Nazywam się Andrzej Piotr Słupecki, urodzony 29 czerwca 1936 roku w Warszawie, z ojca Jana i mamy Janiny. Janina i Jan obchodzili imieniny jednocześnie, razem, supersympatyczna sprawa – 24 czerwca każdego roku.
W czasie Powstania przebywałem na Powiślu Czerniakowskim, na Fabrycznej 8, mieszkania 7.
Rodzinny dom.
Tata był muzykiem, grał w filharmonii koncerty, mama natomiast była w domu, jak to zwykle, zwyczajowo było. Nie miała potrzeby wtedy, w tamtym czasie, jakoś iść do pracy, ponieważ była przy ojcu. Mama zresztą pochodziła z Włocławka, tata pochodził z Warszawy, czyli rodzina była taka stricte czysto warszawska. No i jeżeli można opowiedzieć moje, że tak powiem, losy, to przez pierwsze trzy latka, których kompletnie nie pamiętam, bo to było dla mnie… Wiadomo, trzyletnie dziecko niewiele pamięta, dopiero cztery, pięć lat to zaczynają się jakieś sceny gdzieś tam pojawiać. No a takie mocniejsze obrazy okupacyjne, to było tak: Tata nie mógł znaleźć pracy. Jedyną propozycją to było, grał w Adrii, taki był lokal. Niestety to był lokal niemiecki, ale tata był muzykiem i tam orkiestra była polska. I dla mnie taki obraz wspaniały, sympatyczny był, jak [byli] Niemcy, bo raczej w Adrii bywali wyżsi oficerowie niemieccy, orkiestra na życzenie grała im to, co oni sobie życzyli. Jeszcze taka dygresja mi się zjawiła, jakiś taki malutki wtręt chcę powiedzieć. Matka ojca była z pochodzenia Niemką i Niemcy, dowiedziawszy się tam z tego „menu” taty, proponowali uporczywie i to wiele razy, żeby został folksdojczem. Tata odmawiał, bo uważał się za absolutnie stuprocentowego Polaka i nic go nie wiązało z Niemcami, chociaż wtedy inaczej by się potoczyły przypuszczalnie jego losy. A tutaj, powracając do tej Adrii, do tej orkiestry, to Niemcy mieli taki zwyczaj, ci oficerowie, że po każdym jakimś kawałku, jak byli zadowoleni, to częstowali muzyków, proponowali muzykom, tym z orkiestry albo po kieliszku koniaku, albo ciastko. I dlatego ja to zapamiętałam, bo tata zawsze przynosił mi ciastko. Nigdy nie wybierał koniaku, prawda, żeby wypić, tylko zawsze ciastko dla mnie. Bardzo mnie kochał, byłem jedynakiem. I to takie dla mnie tutaj… To były lata, kiedy ja miałem latek cztery, pięć, sześć.
Pamięć pojawiła się wtedy, jak poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Mieszkałem, jak wspomniałem, na Fabrycznej 8. Do szkoły poszedłem na Wilanowską, róg Czerniakowskiej (Okrąg tam się zaczyna) i tam właśnie była na pierwszym piętrze taka szkółka. Przez pierwszy rok byłem w tej szkole do czterdziestego czwartego roku, skończyłem, no i dalej byliśmy w Warszawie. Ojciec nie był w żadnej organizacji akowskiej. Aprobował ulotki i tak dalej, czytał, ale był raczej bierny, nie można tutaj wyróżnić go, oprócz tego, że można wyróżnić tym, że patriotyzm miał w sobie, czuł się autentycznie Polakiem związanym z Warszawą, no i w ogóle z krajem, z ojczyzną i tak dalej. Wykluczał jakiekolwiek wcześniejsze propozycje, które były, żeby przyjął tak zwanego folksdojcza.
Nie, sam chodziłem, bo to bliziutko było, niedaleko. To była Górnośląska, Czerniakowską można było tam chodzić, tak że to stosunkowo… Oczywiście pierwsze tam, dwie, trzy, dwukrotnie, trzykrotnie tak, ale później byłem takim dosyć rezolutnym chłopaczkiem, bo później moje dalsze losy o tym świadczyły.
No i w czterdziestym trzecim roku… Jeszcze pamiętam w czasie okupacji takie dosyć istotne sprawy. Ciocia moja mieszkała na Solec 20. To było gdzieś wylot Ludnej, troszeczkę bliżej Górnośląskiej, w tę stronę, Solec 20. Oczywiście tej kamienicy nie ma, ta kamienica została zupełnie, że tak powiem, zniszczona po okupacji. Ale któregoś dnia, to właśnie charakterystyczne, to mi utkwiło, to było w czterdziestym trzecim roku bodajże, czyli ja miałem wtedy siedem latek, byliśmy u cioci. Ciocia mieszkała na trzecim piętrze, z oknem wychodzącym na Solec. I wtedy dozorca tam przyszedł, mówi, żeby zasłonić okno, to wiadomo, każdy jest ciekawy, co za tym oknem będzie. No więc się zasłoniło okna, ale przez taką małą szparą patrzyłem, ja z dołu patrzyłem, inni patrzyli z góry. I okazuje się, że właśnie tam później, w późniejszych latach widziałem tablicę, że tam rozstrzelano ludzi, ale ja byłem świadkiem tego rozstrzelania. Przyjechały budy, trzy budy. Trudno z naszej odległości popatrzeć, czy to żołnierze, czy żandarmi, czy policjanci, w każdym razie wiadomo, Niemcy. I wyprowadzali, związane z tyłu ręce i opaski na oczach były. I piątkami, czwórkami tak wyprowadzali przy tym murze, przy kościele, bodajże Świętej Trójcy, przy takim kościółku małym. No i tam po prawej stronie, przy tym murze ich tam ustawili i później karabiny ustawili, takie maszynowe karabiny i rozstrzelali. Później te ciała wrzucili z powrotem do budy i odjechali stamtąd. I to proszę sobie zobaczyć, nie minęło piętnaście, dwadzieścia minut, a my tak samo i ludzie tam okoliczni, przecież cała ulica wiedziała o tym, że coś takiego się dzieje, tylko kazali nie patrzeć, ale to było przecież widowisko na pokaz, żeby zastraszyć. I wtedy nie minęło piętnaście, dwadzieścia minut, pół godziny, a tam już pełno było kwiatów, pełno wiązanek i my też położyliśmy tam kwiatek, pamiętam. Takie dosyć było to wstrząsające widowisko, jak dla młodego. Ale ja tego tak nie odbierałem personalnie, bo ja to [traktowałem] jako widowisko – gdzieś, jakoś, coś tam się działo, ja tak patrzyłem na to, mimo wszystko.
Chyba nie. Chyba nie miałem zupełnie zagrożenia, ponieważ matka i ojciec [byli] jakimś takim moim oparciem. Jakbym był jakaś sierota, półsierota, gdzieś tam, to tak, na pewno bym się mógł czuć tak obco, wyobcowany, ale tutaj zawsze wiedziałem, że mam dom, wracam do domu i tak dalej, i traktowałem to jako normalność, nie traktowałem tego jako wojny, bo ja nie miałem pojęcia wtedy, co to jest wojna, tylko tak sobie traktowałem to jako rzeczywistość, która się dzieje i tak musi być. No i mówię, dalsze moje losy pamiętam z tego, że chodziliśmy – bo to pamiętam, dziecko pamięta – regularnie chodziliśmy do portu Czerniakowskiego. Ten port ma taki cypelek z tyłu i tam ulicą Mączną z Fabrycznej przechodziliśmy Solec kawałeczek i tam przy porcie był taki piaseczek, i tam było, że tak powiem… To było w okresie okupacji, czterdzieści dwa, czterdzieści trzy, już mi się pojawiła, prawda, ta pamięć o tym, fajnej rzeczy. No i wtedy mąż, pamiętam, mojej cioci, o imieniu Ryszard zawsze namawiał mojego tatę: „Chodź, pływamy Wisłą”, a on sobie lubił wypić. Jak wypił sobie, to zawsze był bohaterski i tak dalej. A tata mój mawiał, pamiętam też jego słowa, mówił: „Wiesz co, Rysiek, ja wolę być żywym tchórzem niż umarłym bohaterem”. I tata niestety, mimo tego że… To wszystko, nie mogę nic powiedzieć, że był herosem w czasie Powstania, bo tu muszę oddać, był uczciwym, autentycznym Polakiem, mimo że matka była z pochodzenia Niemką, ale nie był też herosem. Po prostu był raczej bierny, akceptował wszystko to, co dzieje się.
To było tak gdzieś do roku czterdziestego czwartego, do Powstania. Skończyłem pierwszą klasę, zdałem do drugiej klasy, no i później, jak powiedziałem, chodziliśmy nad Wisłę, było wszystko fajnie, było wszystko sympatycznie i nagle zaskoczyło nas to Powstanie.
Tak, zapamiętałem, ponieważ to było wtedy… Wszyscy dorośli biegali i krzyczeli: „Idziemy budować barykadę na Czerniakowską, przy kinie Bajka”. I wtedy ja, że tak powiem, tak samo poleciałem i jakieś cegiełki znosiłem, jakieś kamyczki, co tam się dało, co tam mogłem podnieść, to też biegałem i tam donosiłem. Praktycznie cała ludność. Entuzjazm był wtedy niesamowity, no bo tak okupacja dała w kość wszystkim. Ja to nie mam tej pamięci, ale wiem, znam opinie i narzekania, i rozmowy dorosłych… Bo to pamiętam, że każdy z tych dorosłych tak był strasznie zmęczony, była tak niesamowita euforia, tak niesamowita radość, że to Powstanie wybuchło między ludnością. Przecież ludność nie wiedziała, co będzie dalej, tylko po prostu wyzwolenie jest. Nagle jest wyzwolenie, biało-czerwone flagi, prawda, i tak dalej. Mamy wolność, nagle się zjawiła, i te barykady zaczęli budować.
Pierwszy miesiąc Powstania, sierpień, to było tak, jakby w ogóle nie było żadnego Powstania. Ani wystrzałów, piękna pogoda, ptaki, tylko charakterystyczne było to, że słychać wystrzały gdzieś tam dalej, ale u nas nie było nic, nic się nie działo. Dopiero się zaczęło dziać gdzieś tak około 18, 20 sierpnia, ale to zaczęło się dziać na tej zasadzie, że z podwórka, a my widzieliśmy… Na naszym podwórku było tak, że kamienica to były takie dwie, że tak powiem… Podwórko, z jednej strony od ulicy Górnośląskiej z tyłu to był taki skwereczek mały, murek, a za tym murkiem była ulica następna, tam podwóreczko i tam była ulica Górnośląska, natomiast od frontu Fabryczną 8 w trzydziestym dziewiątym walnęła bomba i od frontu kamienica… ruina. Została częściowo później rozebrana, były tam kupy gruzu i tak dalej. I jeszcze taka dygresja, ja osiem lat miałem, ale już wtedy walczyliśmy z Niemcami. Jak można było walczyć z Niemcami, ośmioletni chłopak? Ano tak, że czapki braliśmy albo jakiś tam podziurawiony hełm się znalazło stary, na patyk wsadzało i wystawiało na ulicę. I nie minęło dokładnie jakieś dziesięć, piętnaście sekund, natychmiast seria karabinu maszynowego. A na czym to polegało? Na tym polegało, że Fabryczna była pod ostrzałem vis-à-vis, tutaj, jak ulica Rozbrat, to jedna strona od strony Wisły była w posiadaniu Powstańców, a przeciwna strona ulicy była w posiadaniu Niemców. Tam była szkoła i w tej szkole byli Niemcy, i pod ostrzałem całą ulicę mieli. Jedyny sposób, żebyśmy się jakoś poruszali po tej ulicy, to były przekopane, głębokie, pomiędzy jedną stroną ulicy a drugą ulicą, się rów wykopywało i nasyp od strony Niemców się sypało. Wtedy można było, schylając się, przechodzić z jednej strony na drugą. A dlaczego było? A, bo się cieszyliśmy, że Niemcy amunicję sobie marnują w ten sposób. No ale to też narażenie nie było żadne, bo nikt się nie wychylał z nas, tylko po prostu na kiju się wystawiało jakieś rzeczy i momentalnie za każdym razem nie było takiej sytuacji, żeby… Natychmiast seria karabinu maszynowego i tam kasowali albo nie trafiali, tylko leciały pociski jakieś takie, tylko oczywiście nie widać było.
Nikt tego nie widział. My to robiliśmy wtedy, jak nikt tego nie widział. Być może ktoś by uderzył, że tak powiem, nas po tyłeczku, jak by zauważył coś takiego, ale my to robiliśmy na zasadzie zabawy, bo dla nas ta wojna to była jakaś forma zabawy, dla dzieciaka ośmioletniego. I to tak było… gdzieś, jak powiedziałem, koło 18, 20 sierpnia była jakaś taka widowiskowa sprawa. Od nas z podwórka dosyć dobrze było widoczne, bo to było Powiśle Czerniakowskie, które jak wiadomo, jest niżej, a widoczne było Stare Miasto, nie było wtedy wieżowców i tak dalej, które by zasłaniały widok, tylko widoczne było Stare Miasto i tam bez przerwy, od rana do wieczora, samoloty, sztukasy pikujące, zrzucały bombę. I tylko taki świst tych, jak one pikowały, i to było raczej takie widowisko. A u nas była sielanka w ogóle na Czerniakowie, nie było w ogóle żadnej mowy, żeby tam ktoś atakował czy coś, to było biernie, bo jak wiadomo, Niemcy najpierw zdobyli Wolę, później zależało im, żeby [zdobyć] Stare Miasto, żeby sobie przeprawę zrobić przez most Kierbedzia i tak dalej. Tak samo most Poniatowski przecież był. Najważniejsza to była Wola i tam ten przelot, żeby zapewnić sobie odwrót wojsk ze wschodu. No i to było tak zwane widowisko.
Oczywiście u nas się zaczęło całe piekło pod koniec sierpnia. Tak gdzieś pod koniec sierpnia zaczęły się naloty na naszą dzielnicę, bo tam już wykończone było, zabrali się za Czerniaków, Powiśle Czerniakowskie, wiadomo, żeby tutaj odciąć powstańców od tego frontu wschodniego. A Polacy wtedy… Charakterystyczne było takie, że już w tamtym czasie, po dwóch, trzech tygodniach ludność była bardzo zmęczona, bardzo zmęczona już była, i pamiętam… Przedtem to była wspaniała sprawa, Boże, jakie to było… wolność, biało-czerwone chorągwie, my jesteśmy wolni, Niemców nie ma. A później przyszło przygnębienie, bo widać, że tej wolności nie ma, tylko tutaj zaczyna być niedobrze, bo jedzenia przecież nie mieliśmy, jakieś kasze robaczywe się jadło, nie wiadomo co. Marmolada jakaś to była z buraków, no to to był cud. Rozbijali gdzieś w jakichś sklepach, magazynach, później dostarczali ludności, coś tam się jadło, bo trzeba było przeżyć. Ale potem była tak zwana niechęć do tych powstańców, taka się zrodziła jakaś niechęć i taka złość w ludziach. Ja to pamiętam, że to była jakaś niechęć. No ale mimo wszystko musieliśmy trzymać się tak czy inaczej razem. No i wtedy jak zaczęły się u nas te sprawy, to brat cioteczny, Jerzy Cichorzewski, dwa lata starszy, on już nie żyje, był takim łącznikiem, pocztę roznosił, dziesięć lat już… No i później, gdzieś pod koniec sierpnia, dwudziestego piątego, dwudziestego szóstego zginął.
Jeszcze jedna charakterystyczna rzecz była. Na Fabrycznej 6 był taki dziewiętnastowieczny budynek drewniany. I ja dokładnie nie potrafię powiedzieć kiedy, ale pod koniec sierpnia tam była jakaś uroczystość weselna czy coś się musiało dziać (dowiedziałem się później, bo wcześniej nie). No i w trakcie, że tak powiem, tej uroczystości, proszę sobie wyobrazić… To Fabryczna 6, oni mieli obok nas, bo nasze oficyny były murowane, takie już nowsze budynki, a tamten to był jeszcze taki dziewiętnastowieczny, półdrewniany, taki bardzo stary budyneczek. I oni tam mieli jakieś weselisko czy jakąś uroczystość, trudno mi powiedzieć jaką. I wtedy ten pocisk słynny, chyba bodajże… Troszkę bym się pomylił, nie V2, V1, [ale] z tego działa kolejowego, które było na Dworcu Gdańskim, prawda, i oni tam atakować zaczęli już Powiśle. I wtedy, proszę sobie wyobrazić, taka sytuacja niesamowita, że ja poszedłem… W piwnicy już byliśmy, bo już wtedy był okres, że od czasu do czasu samoloty przylatywały i tak sporadycznie rzucały, jeszcze nie było intensywnego bombardowania, sporadycznie puszczali jakąś bombkę, żeby postraszyć. Na razie nie było tej intensywności. No i wtedy poszedłem, na pierwszym piętrze mieszkaliśmy i poszedłem na pierwsze piętro, wziąłem tę kanapkę z jakąś marmoladą czy coś, z tej piwnicy. „Tylko szybko wracaj”, mama powiedziała i ja schodzę z tych schodów i w tym momencie, jak ja schodzę z tych schodów, w dolnej części na szczęście byłem, nagle zrobiła się biała, zupełnie biała zadyma i mnie pęd powietrza rzucił. Akurat szczęście miałem niesamowite, bo wrzucił mnie pod takie… Wtedy w tych starych, przedwojennych budynkach to były takie wystające, metalowe skrzynki na listy, a ja byłem nieduży, to dosyć taka przestrzeń była pod skrzynką. I wtedy [pęd powietrza] wrzucił mnie pod tę skrzynkę. Ja pod tą skrzynką nie byłem świadomy nic, bo to było poza moją świadomością. Bo to, co się stało, to momentalnie mnie wepchnęło tam, pęd powietrza, ja tam się znalazłem, ja nie wiedziałem… Jak bym zginął, to bym zginął natychmiast i w ogóle bym też nie widział, co się dzieje, nie miałem świadomości poruszania się, bo to był moment. I okazuje się, że to ten pocisk duży w tę Fabryczną 6 walnął, tam gdzie była ta uroczystość, i tylko lej się ostał z tej chałupy. I później tylko to pamiętam, że mnie odkopali. Oczywiście matka pewnie krzyk jakiś podniosła i tak dalej i tam oczywiście odkopywali, odkopywali. Ta oficyna, o której powiedziałem, od strony [Fabrycznej] 6, to jak tak od frontu patrząc, Fabryczna 8, to po prawej stronie oficyna, a my byliśmy w lewej, w piwnicy na dole na szczęście, bo tam lepsze było urządzenie i tak dalej. No i tam mnie jakoś nie tyle odkopali, bo nie było z czego odkopywać, bo w połowie to tam walnęło, ale tutaj też częściowo gruzy tak się zwaliły, że trzy czwarte jej tam było, jeszcze istniało, a tutaj te schody się zawaliły i tak dalej. I miałem farta niesamowitego, że mnie tam po prostu wepchnęło w tę lukę, bo jak by to było gdzieś tam parę sekund wcześniej, to już by mnie nie było, bym tutaj nie rozmawiał. Tak samo, jak bym nie wyszedł, to bym o tym nie opowiadał też. I tam jakieś belki odsunęli czy coś i do mnie się dostali, ja tam wyczołgałem się z tego na szczęście. Nic mi się kompletnie nie stało.
Pamiętam, w czasie sierpnia, że wtedy był taki między mieszkańcami strach straszny przez „ukraińcami”. To znaczy ja nie mówię o współczesnej Ukrainie, bo wiadomo, jak to dzisiaj jest, tylko że w dyspozycji Niemców i tak dalej były jednostki ukraińskie i wiadomo. I wtedy był taki strach przez „ukraińcami”, żeby „ukraińcy” i tak dalej. I w pewnym momencie, pamiętam taką sytuację, to było gdzieś w drugiej połowie sierpnia, że w nocy nas budzą: „Słuchajcie, »ukraińcy«”, a my mieliśmy niedobrze, bo cała Fabryczna miała w ogóle wszystkie, że tak powiem, te domy, fronty zamknięte, a u nas był otwarty, że tak powiem i spodziewaliśmy się, że „ukraińcy” idą. „»Ukraińcy« idą, cicho, cicho, cicho, »Ukraińcy« idą”. Okazuje się, że z tej szkoły Rozbrat taki desant ukraiński miał iść i oni podobno szli bez butów, w skarpetkach i tak dalej, po przeciwnej stronie, żeby po prostu zaatakować nas jakoś. W każdym razie pamiętam… Tego nie pamiętam, bo trudno, żebym ja to widział albo zauważył, tylko wiem z opowieści, natomiast pamiętam charakterystycznie, że nasz dozorca, który jednej nogi nie miał, stracił w trzydziestym dziewiątym roku, złapał siekierę, nie będę tu mówił niecenzuralnie: „Jak ich… Ja stanę z tą siekierą…”, za drzwiami stanął i mówi, że jak tylko któryś wejdzie do tej piwnicy, gdzie byliśmy, to od razu będzie walił siekierą. Oczywiście żaden „ukrainiec” nie przyszedł, bo okazało się, że jak oni weszli na środek Fabrycznej, to z dwóch stron powstańcy otworzyli ogień i ich skasowali na szczęście. To też pamiętam, mówię, takie charakterystyczne.
No i później gdzieś tak pod koniec sierpnia zaczęły się intensywne naloty, intensywne walki, a to było znowu… Cały czas już byliśmy w tej piwnicy. Z tym że jak były naloty takie intensywne, to my przechodziliśmy piwnicami wzdłuż Fabrycznej, od 8, tam 10, 12, 16, przechodziliśmy na drugą stronę ulicy Fabrycznej, bo tam bloki były, bo vis-à-vis tej Fabrycznej 8 był plac taki, do Przemysłowej ulicy była taka przestrzeń, gdzie chodziliśmy bawić się i tak dalej. Wcześniej, vis-à-vis Fabrycznej 2, to były jakieś garaże niemieckie, reperowali samochody w okresie Powstania – niemieckie tam przyjeżdżały samochody, bo wiadomo, Polacy specjalnie samochodów nie mieli. Ale do czego dążę. Po prostu, jak te intensywne naloty były, to przechodziliśmy takimi piwnicami do Fabrycznej 16, przechodziliśmy rowem, dolnym takim, bo tam pod ostrzałem ulica była, na przeciwną stronę. Były takie bloki już przy Fabrycznej, przy ulicy Rozbrat i tam przechodziliśmy, żeby być bliżej, bo tam Niemcy nie bombardowali, jak były wtedy intensywne bombardowania. I tam byliśmy chyba dwa dni gdzieś pod koniec sierpnia i wtedy okazuje się, że tam z kolei puścili Niemcy z tej szkoły goliata i róg Fabrycznej cały poszedł goliatem. Wybuchło pół chałupy, a my byliśmy w bloku prawie obok.
No to z powrotem wróciliśmy do tej naszej piwnicy. W tej piwnicy później byliśmy dokładnie prawie tydzień. Brat cioteczny wtedy zginął, dwa lata starszy i ja przejąłem takie jakieś proste obowiązki, to znaczy komuś tam dostarczyć coś. Do broni żadnej nie miałem dostępu, ale jakieś ulotki przekazywałem, informacje przekazywać trzeba było, list komuś przekazać, to ja chodziłem i przekazywałem. Tata mnie gonił, że nie wolno, że nie wolno, ale ja przekorny trochę byłem, no i zawsze się wyrywałem i chodziłem.
Przez tych powstańców, co przedtem brat cioteczny był ich dysponentem, to oni za bardzo nie wiedzieli komu. Ja powiedziałem, że chętnie, bo chłopak młody, osiem lat, to strasznie by chciał.
Jerzy Cichorzewski, ale on już nie żyje.
Z powstańcami… Po prostu przewijały się w opaskach biało-czerwonych postacie, przechodziły i tak dalej, ale na dzieciaków to specjalnie nie zwracali uwagi. Po prostu mieli jakieś swoje zadania, swoje cele i my tak tylko się przyglądaliśmy, jak coś, co się dzieje poza naszym tym. Z nami nikt nie chciał się wtedy kolegować, nie traktował nas przecież poważnie, wiadomo.
Na pewno z podziwem, bo przecież wiadomo, że oni coś tam znaczyli, to byli tacy bohaterowie nasi. Ale nie mogłem powiedzieć, że ja też bym chciał walczyć, bo na razie byłem za malutki. Jakbym miał dwanaście, czternaście lat, to być może by mi się zrodziła taka chęć, ale wtedy to nie. Wtedy miałem tylko wielką ochotę pomocy jakoś wszystkim ludziom. Jeszcze jedno, powiedziałem, że w Fabryczną 6 walnęło i tam zrobiło ten dół, to wszyscy tam, bodajże kilkanaście, kilkadziesiąt ciał na Górnośląskiej, na tym skwereczku zostało pochowanych. I ja też pomagałem wtedy kopać, chociaż małą miałem taką łopatkę, ale też kopałem, bo też chciałem pomagać. Po prostu miałem absolutnie taką chęć pomocy, pomagania.
Kościół był przy Łazienkowskiej, ale to było daleko, bo to najpierw była Przemysłowa, później była Łazienkowska, gdzie ja byłem chrzczony, vis-à-vis Legii, ale Łazienkowska była już we władaniu Niemców, tak jak stadion Legii, ten, który dzisiaj jest, to tam była Łazienkowska, Rozbrat, góra cała, Frascati to już wszystko było niemieckie. No i wtedy w tamtym czasie tylko pamiętam ten pogrzeb, ale księdza sobie nie przypominam, żeby ktokolwiek był, ksiądz nie, ponieważ myślę, że to masowe były te groby i masowe były te chowania. To nie było tak, że to jakieś wydarzenie specjalne było.
U nas nie było ani razu, ani w piwnicy u nas ksiądz się nie pojawił, ani tam nie było, ale trudno, żeby…
Tak, tak, niesamowicie, ponieważ to, proszę sobie wyobrazić, u nas, w tej piwnicy było tak, że stała taka wanna, nie wanna… To nie była wanna normalna, tylko takie jak kiedyś prali, tylko że to nie balia z drewna, tylko balia jakaś z wodą. I podarte mieliśmy prześcieradła na takie kawałki. Każdy miał przy sobie takie prześcieradło, kawałek takiego prześcieradła. I z chwilą jak czekaliśmy, każdy w nerwach, bo bombardowania były, bo bombardowania były gdziekolwiek, czy to było w odległości dwudziestu metrów, czy pięćdziesięciu, czy stu metrów, to momentalnie, jak taki wybuch był, bomba uderzona o ziemię, to u nas było biało-czarno, nie było jak oddychać. I każdy z nas maczał ten kawałek prześcieradła i oddychał przez tę wodę z prześcieradłem, to kurz był tak niesamowity, się wznosił za każdym razem. I to takie charakterystyczne też, tak pamiętam to.
Był okrutny, ale ja zawsze coś tam miałem do zjedzenia, rodzice o mnie dbali, tak że zawsze coś miałem. Tak że tak to było.
I to było gdzieś do 9 września. 9 września powstańcy się cofnęli w kierunku Wilanowskiej, tutaj zajęli Niemcy. Na szczęście ci Niemcy nie ukraińscy, tylko ci Niemcy bardziej, trudno powiedzieć, żeby oni byli cywilizowani, bo teraz mówią wszyscy, że Niemcy to byli esesmani albo hitlerowcy, a dla mnie w tamtym czasie Niemiec to był Niemiec. To nie było rozróżnienia, że ten jest dobry Niemiec, ten jest zły, każdy był zły Niemiec i człowiek nie potrafił rozróżnić. Oczywiście powstańcy wiedzieli, kto jest dobry, kto zły, że to jest esesman, tamten gdzieś z Szucha i tak dalej, ale dla nas Niemiec w każdym mundurze niemieckim to był Niemiec.
Nigdy nie miałem z niemieckim żołnierzem kontaktu. My po prostu byliśmy malutkie dzieci, gdzieś tam pałętające się. Zresztą my mieliśmy taki nasz własny świat, mikroświat, taki mikroklimat był u nas, zupełnie inny, że Niemcy tam nie zaglądali, nie interesowali się, natomiast policja granatowa tak, przychodziła, pytała, to widziałem policjanta co drugi, co trzeci dzień, że przychodził. Ale Niemców ja nigdy nie widziałem, oprócz tego, że gdzieś na ulicach czy gdzieś tam się przemieszczali, czy gdzieś jeździły samochody i tak dalej, i tak dalej.
No i wtedy we wrześniu, dziewiątego, zostaliśmy, że tak powiem, zagarnięci, wygonieni z tej piwnicy: Raus, raus, raus! Wygonili nas, poszliśmy ulicą Fabryczną wszyscy. To, co tam mieliśmy, to wzięliśmy, ale mieliśmy bardzo niewiele. Poszliśmy do ulicy Górnośląskiej, tam obok Rozbrat, później ulicą Górnośląską do Pięknej, tam pod górkę Górnośląską do Pięknej. Piękną, tak jak teraz do placu Zawiszy, prościutko (przedtem nie wiem, jak to się nawet nazywało, plac Zawiszy pewnie jakoś inaczej się nazywał) i do Dworca Zachodniego. Taki szereg ciągnących się postaci, to dziewiątego, dziesiątego szliśmy. I znowu charakterystyczne, przy Dworcu Zachodnim były ogródki działkowe. Bo tam nie było przecież żadnych zabudowań czy coś, tylko były takie duże ogródki działkowe. I wtedy nawet nie było nic, że… Ludność masowo tam biegła i tam [zrywała] jakieś pomidory, bo wtedy były na krzakach rosnące, jakieś tam warzywa czy coś, bo przecież przez okres Powstania nikt nic nie miał z takich rzeczy, a to była straszna rzecz, że tu nagle pomidory gdzieś tu się pojawiają. Nawet nie było sprzeciwu specjalnego, Niemcy specjalnie nie reagowali, tylko pozwalali wtedy [tym], co tam szli z boku, bo widzieli, że tam nikt nie ucieka, tylko leci tam z krzaków pomidory, ale nie było jakichś takich specjalnych akcji. I do elektrycznej kolejki, do Dworca Zachodniego szliśmy.
Tak, bez problemu, oczywiście. Ja byłem dosyć rezolutny i sprawny ruchowo, nie miałem żadnych zresztą… Nic nie ucierpiałem przez Powstanie, tata i mama tak samo – na szczęście, nic nam się specjalnie nie zdarzyło.
Cały dzień i noc mieszkaliśmy.
We wrześniu tam mieliśmy już zrujnowane wszystko. Jak ja powiedziałem, tam walnęło, tak że już tam nie mieliśmy żadnego [dostępu], bo schody były zarwane i już w ogóle tam nie było powrotu. My cały czas już tam byliśmy [w piwnicy].
Ja już powiem szczerze, że nie bardzo pamiętam. Światła tam nie było żadnego, skąd. Tam były jakieś świece, czasem się zapalało gdzieś tam, się paliło, a tak się po ciemku siedziało w tej piwnicy i tylko strach było, tam czasem się na światło wyjrzało, ale tylko tak ze strachem. Jak chwila spokoju, to się wychodziło na podwórko, żeby trochę powietrza złapać i potem z powrotem do tej piwnicy się szło. Na szczęście tej intensywności piwnicznej to był gdzieś tydzień, nie dłużej. Siedem, osiem dni było. Bo jak powiedziałem, cały sierpień praktycznie to u nas była jak sielanka.
Wtedy to już nie było żadnych zabaw.
A wcześniej, w czasie okupacji, tak. Przecież i w piłkę graliśmy, i tak dalej, i się bawiliśmy, chodziliśmy gdzieś nad Wisłę, to pamiętam, oczywiście, jako dziecko to pamiętam. Z chłopakami gdzieś tutaj, normalnie, jak to dziecko. Chodziliśmy głównie wtedy, w czasie okupacji, na ten plac, który był vis-à-vis Fabrycznej 8. To był pusty plac do Przemysłowej, taka zupełnie pusta przestrzeń.
Nie, nic, ja byłem tylko z mamą i z tatą wtedy, blisko nich byłem. Z tym że właśnie charakterystyczny był jeszcze jeden element, zapomniałem powiedzieć o tym, że ciotka, jak powiedziałem wtedy, na wstępie, mieszkająca Solec 20, to w obawie… Bo tam bardzo blisko byli Niemcy – most Poniatowskiego i bardzo bliziutko, prawda, to już byli Niemcy. I wtedy jak się zaczęło Powstanie pierwszego dnia, to ciotka od razu swojego syna, dwa lata starszego, jak powiedziałem (on już był wtedy harcerzyk), to przyprowadziła tutaj, bo to było w głębi linii [walk]. Fabryczna była głębiej, znacznie dalej od Niemców. I bardzo dobrze zrobiła, bo drugiego, trzeciego dnia Powstania ten Solec 20 Niemcy zajęli i całą tę ludność (na szczęście ci Niemcy, trudno powiedzieć „dobrzy” Niemcy, ale w każdym razie nie tacy Niemcy, co zabijali od razu, bo byli i tacy, co od razu zabijali pierwszego, ludność cywilną, ale tacy Niemcy, pewnie formacja jakaś normalnie wojskowa, która zajęła, żołnierze) na most Poniatowskiego i na Pragę przegonili. W tamtą stronę przegonili, no i brat cioteczny w ten sposób został właśnie z mamą. I później on już dalej losy dzielił ze mną, z tym że był dwa lata starszy.
Nie, nic nie było. Tam było spokojnie, bo szliśmy przez dzielnicę Piękną, opanowaną przez Niemców już zupełnie. Tam nie było nic już. Szliśmy prościutko sobie ulicą, z tym że taka śmieszna i charakterystyczna rzecz, śmialiśmy się wtedy rzeczywiście i ludzie się śmiali. Proszę sobie wyobrazić, jak my szliśmy z tej Fabrycznej, wtedy co nas Niemcy zabrali, my idziemy, proszę sobie wyobrazić, a tam ulica Górnośląska, Rozbrat, Górnośląską idzie się pod górę, takie schodki są, no i tam my idziemy, dochodzimy, w tę Górnośląską idziemy, a na tych stopniach dywany wiszą, normalne jakieś koce, przez całą jezdnię przewieszone dywany. I my się śmialiśmy: to Niemcy przed naszą bronią. My mieliśmy taką broń, oni sobie dywany rozwiesili. Bo na Myśliwieckiej, Pięknej normalny ruch był. Już wtedy szliśmy, to tam ruch był normalny, normalna ulica była, z tym że oczywiście z niemiecką ludnością, żołnierzami i tak dalej, jeśli można określić, że to ludność była niemiecka, ale w każdym razie był tam ten ruch czy tych folksdojczów, czy kogo tam, widzieliśmy tych ludzi, normalnie, swobodnie się poruszających. Oczywiście, pewnie to nie byli Polacy. Po prostu charakterystyczne było, że te dywany wisiały, i wtedy ja też zapamiętałem, że sobie tak odchylono ten dywan, my przeszliśmy i z powrotem ten dywan tam był [opuszczony]. Niepotrzebnie już, bo już praktycznie, żeby ktoś już strzelał, to nie. Ale to była ochrona Niemców przed, że tak powiem, naszą „wielką” bronią, naszymi tymi… co to z tych karabinów można było strzelić kogoś. Tak to tam wyglądało.
Nikt, nikt specjalnie nie był. I właśnie to jest największy mój ból, że tata był bierny, zupełnie bierny. Jak powiedziałem, był patriotą polskim, ale był bierny. Są tacy ludzie, którzy są bierni, nie są walczący. I jak by był walczący, jak by miał opaskę biało-czerwoną i by brał udział w Powstaniu, to by przeżył. Przecież Powstańcy wtedy, w tamtym czasie już późniejszym, we wrześniu, to do obozów jenieckich później szli, przechodzili i tak dalej. No i tata zginął.
Tam podjeżdżały pociągi elektryczne, bo wtedy wiadomo, była tylko jedna, jedyna linia elektryczna pociągów elektrycznych, Warszawa–Pruszków, tylko tu chodziły. I tymi pociągami nas dowieźli do Pruszkowa, no i tam z prawej strony wyszliśmy, oczywiście cały czas pod jakimś tam konwojem, ale to nie był taki konwój, że jacyś tam krzyczeli na nas, [tylko] normalnie ta ludność się przemieszczała wtedy i tak dalej. I tam w hangarze… Jak doszliśmy, bo cały czas tam na Zachodnim byliśmy razem, później w Pruszkowie wysiedliśmy razem, a później przed tym ZNTK, [czyli] Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, [które] tam miały te swoje w Pruszkowie…
Dokładnie tam. No i tam szliśmy, że tak powiem, takim długim szeregiem i nie wiedzieliśmy. Nam każą tam iść, to idziemy w tamtą stronę i nagle przed końcem, po prostu koniec, gdzie szliśmy, to nagle zobaczyliśmy Niemców stojących. No i wtedy w panice mama złapała mnie za rękę czy tam za ręce, żeby tak blisko mnie być, a Jurka, brata ciotecznego, ojciec żeby wziął, bo widzieliśmy, że tu coś się dzieje takiego, że nas rozdzielają czy coś, bo tam widać było z przodu, że gdzieś jakaś selekcja czy coś takiego się dzieje. No i wtedy jak doszliśmy tam, to Niemiec odtrącił rękę [ojca]. Gestapowcy, trójka stała z tymi trupimi czaszkami, no i odtrącił rękę tego, ojciec trzymał tego mojego brata starszego, dziesięcioletniego. Musiał zauważyć, za późno zrobiliśmy to „przytulanie” wzajemne, no i odtrącił, matce brata ciotecznego przerzucił, ojca skierował w prawo, a nas na lewo. Była taka selekcja. I wtedy już z ojcem ostatni raz się widziałem, bo wtedy pojechał do Oświęcimia, później do Flossenbürga. Tutaj mam dokumenty wszystkie, później przyszło, że zginął tam. W Oświęcimiu przetrzymał, a później ten marsz był długi po Oświęcimiu, do Flossenbürga gdzieś i tam pod koniec grudnia zginął. A my pojechaliśmy z mamą… Znaczy pojechaliśmy, trudno powiedzieć „pojechaliśmy”, wagonami towarowymi nas władowali i do Kielc.
Dwa dni byliśmy. Dziewiąty, dziesiąty i dziesiątego nas [załadowano] w wagony towarowe, takie normalne, otwierane wagony, i tam tymi wagonami towarowymi [jechaliśmy]. I tam w Kielcach, jak na stacji otworzono te wagony, to tam była Rada Główna Opiekuńcza, RGO, tam już jakaś pomoc, tam już ktoś nas skierował i na Krakowskiej 49 zostaliśmy zakwaterowani u pani Mitter. Mam to wszystko, nawet dokumenty z tego okresu, informacje od tej pani z Czerwonego Krzyża. No i tam byliśmy, że tak powiem, trzeba było jakoś się utrzymać. Chodziliśmy na dworzec, bo tam była tak zwana repeta zawsze, Rada Główna Opiekuńcza jakąś zupkę raz dziennie dawała nam, pożywienie [raz] dziennie, ale oprócz tego trzeba było coś jeszcze mieć i jeść. I mama jeździła na tak zwany szmugiel, szmuglowała. To znaczy z miasta, z Kielc brała jakieś tam rzeczy, woziła gdzieś na wieś, dawała te z miasta rzeczy, jakieś ciuchy, jakieś różne rzeczy, przedmioty i stamtąd przywoziła z kolei jedzenie, ziemniaki czy jakieś kartofle na nasze potrzeby. I to trudno nazwać szmuglem, że ona coś zarabiała na tym, tylko po prostu musiała utrzymać mnie i brata ciotecznego jakoś. No i to tak gdzieś do stycznia się ciągnęło.
Nic nie wiedziałem, kompletnie nie wiedziałem, to już taka kurtyna zapadła, bo nie mieliśmy żadnych kontaktów, a tam byliśmy zupełnie wyalienowani, wyobcowani zupełnie u tej pani Mitter czy tam Midler (tak jakoś, zdaje się, ta pani [się] nazywała). Żyliśmy po prostu z dnia na dzień, żyjąc tylko, żeby przeżyć, dzień po dniu przeżyć i przeżyć, i przeżyć, i jakoś przeżywaliśmy dzięki temu, że mama jakąś aktywność gospodarczą wykazała.
Cały czas do wyzwolenia. Ale to też było tak, że już później wiedzieliśmy, że czasy zaczynają być w styczniu bardzo niebezpiecznie, bardzo groźnie zaczyna być i mama bała się mnie zostawić samego i wzięła mnie właśnie na tę szmuglerską wędrówkę wtedy, w styczniu, gdzieś tak pojechaliśmy 12 czy 14 stycznia. Pojechała mama do Jędrzejowa, za Tunel. Tam dokładnie taka miejscowość Tunel jest, taki tunel był ( pociągiem się oczywiście wtedy jechało), za tym Tunelem wysiedliśmy i mama miała tam jakichś gospodarzy, którym coś tam z Kielc woziła, i od nich dostawała jakieś tam jedzenie. I w tym Tunelu, pamiętam, miejscowość Tunel była, ta wieś Tunel, gdzieś w odległości z trzech, pięciu kilometrów w kierunku wschodnim. No i my tam wysiedliśmy na tej stacji, mama już wtedy się bała, pierwszy raz mnie tam zabrała na tę wycieczkę tak zwaną, gospodarczą. No i nigdy tego nie zapomnę, bo to już jaskrawy obraz mam tego, jak to było. Szliśmy szosą w kierunku tej wsi Tunel, w kierunku wschodnim (szliśmy poboczem zupełnie), a z tamtej strony od wschodu wracały pojazdy, żołnierze, niemieccy oczywiście, Niemcy szli masowo, że tak powiem. Szedł z jednej strony sznur żołnierzy, z drugiej strony sznur żołnierzy i samochody jakieś jechały, cały czas ze wschodu to wszystko się wycofywało. I w momencie jak dwa, trzy kilometry gdzieś byliśmy po tej naszej wędrówce, nagle patrzymy, a ci Niemcy biegną na boki i wszyscy w rowy wpadają. Okazało się, że to dlatego tak padali, zresztą zauważyliśmy, że z przeciwka leciały ruskie samoloty. Niziutko, zupełnie nad samą szosą i z karabinów maszynowych strzelali w całe towarzystwo. Oczywiście mama też do rowu się rzuciła, ale mnie wzięła pod siebie. Wzruszające to było. Pod siebie wzięła mnie, nakryła mnie swoim ciałem, bo widziała, że strzelają. Człowiek tak trochę się wzruszył, bo tak sobie przypomniałem, zwłaszcza że moja mama nie żyje, więc dlatego tak jakoś wspomniałem, jaka to troska może być macierzyńska.
Tak. Mama dostała [wiadomość] w Kielcach, bo mieliśmy łącznika. Łącznikiem to była moja ciocia, która mieszkała w Skępem. Skępe to gdzieś pod Lipnem jest, ale oczywiście to była już Germania, Niemcy zajęli, Generalna Gubernia kończyła się na Narwi tutaj, a tam to już było zajęte przez Niemców. Ale tam uchowała się, bo to nie uznali… Tam gdzieś na Pomorzu czy coś wysiedlali, a tutaj to była wieś typowa, polska. No i tata nie znał adresu mamy, bo nie wiedział jak, więc napisał – mam ten nawet list – napisał z Oświęcimia do cioci Mani, czyli do cioci mojej mamy, a moja mama z kolei wiedziała, adres Mani napisała, bo korespondencję można było pisać. Z tym że on napisał po niemiecku, nie wolno było pisać po polsku, tam napisany był po niemiecku ten list ojca do Mani, że przeżył, że jest w Oświęcimiu, że jest więźniem i tak dalej. Tu jest na kopercie napisane, że numer więźnia taki i taki. No i że tak powiem, mama w ten sposób się dowiedziała, że ojciec jest w Oświęcimiu, że przeżył, ale korespondencji żadnej nie miała, tylko w ten sposób pośredniczyła, że tata napisał do tej cioci ciotecznej, do Skępego, a ciocia z kolei wiedząc, że mama jest w Kielcach, bo mama napisała do niej, to napisała, że ojciec do niej napisał, że jest w Oświęcimiu. I to tylko taki kontakt.
Zapamiętałem. To była bardzo niesamowita sprawa, bo wtedy my przyszliśmy do tego gospodarza, od którego mama kupowała… Jak powiedziałem, przykryła mnie swoim ciałkiem, no i doszliśmy później do tego gospodarza, no i normalnie Niemcy, tylko cały czas ten sznur i samochodów, i tych żołnierzy szedł, szedł, szedł, szedł. Weszliśmy do tego gospodarza, tam ten gospodarz nam dał gdzieś tam na jakiejś przyzbie, żebyśmy sobie byli, żebyśmy się przespali, że rano wrócimy, prawda. Jakieś tam jedzenie szykował czy coś. I ja pamiętam, u tego gospodarza – jak dziś pamiętam – był jakiś oficer niemiecki, mieszkał tam u niego i w nocy dosyć charakterystycznie, bo ja to pamiętam, wojna, przecież widać, niesamowita sprawa, a tu ta elegancja tych oficerów, bo on się golił. On się golił, gdzieś późnym wieczorem to było. Myśmy przyszliśmy do tego gospodarza gdzieś koło piątej, szóstej, a o godzinie dziewiątej, dziesiątej on się golił. I to pamiętam, bo tam nie było jakiejś łazienki czy coś, tylko taki pokój i gdzieś tam kuchnia. W tej kuchni jakieś tam lustro było postawione i on tam przed tym lustrem się golił, ten Niemiec. I w momencie jak on się golił, to wpadł jakiś Niemiec inny, zaczął szybko do niego szwargotać, ja nie miałem pojęcia, co on krzyczy, a on tak jak złapał ten ręcznik, to taki nieogolony wytarł się tak tym ręcznikiem, wytarł się, rzucił wszystko, ten ręcznik, wszystkie przybory do golenia, złapał coś tam, wybiegł i już więcej tego Niemca nie było. A wtedy była cisza, zrobiła się cisza nagle. Nie było nic, tych samochodów, nikogo nie było. Ale my byliśmy cali w takim niesamowitym napięciu.
I o godzinie gdzieś jakiejś takiej jedenastej, dwunastej w nocy – nie spaliśmy, bo to takie było napięcie straszne – patrzymy za oknem, a za oknem zaczynają takie wielkie, olbrzymie (okazuje się, dla mnie to takie były wielkie) czołgi jechać. Ale to już nie były czołgi niemieckie, tylko czołgi ruskie. Taki patrol wpadł z takimi kufajkami, w takich waciakach, rozejrzał się po chałupie i poleciał bez jednego słowa. Tylko tak wpadli do tego [domu], rozejrzeli się i polecieli, i pobiegli. Najpierw patrol, a później jechały te czołgi, takie wielkie, wielgachne. Później pomyślałem, że to niemożliwe, że to T-34, tylko jakieś „staliny”, te wielkie. Mieli ruskie takie wielkie czołgi. Jechały, jechały i jechały przez półtora dnia. To było niesamowite, to jechało w tamtą stronę. No i pożegnaliśmy się [z gospodarzem], dali nam coś do jedzenia na drogę i poszliśmy na piechotę. I szliśmy, szliśmy na piechotę, nie żaden pociąg, tylko szliśmy na piechotę. I też nie zapomnę nigdy, ten Tunel przeszliśmy, później idziemy, przed Chęcinami jakiś las był i idziemy na piechotę. Styczeń był, to było śnieżnie i tak dalej, i obraz pamiętam charakterystyczny, że w lesie przy drodze jakaś polana jest i patrzymy, tam tak jakby ktoś siedział, leżał czy coś. I my tam z boku poszliśmy, patrzymy, a tam chyba dwunastu, czternastu Niemców siedzi przy ognisku normalnie. Ale siedzi przy ognisku na tej zasadzie, że każdy tak leży i wszyscy zabici. A ognisko było takie, którego nie było już, tylko widać było, że to było ognisko, że takie palenisko było. Musieli Rosjanie ich zaskoczyć, jak siedzieli przy ognisku, i wszystkich zabili. I szliśmy do Chęcin, później doszliśmy do Kielc na piechotę.
Do Warszawy wróciliśmy gdzieś na początku… Wzięliśmy brata ciotecznego i poszliśmy dalej na piechotę do Warszawy, cały czas na piechotę szliśmy. No i wróciliśmy, gdzieś chyba koło 20, 23 stycznia byliśmy w Warszawie. W międzyczasie ciocia, która była za Wisłą, przeszła od razu po lodzie – przecież mosty były zwalone, to nie można było. Pierwsze oznaki wyzwolenia i momentalnie po lodzie przeszła z powrotem. Ten Solec 20 był zrujnowany, a poza tym ta chałupa była kiepska, natomiast na Ludnej w Warszawie były świetne bloki z lewej strony. Między nami mówiąc, to podobno przed trzydziestym dziewiątym rokiem Żydzi tam mieszkali. Wiadomo, Żydów już nie było wtedy, zlikwidowani przez Niemców i ludność, ta, która przychodziła zza Wisły, zajmowała te mieszkania, które były puste. Kto pierwszy, ten lepszy zajmował i na trzecim piętrze, Ludna 5, ciocia zajęła i niestety mieszkanie o tyle, że był pokój i kuchnia, trzydzieści cztery metry kwadratowe. Mąż ciotki tak samo został zabrany, też do Oświęcimia, też rozdzielony. Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że nie to, że poszła z mężem, tylko mąż został tak samo rozdzielony i też pojechał. Młodych mężczyzn po prostu Niemcy rozdzielali i wysyłali do Oświęcimia, żeby nie było zagrożenia, że znowu będzie jakaś niespodzianka zbrojna z ich strony. Tak że ciocia sama zajęła to mieszkanie, no i oczywiście z otwartymi ramionami nas przyjęła, bo: „Janka, uratowałaś mi syna, bo z tobą przeżył”.
No i zamieszkaliśmy na Ludnej 5. Później mama zaczęła poszukiwać przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż tatę. No i dostała wiadomość półtora roku po poszukiwaniach, że tata został w Oświęcimiu, z Oświęcimia do Flossenbürga, ten marsz żywych, a we Flossenbürgu – obiecuję sobie od wielu lat, że pojadę tam, złożę kwiaty gdzieś tam w tym Flossenbürgu – umarł 23 grudnia na atak serca. Oczywiście bzdura totalna, wiadomo. Wszyscy według Niemców umierali na atak serca przecież. Ale nie był ani Żydem, tak że musiał umrzeć na zasadzie wygłodzenia, w wyniku jakiejś niewolniczej pracy czy coś. Dla mnie, do dnia dzisiejszego naprawdę, z pełnym szacunkiem do pani Merkel, do wszystkich Niemców, którzy są, ale do końca mojego życia Niemiec będzie zawsze Niemiec. Nie mam do nich złości, wiem, że teraz są inne Niemcy, ale jednak u mnie nie ma tego rozróżnienia, że to był nazista, te wiece olbrzymie, te krzyki Heil Hitler – przecież to cały naród niemiecki był za Hitlerem. Oczywiście byłe szlachetne jednostki, ale to były tak niewielkie, że tylko można, prawda, sobie pokiwać głową nad tym. I cały czas mnie to złości, tak jak profesor Bartoszewski, szlachetna postać, pełna chwała jemu, bo to najwspanialszy człowiek według mojego zdania mówił, że: „Pojednanie nasze”. Tak, ale to trzeba heroizmu, żeby się pojednać z kimś, kto taką krzywdę zrobił, nie tylko mnie, ale wszystkim. A Niemcy zrobili krzywdę straszną, oni są świadomi. Jak są tego świadomi, to wspaniała chwała im, że oni są tego świadomi.
Na pewno tak, inaczej moje życie by się inaczej potoczyło. Przecież mój tata był dosyć wykształcony, konserwatorium i tak dalej, a moja mama… po prostu spotkał ją na koncercie we Włocławku. Ożenił się, bo się spodobała. Moja mama była tak zwaną królową, takie wybory były, to tam została Miss Kujaw, kiedyś były, przed wojną. No i zakochał się w niej. Moja mama nie miała specjalnie wykształcenia, tak że tata później jak zniknął i nie było taty, moja mama pracowała przy odgruzowaniu Warszawy, później gdzieś tam w bufecie, później gdzieś tam w jakiejś kuchni i na pewno inaczej moje losy się potoczyły. Po prostu cierpiałem, nie tylko to, że ojca nie mam, ale nie mam tego oparcia. Musiałem sam zdobyć wszystko. Handlowałem na bazarze Różyckiego wtedy, żeby mieć, jakoś pomagać mamie, bo wtedy trudno było. [Handlowałem], jednocześnie chodząc do szkoły. Nie to, że przerwałem szkołę, poszedłem… nie, po prostu chodziłem rano do szkoły, a po południu chodziłem na bazar Różyckiego i handlowałem. Gdzieś w jakichś kioskach się kupowało takie żyletki i później przy bramie stawałem i krzyczałem: „Oryginalne żylety amerykańskie do golenia!”. Oczywiście w kiosku się kupowało, tam jakieś niewielkie były dostawy, tanio, a tam się sprzedawało z przebiciem dwa, trzy. Ale nie to, żeby wypić sobie gorzałę albo zapalić papierosa, bo muszę się tu pochwalić, że nigdy nie paliłem papierosów, po prostu jakoś tak się ułożyło, że mnie to nie pasowało, tylko mamie przynosiłem pieniądze, żeby jakoś przeżyć, żeby jakoś było łatwiej mamie.
No i później inaczej te moje losy się ułożyły, bo później na szczęście udało się mi [coś] osiągnąć, jakoś ukończyłem szkołę i jakoś tam później byłem w liceum bibliotekarskim, później w szkole teatralnej i tak jakoś te losy moje się ukształtowały. Tak że myślę, że te wydarzenia, które ja miałem, to mnie dodatkowo zahartowały. Bo to czasem takie sprawy hartują. Czasem ktoś się załamuje, idzie w jakiś alkoholizm czy w jakieś tam złodziejstwo, bo to łatwo coś było ukraść. Wiele okazji miałem takich, bo koleżkowie na Powiślu Czerniakowskim, tam byłem i tam żyłem, od Grzesiuka tak zwani, to mówili: „Chodź, zakręcimy to, tego”. Ja wolałem sobie iść, uczciwie pohandlować, mieć jakieś pieniądze, a nie jakoś tak iść na lewiznę tak zwaną. Na szczęście udało mi się doprowadzić siebie do jakiegoś stanu takiego, mimo tego że mam te trzydzieści sześć lat… Trzydziesty szósty rocznik, nie trzydzieści sześć lat (chciałbym mieć, to fajna sprawa by była). Ale mówię, zahartowało mnie to, tak że myślę, że to były bardzo trudne, gorzkie sprawy, ale jednocześnie z drugiej strony kształtujące charakter i osobowość. Każdy twardy los… Ludzi gdzieś tam wywozili na Sybir i ktoś, kto miał miękki charakter, to po prostu ginął, a jak ktoś miał twardy i potrafił się obronić, i potrafił znaleźć środek, żeby zapobiec, to jakoś stawał na nogi później. Kształtują trudne chwile.
Pasym, 28 maja 2015 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska