. Bo to nie było tak daleko chyba nawet. Ale w każdym bądź razie, nawet i tam jak chodziłem, to nie słyszałem żadnych takich narzekań, że ludzi tyle zginęło czy coś, jak teraz się mówi. Bo teraz to się o tym mówi tak, nie wiem, dlaczego, ale wiem tylko tyle, że… Odnoszę takie wrażenie, że jakby Powstania nie było, to byłoby źle. Jak było teraz Powstanie, to dla niektórych też podobno źle. Powstanie musiało [wybuchnąć], bo wszyscy byli tak nastawieni, wszyscy nastawieni byli przeciwko Niemcom, do walki z Niemcami.
Nie, nie. Ona była młodsza dużo. Tak że ona…
Tak. Ona była razem z rodzicami.
Nad tym to nigdy nie myślałem, bo my żeśmy po prostu normalnie, tak jak no… Żyliśmy normalnie – tak jakby walk nie było, tak my żeśmy żyli. Dlatego nie przypominam sobie, żebym miał takie coś.
Tak, walki się toczyły. Ale tego specjalnie, że tak powiem, chyba my żeśmy tak mocno nie odczuwali. I nawet jeżeli takie czy inne zadanie ktoś dostał, to wykonywał je, ale nie myślał o tym, że zginie czy coś takiego. Ja w każdym bądź razie nie myślałem. Nie. Tylko wtedy, jak opowiadałem, jak te czołgi przejeżdżały pod BGK. Każdy trochę się bał, ale nikt nie uciekał. Nikt.
No naprawdę, naprawdę nie wiem, bo nad tym to nie myślałem. Bo o tym koledze, o którym mówię, o Włodku, to dowiedziałem się dopiero po wojnie. Jak przyjechałem tutaj do Polski, to dowiedziałem się tylko, że on zginął. I podobno potworna była ta jego śmierć, bo budynek się palił, on miał przygniecione stropem nogi i nie można było go wyciągnąć. I on tak został. Tak jak ja słyszałem, ale czy tak było, to nie wiem.
Pamiętam. Włodzimierz Tumanow, takie miał rosyjskie nazwisko. Ale bardzo odważny chłopak. Bardzo, bardzo odważny.
Kapitulacja to było coś smutnego dla mnie, od tego trzeba zacząć. Bo myśleliśmy, ja myślałem, że… Bo powiedziano nam przecież, że będziemy walczyć, będziemy bronić Warszawy. No ale stało się inaczej. I jeżeli chodzi o kapitulację, to wszyscy byli przygnębieni. To trzeba sobie powiedzieć.
Jak Starówka padła… Ze Starówki to…
To jest taka historia, że ja u nas byłem już po służbie, nie miałem służby żadnej i na Świętokrzyskiej z kanału wychodzili Powstańcy ze Starówki. I co się dzieje? Idę, żeby zobaczyć. Mówię: „Pójdę, zobaczę, kto wychodzi”. I ja dochodzę prawie że do tego włazu…
Nie, nie na Wareckiej, tylko na Świętokrzyskiej. Podchodzę do tego kanału, do tego wyłazu, że tak powiem, i patrzę, a to mój młodszy kuzyn, młodszy mój kuzyn z tego wychodzi. Też bardzo odważny podobno był. Był w plutonie porucznika „Głoga”, „Czata 49”.
Zdzisław Stypułkowski. I potem chciałem, żebyśmy razem zostali. Ale do niego przyszedł taki kolega, pseudonim Pirat (pamiętam, miał taką chusteczkę tu na głowie, jak piraci założoną) i [kuzyn] powiedział, że dezerterem nie będzie, że pójdzie. I kanałami znów poszedł na Mokotów, no i z Mokotowa na Czerniaków. I na Czerniakowie ślad po nim zaginął. Tak że nie wiem, co dalej się stało.
Przyszykowaliśmy się, żeby już przejść i oddać się do niewoli. Nic innego nie było. W każdym razie ja tego karabinu, który naprawiałem, nie zabrałem, zostawiłem go w piwnicy. Mówię: „Może komuś będzie potrzebny”. I poszedłem razem z kolegami do niewoli. Byliśmy w Ożarowie. W Ożarowie to przypominam sobie tylko tę farbę, że byli niektórzy bardzo umazani w tej [farbie]. A to była proszkowa jakaś taka farba.
Tego nie wiem, sami się chyba umazali.
Z Ożarowa bodajże…
Po dwóch dniach, chyba po dwóch dniach z Ożarowa wywieziono nas do obozu jenieckiego Lamsdorf, bo to obecnie są Łambinowice. I właśnie tam, jak opowiadałem ten wypadek lotniczy, Niemcy nas wtedy zapędzili już do obozu i dopiero na następny dzień dostaliśmy coś do jedzenia. W tym obozie siedziałem przez pewien okres czasu i potem przewieźli w wagonie, nawet takim bydlęcym, to też się wiezie… do Żagania. Stalag VIII C. Podobno stalag, który był bardzo duży. I tam w zimę… Aha, jeszcze co trzeba powiedzieć: że w zimę, Boże Narodzenie, to Anglicy, chyba Anglicy nam dali troszeczkę jakiegoś likieru czy koniaku, już nie pamiętam. Ale to każdy mógł umaczać, po prostu, tylko język. I wszyscy sobie składali życzenia, ażeby wydostać się z niewoli niemieckiej. No i tak się stało, żeśmy się wydostali w maju. Może nawet my wcześniej, bo tam mnie oswobodzili Amerykanie. To było przed 1 maja. Nie, to było dużo wcześniej, chyba koniec marca. A tam, jak nas zapędzili, to na dwa tygodnie oddali mnie do takiego chłopa, do pracy.
Tak, po przejechaniu tam na miejsce to nas wszystkich… Oddali mnie do chłopa, no i on mi tam kazał sprzątać te obory, nie obory, inne różne cuda. Jak umiałem, tak to wszystko robiłem. On był podobno niezadowolony, tylko ta jego żona to była bardziej taka, że takim bardziej była chyba człowiekiem, bo jemu tłumaczyła, że ja jestem strasznie zmęczony, że tyle przeszedłem drogi, bo to przecież z Żagania aż do Seesen to chyba z półtora tysiąca kilometrów.
Na piechotę. Co jeszcze gorsze? Bo nie było… To po prostu teraz ja sobie dopiero wyobrażam, ale przedtem nie było mowy o tym, żebyśmy my spali w jakichś stodołach, nie stodołach, coś takiego zakrytego. Spaliśmy normalnie na ziemi, pod jednym kocem.
To był luty, marzec. Ja nie chorowałem, nie chorowałem wcale. I ja się zastanawiam nad tym, jak Bozi dziękować za to wszystko, że do tej pory żyję.
Do Żagania. Do Sagan, bo on się tak po niemiecku nazywał. Stalag VIII C.
No to potem aż do Seesen, w góry Harzu nas zapędzili. Ja już pamiętam…
Nie, ten bauer to był zaraz koło Seesen i tam nas rozdzielili. My żeśmy siedzieli w takim pomieszczeniu, chyba karnym… To było u nich. Siedzieliśmy tam, bo żaden z nich nie chciał nas przyjąć, bo to przecież byli „bandyci polscy” i jak ich przyjąć. No ale na ostatku tam zmusili ich wartownicy, bo ci wartownicy to byli troszeczkę mądrzejsi. Może dlatego, że już Amerykanie byli blisko.
No to mała taka klita była i tylko były piętrowe łóżka do spania i więcej nic. Jeden stół, więcej nic. A tak to wszystko się działo już u tego chłopa, tam człowiek musiał pracować. Ale tutaj to było… Nawet to podwórko to było też bardzo małe tam w tym miejscu zamieszkania.
Chyba dwa tygodnie.
Tak. I potem Amerykanie przyszli i nas wyzwolili.
