Stanisława Urszula Bogusz „Stenia“
Nazywam się Stanisława Bogusz. Urodziłam się 8 maja 1929 roku w Komorowie koło Ostrowi Mazowieckiej, gdzie ojciec mój Zygmunt Żubr, prawnuk Macieja i Joanny Żubrowej, pierwszej kobiety odznaczonej krzyżem Virtuti Militari, pełnił służbę w koszarach, w Szkole Podchorążych Piechoty. Obecnie mieszkam w Bydgoszczy.
- Gdzie pani była w czasie Powstania i jaką funkcję pani pełniła?
W czasie Powstania wypadło mi być na Żoliborzu przy ulicy generała Zajączka 7. Są to cztery połączone ze sobą budynki, które zresztą stoją do dzisiaj, znajdują się po prawej stronie nasypu Dworca Gdańskiego. I tam pod adresem, które powiedziałam, mieścił się jeden z internatów sekcji opieki nad dziećmi i młodzieżą Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej. To jest bardzo ważne, bo mało mówimy teraz o Stołecznym Komitecie Samopomocy Społecznej, a to była naprawdę wielka sprawa. Sekcja prowadziła pięć internatów w Warszawie, jeden prowincjonalny, ale mi wypadło w czasie Powstania być właśnie na generała Zajączka 7. I krótko przed Powstaniem przyszli…
- Przepraszam, może mówmy po kolei.
Ja jeszcze może dodam, że w tym internacie były dzieci najmłodsze. Początkowo to był internat koedukacyjny, a później tylko dla dziewczynek w wieku od czwartego roku życia do piętnastego. Z tym że tych piętnastolatek (między innymi ja) w czasie Powstania było tylko siedem. A dzieci ogólnie było trzydzieści czworo w czasie Powstania. Tam jakieś odjechały do rodziny, jakiejś cioci, babci i tak dalej, a trzydzieści czworo dzieci zostało. Pięć nas najstarszych, czyli piętnastolatek, i reszta, ta czeredka tych dzieci najmłodszych od czwartego roku życia do siódmego i potem dalej do dwunastego, aż do piętnastego roku. Krótko przed Powstaniem przyszli do naszego internatu…
- Przepraszam, pani zaczyna opowiadać całą historię, a ja chciałbym, żebyśmy mówili według chronologii. Proszę, żeby teraz pani powiedziała, jak pani zapamiętała wybuch wojny, czyli wrzesień 1939 roku?
Proszę pana, więc wrzesień trzydzieści dziewięć. W trzydziestym dziewiątym roku straciłam ojca. Wyjechaliśmy na wakacje, bo w Legionowie mieliśmy swój domek (on zresztą stoi do dzisiaj), ale byliśmy na wakacjach tam z mamą i... Ale mieliśmy też mieszkanie w Warszawie. Babcia moja mieszkała na ulicy Litewskiej 8. Obecnie na Litewskiej 8 jest szpital dziecięcy, bo ze względu na zniszczenia miasta [została] przesunięta numeracja. Budynek babci stoi, chociaż babcia zginęła w czasie Powstania, ale wtedy, w trzydziestym dziewiątym roku, została sama w Warszawie, więc myśleliśmy wracać z powrotem do Warszawy, tym bardziej że tam babcia została. Ale wszyscy mówili: „Nie oddamy guzika” i tak dalej, prawda. „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie powie nic, bo z nami Śmigły, Śmigły-Rydz”. No i my wierzyliśmy, że rzeczywiście zaraz wygramy tę wojnę. Raz, dwa, trzy i będzie po wszystkim. Tymczasem każdego dnia większe łuny było widać nad Warszawą. Ja już nie będę mogła, naprawdę... Większe łuny było widać nad Warszawą. [Było] coraz gorzej. W Legionowie pozamykane sklepiki zostały, przede wszystkim żydowskie, bo Legionowo przed wojną to było – dwadzieścia kilometrów w linii prostej Legionowo od Warszawy – przede wszystkim sklepiki, handel. To Żydzi się tym zajmowali. Też pozamykali sklepiki. Nie było co jeść, naloty coraz częstsze, ludzie uciekali do rowów, kryli się. Pamiętam, w Jabłonnie Potocki miał swoją własność, to panowie doskonale wiedzą, jaki tam jest pałac. Zdawałoby się, że dla wszystkich ta wojna jest jednakowa. I ludzie z tych... Bo to takie nory były, gałęziami nakrywane, [więc] co to za schrony, one nie broniły w ogóle. Ale z głodu ludzie szli na pola, te pańskie pola, a ekonom jeździł i bił, bił. Nie pozwalał, pomimo że bomby leciały na głowę, to on strzegł tych kartofli, żeby, broń Boże, nikt nie wziął.
Któregoś dnia mama postanowiła, że jednak wracamy do Warszawy. A byliśmy na letniaka, bo to wiadomo, ciepły wrzesień, był wyjątkowo piękny, ciepły wrzesień. Wracamy do Warszawy. Doszliśmy do Jabłonny, patrzymy, a w Jabłonnie pełno ludzi od strony Pragi. Uciekają, uciekają ludzie z Warszawy. Tobołki na plecach i w drugą stronę, to znaczy jak (widzę tę mapkę przed sobą) idziemy od Legionowa, po lewej stronie Praga, droga do Warszawy, do Pragi, po prawej gdzieś do Tłuszcza, gdzieś nie wiadomo, w nieznane. Doszliśmy i jak mama zobaczyła, że [idzie] tyle uciekinierów, też wmieszaliśmy się w tłum i podążaliśmy, nie wiadomo dokąd. My nie wiedzieliśmy. Mamie tylko było widocznie znane, dokąd ona z nami pójdzie. Wmieszaliśmy się w ogromny tłum. Upał był niesamowity, szosa, bo to była taka [smoła], że przylepiła mi się do sandałka (miałam takie sandałki, tak zwane na słoninie były przed wojną). W pewnym momencie został ten sandał na szosie, a ja szłam w jednym sandale i tyle smoły miałam pod stopą drugiej nogi. W końcu patrzymy, żołnierze na polach przy jakichś działkach... Ja się na broni nie znam, ale musiały to być działka przeciwlotnicze. I strzelali, a tu nadlatywały co chwila nad nami samoloty z czarnymi krzyżami i coraz śmielej, coraz odważniej, niemalże nad głowami. Ktoś raptem krzyknął: „Ludzie! Gazy trujące, zakładać maski!”. A my przecież masek nie mieliśmy. A to już się tłum taki ogromny zrobił, tyle tych ludzi, że coś niesamowitego. Wozy, wozy wojskowe z rannymi szły tą ulicą, takie z plandekami, nakryte wozy, czerwone krzyże, że to są sanitarne wozy, że wiozą rannych. Żołnierze jacyś, ludzi pełno, a ludzie zakrywali twarze i uciekali do rowów na pobocze szosy. I co by to ich uratowało, gdyby to rzeczywiście były gazy. A jeszcze między nami byli też (teraz wiem, ale będę opowiadała tak, [jak to zapamiętałam], bo wtedy miałam dziesięć lat, nie wiedziałam) jacyś panowie z opaskami, którzy stanowili jakąś właśnie [służbę], obowiązek wypełniali wśród tego tłumu. Oni i przeciwlotnicze coś takiego było... No, regulowali ruch, można powiedzieć, w pewnym sensie. A my tak szliśmy, szliśmy i te samoloty tylko przed nami. Uciekaliśmy i śpiewaliśmy: „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości zbudzi”. Tłum śpiewał, co chwila uciekał na pobocze, a oni co chwila nad naszymi głowami, coraz bliżej i coraz niżej. I szliśmy tak piechotą, bo mamie się wydawało, że kiedy dojdziemy do Komorowa, do tych koszar wielkich, gdzie mój tato pracował, był żołnierzem zawodowym, nazwijmy to tak, żołnierzem zawodowym, więc że tam wojna nie dojdzie. Tam nie dojdzie, tam tyle wojska, oni obronią, oni nas osłonią, naprawdę.
I szliśmy, zatrzymywaliśmy się na noclegi u jakichś gospodarzy, a tamte tereny bardzo ubogie, bardzo biedne, bo tu, na Pomorzu, to bogaci byli gospodarze, rolnicy i w ogóle, a tam Mazowsze, to biedni, ale dzielili się z nami, czym tylko mogli. Czym tylko mogli, dzielili się z nami. Pamiętam taki obrazek jak dzisiaj: tam gdzieś kościółek taki, dzwony biły tego kościółka, tak jakby się użalały nad nami. A my zatrzymywaliśmy się u jakiegoś gospodarza. Pamiętam, taki żuraw był, studnia z żurawiem i żołnierze, polscy żołnierze w przepoconych koszulach myli się pod tym wiaderkiem wody, bo to żuraw ciągnął wiaderko. Myli się, tacy biedni, tak mi było ich żal. Konie gdzieś tam stały. Ta gospodyni nas nakarmiła, dała nam biały barszcz, ale ten barszcz był taki niedobry, no ale trudno, i kartofle w takiej glinianej misce, gliniane łyżki były. I my te kartofle jedliśmy (suche kartofle) i ten barszcz z jednej miski. Ale serce – z sercem nas przyjmowali. Potem kazała ta gospodyni, mówi: „Stasiek, przynieś słomy”, do tego syna czy... nie wiem, kto to był. Przyniósł nam słomy, rozścielił. Taki piec był, kuchnia, kuchnia taka nie kaflowa, [tylko] gliniana jakaś. Taka do gotowania kuchnia, bo to pomieszczenie kuchnia i kuchnia do gotowania posiłków. Przyniósł słomy. Przy tym palenisku jakiś dziadek siedział, takie patyczki tam wrzucał. Może on nie był wtedy takim dziadkiem, ale wtedy to mi się zdawało, że to taki dziadek. I tak wrzucał te patyczki, wrzucał i tak sobie śpiewał: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani…”. Ale śpiewał – to zapamiętałam – jak on śpiewał: wojenka nie „piękna pani”. On śpiewał: „Wojenka, smutna pani, żołnierzy swych nie pieści, gdy kulą gdzieś nie zrani, zagubi gdzieś bez wieści…” I smutna, i mnie się to tak... To najbardziej odpowiednie słowo było do tej piosenki. I my [spaliśmy] na tej słomie. Bo było nas czworo. Miałam troje rodzeństwa: brata Andrzeja, brata Jerzego i siostrę Danutę, Danielę. Mówiliśmy Danusia, ale siostra [miała na imię] Daniela. My tak na tej słomie położyliśmy się, a mama usiadła, pamiętam, tak z boku. Nigdy tej twarzy matki... Bo nie pamiętam [matki], tylko tamtą twarz. Matki nie pamiętam, więcej ojca pamiętam, chociaż troszeczkę wcześniej [zmarł]. Bo mama [zmarła] w czasie okupacji, ale trochę później – Niemiec uderzył karabinem w głowę, ale później. I mamy nie pamiętam, tylko pamiętam mamy twarz z tej słomy, z tego posłania na ziemi. Mama siedziała, ten dziadek śpiewał, a mamie tak łzy cichutko spływały po twarzy. Wtedy ją zapamiętałam. I tak okrywała nas czymkolwiek, coś, jakąś chustę ta pani dała (w kratę była), żebyśmy się nakryli. Mama nas tak otulała tą chustą i siedziała, i tak cichutko płakała. Ale takie wielkie łzy... Ja tę twarz mamy zapamiętałam i nigdy jej nie zapomnę. No nie mam... Mam jedno zdjęcie mamy, tylko gdzieś w piwnicy znalezione, już spleśniałe trochę, ale mam, jedno, jedyne. I tam tę mamę zapamiętałam.
Potem na drugi dzień ta pani przyszła i mówi: „Trzeba wstawać, bo nowe uciekiniery już idą”. Że już następni, biedni ludzie. Ale tak serdecznie [nas przyjęła], naprawdę. Tak życzliwi, jak tylko może być właśnie chłop, że tak powiem, Mazowsza. Wstaliśmy, dała nam jeszcze chleba, każdemu pajdę chleba.
- Czy pani zapamiętała, jak nazywała się miejscowość, w której państwo się zatrzymali?
Nie, bo tyle żeśmy, nie wiem, ile do Komorowa... Byłam, syn mnie woził do Komorowa, oczywiście. Oglądałam, patrzyłam, te koszary to były jedne z najpiękniejszych koszar w Polsce. To były tak piękne... Taki był komendant, pan pułkownik Bociański, i on te koszary czerwone, takie typowo budowane przez zaborców, on tak rozmaił, rozkwiecił, zrobił z tych koszar cacko, cacko. No ale nie wiem. Chciałabym też nieraz wiedzieć…
- Nazwiska tego gospodarza, gospodyni też pani nie zna?
Żebym ja wiedziała, że dzisiaj będziemy rozmawiać, że w ogóle będę chciała to wiedzieć... Ale wtedy miałam dziesięć lat, dziesięć lat. No i poszliśmy znowu. Znowu ten tłum i znowu dochodzili nowi uciekinierzy. Ten tłum był ogromny. Po drodze potem zaczął topnieć. My się żywiliśmy, pamiętam, pod ulęgałką. Tak odpoczywaliśmy, z mamą siedliśmy i te ulęgałki jedliśmy. I tak szliśmy, doszliśmy... Nie wiem, ile to, sto kilometrów czy ile.
Ostrów Mazowiecka... Ostrów Mazowiecka, tylko że my jakoś tak z boku trochę weszliśmy, bo Komorowo to... koszary tylko w Komorowie. Tam taka wieś dookoła, stacyjka była kiedyś mała, a tutaj właśnie koszary Szkoły Podchorążych Piechoty, tej Szkoły Podchorążych Piechoty z Warszawy, z Łazienek, które po puczu majowym zostały przeniesione, można powiedzieć karnie, do Komorowa.
- Co dalej się działo? Dotarliście do Komorowa.
Dotarliśmy, ale ludzi już w tych koszarach, [ponieważ] ewakuowali się przeważnie, [więc ludzi] zostało parę rodzin. Została jakaś nasza ciotka, ale też nie wiem, co to była za ciotka. Wiem tylko, że miała na imię Marylka i mieszkała w naszym mieszkaniu. Bo ja przyszłam na świat w bloku, budynku 202, w koszarach Szkoły Podchorążych, budynek 202. Kiedyś nie używało się [terminu] „blok”, tylko „budynki”. „Blok” to już powojenna nazwa. Ona po nas mieszkała i przyjęła nas, tak, przyjęła. Bo gdzie mamy iść. Gdzieś trzeba przenocować i w ogóle. Powiedziała do mojej mamy, że pójdzie czy pojedzie do swojej mamy i przywiezie więcej jedzenia. Nie wiem, gdzie ta jej mama mieszkała, ale pojechała i więcej nie wróciła. Więcej nie wróciła. A koszary już były rozgrabione przez ludność, no bo „wojna to jest taka gra, co jednemu weźmie, a drugiemu da”. Taka prawda, ludzie biedni korzystali, prawda, bo koszary to wiadomo, wojskowi, to im się źle [nie powodziło].
Mój tato nie był żadnym generałem, ani tam wysokim jakimś nie wiadomo co, ale żyliśmy godnie. Chleb mieliśmy, mama nie pracowała, mama wszystko za to nam szyła, w ręku oczywiście, bo była bardzo zdolna. Oczywiście miała jakieś tam szkoły, miała jakieś tam plastyczne kursy (to były wyższe kursy Spasowskiego czy coś takiego, nie wiem), były w Warszawie), ale później nie musiała pracować. Ojciec zarobił tyle, że nie mieliśmy przepychu, bo był niskiego stopnia. Rozpoczynał... Mój ojciec udział w bitwie o Warszawę. Jak brał [udział], to chyba plutonowego miał, potem służył… Dużo dowiaduję się z aktu urodzenia mojego brata, dwudziesty siódmy rocznik, Andrzej, ten mój brat, który brał udział w Powstaniu. Więc u niego jest, że w dwudziestym siódmym roku tata był w Instytucie Lotnictwa w Warszawie, ale wcześniej, bo [według] świadectwa ślubu moi rodzice brali ślub na placu Zbawiciela, więc tam [są informacje], że zezwolenie na zawarcie związku małżeńskiego wydał dowódca 21. pułku. Dokładnie powiem, jak to [brzmi]: 21. Warszawski Pułk Piechoty. Skąd potem się wzięło to „Dzieci Warszawy”, nie wiem. Bo w dokumencie mam 21. Warszawski Pułk Piechoty. Być może, że to tak dodawali do tego po prostu. No ale rzeczywiście... Bo mój ojciec był bardzo młody, jak brał udział, i wtedy w tych okopach dostał wrzodów żołądka…
Tak, w trzydziestym dziewiątym roku.
- Przed wybuchem wojny jeszcze, tak?
Tak, popękały wrzody po prostu. No i w tym Komorowie, Boże, nie ma co jeść. Ci gospodarze za coś tam... nie wiem, medalik mama miała, za garstkę soli medalik dała. Na coś [innego], też coś. No taka jest wojna, trudno. I wkroczyli Niemcy. Wtedy tam był jeszcze taki piękny pomnik Piłsudskiego. Przy nas jeszcze stał ten pomnik, był troszeczkę uszkodzony, teraz od nowa jest piękny. To Polonia jakoś tam zorganizowali, te osoby zainteresowane tym pomnikiem, żeby on był dalej, żeby istniał. Polonia złożyła się, odbudowywany jest ten pomnik. To wielka chluba dla tych ludzi, wielki zaszczyt. Chylę czoła przed nimi. I wkroczyli Niemcy do koszar. My po prawej stronie tych koszar mieszkaliśmy. Ale pięknie było, alejki, kwiaty... A ja miałam, jak byłam chrzczona, prawie pięć lat. Chrzcił mnie ksiądz Franciszek Tomczak. Później w czasie okupacji on tam w Modlinie zasłużony był, przedostał się jakoś na Zachód, poprzez Francję. No, nie będę już wszystkich jego dziejów mówiła, ale efektem tej służby na Zachodzie to był Stanisław Maczek. Był u Stanisława Maczka kapelanem i w ogóle był naczelnym kapelanem tych wojsk zachodnich mój chrzciciel, ksiądz Franciszek Tomczak. I tam właśnie... Ale to potem powiem, przy moim bracie, jak spotkał się z księdzem.
I wkroczyli Niemcy, postawili pod naszymi oknami... A zostało chyba z pięć rodzin. Z pięć rodzin w tych koszarach zostało tylko i my. Głód, zima niesamowita, Jezu, jakie mrozy, a my nic nie mamy. Ten sandał jeden został tam gdzieś…
- Przepraszam, to kiedy wkroczyli Niemcy?
To był chyba jeszcze październik.
- Czyli już w październiku, tak?
Tak, tak mi się wydaje.
- W zasadzie to dopiero w październiku. To już było po działaniach wojennych.
Tak, tak, tak. Wie pan co, dat to ja nie mogę mówić dokładnie, miałam dziesięć lat. I tak tyle zapamiętałam, że aż sama sobie się dziwię.
- I wtedy już się zrobiła zima?
Zima, pamiętam. Może jeszcze jak oni wkroczyli, [to] może nie, ale nie, już musiała być zima. Już musiała być zima, bo śnieg, śnieg… Tak jak wrzesień był piękny i październik część, to zima szybko nastała. Bardzo szybko nastała zima, bardzo mroźna i śnieżna, i mroźna, śnieg. Jezu, do trzydziestu stopni mróz. A my nic nie mamy w co się ubrać. Mama poszyła nam takie kapcie z jakichś koców tej ciotki, takie pozszywała zelówki. No bieda, ani jeść, ani się w co ubrać.
Ci Niemcy kuchnię postawili przed naszymi oknami i pamiętam – pomidorowa zupa. I dzieci nawet z tej wsi przychodziły. Pierwsi Niemcy byli bardzo dobrzy. To byli, przypuszczam, Ślązacy. Wielu z nich mówiło po polsku, po polsku, naprawdę. Pamiętam, [był] taki Jurga, Jurga przychodził, nawet przyniósł nam chleb i zupę. Dzieci przychodziły, my też chodziliśmy do Niemców po zupę i oni nas przepuszczali, pamiętam, stali w tych mundurkach, tak się trzęśli, tak zimno, tu w takich furażerkach, pamiętam, i tu takie kółeczko właśnie z ich kolorami flagi. I stali, ale przepuszczali nas. Najpierw my – [dawali] dzieciom. No to my tej zupy przynosiliśmy, to i na kolację, i mama dzieliła, żeby i na śniadanie wystarczyło. No, dobrzy byli, naprawdę, mówię szczerze. Nie robili nam żadnej krzywdy, wręcz przeciwnie, wręcz przeciwnie.
I nastało Boże Narodzenie. Pamiętam, że mama miała opłatek, ale nie mieliśmy chleba. Gdzieś mama zdobyła opłatek, a nie było chleba, i kartofle. Takie były przed wojną, to się saganki nazywały te garnki, „sagany”, mówiło się. Czarne, ładne to były, ładne, takie emaliowane wewnątrz i wpuszczane. Dość duży ten dół, oddzielony był taką koronką tego żelaza i trzeba było wpuścić to do tego ogniska, że tak powiem, do węgla czy drewna (nie wiem, czym się paliło). I mama [piekła] kartofle w mundurkach. Był opłatek i kartofle gdzieś zdobyła. Nic więcej nie mieliśmy. Ale ja z tymi dziećmi wiejskimi... Ja, chociaż nie byłam [najstarsza], siostra moja była starsza, bo dwudziesty piąty rocznik, to miała wtedy czternaście lat. Siódmą klasę akurat skończyła siostra, siódmą klasę, to czternaście lat. (Mój brat, ten który był w Altengrabow, no to miał dwanaście lat, bo dwudziesty siódmy. Ja miałam dziesięć lat i mój braciszek Jerzy, już nie żyje, i siostra też nie, tylko Andrzej i ja. A Jurek to był [urodzony] trzydziesty trzeci, najmłodszy, to on jeszcze mały wtedy był, prawda. Pięć lat dopiero miał, szósty rok, bo w zależności też od miesięcy, to on jeszcze był malutki. No ale już nie żyje, zawał. Umarł na zawał). I ja z tymi dziećmi wiejskimi umówiłam się, że pójdziemy do tych Niemców. Bo oni [byli] po tej prawej stronie i tak pomiędzy kortem (bo był kort, jeden kort był wtedy) a naszym budynkiem 202, gdzie przyszłam na świat, był taki czerwony budynek, długi. Nie wiem, co tam było przed wojną. Nie wiem, nie pamiętam, bo potem do Warszawy wróciliśmy, jeszcze przed wojną. I tam oni się ulokowali. Może jeszcze też gdzieś byli, ale tutaj, w tym budynku. I my się z dziećmi wiejskimi umówiliśmy, że zrobimy gwiazdę i pójdziemy do tych Niemców z gwiazdą. Może nam chleba dadzą. Kolęd im pośpiewamy trochę. No i jaka to była gwiazda... Ja tam nawet nie uczestniczyłam, bo mama mnie tak nie puszczała, bo przecież w tych kapciach i tego, ale umówiłam się z dziećmi. Ja jakoś zdobyłam ogarek taki, kawałeczek świeczki do tej gwiazdy. A to dzieci, dziesięciolatki – no jaką to gwiazdę mogliśmy zrobić... I weszliśmy na tę salę z tą gwiazdą. Było nas tam z osiem tych dzieciaczków, prawda. Patrzymy, a tu tak, po lewej stronie słoma rozesłana, po prawej w kozły poustawiane karabiny stoją, a ci żołnierze leżą na tej słomie i tak oglądają sobie zdjęcia, czytają listy. No a pewna grupa nakrywa stoły, zsunięte, tak pozsuwali, i taki wielki stół, bo oni też wigilię szykowali sobie. I wyciągali z puszek, wszystko mieli [w puszkach]. Chleb też w puszkach, chleb kwadratowy, to zapamiętałam. Kwadratowy chleb i różne konserwy. Opłatek też leżał na tym stole. A ja sobie, nie wiem, co te dzieci myślały, ja patrzyłam, mówię: „Boże, żeby oni nam chociaż tego chleba dali, żeby chleba, żebym zaniosła do domu chociaż tego chleba”. No i tak stoimy przy tych drzwiach i zaczynamy śpiewać tę kolędę „Błogosław ojczyznę miłą...”. Myśmy sobie nie zdawali sprawy, prawda. „Podnieś rękę, boże dziecię”. Nikt nam nic nie powiedział, patrzę, a ci płakali. Płakali niektórzy, widziałam, ci żołnierze, co na słomie odpoczywali, czekali na tę wigilię. Jak my już przestaliśmy... Jakie to było, co myśmy, takie dzieci… Ja tylko o tym chlebie myślałam, żeby nam dali tego chleba. No i skończyliśmy i, pamiętam, podeszło kilku tych żołnierzy do nas. Jeden tak podszedł, pogładził mnie… (Przepraszam, ja sobie przyniosę chusteczkę, bo przeżywam). A my byliśmy głodni.
Ja właśnie mówię, że ktoś może by się krępował mówić, ale to była wojna i my byliśmy głodni, dlatego tak na ten chleb patrzyłam. I podeszło do nas tam, nie wiem ilu, przecież nie liczyłam, może dwóch, może trzech. I do mnie też jeden podszedł i tak pogłaskał mnie po głowie, i właśnie po polsku do mnie powiedział, że mu przypominam jego siostrzyczkę, i dał mi jakiś pieniążek. Dał mi jakiś pieniążek, ale ja o tym chlebie cały czas myślałam. Pieniążek mnie nie interesował, [myślałam] o chlebie. I dali nam tego chleba. Chleba i jeszcze czegoś, już nie pamiętam. W każdym razie dziesięć lat miałam, ale ledwie niosłam. Patrzę, tam widać w okienku z pieca blask, bo nie wiem, świeczkę czy karbidówkę mieliśmy jakąś, ale ledwie że widzę, że światełko jakieś w tych moich oknach. Bo to był blok najbliżej właśnie tego. I idę do tego domu. Wchodzę – rozpacz. Rozpacz, że ja zginęłam, rozpacz – wszyscy płaczą. A ja szczęśliwa, że niosę im chleb.
- Czy oni nie wiedzieli, że pani idzie z tą gwiazdą?
Nie, właśnie nie powiedziałam mamie. Nie powiedziałam, miało to być tajemnicą. Tajemnicą. Dziecko sobie nie zdaje sprawy, prawda. A mama już: „Niemcy tu, tego, no gdzieś... Nie ma dziecka, zginęło”. Ja tu niosę chleb, szczęśliwa, zadowolona, ledwie niosę. Tu jakieś takie okrycie miałam, byle jakie, takie biedne, że szkoda słów. Raptem, raptem to się wszystko stało. No ale w końcu jakoś się mama [uspokoiła]. Ta wigilia, chleb... Mama mnie ucałowała: „Córunia, kto by pomyślał, że ty pójdziesz, że ty pomyślisz o tym, żeby nas zaopatrzyć”. Podzieliliśmy się opłatkiem. Mama napaliła, nie było czym. Tam były komórki takie, komórki kiedyś jeszcze i w koszarach były. I mama rąbała te komórki, wszyscy rąbali te komórki i tym się paliło. Mama, pamiętam, taki piec rozgrzany, ciepło się zrobiło, jest chleb. No już wydawało mi się, że jesteśmy tacy bogaci, że tyle mamy, bo było ciepło. Mama napaliła, był chleb i był opłatek. No i zdawało mi się, że jesteśmy bardzo bogaci, i byłam szczęśliwa wtedy.
Potem jeszcze poszliśmy... Bo to było dwudziesty czwarty, potem jeszcze po zupę poszliśmy. Chodziliśmy te kilka dni do Niemców po zupę. I pamiętam... Proszę sobie wyobrazić, jaką ja mam pamięć. Wszyscy mi zazdroszczą mojej pamięci. Ja zapamiętałam niemiecką piosenkę, co oni śpiewali, ci żołnierze. Oczywiście zapamiętałam i powiem tak, jak zapamiętałam. Dzisiaj już mam zapisaną porządnie, prawda, ale oni śpiewali i tak to do mnie doszło. I powiem tak... Zna pan niemiecki? A pan, panie Jasiu? Nie.
Wenn ich die blonde Inge abends nach Hause bringe, dann sagen wir noch lange nicht „Auf Wiedersehn“ No, teraz już mam dobrze przetłumaczone: „Kiedy ja ciebie – i tak dalej – odprowadzam…”. Śpiewali, i to zapamiętałam i uniosłam, i na podstawie tego odtworzyło się prawidłowo. Tak że też poniekąd uratowałam jakiś ich skarb, bo w jakiejś gazecie przeczytałam, że wspominali, że była taka piosenka, aka piosenka. No ale ja ją tylko zapamiętałam...
Nie wiem, czy ci żołnierze wrócili, bo oni którejś nocy… Nastał Nowy Rok i my też... Mama napaliła, jeszcze tego chleba mieliśmy, jeszcze ten jeden przyniósł nam tego chleba bochenek, właśnie ten Ślązak. I tak śpiewamy kolędy, ten żar z tego pieca, mama nam opowiada jakieś bajki, śpiewamy sobie kolędy i tak dobrze, tak dobrze. Raptem... A rano widzieliśmy, że nie ma wojska. Już
Drang nach Osten, już oni poszli dalej, tych właśnie wypchnęli najpierw, prawda. Najpierw ich wypchnęli, tych dobrych. Raptem wpada do nas, wieczorem – są nowi, przyszło nowe wojsko. Ale już inne, inne. Wpadł do nas: „Uciekać!”. I do tych wszystkich rodzin. Już nas tu nie ma być w tych koszarach. Jezu... I my idziemy. A ja sobie myślałam, jak wracałam, jak przyszłam do domu, przyniosłam ten chleb, to wszystko, przypomniałam sobie, że mam ten pieniążek jeszcze. Ale myślę sobie: „Nie dam mamie tego pieniążka, nie dam. Kupię sobie krówek u Żyda”. Bo to był początek, to jeszcze były... Mówią, że nie było, ktoś tam mi mówił. Był, był Żyd. Na patelni smażył krówki, smażył krówki na patelni i sprzedawał. A myśmy jemu torebki robili, on tam grosze dawał, to kartofle czy coś mama za to kupiła. W każdym bądź razie mówię sobie: „Kupię sobie tych krówek u Żyda. Nie dam mamie tego pieniążka”. No, wydawało mi się, że to parę groszy, prawda. I ten nastał. Wyrzucił nas.
Mróz, śnieg, pamiętam, taki drobniutki, taki aż kłujący ten śnieg. Idziemy, idziemy do Ostrowi Mazowieckiej, trzy kilometry do stacji. Wracamy do Warszawy. No bo co robić? Nie mamy nic. Idziemy do Ostrowi Mazowieckiej wszyscy, te pięć rodzin. Mama [idzie] pierwsza, niesie na barana Jurka, tego najmłodszego, a my tak po jej śladach idziemy, za nią idziemy. Doszliśmy do tej Ostrowi trzy kilometry. Tam stał na dworcu taki żelazny kosz i w tym koszu paliły się jakieś węgielki. Ale co ich tam, troszeczkę... Ludzie stali, żeby się tym ogrzać. Tak tylko parę węgielków było. Nie wiem, czy to koks, czy co. Koksownik to był. A mama pobiegła gdzieś załatwiać, że może jakiś pociąg będzie do Warszawy szedł, może ktoś nas zabierze, żebyśmy... No, musimy wrócić, musimy jakoś. Mama biegała, „A wy tu, dzieci, stójcie, tylko nigdy nie odchodźcie, pamiętajcie. Mamusia zaraz wróci”. No, my tak staliśmy, marzliśmy na tym śniegu, na tym mrozie. Ale mama w końcu wraca i: „Nie”. I słyszę, jak mówi do tych [rodzin], rozmawiała, bo to pięć rodzin. Tam z kimś rozmawiała: „Nie ma pieniędzy. Nie wezmą. – Polacy. – I nie wezmą nas. Jest jakiś towarowy pociąg, coś będzie szło do Warszawy, ale pieniędzy nie ma i nie pojedziemy”. Ja wtedy przypomniałam sobie, że ja ten pieniążek, jak wróciłam, włożyłam, rozsunęłam nici w tej zelówce, żeby mamie nie dać, żeby sobie tych krówek kupić, i włożyłam ten pieniążek tam w zelówkę. Patrzę, takie zamarznięte, ale rozsuwam, rozsuwam – jest pieniążek. Bo mróz był. A ja mówię... Drugi raz zrobiłam mamie niespodziankę. Mówię: „Mama, a ja mam pieniądze. Ja mam pieniądze”. Mama wzięła, patrzy, widzę, że ma taką minę jakąś... Pobiegła do tych tego. „Dzieci, idziemy, idziemy, idziemy”. Pamiętam, jakiś stół, jakieś meble były, a my pod stołem siedzieliśmy w tym wagonie. Nieogrzewany wagon i my pod tym stołem. Do Warszawy – jedziemy do Warszawy za ten pieniążek. Nie wiem, co to było. Pod stołem, pod stołem myśmy siedzieli. I tak do Warszawy dojechaliśmy pod stołem.
Zmarznięci wysiadamy. Wysiadamy, bo myśmy mieszkali na Zakroczymskiej też, myśmy w Cytadeli mieszkali, bo tato w trzydziestym siódmym roku znowu z Komorowa, znowu przenieśli. Bo mój tato w Warszawie urodzony, on musiał Warszawie – od pokoleń, od pokoleń warszawiak. Tylko że ja się tam urodziłam przez przypadek. Zajechaliśmy do Warszawy. Ciemno już, dla mnie to już była noc. Nie wiem, która godzina. No, idziemy najpierw gdzieś tam do domu. Tam w domu nie ma nic. Wszystko porozpruwane. Nie ma nic, książki porozwalane. Nie ma szyb, nie ma niczego. Idziemy do babci. Idziemy do babci na ulicę Litewską 8. Babci nie ma, zamknięte mieszkanie. Nie wiemy, co się dzieje z babcią. Wszystko… Wujka mieliśmy na Hożej. Nie wiem, dlaczego babcia poszła właśnie do swojego syna najmłodszego, na ulicę Hożą 9. Ale myśmy wtedy nie wiedzieli, a to już noc się chyba robiła. I mama, chrzestna matka mojej mamy, mojej siostry (potem mi powiedziała, już przed śmiercią, że to była jej chrzestna matka) nazywała się Egiert i mieszkała na Czerniakowskiej. „No to idziemy, dzieci, idziemy na Czerniakowską”. Mama nie mówiła gdzie, do kogo. „Idziemy na Czerniakowską”. Ale to była chrzestna matka mojej siostry. Idziemy, idziemy i pamiętam, [szliśmy] przez plac Trzech Krzyży. Można dojść? Można. Nie wiem, dlaczego, bo zapamiętałam ten plac Trzech Krzyży. Czy my tam, czy wcześniej…
- Z Zakroczymskiej czy z Litewskiej?
No z Litewskiej.
Tak, można?
- Trochę naokoło, ale można.
No nie wiem, dlaczego szliśmy tędy akurat. Czy może jeszcze gdzieś [szliśmy]. Nie wiem, dlaczego.
- A może nie poszliście na Hożą.
Nie, już na Hożą mama nie szła do tej Egiertowej bo ona miała tylko jedno dziecko widocznie. No nie wiem, czym się kierowała, nie wiem. Nie wiem, bo Hoża może była bliżej jak ta. Ale tam szliśmy. I pamiętam ten plac Trzech Krzyży. Ciemno, Warszawa taka ciemna, taka popalona, taka zniszczona. Widok niesamowity. I śnieg, i te pagórki, te pagórki, te mogiły na placu Trzech Krzyży. Pełno tych pagórków, mogiłek. Przy jednej mogiłce klęczała jakaś kobieta. Taki mróz, taki mróz i palił się w tym śniegu widocznie jakiś kawałek świeczki, bo widziałam w tym śniegu światełko. I ona tam... Zapamiętałam, taka czarna postać. No, już potem nie wiem gdzie, który numer był tej Czerniakowskiej. No, ona nas przyjęła tak bardzo chętnie. „Tylko – mówi – jeść wam nie dam, bo nie mam”. Wody nie ma, niczego nie ma. Do pompy trzeba iść po wodę, kolejki. Nie ma. No co zrobić? No co tu zrobić? No ale już dach nad głową jest, prawda. Co tam miała w domu, to się podzieliła z nami oczywiście. No ale nie miała tyle, żeby nas utrzymywać, bo sama nie miała. Mówi: „Kolejki za chlebem takie okropnie długie, że niesamowicie”. No i mama poszła w kolejkę do tego. Ale siedzi, stoi, stoi. Nie wiem, ile tam [stała], godzinę, dwie czy trzy. Wraca, zmarzła niesamowicie, a chleba jeszcze nie ma, bo co upieką, to część biorą już i znowu trzeba czekać. No, potem poszła Danusia po ten chleb. Danusia poszła. No, też wróciła, nie tego. Ja pamiętam, wzięłam tej ciotki buty, tej chrzestnej matki, ona mi dała takie duże te buty, zawinęli mi nogi... Ja mówię: „Ja pójdę”. Poszłam po chleb. Stoję, stoję, stoję, niedaleko była ta piekarnia, i widzę, wynoszą takie okrągłe bochenki, duże, chyba po dwa kilo, tak mi się zdaje. Tak mi się wtedy zdawały duże. Może to nie… Ale to były chyba dosyć duże i takie wypieczone, taka skóra. Jezu, kiedy ja dojdę. I patrzę, a za mną stał taki pan. On miał może dziewiętnaście lat. Ale wtedy to się zdawał pan, prawda. I no, dochodzimy do piekarni. Jesteśmy, wchodzimy już do tej piekarni. Stoją kosze z chlebem, stoją, stoją. [...] On do mnie mówi tak: „Dziewczynko, weź, weź”. I tam drugim wyjściem ludzie wychodzili. Tu wchodziło się, a tam się wychodziło. „Weź, ja ciebie zasłonię. Weź dwa bochenki. Ja ci dam. Ja ci dam. Bo może, patrz, jak mało. Może do nas nie dojdzie. Może nie będzie, nie starczy. Nie starczy”. Ja się bałam okropnie. I się bałam jego i bałam się, że przecież wezmę – jak to tak mogę? Ale jego też się bałam. Też się bałam. Nie wiem dlaczego, bałam się jego też. I wzięłam. Wzięłam. Potem poszłam do spowiedzi, jak już byłam po Pierwszej Komunii w czterdziestym roku, no i powiedziałam księdzu, że wzięłam. Ksiądz mówi: „Dziecko, nie masz grzechu. Nie masz, zapomnij o tym. Zapomnij”. Ale ja pamiętam. No i wyszliśmy. Jednak był uczciwy, bo mógł mi zabrać te obydwa bochenki, prawda. No co, mógł zabrać? Ale on dał mi jeden bochenek, a sam wziął jeden bochenek. A ja taki ciepły, gorący... O Jezu, jak mnie rozgrzał. I do domu przyszłam z tym chlebem. Znowu radość, jest chleb. Ale co to, jak nas tyle osób i ten jeden chleb. Mama mówi... No a my już chcemy, już. Mama przeżegnała ten chleb, bo zawsze tak w domu było, byliśmy chowani, że trzeba, i mówi: „Nie wolno”. A my już chcemy, łapiemy ten chleb, a mama mówi: „Nie wolno, bo kluski wam się w żołądku zrobią. Gorącego chleba jeść nie można. Niech wystygnie, chociaż troszeczkę, zimno jest, no moment, niech wystygnie, moment”. Ale myśmy tak się do tego chleba... Byliśmy tak głodni. No to, to zapamiętałam z tej Czerniakowskiej.
I więcej nie wiem, ile tam byliśmy. Po tę wodę się chodziło. A na zupę chodziliśmy – o dziwo, też przez plac Trzech Krzyży – chodziliśmy na ulicę Mokotowską do garkuchni. Stołeczny Komitet Samopomocy Społecznej. On się zawiązał na apel prezydenta, ale to jeszcze do tego dojdę, na początku września trzydziestego dziewiątego roku. No albo od razu powiem. Na falach eteru popłynął do społeczeństwa apel: „Ratujmy dzieci”. Bo do Warszawy zaczęły docierać dzieci osierocone, samotne, z Gdyni, z Gdańska, z Bydgoszczy. Byłam z nimi, to wiem. Z Bydgoszczy, a potem, po 17 września zaczęli też i ze wschodu. I z Pińska były u nas dzieci, i ze Lwowa, z Wilna Alina Skowrońska – mam spisaną ich listę i pamiętam ich. I Hucułka była. Hucułka z Huculszczyzny, Prakceza Parasko, mam jej zdjęcie nawet. Oj, zbierałam te zdjęcia z wielkim trudem, ale mam, ale mam. No i tyle dzieci, i spały na cmentarzach, w tramwajach, które nagle zatrzymały swój bieg; tułały się po gruzach, po ulicach. No i prezydent Starzyński z takim właśnie apelem wystąpił. Zawiązał się [...] Społeczny Komitet Samopomocy Stołecznej. O, że w Warszawie, prawda, stołeczny. No i uczestniczył nawet w zebraniu tego, pierwszym zebraniu... Tam ukonstytuował się ten komitet, nie wiem, chyba w ratuszu warszawskim. Potem chciałam poznać tę moją przeszłość.
- Rozumiem. Ale teraz proszę przejść do momentu, w którym pani związała się z tą instytucją?
Bo ja chcę teraz [opowiedzieć], jak te dzieci były zebrane.
- Ale ja bym chciał, żeby pani nie opowiadała o instytucji, tylko o sobie, o swoich przeżyciach?
Aha, moich. Bo i tutaj też byłam wśród dzieci.
- To proszę powiedzieć, jak się pani tam znalazła?
Dobrze. Idziemy do garkuchni, chodzimy na obiady. I tam w tej garkuchni, pamiętam, że jedliśmy, stołu nie było, pamiętam, że jedliśmy, stojąc. I tam była żona pana profesora Kotarbińskiego, też kierowała tą kuchnią, no i Tatarkiewicza. Takie znane osoby, prawda.
Na Mokotowskiej, na Mokotowskiej. Tak mi się zdaje, że pamiętam, gdzie to było. Ale zdaje mi się, bo ja idę tym śladem, bo ja chcę wiedzieć i dzieciom opowiadam. No i tam jedliśmy tę zupę. I co ja z tego najlepiej zapamiętałam? Nie zupy, smak zupy nie. Tak jak tej niemieckiej zupy pomidorowej na konserwach to zapamiętałam, a tu nie zapamiętałam zupy, tylko chochlę, tę łychę wielką. Taką wielką łychę, którą nalewali nam zupę. Tę łyżkę zapamiętałam do nalewania zupy. No i my w kapciach poszytych i tam chodziliśmy. No i tam nas spotkała pani Stefania Sokołowska. Bo oni chodzili, szukali ludzi, takich pogorzelców, dzieci osierocone i tak dalej. I spotkała nas i moją mamę tam na tej zupie. Czworo dzieci. I tak się nami zainteresowała [pani] z tego Komitetu Samopomocy Społecznej, że odprowadziła, chciała zobaczyć, gdzie mieszkamy. Potem przyszła, przyniosła nam buty w worku, pamiętam. Buty przyniosła najpierw. Cały czas namawiała mamę, żeby nas dwoje, Andrzeja, tego mojego brata, co żyje, i mnie, żeby dała do tymczasowego punktu opiekuńczego. Mówi: „Będzie pani lżej. Przecież jeszcze to dziecko małe ma pani. Tą najstarszą pani sobie… Przecież my ich nie zabieramy, chcemy pani pomóc”. Mama płakała i długo się wzbraniała, ale w końcu wiedziała, że nie ma ratunku, i dała nas. No i my poszliśmy do tymczasowego punktu opiekuńczego. Tych punktów, tej sekcji... Bo ten komitet powołał sekcję, jedenaście sekcji, a jedna z tych sekcji to była sekcja opieki nad dziećmi i młodzieżą. No i ona organizowała te punkty. Najpierw punkty.
No i najpierw to był zorganizowany punkt w Alejach Ujazdowskich 28. Tam był kierownikiem Aleksander Kamiński „Kamyk”. Ja go znałam, mam na zdjęciu z tamtego okresu. O tym nikt nie pisze. Rozmawiałam z jego córką, na cmentarzu spotkałam ją. Ale ja nie miałam czasu, żeby jeździć do Warszawy, do niej, Heleszkowa, prawda. Tak, znałam ją. Wiec był tam Aleksander Kamiński. To był budynek jakiegoś… No w każdym bądź razie tam chyba… Nie, nie chcę strzelać, Aleje Ujazdowskie 28, tam to było. Drugi punkt opiekuńczy w Alejach Jerozolimskich 7. W Alejach Jerozolimskich 7 przed wojną było takie biuro, siedzibę swoją miało, Dalekiego Wschodu, młodzieży Dalekiego Wschodu. Tych, którzy przywiezieni byli do Polski dopiero po I wojnie światowej, dzieci zesłanych na Sybir po powstaniu styczniowym i tak dalej. Oni przez Japonię i tak dalej powrócili do Polski i potem tu gdzieś tam mieli, nawet niedaleko, w Kwidzynie mieli swój taki internat, ale to nieważne. Główna siedziba była w Warszawie, ulica Aleje Jerozolimskie 7. I pan Jerzy Strzałkowski, bo też go znałam. Potem on „Jerzyki”, Powstańcze Oddziały Specjalne „Jerzyki”, to on właśnie, Jerzy Strzałkowski... Ja go znałam, mam zdjęcia z nim, tak, pana Jerzego. I myśmy przeszli strasznie... I on tutaj miał, bo już siedziba tego, on brał udział w bitwie nad Bzurą.
- Dobrze, gdzie pani trafiła i z kim pani trafiła, z kim z rodzeństwa?
Z moim Andrzejem tylko byłam, tak. Ja i mój brat Andrzej. I potem (szybko jeszcze [opowiem]), największy był przy ulicy Wolność 14. My do dzisiaj mówimy, że byliśmy „na Wolności”. Tak to nazywaliśmy, „na Wolności”. Aleje Ujazdowskie szybko przeszły [jako] dzielnica
Nur für Deutsche, prawda, no i już trzeba było uciekać. No to na Wolność. No i przyszedł Kamiński, był wychowawcą na Wolności jeszcze. To samo było z „Jerzykami”, tymi chłopakami od Strzałkowskiego. Oni poszli na Okęcie. Ale ci potem i tak przyszli do nas. Ale na Wolności to było ponad dwieście dwadzieścia, dwieście trzydzieści dzieci. Okropnie dużo. I to był budynek... Ja rozpoznaję ten budynek, tylko nie mam czasu… Wie pan, to tam, gdzie profesor Baley przed wojną miał jakiś swój doświadczalny ośrodek. I ten budynek przetrwał, w tym getcie był. Zdaje mi się, że on jest. Naprawdę jak tak przypominam sobie... Tylko trzeba byłoby do administracji iść i sprawdzić, czy to jest to, Wolność 14.
Jezus, jak myśmy tam do szpitalika... W szpitaliku leżało, nie wiem, czterdzieścioro dzieci, trochę więcej najpierw, i ja też. A że ja się sama bałam, to dali i Andrzeja do szpitalika. Bo od tego zimna i ciemności, bo myśmy [spędzali] dużo [czasu] bez świateł, w oczy, w oczy chorowałam, zaropiały mi oczy. I [trafiłam] do tego szpitalika. I pamiętam, krople koralgol miałam, zielono się po tym widziało. Jak wstrzyknęła pani doktor, to cały świat był zielony. No i na jednej sali czterdzieścioro dzieci, takie trzy rzędy. Wszystkim dzieciom obcięli włosy. Bali się, bo przecież chodziło o higienę. Wszystkim dzieciom. A przy drzwiach do ambulatorium… Bo najpierw było ambulatorium, a tam gdzieś [dalej] te wszystkie inne dzieci. Bo to ponad dwieście trzydzieści czy ileś dzieci, a tu czterdzieści czy może pięćdziesiąt chorych, rannych dzieci. Rannych, chorych, jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku rannych. Przy drzwiach leżało takie wiaderko, bo nie było ubikacji, tylko wiaderko stało [na] siusiu przy drzwiach. I taki malutki chłopczyk leżał przy samych drzwiach. Jeszcze mówić nie umiał, tylko [mówił] „mama”. Przy nim siedziały dwie panie. Nie wiem, kto to był. Siostra... Bo potem wiedziałam, że ta pani doktor nazywała się Macińska, bo całą okupację potem byłam z nią, a siostra [nazywała się] Żołędziowska. Była pielęgniarską i nauczycielką jednocześnie. Ale one na noc szły do domu, a z nami zostawały jakieś opiekunki. I te dwie opiekunki… Ale to były łóżka wojskowe, po żołnierzach. Po żołnierzach, bo to już niepotrzebne, to nam dali te łóżka na poczekaniu. Takie sienniki wysokie, pamiętam, bałam się, że zlecę. Takie wysokie te sienniki i zagłówki ze słomy. I koło mnie mój brat. A ja ciągle płakałam i mówiłam, że idziemy do domu. Mówię: „Jędruś, idziemy, idziemy. Nie chcę tu być, idziemy”. Bo tak przerażało mnie to wołanie „mama” tego dziecka. A te panie tak siedziały przy nim i mówiły: „Stefciu – dały mu imię Stefcio – Stefciu, cicho”. On się zrywał, siadał, tak starał się, i [mówił]: „Mama, mama”. – „Mama zaraz przyjdzie”. A już nie było mamy. „Mama zaraz przyjdzie”. I tak co noc się zrywał, co noc. No i te wszystkie dzieci – cichutko leżeliśmy, bo się nie znaliśmy. Cisza taka na tej sali. Tylko nocą kolejka do tego. I dali nam koszule, też po żołnierzach, wojskowe takie. Pamiętam rozporek, zawiązane na troczki, te koszule takie wielkie. I tak stoimy w tej kolejce w nocy, a w dzień nawet nie próbowaliśmy nawiązywać ze sobą kontaktu.
- Przepraszam, pani od razu po trafieniu do tego domu na Wolność trafiła do szpitala?
Tak, tak, bo od razu badanie było, tak. Od razu najpierw badania dzieci przechodziły, bo to codziennie, nie wiem, w jakich odstępach... Jak przyszłam, to już tam było dużo dzieci, bardzo dużo, bardzo. Sieroty z Modlina powojskowych tutaj odwieźli. Mieli zabrać tych z Modlina w ogóle ze sobą, by trafiły na Zachód. Ale we Lwowie jakoś, nie wiadomo dlaczego, zostawili te dzieci. Oj, co one też przeszły. I potem wracały do tej Warszawy z powrotem i do nas przyszli na Wolność.
- Kiedy pani mniej więcej trafiła do tego domu na Wolność?
No, na samym początku czterdziestego roku. Mógł to być marzec, mógł to być luty.
- I spędziła pani tam czas praktycznie do okresu Powstania?
Nie.
Tam to tylko był taki punkt zbiorczy na razie, punkt zbiorczy. I właśnie raptem zrywa się jeden łysy łepek i zaczyna śpiewać. Ja śpiewać już nie będę, chociaż jestem śpiewająca, kiedyś nawet ładnie [śpiewałam]. I pamiętam: „Hej, dyja dyja da, jak ta banda pięknie gra. Pikulinda bomba...” – śpiewa, śpiewa. My się podnosimy i patrzymy, Jezu... I tak zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. I była taka Ercia, Albertyna Zawadzka – pierwsza bomba na Pradze w ich dom uderzyła. Ona ranna, jeszcze ręka, pół dłoni, o tu, nie ma. Śliczna dziewczynka. Jej trzy siostry i matka na płocie wisiały.
Bo do korytarza wyszły, jak nalot był, ten właśnie pierwszy nalot, i ta bomba uderzyła w ich budynek. Zabiła i została Ercia. Ojciec ich wygrzebywał spod gruzów. Najpierw tę Ercię, co leżała ze mną. On ją... To opowiem, bo to ciekawe, a matka i dwie siostry wisiały – trzy siostry, bo pięcioro ich było – na płocie. Ojciec ją wyciągnął, posadził pod płotem jakimś i ona tak siedzi, tu krew jej ciecze, tu ręka... Poszedł, drugą wygrzebał, drugą, Alusię. A Alusia ciężko ranna. I idą, lecą, szukają szpitala. A ten ojciec tylko tak się zakrywał marynarką, tak się zakrywał. „I prędzej, prędzej – tylko wołał – żeby do szpitala dojść. Do szpitala”. No, doszli do jakiegoś szpitala. Ale patrzą, już ten szpital płonie. A Ercia mówiła, patrzyła, jakie piękne – szok – płomienie, jakie piękne. Tato woła, a ona stoi i patrzy na te płomienie. Tu krew leci, a ona patrzy i podziwia, jakie piękne płomienie. Doszli do szpitala. W szpitalu jakimś rozdzielili ich wszystkich. Ojciec oczywiście, okazało się, tam dopiero Ercia zobaczyła, że ojciec – co to miłość ojcowska – ojciec prawie pół twarzy nie ma, oka i dlatego tak się zakrywał, prawda. I resztkami sił, żeby te dzieci doprowadzić do szpitala. Erci zrobili opatrunek. Miejsca nie ma, żołnierzy bardzo dużo rannych. I straciła kontakt. Ojciec zmarł. Zaraz powiadomili. Jakaś siostra kazała jej wstać, dali jej taki szlafrok długi, bo wszystko z niej zdarło, zdarło ta bomba, więc niemal nago ten ojciec ich ciągnął przez Warszawę. I straciła kontakt ze swoją siostrą. Siostra była gorzej ranna, w głowę i w ogóle. I straciła kontakt. Straciła na pięćdziesiąt lat w tym szpitalu. Coś mówiła o ulicy Granicznej, że w jednym nie przyjęli, w drugim, nie wiem. W każdym bądź razie stoi tak przed szpitalem, bo miejsc nie ma. Zrobili rękę, opatrunek.
- Przepraszam, ale musimy naprawdę przejść do pani wspomnień. Nie możemy omawiać wszystkich ciekawych historii, które pani zna.
Dobrze.
No już Ercia opowiedziała. W każdym bądź razie jestem na Wolności, wracam [do tego tematu]. No i tak. I tu poszliśmy do szkoły. No nie wiem, czy to był marzec, czy kwiecień, tyle dzieci, to do różnych szkół. Jedne na ulicę Ciepłą, drugie… Ja chodziłam na ulicę za zajezdnię tramwajową, na Młynarską. Tam była zajezdnia tramwajowa. To przy cmentarzu żydowskim się szło, przy cmentarzach szłam. No i na Młynarskiej piękna, nowa szkoła. Byłam z synem, nie mogliśmy [rozpoznać], bo teraz się zmieniło tam wszystko, chciałam odszukać. No i wtedy ja zdałam, bo dziesięć lat, do trzeciej klasy. No i poszłam do tej trzeciej klasy, ale to chyba był maj dopiero czy kwiecień, zanim oni nas… Z tego szpitalika wyszłam. Dali nam tabliczki, tabliczki takie małe jak tablica duża i do tego był taki gwoździk przy tym i sznureczek, i na sznureczku rysik. Rysik, bo nie mieliśmy ani tornistrów, ani zeszytów, nic. Tylko po jednej stronie czysta [tabliczka], a po drugiej kratka do matematyki. No i to było wszystko, co mieliśmy. Ja chodziłam na Młynarską. Mój brat chodził do innej szkoły, ale ja na Młynarską.
I któregoś dnia mówią... Rozeszła się wśród dzieci fama, że Niemcy będą krew nam pobierać i że będą na mydło nas przetapiać. I my zamiast do szkoły, [ponieważ] baliśmy się, ta gromadka z tego tymczasowego punktu, nie poszliśmy do szkoły, tylko na ten cmentarz ewangelicki. Tam była taka dziura, też od pocisku, w płocie, bo to murowany płot. Dziura taka i my przez tę dziurę weszliśmy na ten cmentarz, schowaliśmy się. To już musiał być maj, bo już ptaszki śpiewały, już trawka zielona, ładnie. I tak przy tym płocie samym byliśmy, a tam dalej mogiły i tego. I siedzimy i tacy wystraszeni – na mydło nas przetopią. Okropnie się baliśmy. Raptem patrzymy, a zza jakiegoś pomnika ręka i [ktoś] z taką czapką niemiecką, z taką wygiętą, i kwiaty. Za chwilę znowu. On zdjął czapkę. Zajmował i my widzieliśmy, jak on… To Niemiec przyszedł, czyjaś mogiła jego tam była, jakiejś rodziny. Widocznie miał tu, bo przecież zabory i tego, wszystko. Położył widocznie tę czapkę. Za chwilę patrzymy, znowu ta ręka z kwiatami, z wiązanką kwiatów. Zaczęliśmy uciekać przez tę dziurę wszyscy naraz i pogubiliśmy tabliczki. Ja już jej nigdy nie odnalazłam. Ale to już zaraz były wakacje. Pisało się i ściereczka jeszcze była. To, co napisałam, to ścierało się. I oni nas tam próbowali uczyć niemieckiego. Właśnie nie we wszystkich, a tu tak w tej na Młynarskiej za zajezdnią. I co? I tylko zapamiętałam
ich bin, du bist, er, sie ist, nic więcej. Ale to za mną idzie. No i w końcu… A ci nasi organizatorzy, jacy to byli ludzie. Ja wszystko, co w życiu zdobyłam, to tylko dzięki moim rodzicom, dzięki mojemu ukochanemu ojcu. Bo był bardzo wymagający, zawsze mówił: „Ćwicz pamięć. Ćwicz pamięć”. I bardzo pilnował szkoły, nauki mój tata, bardzo, bardzo. No to bym musiała o tacie opowiadać więcej. Sam był bardzo zdolny. A mogę jeszcze wrócić jak przed wojną, jak tata jeszcze żył?
- Przepraszam, ma pani tyle odskoczni, że możemy potem nie powiedzieć o okresie Powstania.
Dobrze, dobrze. No więc już dobrze. No więc przydzielili nas, szukali pomieszczenia, lokum dla nas, no i znaleźli. I powstało pięć internatów. Ale to były internaty-domy. Ludzie tak odpowiedzialni jak… Naprawdę to jest niesamowite, niesamowite. I to były takie rodzinne, nie po sto czy ileś. Musieli rozdzielać rodzeństwa, bo takie były warunki, nie można było inaczej. Ale organizowali zielone podwieczorki, łączyli w jakiś sposób. W internacie na Kole na ulicy Dobrogniewa 2, przy lasku, było trzydzieści z czymś dzieci. Ja najpierw trafiłam tam. Chodziłam na Obozową do szkoły. Tam taki budynek Żeromskiego i tam chodziłam do szkoły. A pod koniec czterdziestego pierwszego roku skierowali mnie na Żoliborz, właśnie dla generała Zajączka. Tam dzieci powojskowych dużo było i dzieci od czwartego roku życia. A może już bym przeszła do bursy, na Sienkiewicza?
- Jeszcze chciałem dopytać, czy rozdzielili panią z bratem, czy brat był z panią?
Nie, rozdzielili. Rozdzielili z bratem. Brat poszedł potem… Najpierw był, zdjęcie pokażę tych dzieci, pokażę panu dla ciekawości... A na Żoliborzu, no w ogóle wychowawcy cudowni. Dzisiaj to mówią na te domy dziecka, co opowiadają – to nie do pomyślenia. To było coś cudownego. Ja miałam kontakt w tym internacie z ludźmi kultury, bo oni pracy nie mieli. Do nas przychodził Henryk Ładosz, przedwojenny „wujaszek” radiowy, prawda. Pan Jan Maklakiewicz, kompozytor. Przychodzili, układali dla nas przedstawienia najprzeróżniejsze, no cudowne. I co jeszcze ciekawego? Byłam też, teatr „Baj” powstał na Żoliborzu. Ja nawet występowałam w tym teatrze „Baju”, byłam szewczykiem Dratewką.
U nas w internacie wszystkie my starsze – jest dowód, mam dokument – wszystkie byłyśmy wciągnięty w sieć tajnego nauczania. Bo na Żoliborzu jednocześnie z internatem... Tam warunki myśmy mieli lepsze. Nam przywieźli ze Świdra łóżeczka, tu były poduszki i inne, materace na tych [łóżkach]... Jednocześnie było liceum pedagogiczne, tajne, oczywiście. Nasz internat wizytowała pani Maria Grzegorzewska. I tak sobie razem żyliśmy. A my osłanialiśmy tamte starsze panny. [...] My byłyśmy wciągnięty w sieć tajnego nauczenia, ale poza tym działy się różne piękne rzeczy. U nas w internacie robione były paczki dla jeńców przewożonych przez Dworzec Gdański, dla jeńców, którzy byli [wzięci] do obozów. I my, siostry jakieś – ja tych osób nie znałam – między innymi pani Karpowicz, Bronisława Karpowicz, ona gdzieś tam pokoik u nas miała, wiem, który... Wiem i mogę zaprowadzić do tego internatu, pokazać, gdzie i co. Pani Karpowicz może była organizatorką, jakieś panie, siostry prawdopodobnie, [to znaczy] siostry w znaczeniu pielęgniarki, przynosiły chleb, czosnek, smalec, cebulę, a my robiłyśmy z tego paczuszki dla tych jeńców. Więc my... Jak ja czytam: „Zbierali broń, ukrywali”. Dwanaście lat miał i on już nie wiadomo co. My inaczej. To, uważam, było piękne. My robiłyśmy paczuszki dla tych jeńców. My do każdej paczuszki... Na placu Inwalidów sprzedawali choinki (na Żoliborzu jest plac Inwalidów). My chodziłyśmy po te choineczki na plac Inwalidów – i pamiętam, jak nas przeganiał – żeby do każdej paczuszki dołożyć gałązeczkę, chociaż maleńką. I pamiętam, jak raz... Jezus... tam jeden jakiś musiał być skąpiec, bał się, że mu choinkę całą weźmiemy. A my tak [zbierałyśmy] te kawałki, co leżały, co się ułamały, a on do nas: „Won!”. Myślę sobie: „Człowieku, żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział, na jaki to cel, do czego będzie dołączona”. Ale nic… I tak, środek się wygrzebywało z tego chleba, tam się kładło łyżkę smalcu, czosnek, nieraz cebulę, takie rzeczy. Nic więcej tam nie można było włożyć. No karteczkę do tego i tą gałązeczkę, i wiązałyśmy sznurkiem papierowym, kolorowym. Bo tam w mydlarni kupowałyśmy ten sznurek, bo był podczas okupacji, to się torby robiło z tego sznurka, kapcie, wszystko. Sznurek papierowy, kolorowy. No i w każdym bądź razie więc było to... Robiłyśmy te paczki. Przynosiły panie „pszczółki” takiej też domowej jakiejś roboty, nie wiem, cukierki „pszczółki” i każda z nas dostawała pięćdziesiątych „pszczółek” czy trzydzieści – z tych starszych [dziewcząt] – i do tej torby sznurkowej, bo tornistrów nie było, to w tych torbach nosiłyśmy (książek nie było tyle, co teraz). Nosiłyśmy i te „pszczółki”, i sprzedawałyśmy w szkole dzieciom. Boże, ja nieraz, pamiętam, tak wieczorem (bo wieczorem dostawałyśmy i już w tych torbach stało przy łóżku moim, żeby już rano szybko do szkoły, zjeść śniadanie, a to już było gotowe) jak mnie nieraz kusiło. Nieraz [chciałam] chociaż sobie jednego, ale nigdy żadna z nas ani jednego [nie wzięła]. Wiedziałyśmy, na jaki to idzie cel. Te panie miały przekupionych tam tych kolejarzy, tych sokistów, nie wiem, i nosiły worki i do pociągów towarowych podawały jakoś. Nie wiem, nie znam dalszego ciągu, ja tylko wiem, co myśmy robili. No i tak. Już wszystkich akcji nie będę mówiła.
I któregoś dnia... Jeszcze był system tak zwanych małych mateczek, ale o tym to już nie będę [mówiła], żebyście zdążyli. Któregoś dnia przyszedł do naszego internatu... Lipiec nastał, pamiętam, tam za Wisłą „bum, bum”, bez przerwy. Uszy nawet do ziemi przykładałyśmy, to lepiej było słychać. No i rano wychowawczynie mówią... Aha, [była] jakaś komisja i potem zapadła decyzja, już naszego personelu, że my, te starsze (bo tak się nazywałyśmy, „starsze” albo „mateczki”, bo my się opiekowałyśmy tymi młodszymi dziećmi), „mateczki” wysprzątają trzy pomieszczenia, prawe skrzydło internatu. To było dzień czy dwa dni wcześniej. Dzieci przeniesiemy do innej sypialni, poprzenosimy, a te dwie, dwie sypialnie, izolatkę, pokój pani Karpowicz, tam ubikacja, łazienka (to już Powstanie) i tak zwana niebieska, mała świetlica, to wszystko elegancko wysprzątamy. Kochany, tam za Wisłą „bum, bum”. A my pod sokorę taką wielką i koce, i trzepiemy, i trzepiemy.
- To było w lipcu czy w sierpniu?
W sierpniu.
- Pani wcześniej mówiła o lipcu.
Mówiłam pod koniec lipca, pod sam koniec lipca sprzątanie się zaczęło, jeszcze nie ma sierpnia. Jest może 30 lipca, może dwudziesty dziewiąty, my na razie sprzątamy. Trzepiemy koce, wszystko szykujemy, zmieniamy pościel, wszystko my robimy – szykujemy sanitariat. My o tym nie wiedziałyśmy. Znaczy się, przecież to się można było domyślać nawet, ale konkretnie nie [wiedziałyśmy]. I rano we wtorek już prawie gotowy mamy [teren], jeszcze trzeba było tylko podłogi, parkiet, jeszcze tam wyglansować sidolem klamki. Jedziemy na Grójecką, bo tam się zaopatrywaliśmy, na Zieleniaku, na Grójeckiej, więc jedziemy na tą Grójecką z wychowawczynią. My, te starsze, znowu bierzemy worki, [jedziemy] tramwajem. Bo na Żoliborz jechały trzy tramwaje podczas okupacji: „siedemnastka”, „trójka” i „siódemka”. Dwie były „siódemki” na pewno, pamięć mam. Dwie były „siódemki”, jedna „siódemka” chodziła z Okęcia na plac Narutowicza, a druga „siódemka” chodziła właśnie z placu Narutowicza, przez Grójecką na Żoliborz. I my „siódemką” pojechałyśmy na Zieleniak i kupiliśmy. Zawsze mniej [kupowaliśmy], a tu raz, drugi raz pojechaliśmy. Riksze na ziemniaki trzeba zamawiać. Myślę sobie: „No tyle, to już wiadomo, że coś będzie”. I warzyw, i owoców, i wiśni, to były akurat wiśnie, i wiśni, i wszystkiego. Raz [jechałyśmy] tramwajem, to dźwigałyśmy, tramwajem po dwie te wory dźwigałyśmy. No i magazynek zaopatrywałyśmy. Już dwa razy tych ziemniaków, tyle wszystkiego.
Jest godzina piętnasta, Powstanie o siedemnastej. Raptem, okna pootwierane na wiadukty i taki nasyp, ten wiadukt, nasyp od wiaduktu, a potem był płot. Teraz tego płotu nie ma, ale to były nasze bloki, deska przy desce były od wiaduktu odgrodzone, i wiadukt. No, duże podwórko, ogromne podwórko, kort tenisowy, ogromne [budynki] (tam bogaci ludzie mieszkali kiedyś w tych budynkach) cztery takie, połączone ze sobą, duży, taki krótki, duży. Cztery takie i łączniki te też. Tam mogło mieszkać dosyć dużo osób. Jak nas ewakuowali [później], to pamiętam, ile wyszło – bardzo dużo. No więc słyszymy klakson. Jezu, ten klakson – ja go w uszach mam cały czas. Ja w nutki go zapiszę, ten klakson. Słyszymy i wchodzi pani Zofia Oleks: „Dziewczynki, odejdźcie od okien, Powstanie”. Powstanie. I zaczęło się.
Dzieci, a tu dzieci, przecież tyle dzieci, malutkich dzieci. I my dalej przenosimy te dzieci. Patrzymy, a na rogu na Mickiewicza, idąc z wiaduktu w stronę Żoliborza... Do dziś stoi ten budynek na rogu, na Zajączka, bo Zajączka było i w prawo, i w lewo. My w prawo, ale w lewo też jeszcze Zajączka. I na rogu Zajączka a Mickiewicza budynek i tam – „gołębiarze” się mówiło, strzelcy doskonali, Niemcy oczywiście. Ludzie chcą wracać do domu, bo niespodzianie… Przecież na Bielany, na Marymont nie ma innego przejścia. Muszą przejść przez wiadukt. A o siedemnastej... A wiadomo, jak się zaczęło, to już pan wie, to Powstanie tam dalej na Żoliborzu, jak to było, prawda. To już nie mówię panu [ogólnie], ale u nas. I o siedemnastej i później to już na wiadukcie pełno rannych i błagają o pomoc, a tutaj strzelają, podejść nie można. No, przyszły do internatu, więc... Ja pamiętam z obsługi... Lekarze, co ja pamiętam: pani doktor Kurzyna i jeszcze łączone nazwisko... Bo miałyśmy z nią wcześniej kontakt, z tą panią doktor, dlatego ją zapamiętałam, ale cały czas jej tam nie widziałam. Lekarza chirurga zapamiętałam, ale nie tak jego twarz, jak jego ręce i zakrwawiony fartuch. Zaraz opowiem. Jeszcze jakaś pani była. Bo to miał być punkt opatrunkowy, bo wiadomo, internat, magazyn zabezpieczony, izolatka, lekarstwa, wszystko jest. No i punkt opatrunkowy. A już tego samego dnia wieczorem zrobił się szpital, sanitariat. Nieszczęście, dramat niesamowity. Dzieci... Mieliśmy jeszcze dwa pokoje na górze, bo po lewej stronie była stołówka, kuchnia, magazyn właśnie. Tu też była łazienka, ubikacje miał ten szpital, bo to były normalnie nasze sypialnie, a po tej drugiej stronie sypialnie dla najmłodszych dzieci, łazienka, no i kuchnia, kuchnia kaflowa. Proszę pana, czy ja kiedyś myślałam, że będę uczestniczyć w Powstaniu? Owszem, że pomagamy, robimy, że wiemy co, że opiekujemy się młodszymi dziećmi, prawda. To było nasze harcerstwo. Piękne, piękne, najpiękniejsze.
- Pani wspomniała harcerstwo, ale jakoś formalnie to nie było harcerstwo czy było?
No wszystko było tak regulaminowo prowadzone. I personel nasz…
- Czy były takie relacje, że była na przykład druhna. Coś takiego było czy nie?
Żebym nie zapomniała teraz. Wie pan, to jest tak. Cały czas, cały czas do nas przychodził Dargiel. Mieliśmy z Dargielem śpiew i byłyśmy taką grupą, gdzie on ćwiczył najpierw te piosenki, dwa razy w tygodniu początkowo, od czterdziestego drugiego roku. Pan wie, kto to jest Jerzy Dargiel?
Słyszał pan o nim. To on do nas przychodził i w tej małej świetlicy, gdzie w czasie Powstania były zsunięte stoły i sala chirurgiczna, tam gdzie my z Dargielem śpiewaliśmy. Najpierw to śpiewaliśmy takie różne piosenki ludowe. Pamiętam, pozapisywałam nutki, ale przede wszystkim „szaroszeregowe”. Zniekształcone okropnie wydawali śpiewniki, ja też wydałam, ale bardzo poprawnie, naprawdę. Ja do nich dzwoniłam potem i mówiłam.
- Dobrze, bo to jest zupełnie inna sprawa.
Tak, ale wie pan co, pieśń bardzo dużo mówi. Na przykład proszę pana: „Chłopcy silni jak stal, oczy patrzą gdzieś w dal”, a nie „się w dal”, bo widzi pan, jak pan ma otwarte oczy, to pan patrzy w dal. Mnie akurat pan widzi, jak ja tu ścianę widzę, muszą patrzeć w dal, ale to było słowo „gdzieś w dal”. „Gdzieś”, [czyli] na Londyn, proszę pana. Bardzo ważne słowo, dlatego nie wolno tego zmieniać. I my dwa razy w tygodniu tam lekcje śpiewu. Patrzyliśmy na tego Dargiela... O Jezu, no ładny taki i miał szramę na twarzy, ale już taką dobrze zabliźnioną. Tak siedział, tu stół, po lewej stronie miał te szramę, tak, tu. My myśleliśmy, że bohater trzydziestego dziewiątego roku, ale nie. A z Powstania to już absolutnie nie.
- Pani mówi, że śpiewaliście piosenki „szaroszeregowe”. Czy to znaczy, że znała pani wtedy termin „Szare Szeregi”?
Nie. Wie pan, że nie, mówię naprawdę, nie. Wiedzieliśmy tylko, że wychowanie nasze jest oparte na regulaminach harcerskich.
- A pseudonim pani pochodzi już z okresu Powstania, tak?
Tak, tak. I teraz wieczorem, nastał wieczór i przyszły jakieś tam, jedną... zapamiętałam dwie sanitariuszki... Dzieci innych oprócz nas tam nie było. Więc siedziały nieraz takie biedne zmęczone, na ziemi nawet, w tym przedpokoju.
- A ile było mniej więcej osób w chwili wybuchu Powstania? Ile dzieci było w tym internacie?
Trzydzieści cztery. A potem czterdzieści cztery. I tak wróciliśmy do Warszawy. Trzydzieścioro czworo to jest dużo – małych dzieci i nas pięć. Takie były dziesięcioletnie, jedenastoletnie, dwunastoletnie, ale tych małych, cztery latka.
I te dzieci... I my włączamy się w to wszystko. Trzeba pomóc, prawda. Te dechy rozsuwamy, odrywamy i sanitariuszki idą. Zosia Łyżwińska, ona już miała wtedy z dwadzieścia dwa lata, mieszkała w naszych blokach. Ja ją znałam, bo mieszkała w naszych blokach – Zosia Łyżwińska, ta, której ten pseudonim zmienili. Dla mnie to wtedy była już „pani”. Dochodziła też taka Raszewska Ania, też ją znałam z podwórka, bo mieszkała w ostatnim [bloku] pod pociągiem pancernym, w tym bloku ostatnim, przy szynach, w ostatnim budynku. Jeszcze taką jedną zapamiętałam. Też miała może siedemnaście, może osiemnaście lat. No cztery, ja tak mniej więcej zapamiętałam te sanitariuszki. I my pomagamy, one idą z noszami.
- Kto był osobą najważniejszą spośród tych sanitariuszek? Komu one podlegały? Czy była jakaś osoba nadrzędna nad nimi?
Ja nie widziałam. Słyszałam, że ktoś opowiadał, że pani Karpowicz. Nic podobnego, pokój Karpowicz był pusty. To była ta pani Karpowicz, która właśnie organizowała te [środki], i pokój pani Karpowicz był pusty. Pani Karpowicz nie było, to bym głowę dała. Nie było jej, chodziłyśmy tam przecież. Chodziłyśmy, prałyśmy bandaże. Przecież ktoś opowiadał, że zupę... Kto zupę przynosił z Mickiewicza, gdzie tam na rogu siedział „gołębiarz”? Z Mickiewicza przejść przez Zajączka nie można było, bo zabijali. Pani Karpowicz nie było, zdecydowanie. Lekarze, widzi pan, jak pamiętam tylko ręce. Widziałam panią Kurzynę (mam gdzieś zapisane to nazwisko pełne), że przewijała się i jeszcze gdzieś.
- Pewnie te sanitariuszki podlegały temu chirurgowi.
No nie wiem, ja nie wiem. Nie mogę powiedzieć, bo ja nie wiem. Ja tego nie mogę powiedzieć. Tylko wiem, że pani Karpowicz na pewno nie było, na pewno. Gdzieś indziej może była, tu pani Karpowicz nie było, bo pamiętam ten pokój, myśmy tam chodziły do tego pokoju, więc na pewno nie było. Wieczorem już ranni ściągali. Pierwszy ranny z Marymontu, którego przynieśli, był [ranny] w płuca. Tak prosił o ratunek, tak prosił. I z tego nasypu sanitariuszki ściągały, pamiętam, że na kocach, na kocach – po prostu na kocach, na tych kolcach naszych. A my te dechy odrywałyśmy, żeby mogły przejść, bo tak gęsto był ten płot, deska przy desce. Kto tam był, to musi pamiętać te deski. I robiłyśmy przejście. No i już pełno, i wychodzi... Dzieci płaczą... To był pomysł... Dzieci płaczą. Skupione w tej jednej sypialni na razie, po troje, po czworo na jednym łóżku. Wychodzi lekarz. Wychodzi lekarz i pamiętam jego ręce, i fartuch zakrwawiony, i ręce takie owłosione. Chirurg. Jezu, te ręce potem śniły mi się po nocach. I krew na fartuchu. I [lekarz wychodzi, pyta], kto może (bo jeszcze wtedy było można widocznie, wtedy jeszcze tak), czy któraś z nas pobiegnie na Marymont powiadomić żonę. Miał adres przy sobie, dowody jakieś, kenkartę. I Zosia Ostrowska – mam ją na zdjęciu – Zosia, wychowanka internatu, Zosia Ostrowska pobiegła. Jakoś Śmiałą, tam bokami, bokami pobiegła. (Na plac Wilsona chodziłam do szkoły, [została] zniszczona. Teraz tam kino jest w tym budynku, nowy budynek). I przyprowadziła tę żonę. Ta żona krzyk, lament, a mąż już nie żył. A trupiarnia była…
- To znaczy to był ten pierwszy ranny, tak?
Tak, zmarł. A tak prosił, tak jęczał… Trupiarnia... Bo te budynki (jakbyśmy tam zrobili spotkanie, to bym panu wszystko pokazała) takie właśnie są, że jest klatka schodowa i na drugą stronę budynku, na ten płot, też [jest] taki kawałek, schodki, że można było przejść na drugą stronę budynku. I tam kładli tych zmarłych. Teraz ma tam biuro, pani miała biuro, biuro mieszkaniowe, od spraw mieszkań. Ja tam do niej poszłam, ona mówi: „To niech pani sobie tu usiądzie”, bo poszłam, kapliczkę zamurowali, jak elewacje robili. Poszłam i uratowałam, jest kapliczka. I ona mówi: „To niech pani sobie usiądzie tutaj”. Ja mówię: „A nie, ja sobie tutaj postoję”. Bo ja widziałam, tam taki Rysiek leżał, czternaście lat miał, mózg mu wyciekał. Pierwszy raz widziałam mózg spod bandaży. Już nie żył, a jeszcze mu mózg wyciekał. No i ta pani mi pomogła, jest kapliczka znowu. I, proszę pana, on zmarł. Innych ratowali.
Tu płacz dzieci, tu trzeba gotować. My... Proszę pana, szpital by dnia nie przeżył bez nas. Dnia. My cały czas utrzymywałyśmy ogień, całe noce, cały dzień i noc ogień pod kuchnią. Ogromna taka kuchnia była, bo to dla dzieci, tyle dzieci, to duże garnki i tego. Więc tam się zastrzyki gotowały, bo tam nie było takich sterylizacji, prawda. Więc ciągle jakieś naczynka z igłami, z tym. Może tam było... No nie wiem, ja pamiętam cztery sanitariuszki. Pamiętam te dwa nazwiska tylko, co mogę, bo widziałam na podwórku, widziałam, ale ta jedna to może mogła mieć siedemnaście, Zosia, a ta... No takie młode. Zosia chyba była najstarsza, z dwadzieścia dwa lata miała. No i trzeba gotować, dzieci muszą zjeść i szpital też. Trzeba i tu, i tu, prawda. I dla rannych, i dla nas. I znowu ciężar na nas spadł. Ale to ja nie mówię „ciężar” – ja się cieszę dzisiaj, że ja to robiłam. Cieszę. My bandaże prałyśmy, my pomagałyśmy, jak pościel… Ktoś mówił, że pościel gdzieś tam ktoś prał. Nieprawda. Z naszej pościeli, przecież my miałyśmy zapasową pościel, internat, trzydzieścioro czworo dzieci. To bzdury opowiadają. Wszystko nasze, pościel, wszystko. A my tylko te bandaże i to, co natychmiast trzeba, to my prałyśmy. My noce siedziałyśmy nieraz tam.
A w końcu, wie pan, pierwszego dnia „Żeglarz”... Tak, „Żeglarz”, to był „Żeglarz”, bo wszystko „Żywiciel”, wszystko na „ż”. „Żeglarz”, proszę pana, natarcie na Cytadelę. Wie pan co, pierwszego wieczoru już tak ciemno było, strzelanina się taka raptem [rozpoczęła] niesamowita. Dzieci płaczą, nie wiemy, co robić. A na górze były dwa małe pokoiki, wychowawczyń pokój, złączone. Przejście przez wychowawczynię do sypialni najstarszych dziewczynek. To my te dzieci znowu przenosimy tam, ale nie zmieszczą się. To do piwnicy. Od pierwszego dnia do piwnicy. Posłałyśmy im koce, miał taki brałyśmy, miał więcej, żeby nie kłuł węgiel. Węgla dużo nie było zresztą, w końcu by zało. Szczęście, że tylko osiemnaście dni. Ale trudniej jeden dzień [dobrze] przeżyć niż napisać księgę. I to jest prawda. I do piwnicy już [poszły] dzieci. I my też, personel też w końcu do piwnicy. Niemcy nie wchodzili do piwnic. Krzyczeli, granaty wrzucali, ale nie wchodzili do piwnic. U nas przynajmniej nie, nie wchodzili. I wieczorem byłam z synem, patrzyłam na tę Cytadelę. Tatuś nas przed wojną... Bo mieszkali, mój brat urodził się w Cytadeli, Zakroczymska (Zakroczymska jest długa, że przechodzi przez Cytadelę). On się urodził w Cytadeli, siostra moja Danusia w Cytadeli, tylko ja i ten najmłodszy brat w Komorowie, w Szkole Podchorążych Piechoty.
No więc strzelanina niesamowita. Boże kochany, dzieci płaczą, tu strzelanina niesamowita, nie wiemy, co się dzieje. Dopiero później zaczęli znowu znosić rannych. W nocy przeważnie chowali na podwórku. Patrzymy, już mogiłki powstają. I po co? Tak szkoda mi ich było, tych chłopców, naprawdę. I był tam taki Jurek Bertel. Jurek Bertel, który przyszedł, zanim wybuchło Powstanie, jeszcze przed trzecią albo może już było, nie pamiętam, może on był, bo... Ale „Cygan”, Jurek Bertel, on jest na tym [Murze Pamięci]. On był z bursy, z tego internatu dla najstarszych chłopców, gdzie mój brat też był, Sienkiewicza 14. Tam było biuro, nasze biuro, ale wejść można było od Marszałkowskiej 124. Tam był bank, ale wchodzili tamtędy, tu nie, mało. I jak kończyli siódmą klasę w tych internatach, to ja bym może już poszła też do bursy, jakbym już rozpoczęła nowy rok szkolny. To był środek takiej konspiracji, że aż szkoda słów. Na pierwszym piętrze chłopcy, na parterze biura, na pierwszym piętrze chłopcy, na drugim dziewczynki. Na pierwszym piętrze chłopcy, na drugim piętrze biura, przedzielone chłopcy i dziewczynki biurami. I wie pan, już noc, już mogiłki na podwórku i znoszą gdzieś (mówią, że nie tylko do nas przynosili) i ranni, i Boże... Ten Jurek mnie powiadomił, że Andrzej bierze też udział w Powstaniu, mój brat. Powiedział mi, że w Śródmieściu. I on trafił do nas, do szpitalika naszego, ten kolega, ten Bertel Jurek. O, jak myśmy o niego dbały. Taki ładny chłopiec, naprawdę bardzo mądry chłopiec.
I my tym rannym kawę nosimy, poimy ich. Kłopoty były z nocnikami. Ktoś zaproponował, żeby butelki sznurkiem. Pamiętam też, nawet jacyś mężczyźni robili to, bo nie było kaczek. Były, ale nie tyle. No nie przewidzieli, no skąd mogli? Skąd mogli? I gdzieś tam jakoś coś watą wykładali, pamiętam. Naprawdę! Butelki jakoś palili, coś i odcinali butelkę, wie pan, i robili kaczki z tego, żeby mogli siusiu zrobić.
- Przepraszam, tylko jedną rzecz chciałbym ustalić. Pani mówi „my”. Ile było tych koleżanek starszych, które mieszkały w internacie?
Tak, mogę wymienić nazwiska, mogę: Kazia Stroga, mówiliśmy na nią Kaja. Ona przyszła do internatu (najpierw tam na Wolność) z Modlina, z dziećmi powojskowych, które zawieźli tam. Chcieli zabrać ze sobą do Rumunii, ale zostawili we Lwowie.
Rok starsza, dwudziesty ósmy rocznik, Kazia, Kaja, zagrożona gruźlicą. Druga to była Zosia, też chyba [dwudziesty ósmy] albo dwudziesty dziewiąty – pokażę Zosię później – albo dwudziesty dziewiąty, albo dwudziesty ósmy. Tylko te dwa roczniki tych starszych wchodzą w grę. No, może trzydziesty też. Potem była ta Helenka Łukasik, to już mamy cztery, [razem ze mną] cztery. [Następnie] Alina Skowrońska, ona była z Wilna, mieszkała na Łukiszkach. Jej mama była w Ravensbrück, bo to były też dzieci jeńców politycznych. Jej mama, lekarz, była w Ravensbrück. Była Alina Bańburska. Jak będziecie, panowie, kiedyś w Kołobrzegu, jest aleja Spacerowa w Kołobrzegu nad morzem i jest na początku tej alei taki wielki kamień jej męża, Jana Szymańskiego. To była córka, ona była córką marynarza. Jej ojciec ukrywał się w Legionowie. Byłam z nią u jej ojca. Ona była z Gdyni i miała brata Andrzeja. No i wyszła za mąż też po wojnie za marynarza. Jej [mąż] Jerzy Szymański, zasłużony dla Żeglugi Polskiej powojennej, odbudował żeglugę i jest – na tym kamieniu to jest napisane. Tam mieszka syn mojej Alinki.
- Dobrze, i następna osoba.
To pięć. Sabinka Ruta (życie sobie potem odebrała), Sabinka Ruta to sześć. Brygida Świechocka z Gdańska, miała młodszą siostrę Irenę. Brygida, [to] wszystko.
- Czy w czasie Powstania miałyście jakąś swoją opiekunkę?
Tak, naszą dyrektorką („dyrektorka” na nią mówiłyśmy) była dyrektorka, która w trzydziestym dziewiątym roku przedostała się do Polski. Ona była w Krzemieńcu, gdzie (to gdzieś mam zapisane) była dyrektorką liceum. Później wskoczy mi to, bo dużo myślę to dlatego, ale pamięć mam naprawdę względną, [dość dobrą]. Więc była dyrektorką liceum pedagogicznego, nawet uczyła Krysię Niżyńską. (Później o Krysi opowiem, ona na Woli na cmentarzu, ale już nie była w Powstanie u nas). No więc była pani dyrektor Czapów, pani dyrektor Wiktoria Czapów była dyrektorką. Była najpierw wychowawczyni, ale krótko, taka, co nie może za wiele o tym internacie powiedzieć, takie niemieckie nazwisko.
- Ale jej w czasie Powstania już nie było, tak?
Nie było w czasie Powstania. Ponieważ pani Czapów chorowała na oczy bardzo poważnie, widocznie już góra wiedziała, że coś będzie, a tu dzieci, musi być ktoś energiczny, [więc] przydzielili do nas z Sienkiewicza wychowawczynię jako kierowniczkę. Bo niezmiennie personel zawsze był ten sam, nie zmieniali nam personelu całą wojnę, całą okupację. Z Sienkiewicza do nas energiczna pani Maria Magierzanka przyszła na kierowniczkę. Wysportowana, nauczycielka, w szkołach średnich uczyła przed wojną, dyrektorka. Więc pani Maria, kochana... Starą panną była, bo przed wojną była tendencja, żeby nauczycielki były pannami, żeby siebie mogły dawać innym dzieciom, prawda. Była pani Zofia Oleks, najstarsza. Cudowny człowiek... A zmarła... [urwana wypowiedź – red.] zasłużonego nauczyciela na Parkowej w Warszawie. Bo ja odszukałam wszystkich. A miała już pięćdziesiąt sześć lat. Polonistka, cudowny człowiek, ale już wiek, ale kochana, [jak] matka, naprawdę. Była kucharka, pani Sierpińska. Właśnie ona gotowała, my jej pomagałyśmy. Ona, a nie tam gdzieś ktoś w jakichś blokach. I jedna młoda wychowawczyni... Czyli kierowniczka, starsza pani, Zofia Oleks i Irena Walkiewicz, [która] miała wtedy... bo urodzona (teraz się dowiedziałam, przedwczoraj, dzwoniłam do rodziny) 1 lutego. Dziewiętnasty rocznik, to miała dwadzieścia pięć lat. I to cały nasz personel, trzydzieści czworo dzieci.
- Jesteśmy mniej więcej po ataku na Cytadelę. I co dalej?
Te dzieci przenosimy, pomagamy, jak możemy. Ponieważ utworzony tam był ten system „małych mateczek” (to jest książka nawet o tym), my pomagamy. My te dzieci... Ale jak ciężko umyć trzydzieści czworo dzieci. Ta pani starsza, matka pani Ireny Walkiewicz, no to ona gotowała, ale my też dzieliłyśmy się – te do kuchni, a te myć dzieci. Te przy dzieciach – pani Zofia Oleks [prosiła, żeby] zająć czas dzieciom, opowiadać bajki, odrywać od tych chwil tragicznych w piwnicy. Bo pod okienkami piwnic jeszcze Niemcy postawili (szczególnie przed tymi dwiema bitwami, to oni musieli wiedzieć) skrzynki z amunicją. Ciemno kompletnie w piwnicach, skrzynki z amunicją [są] przy okienkach. I pani Zofia Oleks z tymi dziećmi tam przede wszystkim... No pani Magierzanka, kierowniczka, więc i tu, i tu, i wszędzie była. My nosimy tę wodę do piwnic, myjemy te dzieci, a to idziemy na górę, znowu na pierwsze piętro, bo tam ktoś nam oddał, taka pani Rafałowicz oddała nam dwa pokoiki na górze. No ale co to jest, wszystko mało znaczyło. Tak że trzeba było iść na górę, umyć dzieci, chociaż ręce. Potem już nie chodziłyśmy, już nawet się nie myłyśmy w ogóle. [Trzeba było] i ugotować, i te dzieci na stojąco też tam jadły, bo przecież nie było stołów, tylko łóżka; na łóżkach siedziały, na podłodze, w piwnicy też tak samo. Całe osiemnaście dni po tej pierwszej nocy. Po tej pierwszej nocy, po tych rannych, jak zaczęli po bitwie „Żaglowca” znosić rannych. No i tak… Co pan by chciał jeszcze wiedzieć?
- Jeszcze chciałbym się dowiedzieć, czy zdarzało się pani pomagać przy opatrywaniu rannych, którzy tam byli?
Przy opatrywaniu nie. My tylko nosiłyśmy. Widziałam nieraz te zmęczone [sanitariuszki]. Ale my też byłyśmy zmęczone, kto wie, czy jeszcze nie gorzej, bo my jeszcze trzydzieści czworo dzieci. Bo ta najmłodsza wychowawczyni szoku nerwowego dostała. Co my z nią mieliśmy w kościele Świętego Wojciecha...
Tak. I tu dostała szoku nerwowego. Ta matka ją odciągała, ona chciała iść do tej sali. Nie będę powtarzała, bo to, co ona wykrzykiwała, do tej sali chirurgicznej chciała iść... Co ona wykrzykiwała, nawet nie powtórzę, bo nie wiem, czy ona by sobie życzyła.
- Szok nerwowy to jest szok, trudno kogoś winić.
W kościele też, do Boga ręce... A tam tysiące, człowiek przy człowieku. I tylko ją było słychać. A my, cały czas my – kartofle obierać, pomagać pani Sierpińskiej kartofle obierać, obiady gotować, kolację. Cały czas, nocą dyżury, musiał cały czas ogień być pod kuchnią, w każdej chwili dla rannych.
- Kto decydował, która z was ma na przykład dyżur? Jak to było zorganizowane?
A my same się [organizowałyśmy], my same. My wiedziałyśmy i o panią Zofię dbałyśmy, ona już przecież była stara. Dbałyśmy o nią bardzo. I o te dzieci... Ona im bajeczki opowiadała, a nie wiem, co do nich [mówiła]. Na chwilę na pewno oderwała [ich myśli od niebezpieczeństwa]. Proszę pana, to było piekło. Ten teren przy torach cały czas był w rękach Niemców. Cały czas, bez przerwy. Ale Powstańcy do nas przychodzili. Ta pierwsza bitwa... Tam gdzieś jeszcze rzekomo nosili tych rannych, bo na ulicy Dymińskiej tylko jeden budynek stał, przy Cytadeli, a [poza tym] była niezabudowana (teraz jest zabudowana, piękna). A przez nasze podwórko wiodła furtka z generała Zajączka, przez całe długie podwórko, druga furtka, wyjście na ogródki. Kiedyś przed wojną to był tam tak zwany małpi gaj przed torami, taki zagajnik, taki lasek, ale w czterdziestym roku wycięli te drzewa. Tam tylko trochę zostało przy samym nasypie na wiadukt gdański i tam były schody drewniane. Nie wiem, bo ta przebudowa była, drewniane schody, że przez Dymińską drewnianymi schodkami można było wejść też na wiadukt. Może są, jak nie, to ja wam zawsze pokażę. I ta Dymińska zamieniła się w ogrody działkowe. Ogródki działkowe, kwiaty, ogródki. Jak była egzekucja w czterdziestym trzecim roku pod wiaduktem, to my potem z tych ogrodów braliśmy kwiaty i nosiliśmy na tę krew. A potem Niemcy przyjechali, straż z sikawką, zmyli krew, kwiaty zabrali, to my znowu te kwiaty nosiliśmy. Ale te ogródki to też mają jakieś w tym wszystkim znaczenie. Tam były pomidory i ziemniaki, bo to była bieda. Każdy skwerek w Warszawie był wykorzystywany na jakiś ogródek. I wyjście było na Dymińską, jeszcze niezabudowaną, tylko na ogrody. No i teraz kończy się żywność, kończy się już wszystko, [jest] coraz mniej, bo trzeba wykarmić i nas, i z naszego magazynku. Ale mieliśmy i cukier, i mąkę (to wszystko mieliśmy), tak zwane płatki herkulo, to też [było] i się już kończyło.
I my... Wie pan co, ktoś mówi, że Niemcy dali nam dwie godziny, że mogli sobie, że wystąpili do Niemców, [że] Niemcy przyszli jednego dnia – to bzdury ten ktoś plecie. Tu do naszego krzyczeli:
Achtung! Achtung! Banditen! Mamy wychodzić wszyscy z piwnic. „Wychodzić! Wychodzić!” Wychodzimy, boimy się... Wychodzimy, a tu żadnego oznakowania nie było, że to sanitariat. Mówię panu, wierząca jestem, my się bardzo baliśmy, że ten sanitariat tam jest. Tam sanitariat, a oni nam wszystkim każą wychodzić. No, trzydzieści czworo dzieci to już jest gromada. A to są takie bloki, że o tak, tak, takie podwóreczka też, oprócz dużego... I tak ustawiliśmy się, o tak, przy ścianach bloków, budynków, o tak. I jeszcze ludzie, cywile, co mieszkali. A mężczyźni nie wyszli, oczywiście. A oni postawili, o, na takim czymś broń. Deszcz padał, pamiętam. I swąd, okropny swąd. Nie wiem, co to było. Ja się boję broni, mówię panu, ja nie miałam w rękach broni. Oni w takich pałatkach, w takie wzory, mapy, bo deszcz padał. Czy to Ukraińcy, nie wiem, nie mieli napisane. Dla nas Niemcy, ale może to byli [Ukraińcy], nie wiem. I [chcą] rozstrzelać nas. Co myśmy przeżyli... Mówią: „Gdzie są chłopy? Tyle dzieci!” – [krzyczą] do pani Marii. Pani Maria znała niemiecki i mówi, tłumaczy, że to są sieroty wojenne, bo taka prawda. Bo tam [jeśli] matka była, [żyła, to pani Maria] nie powie, że rodzice w Ravensbrück, czy w konspiracji. Bo takie dzieci też były, że się ukrywa w Legionowie ojciec Haliny, marynarz jakiś tam. Więc [mówi, że to są] sieroty i tłumaczy im. Oni nie mogą zrozumieć, już podchodzą znowu. Boże, śmierć mieć w oczach to jest... Już w końcu człowiek się godzi. Tylko patrzyłam, która będę, bo ja stałam... Tu było wejście do klatki schodowej, tu wychodziliśmy, ja tu stałam jako trzecia. I tylko sobie myślałam, czy zaczną z tej strony, czy z tej. [Jak z tej], to szybko, zaraz mnie nie będzie. Potem jakiś ruch się zrobił, oni coś zaczęli przestawiać, tego, a ja zobaczyłam dym nad Starówką przez moment. Jezu, Starówka płonie. Człowiek zapominał, że za chwilę już może go nie być. I takie płachty czarne – widocznie to Wytwórnia Papierów Wartościowych – takie płachty w tym swądzie, tak fruwały jak nekrologi. Jezu, Boże, okropne. Wie pan co, puścili nas w końcu. Jakoś wytłumaczyła pani, że to sieroty, że tu jest internat. Trudno im było zrozumieć, jakoś nas puścili. Ale śmierć w oczach miałam, okrutną śmierć. No i chodziliśmy potem, poiliśmy też [rannych]... I któregoś dnia przynieśli Ryśka…
- Przepraszam, to kiedy miało miejsce te wydarzenie, o którym pani mówiła, którego dnia sierpnia?
To co nas postawili?
No, to były pierwsze dni sierpnia. Pierwsze, tak, tak, może, nie wiem, nie wiem...
- I w tym samym czasie był ten punkt sanitariatu?
Już nie wiem, co się działo na drugim podwórku i na trzecim, i na tym, który był po Niemcu, bo mówią, że tam Niemcy przychodzili nawet. Niemcy? Dla mnie nie do pomyślenia. Nie do pomyślenia. Rozmawiać z nimi?
- No tak, ale mi chodzi o ten sanitariat. Jak to się stało, że nie odkryli tego sanitariatu, tego punktu?
Nie, bo nie było nic i nie wchodzili do budynków, bo oni się bali.
- Czyli ci ludzie zostali w środku?
Szczęśliwie zostali i byli wszyscy. I wieczorem przyszedł ksiądz, przyszedł z Żoliborza. Nie znam, nie wiem, który to był ksiądz. Przyszedł do nas ksiądz i modliliśmy się w piwnicy, oczywiście. Takie przejścia panowie porobili w piwnicach, żeby można było w razie czego uciekać, prawda. Ale to dopiero w czasie Powstania tak zrobili, przed Powstaniem nie było tych przejść. Modliliśmy się, niektórzy komunię przyjmowali. Ja też, bo już wtedy w czterdziestym roku byłam u komunii pierwszej. No i modliliśmy się, śpiewaliśmy. Proszę pana, kto śpiewał... Do nas nie docierało... W czasie okupacji pisze [pewna] pani, że weszła, jak my gazetki czytamy, i rozmawia z nami – jest pani Zofii rozmowa z nami, jak my mówimy, jak będzie po wojnie i tak dalej. Ale tu żadne do nas gazetki nie docierały, nic. Śmierć, płacz, jęk... I śpiewaliśmy, co do końca życia nie zapomnę, pieśń: „Upadamy dziś pod krzyżem, Chrystusie. Tobie tylko się zawierzym, Chrystusie. Twoje imię nam buławą, zmień na jasną dolę krwawą. Daj zmartwychwstać nam ze sławą, Chrystusie”. Jeszcze jest druga strofa o Matce Boskiej: „Ochromiałym podaj rękę, niewytrwałym skracaj mękę”. Ale wie pan, śpiewać tak dzisiaj a wtedy i widzieć to wszystko – to był szloch, nie pieśń.
No, przyszedł ten ksiądz, potem kapliczkę... Panowie zrobili te przejścia i z okien, okien, cisza taka... A na nasze podwórko przychodzili Powstańcy. Przychodzili, a tych mogił tam siedem, osiem. Po tym jak nas ewakuowali, to już było więcej, dużo mogił. No i pamiętam, tę kapliczkę zakładali i ją do dzisiaj można zobaczyć, jest. Ja mam zdjęcia, bo mi przysłali, bo robili elewację i zakryli kapliczkę. Ja pojechałam i jest. I przyszło kilku takich z dalszego Żoliborza. Rękawy, pamiętam, tak podwinięte. Jeden miał jakiś granat gdzieś tam za tym, drugi coś miał. Nie pamiętam tej broni i niczego. Lęk mieliśmy wszyscy straszny. I jakaś starsza pani... Mówię szczerze, mogłabym inaczej, ale muszę tak, bo taka prawda. Oni z okien tę kapliczkę robią, zakładają, a ci tacy [odważni] przyszli, żołnierze, Powstańcy... No, brawura, młodzi, każdemu się zdawało... Jak oni organizowali ten punkt opatrunkowy, to czy mogli przewidzieć, że to takie coś będzie? No, przychodzą, a jakaś pani mówi: „Chłopcy…”. Aha, trochę ludzi wyszło i przyglądają się, jak oni [zakładają kapliczkę]. Cisza taka, nic nie strzelają. Mówimy, że tak, tak, bo oni z okien, to ciężko założyć tę kapliczkę, taka malutka, że w prawo, że w lewo i tak dalej. I przyszło ich tam trzech chyba, trzech. Tacy dziarscy, tacy fajni, młodzi, sama młodość, kwiat młodości. Jakaś pani mówi: „Chłopcy, idźcie stąd. Idźcie stąd, bo – tu cały czas tu Niemcy, pociąg pancerny za ogródkami – idźcie chłopcy. Popatrzcie na podwórko. My tu wszyscy będziemy leżeli. Idźcie, nie uratujecie nas, a wszystkim nam to grozi, te mogiły”. A ten jeden, tego zapamiętałam. Takie krawężniki tam były, oparł nogę na krawężnik i but, bo mu się rozwiązał but. I sznurował ten but, a ona tak mówi: „Idźcie chłopcy, naprawdę, bo oni nas wszystkich tutaj zabiją. Już wiemy, co to jest”. A on tak się odchylił, głowę podniósł i mówi: „Matka, po co ta gadka. Warszawa będzie taka!”. I kochany, w jednym momencie upadł i ten but, co sznurował, znalazł się kawał dalej. Wszyscy się rozpierzchli. Nikogo. Tylko my potem przez okna wyglądaliśmy. On, on... Zabili go.
Tak. I ten but jego zerwało z nogi.
- Skąd ta osoba to mówiła, z którego miejsca?
Z naszych bloków jakaś pani…
I my też na dole. Oni też na podwórku.
- Czyli równie dobrze do was też ktoś mógł strzelać, tak?
No mogli, no tak, momentalnie wszyscy się rozpierzchli.
- To był strzał celowy czy na przykład jakiś odłamek?
Nie wiem, upadł, nie żył. Ale jeszcze to zdążył powiedzieć: „Matka, po co ta gadka, Warszawa będzie taka”. I tak upadł. A podczas okupacji takie [gesty] znaczyły, że będzie taka fajna, ładna, o taka będzie, prawda, na sto dwa. Takie były powiedzonka. Takich więcej tych obrazków już sobie człowiek…
- Kiedy ta historia mogła mieć miejsce?
To też były te dni początkowe, początkowe. Potem już mniej przychodzili, mniej, mniej.
- Już kilkukrotnie wspomniała pani datę 18 sierpnia. Co się wtedy działo?
Ewakuowali nas, tak. Właśnie mówię, oni musieli [planować], bo wcześniej [przenieśli] amunicję pod piwnicę w skrzynkach i przed okienka piwnic (tam duże dosyć były okienka tych piwnic).
- Czyli Niemcy 18 sierpnia po prostu was usunęli z tych budynków?
Osiemnastego sierpnia: „Wychodzić z piwnic! Wychodzić!”. I dali nam, tak pamiętam jak dzisiaj, piętnaście minut i wychodzić, wychodzić. Nie wchodzili też, nie wchodzili. A rano, rano tego dnia sanitariat był przenoszony. Wie pan, tak ledwie słoneczko zaróżowiło się i pamiętam Jurka Bertla, bo on coś w nogę miał, jak on szedł przy tym i tak sanitariuszki... Niektórzy kuśtykali sami, a niektórych przenosiły na noszach sanitariuszki, bo już my tu nie przenosiłyśmy na pewno. Zresztą my czasu [nie miałyśmy, bo] miałyśmy do roboty dużo. I tak przy samych blokach, my tak samo pod blokami. Wie pan, jak zało jedzenia, kartofli, to my z łyżkami, łyżkę brałyśmy i szłyśmy w drugą stronę do ogródków pod ten pociąg pancerny i wygrzebywałyśmy parę ziemniaków, jakieś marchewki, pomidory jakieś, [potem] prędko z powrotem i też przy blokach, przy blokach, bo to takie te podwórka, i do piwnicy. Chodziłyśmy do tych ogródków – nie sanitariuszki, my chodziłyśmy. My o kocioł dbałyśmy, aby było co jeść, i o te dzieci. No i proszę pana: „Wychodzić! Wychodzić!”. No więc wychodzimy i nic nie zdążyliśmy wziąć, żadnej ciepłej odzieży, żadnej, niczego. Jeszcze była Mieczkowska przypomniałam sobie, intendentka, starsza pani. Niczego nam nie dała, bo tu sanitariat, tu jeszcze łóżka, wszystko pozmieniane, te szafy... Wszystko pozostało, palta nasze, wszystko. A my drewniaki i sukienki, i majtki, przepraszam. Lato, może jakaś koszula była pod spodem. No i na podwórko wszyscy, na podwórko. I wszyscy wtedy, wszyscy... Bo ja nie wiedziałam, co się na drugim podwórku dzieje, na trzecim, na czwartym. Ponoć Niemcy... Ach, Jezus... Do Cytadeli niektórzy chodzili. To jest niesamowite. W każdym bądź razie wszyscy wylegli. I oni nas z tych wszystkich bloków i z pierwszych budynków na ulicy Śmiałej też ludność [wyciągnięto] (tam mydlarnia była na rogu). Z Krajewskiego też tam... Bo już stali, bo my dołączyliśmy do nich. Nie wiem skąd, już stali. I nas gnali.
Ustawili nas piątkami. Piątkami... Tak, piątkami. Skręciliśmy i wyszliśmy przez bramę w prawo do Cytadeli. Potem doszliśmy do szyn, do torów. Górą szyny, a tu przejście, taki wiadukcik dołem. Tędy i dookoła, i na Dworzec Gdański. Na Dworzec Gdański i już cały czas prosto. Boże, jaki straszny widok. Jaki straszny widok getta, bo to wszystko to to kiedyś [było] getto. Nic, ruina i groby, ruina i groby. I te groby, i te tabliczki, naprędce rysowane nazwiska Powstańców, bo przecież cały czas trwała walka o przejście, o przejście ze Starówki, stamtąd, ze Śródmieścia, o połączenie Żoliborza – cały czas ta walka trwała, aż w końcu te dwie największe bitwy były. Ale już wtedy patrzymy, już po prawej stronie Buraków (taka biedna ludność tam mieszkała). I gnają nas, a upał, taki niesamowity upał. I przy cmentarzu, przy Okopowej po lewej stronie, pamiętam, rozbity kiosk. I pełno w rynsztoku (bo to jeszcze były rynsztoki, tam woda jakaś była) pieniędzy pełno było. Nikt się nie schylał. Nikt, nikt. Straciły dla nas znaczenie. Wszystko straciło. A Niemcy szli obok, co nas prowadzili, i kroili sobie pomidorki. A my brudni wszyscy – tak jak w tej pieśni – brudni, głodni i idziemy. Pamiętam przy cmentarzu te mogiły pootwierane, te grobowce, hełmy powstańcze leżą, leżą. Tam dramat był. To był widok niesamowity [...]. Idziemy, straszne... I raptem ja upadłam na hełm. Tu mam bliznę na kolanie. Ten hełm był przestrzelony, musiał przejść przez głowę czy przez policzek, nie wiem przez co, że z drugiej strony tego hełmu... były takie żelastwa, takie, no wie pan, przestrzelony. I mnie to w kolano weszło. Krew się leje. Niemcy nie reagowali. Jakiś pan urwał od koszuli… A ja całą tę drogę to się strasznie bałam, że jak mnie ma coś gdzieś trafić, to żeby tylko nie w głowę, bo się bardzo bałam tego mózgu, tego, co widziałam, tego wyciekającego. Nawet wzięłam jakiś tobołek od pana, pomagałam jemu. No i proszę sobie wyobrazić, ludzie rwali przy tym cmentarzu tak zwaną babkę lancetowatą, takie liście są. Rwali mi te liście przy cmentarzu, kazali mi ślinić i przykładać. Ja te liście [przykładałam, ludzie wykorzystali tę porwaną] koszulę i przewiązywali. Ja przeszłam z tymi [liśćmi]. Jeszcze w kościele trzymałam w garść liści. I że zakażenie mi się nie wdało żadne! A rana!
- Czy pani zostały w nodze jakieś elementy tego hełmu?
Nie zostały, tylko to weszło w kolano, w kość. Dopiero w Pruszkowie mi udzielili pomocy, zrobili opatrunek. Ale i te koszule też nie były czyste, dlatego kazali mi ślinić, wypluwać, ślinić, wypluwać i przykładać, i wiązać. No, brudna koszula, ale co zrobić. I tak szliśmy cały dzień, wolno się snuliśmy. Niemcy z kołder porobili sobie szałasy, bo nie wchodzili do domów. Na całej Wolskiej to z nowych kołder [porobione] były szałasy. A ktoś przez okienko wyglądał. „Jezu”, przerażony... Ludzie jacyś jeszcze w budynku byli, tam gdzieś zostali. „Gdzie oni nas gnają?” A to tłum, parę tysięcy, ogromny tłum. I na Okopowej pamiętam dom, mieszkanie wypalone. Stoi stół, cała ta futryna, nie ma w ogóle ściany zewnętrznej na ulicę. Stół, krzesła, a na tych krzesłach siedzą wypalone trupy i pośrodku tego białego obrusa stoją pomidory. Coś niesamowitego. Idziemy, idziemy wolno, ale się snujemy. Noga mnie boli, idziemy.
Doszliśmy... Wieczorem, słonko już prawie zachodziło... Bo chyba nas wyrzucili tak gdzieś przed południem, [właściwie] na pewno przed południem, tylko wolno szliśmy. [Doszliśmy] do kościoła. Zamknęli, ale jednych podzielili, [to znaczy] mężczyzn, co tam było iluś, [wystawiono] przed kościół, a dzieci, kobiety do kościoła. Zaryglowali za nami drzwi, takie duże... Przecież ja byłam w tym kościele, był ślub mojej siostrzenicy, takiej z brata ciotecznego. I ja nie widziałam tego ślubu, tylko widziałam tamto. Tam jest taki fresk. Nikogo nie było, proszę pana. Fresk później namalowany, można malować sobie, co się chce. Nikogo, w żadnym wazoniku wody nie było. Nawet ludzie byli... Jasio Radzio, pamiętam, taki tenisista z rodziną, chłopak jeszcze wtedy, to na ambonie miejsce zajęli, na ambonie. A my po lewej stronie tego prezbiterium.
- Tam były ławki czy były wyrzucone?
Boże, co ja... Myślę o prezbiterium, [a byliśmy po lewej stronie] głównego ołtarza. Boże kochany, [byliśmy] po lewej stronie głównego ołtarza, a po prawej były drzwi do zakrystii. A tu przed nami to prezbiterium i chodniki. Poprzewracane te wazony, bo ludzie wypili wodę po kwiatach, która była.
- A wy wyszliście w ogóle z czymś, to znaczy mieliście jakiś kubek czy coś?
Nic, nic, nic. Jedzenia nic.
- Czyli z pustymi rękoma wyszliście, tak?
Nic, nic. Ludzie nam dawali. Niektórzy wzięli, bo mieli czas, a my zanim te trzydzieści cztery dzieci z tych piwnic… A jeszcze dzieci wystraszone, zapłakane, wystraszone, boją się. Jeszcze raz stały, już chcieli raz rozstrzelać, to już dzieci wiedziały, już przeżycia też były i te małe też rozumiały.
- Ile lat miały te najmłodsze dzieci?
Po cztery lata.
O, z obozu to tak [były niesione] na koszyczkach. I te młodsze dziewczynki, te dwunastoletnie, też dzielne były. To dzielne dzieci. No więc my w tym kościele. Boże, zamknęli, zaryglowali. I pamiętam, to już „ukrainiec” był, mówił po ukraińsku. Bo wtedy mówiło się nie „własowcy”, tylko „ukraińcy”. Stał tu przy drzwiach od prezbiterium do zakrystii, my po lewej stronie, i mówił, że kto chce tam tego, no to może wyjść do ubikacji. Był taki ustęp, taki z białych desek, nowych desek zbudowany ustęp po prawej stronie. No i pokazują nam tak, że nie można tam patrzeć. Mamy tak zakrywać oczy, jak idziemy. Ja raz tam poszłam. Byłam raz w tej ubikacji, ale później siusiu się robiło pod siebie i koniec. A jeść myśmy nic nie jedli. Kaszę nam ludzie dawali, żeby ślina, surową kaszę, żeby żuć. Ktoś zabrał coś, suchary jakieś, to ludzie się dzielili. W takich [okolicznościach] to ludzie się dzielą, i tę kaszę, i ten suchar. A co tam przed tym kościołem się działo... Mimo woli zobaczyłam, przerażona byłam. Mężczyźni – oni się tam tak nad nimi znęcali, ci „ukraińcy”. Więcej nie wyszłam, tylko ten jeden raz. Tam byłam noc, następny dzień, noc, dzień i noc. I rano, tak około południa, bo to już trudno powiedzieć na godziny, bo to…
- Trzy dni, tyle czasu spędziłyście w tym kościele, tak?
Na pewno były [trzy] noce, na pewno. Bo pamiętam, te witraże, których do dzisiaj nie ma, to przy nas wyleciały, bo była straszna burza (teraz są tylko takie szybki, nie ma witraży). No więc była straszna burza tej pierwszej nocy, okropna. I Warszawa płonęła, ten ogień, płonęła, te huki było słychać. Przecież walka, walka trwała dalej. I te huki, i wyleciały te witraże. Huk witraży i ta nasza wychowawczyni przed tym ołtarzem. Proszę pana, a... na tych brudnych chodnikach kobiety rodziły. [...]
Nie życzę panu, żeby panów dzieci rodziły się tak jak tamte dzieci i przechodziły to, co [przeszły dzieci] nawet w tym naszym internacie, pod jednym dachem, w internacie, sanitariacie. W każdym bądź razie rodziły dzieci przed tym ołtarzem. Ta nasza wychowawczyni – szok. Dwadzieścia pięć lat miała, Irena Walkiewicz, leży w Sopocie na cmentarzu.
- Ta, która była w szoku, tak?
Tak. Ale kochany, [ona krzyczała]: „Boże, czy nie widzisz, czy nie widzisz…”. Nie będę już [tego powtarzać], bo to było straszne. Ale ona – szok. Co myśmy z nią... Dodatkowy kłopot był, bo ona w ogóle się nami nie opiekowała. Nią trzeba było. Ona potem odłączyła się z tą matką. Potem nas odnalazły. No i my tak... Zimno... Chociaż na dworze było ciepło, ale w kościele nocą i w ogóle, to tak zimno strasznie. Jak ja teraz patrzyłam na tę ścianę, bo to sama ściana, ta sama ściana, jak my tam staliśmy przy tej ścianie. I my jeszcze te młodsze dzieci przytulałyśmy... Potem nastał znowu świt (już zostawiam to) i słyszymy, otwierają kluczem takim wielkim ten kościół i każą wychodzić. „
Banditen – od bandytów [wyzywają] – wychodzić, bandyci”. Wie pan, to był tłum. Ten tłum napierał, bo ludzie się bali wyjść z kościoła. Nie tak od razu wolniutko zorganizowane było wyjście, tylko ten tłum napierał i cofał się. Nie wiedzieliśmy gdzie i po co, czy nas zaraz znowu rozstrzelać będą. Więc to wyjście z kościoła było okropne. Niektórzy na pewno byli też poszkodowani. W końcu jakoś wyszliśmy i my. Przed kościołem zaczęli nas ustawiać. Znowu oględziny, znowu ustawiania. Już tu nie wiem, czy w trójki, czy w piątki, już tu nie wiem. Tylko pamiętam, tak się modliłam i wie pan, tak popatrzyłam, słonko tak świeciło i sobie tak myślałam: „Już chyba ostatni raz patrzę na to słońce”.
- Szliście dalej, pilnując tych wszystkich dzieci. Wszystkie dzieci udało się utrzymać razem, tak?
Tak, bo przecież one by nawet nie dały rady, [to znaczy] ta jedna wychowawczyni i ta kierowniczka, [pilnować] trzydzieści czworo dzieci. Szły cały czas, one przy nas, one się tuliły. Przecież nie zgubiłyśmy żadnego dziecka. Do nas doszły dzieci, znowu osierocone dzieci z tego kościoła, bo tam też trafiły dzieci osierocone czy zagubione. Doszło do nas ileś tam dzieci, bo w sumie było nas czterdzieści czworo, tam gdzie dotarłyśmy. No więc i te dzieci dotarły. I też wystraszone, wylęknione początkowo, a potem tuliły się. I też taki malutki chłopczyk. I idziemy, idziemy, w końcu idziemy. No idziemy, gdzie idziemy, ulicą Bema na Dworzec Zachodni. Tam taka szkoła szara, tam potem do liceum pedagogicznego po wojnie chodziłam. Liceum Pedagogiczne dla Nauczycieli [imienia] Orzeszkowej. Ile razy tam pojadę, to zawsze… Ja jak zajadę do Warszawy i mój syn, to już zawsze wie, mówi do mojej synowej: „Mamusia, jak tylko wysiądzie, to zobaczysz, co mamusia będzie mówiła. »Synuś, a tutaj to wiesz…«”.
Doszliśmy na Dworzec [Zachodni]. Już był uszkodzony ten dworzec. A na tym dworcu, ojej, same karteczki, gdziekolwiek do tych gruzów, do wszystkiego poprzylepiane. „Zosiu, jestem tu albo tam. Szukam ciebie. Daj znak”. I tak dalej, różna taka korespondencja, taka właśnie na parkanach, na płotach. Ale moc tych karteczek. Jedna przy drugiej karteczki zostawiali ludzie, gdzie wyjeżdżają, jakim pociągiem. Zaraz podjeżdża pociąg i my też tam [wchodzimy]. Bardzo długo czekaliśmy na tym słońcu. W końcu podjeżdża pociąg jakiś. Wie pan co, nieraz myślałam, co to był za pociąg, [ale] nie wiem. W każdym bądź razie nie EKD, Elektryczne Koleje Dojazdowe. Nie EKD, bo tak to się kiedyś nazywało. Jedzie jakiś pociąg. A te nasze panie, pani Zofia: „Dzieci, dzieci, odejdźcie – bo się wszystkie powystraszały. – Dzieci, odejdźcie, bo impet was powciąga, bo impet”. To to pamiętam, pani Zofia, tak żebyśmy się czegoś przestraszyli jeszcze bardziej. „Chodźcie tu, chodźcie. Odejdźcie od pociągu. Odejdźcie, bo impet was powciąga”. No i tak my te dzieci... W końcu do pociągu jakoś weszliśmy. Oj, to nieprawda, że tak uciekali z tych transportów, że tak się nieraz udawało im uciekać. Oj, uciekł i już. Mojemu bratu jakoś się nie udało i wielu tym, co znam, i szli do obozów.
No, dojechaliśmy. Pruszków. O Jezu, jak gwarno. Też rampa, widzimy pełno ludzi, pełno ludzi naszych. Rozpierzchli się wszyscy, już nie ma kolumny, pełno. Brama jakaś, tam jakiś napis na tej bramie, jakiś napis, zakłady (niemiecki napis) kolejowe, coś tego. I była furtka, bo była brama duża, wjazdowa, ale oni nas tą bramą nie wpuszczali. Nie, pomimo że taki duży tłum, ale tam wartownicy stali. A był jakiś domek, jakaś stróżówka czy coś, takie małe coś, że i furtką, i pojedynczo. I każdy, kto przechodził, wchodził na teren obozu, dostawał ćwiartkę chleba. Potem jak wspominałyśmy, to myśmy tak sobie z koleżankami [myślały], że oni nas chyba tym chlebem odliczali. Każdy dostał chleb i stały kociołki z wodą i z kawą czarną (po przejściu już za dyżurkę) i każdy dostawał kubek. Nie wiem, tym samym kubkiem piłyśmy wszystkie. Przeszliśmy i później poszliśmy do takiej hali, wszyscy razem. Nie wiem, jaki był numer hali, ale niedaleko, chyba numer 1. I na terenie tego obozu to już tak luźno, ludzi było jeszcze pełno. I taka też siedziała kobieta jakaś, i też... To można było stracić zmysły, wszystko, od tego piekła, naprawdę. Ona siedziała i szarpała włosy, wyrywała, i krzyczała: „Zooosiu, Zooosiu! Czy ktoś nie widział