Niemców… Ja zapomniałem powiedzieć. Przed wejściem do obozu i przed tym wypadkiem lotniczym (właśnie taka pani mnie zapytała) to jeden z Niemców chodził pomiędzy naszymi szeregami i szukał tych, co go siedem razy rozbroili. Taki był ich stosunek, o, tak można powiedzieć. Bo nas do tego obozu to prowadziło SS razem z psami, z owczarkami.
Tak, tak, do Łambinowic, do tego obozu. Tak że to pięknie nie wyglądało.
Ale „ukraińscy” żołnierze, to jak my żeśmy z Warszawy wychodzili, tam oni przeważnie pilnowali.
Jeżeli chodzi o tych… Ja byłem świadkiem, bo jednemu z naszych żołnierzy „ukrainiec” zabrał zegarek, ale Niemiec podszedł i kazał mu oddać. To była taka [historia] podczas tej drogi, którą żeśmy szli. A jeżeli chodzi o Niemców, no to oni za przyjemni nie byli, tak jak Niemcy. Jeżeli chodzi o tę naszą ewakuację, to cały dzień szedł, rano nie wstał. Ale co było najgorsze: strasznie byli nastawieni źle do afrykanerów, do czarnych. Ja, takim kijem, widziałem, jak on go bił, tego żołnierza, a ten wrzeszczał nie z tej ziemi. Jak on bił tego żołnierza.
Gdzie, to nie wiem, ale to żeśmy szli… to było po drodze…
Tak. Jeżeli chodzi o te sprawy, to tak to wyglądało. Ale strasznie, strasznie. Oni strasznie nienawidzili tych… Jeżeli chodzi o Amerykanów, to nie wiem, ja słyszałem, że to Amerykanie ich tam do pociągów wsadzili i pociągami gdzieś przewieźli. Ale Anglicy to z nami szli. Też to samo było z nimi, tak samo. Mieli takie same warunki i jak i my.
Po wyzwoleniu obozu to my żeśmy byli w tym Seesen i Amerykanie zwrócili się do nas, żebyśmy zorganizowali szpital. No i [żeby zrobić] ten szpital, to my żeśmy znaleźli taką szkołę, dużą szkołę, bo Amerykanie odbili trzystu jeńców z obozu w Buchenwald. I wtedy, pamiętam, żeśmy zrobili łapankę tak jak w Warszawie i Niemców do roboty, żeby wynosili te ławki. Ktoś to musiał wynieść. Na następny dzień, przypominam sobie, to całe to podwórko było tymi Niemcami zawalone. Ale w ciągu dwóch czy trzech dni to żeśmy zrobili ten szpital dla nich. I między innymi przywieźli mojego majstra z fabryki PZO, pana Górskiego. To był człowiek wysoki, ale tak był wyniszczony – bo on był z Powstania też wywieziony do obozu – tak był wyniszczony, że… no trudno jest powiedzieć. Skóra i kości. Amerykanie zaczęli ich odżywiać po swojemu. Tak jak ja pamiętam, to w dwóch takich kotłach do prania bielizny był kompot z ananasów. Im nie wolno było pić wody, tylko jak pić mu się chciało, to musiał się napić tego kompotu. Codziennie podjeżdżał samochód z zaopatrzeniem. Oni mieli naprawdę… W ciągu trzech tygodni to trudno było już rozpoznać, że oni byli jeńcami obozu koncentracyjnego. Trzy, cztery tygodnie, nie pamiętam [dokładnie], ale w bardzo krótkim czasie. I nie pamiętam, ale Rosjanie i Polacy… Ja stałem wtedy tam na warcie, bo my żeśmy ich pilnowali, tych kacetowców. Przechodził, w pasiakach ubranych, ładnie te pasiaki były wyprane, w czapce. Powiedział mi Guten Tag, no to ja tam mu nie będę przecież… nie będę go zatrzymywał i pytał się o to wszystko. No i poszedł dalej. Ja skończyłem tę wartę, bo przyszedł drugi, i co się dzieje. Przybiega do nas, że jakiegoś kacetowca nasi biją tak, że mogą go zabić. I co się dzieje. Ja przychodzę, a to ten, który szedł koło mnie. Okazało się, że on był kapo i ludzi mordował, i dlatego oni się mu tak odwdzięczyli. Ale nawet nie zdążyli go dowieźć dwadzieścia sześć kilometrów do szpitala Amerykanie. Co dalej. Jakiś porucznik się znalazł i ja jego to sobie nie przypominam, posadził do piwnicy tych, którzy go bili. Inni znów, ci kacetowcy, poszli do komendanta garnizonu tego miasta i powiedzieli mu, że tak się dzieje, to ten komendant powiedział, że jak ich natychmiast nie wypuści ten porucznik, to on jego posadzi. Oni byli nastawieni też w taki sposób bardzo… Ale potem…
Nie, nie, to byli różnych narodowości. To byli Żydzi, Polacy…
A ten Niemiec, to on siedział, on był kapo.
Wtedy oni nosili, ci, którzy najbardziej, że tak powiem, bali się, to nosili te pasiaki dlatego, żeby ich nikt nie zatrzymał. To też zrozumiałe.
Jeżeli chodzi o Seesen, to my żeśmy dostali taki dom, to było coś w rodzaju przedszkola, każdy miał tam swój pokój. Ale nas było tylko trzydziestu, tak że nas nie było wielu. I potem, nie wiem, jak to się stało, że znalazła się polska flaga biało-czerwona. Podjechał samochód, Amerykanie podjechali i nas wszystkich załadowali do samochodu i zawieźli do Hanoweru. W Hanowerze były baraki, początkowo drewniane. I dostaliśmy legitymacje byłego jeńca wojennego. Potem przenieśli nas do koszar po artylerii przeciwlotniczej niemieckiej… I zmienione legitymacje to nie, ale pieczątki były zmienione na Polski Ośrodek Wojskowy 145. No i w tym wojskowym ośrodku byłem do końca, do przyjazdu do Polski.
[…] Ja wróciłem do Polski w czterdziestym szóstym roku, 16 października. To już pamiętam, bo 15 października Jadwigi, mojej siostry, były imieniny i ja chciałem zdążyć. I nie zdążyłem.
Ja nawet nie napisałem listu do rodziny, bo… Ja tęskniłem bardzo za rodziną. Dowiedzieli się w jaki sposób. Ja pisałem do nich listy, ale te listy nie dochodziły, bo przecież oni tam nie mieszkali. Oni mieszkali… Ojciec, jeden z pierwszych, jeżeli nie pierwszy, przyjechał tutaj na te tereny, do Olsztyna.
Z Warszawy to ojcu udało się ewakuować rodzinę, bo załatwili im przepustki w tych podwarszawskich miejscowościach. Mieli znajomych i dostali takie przepustki, jakieś uprawniające ich do przejścia.
Oni wyszli już po Powstaniu. I tam stał wartownik niemiecki, widocznie Ślązak. Ojciec mu daje te przepustki, a on mówi: „Nie, wy nie macie prawa iść”. A ojciec mówi do niego: „Proszę pana, wszędzie nas puścili, a pan nas nie puści?”. To on mówi: „Dajcie swoje dokumenty”. No to dał mu ojciec te swoje kenkarty wszystkie i siostry. Siostra na tej kenkarcie, na zdjęciu tak się śmiała. „O, jak ona tu się ładnie śmieje. No jak was puścili, to idźta”. Puścił ich i dojechali do Sochaczewa, bo tam był kuzyn mierniczym. I tam zamieszkali. Dostali tam mój list, ale w jaki sposób. W sposób taki, że ja napisałem do Gołąbek koło Łukowa, do rodziny mojej babci i ci przesłali. Oni wiedzieli, gdzie rodzice są, i przesłali list z moim adresem, gdzie jestem. Rodzice to mi nie pisali, żebym przyjeżdżał, ale siostra z kolei, która już nie żyje też dość długo, napisała mi… To znaczy, siostra kuzynka, napisała mnie, żebym nie siedział, tylko przyjeżdżał, że tutaj mój kuzyn jest oficerem, i to, i sio, i owo. W każdym bądź razie mocno mnie zachęciła i zdecydowałem się na przyjazd. I przyjechałem tutaj.
Czterdziesty szósty rok, 16 października.
Nie, przyjechałem do Olsztyna, bo już wiedziałem, gdzie oni są.
W Olsztynie byli, tak. Bo wiedziałem, gdzie oni są… I tak to jest.
Represje to mnie dotknęły dlatego, że… Całe szczęście, ojciec przyjechał, jak powiedziałem, pierwszy i znał tych wojewodów, nie wojewodów. I co się dzieje. Jak ja przyjechałem, to bezpieka zaczęła się mocno mną interesować. Do tego stopnia, że ojciec mnie wysłał tutaj… Jak przejeżdżaliście państwo z Warszawy, to jest taka wieś Dorotowo. Tam jest jezioro i na tym jeziorze jest wyspa. To ja na tej wyspie, na tym jeziorze to chyba siedziałem z rok czasu. Ponieważ nie skończyłem szkoły, to przyszedłem tutaj do szkoły i szkołę skończyłem tam, gdzie teraz samochodówka. Potem byłem nauczycielem dwadzieścia sześć lat w samochodówce. Tamtą szkołę skończyłem… Co miałem powiedzieć…
Aha. Trzeba powiedzieć, że wzywali mnie, nawet do bezpieki tam wzywali. I ja siedziałem tam nieraz trzy, cztery godziny. Prosiłem, żeby powiedzieli, że ja jestem. I przyszedłem do takiego pana, a on mnie się spytał, jak mi się pracuje, wziął tę przepustkę, podpisał i koniec. A człowiek… przecież te nerwy to chodziły, to trudno jest nawet sobie powiedzieć. W każdym razie mną się bardzo interesowali, tylko nie wiem dlaczego, bo przecież ja nic takiego złego nie robiłem. A potem, jak w szkole zacząłem pracować, to już wszystko ustało. I co się dzieje dalej, jeżeli chodzi o te sprawy… Aha, ja po skończeniu szkoły pracowałem jako kierownik techniczny w TOS-ie, Techniczna Obsługa Samochodów. Do sekretarza partii ci z bezpieki podeszli i pytali się, czy mogą mnie aresztować. Ale ponieważ to był też porządny człowiek, to powiedział im, że nie, dlatego że ja mam techniczne wykształcenie. „Jeden tutaj – mówi – ma to techniczne wykształcenie”. I dali mi spokój. Ale ja nie wiem, za co oni mnie chcieli aresztować. Za to, że przyjechałem do kraju?
Nie, nie. Potem, jak byliśmy w ośrodku wojskowym, to byliśmy nastawieni do życia tak samo, jak byli nastawieni Anglicy. Oni mogli dużo, tam ich nikt nie pytał, tam co chciał, to powiedział, nikt jego nie aresztował. I my żeśmy o wszystkim zapominali. Raz, że tam była taka kantyna. My żeśmy do tej kantyny chodzili. Poza tym… Pokażę pani też zdjęcie, bo mam takiego przyjaciela mojego, Anglika, który z nami, ja i Zbyszek, on z nami zawsze chodził. W każdym razie…
Tak, do takiej równowagi tam doszedłem. Ja myślałem, że tutaj też taka sama będzie. A tu okazało się, że co innego było. Bo jak [pytali] na punkcie repatriacyjnym, to ja poszedłem i mówię, że brałem udział w Powstaniu, bo wtedy nie wiedziałem, co mam robić, nie wiedziałem, że to nie powinno się mówić nawet. I poszedłem, a ona mi mówi: „Pójdzie pan do pokoju trzydzieści trzy, a potem pan do mnie przyjdzie”. No i tak się stało, że tam trochę krótka kolejka była do tego pokoju trzydzieści trzy. Ja poszedłem, zasalutowałem mu, to on mi zwrócił od razu uwagę, że u nas się salutuje dwoma palcami, a nie całą ręką. No a my żeśmy tak salutowali przedtem. No i co dalej. „Podejdźcie tutaj do stołu”. Podszedłem do stołu. „Wyjmijcie wszystko, co macie w kieszeniach”. Wyjąłem mu. On popatrzył na to, tam widocznie nic takiego nie było, ale… „A kto za wami może zaświadczyć, że wy jesteście Polakiem?” A ja mówię: „Choćby ten, co wyszedł przede mną”. A on mówi: „Ten, co wyszedł przed wami, to taki sam jak i wy”. I na tym się skończyła rozmowa. Podpisał mi tę kartkę. Ja poszedłem tam, wszystko powiedziałem, mówiłem im prawdę, bo nie wiedziałem, że trzeba kłamać. My nie byliśmy przyzwyczajeni, żeby kłamać. Sprawa była taka nie wiadomo jaka. Ale jak już zacząłem pracować w szkole, to już się wszystko uspokoiło.
Tak. Ja miałem młodzież w wieku do dwudziestu lat. To już te ostatnie klasy, końcowe, które się kończyły, to ja z nimi miałem zajęcia. Ja byłem nauczycielem zawodu i uczyłem ich zawodu. Oni bardzo chętnie to robili, dlatego że…
Wiedzieli. Pytali się mnie o wiele… To znaczy nie o Powstanie, ale pytali mnie się nawet o Katyń. No ale co ja im miałem powiedzieć wtedy? Chciałem wrócić do domu.
Ja jestem dziwnie zafascynowany. Ono przez cały czas jest we mnie. Nie wiem dlaczego, ale przez cały czas jest we mnie. To nie wtedy, kiedy ja z panią rozmawiam, ale jak siedzę tam i paciorek mówię, to też to samo. W każdym bądź razie tak to jest.
Ono konieczne było, tylko nas zdradzili i nie ma co gadać na ten temat. Bo przecież mówili, że już są radzieckie czołgi na moście Poniatowskiego, i potem wszystko się wycofało i koniec.
To można powiedzieć… Natychmiastowo, tylko ja spotkałem tego kolegę, to jeszcze on mnie zdopingował i raz-dwa żeśmy poszli i koniec. Tutaj to nie myślałem nad tym, żeby nie iść. To sprawa tak wyglądała. No, ale miałem z tymi kolegami… Było to jeszcze z tym Włodziem, to on był bardzo odważny. On… W każdym bądź razie, miałem okazję raz chociaż, w czasie okupacji przenieść tę broń i te kabury. Te kabury to po co były potrzebne, to nie wiem. A wzięliśmy je na ulicy Siennej, z takiego magla. Był magiel, jak to przedtem były te obciążone kamieniami, te magle takie specjalne kręcone. I wiem, że w rogu leżała sterta zabawek, takich lalek. No i my żeśmy to wzięli, i stamtąd udało nam się wyjść. I żeśmy doszli na ulicę Wolską. A na ulicę Wolską to do niego.
Do tego Włodka. On tam do siebie, do mieszkania wszystko ładował.
Jeżeli chodzi o wypadek, to naprawdę… Leciały samoloty, trzy samoloty, klucz samolotów leciał, to człowiek automatycznie, że tak powiem, spojrzał w górę. I co się dzieje. One zamiast się rozejść, to zeszły się razem. Jeden drugiego uderzył pod… A tamten szybko poleciał, widocznie na lotnisko, żeby o tym zameldować. Tak to było. I wtedy Niemcy nas zaczęli pędzić do obozu. Bo tak to żeśmy przed obozem na razie byli, przed bramą, nie wpuszczali nas. A o tym wypadku lotniczym to słyszałem w telewizji, ktoś [wspominał], to widocznie ze mną albo ja z nim byłem i opowiadał, że widział to. Tak to było w tych Łambinowicach.
No nie wiem, naprawdę nie pamiętam.
Olsztyn, 28 maja 2015 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska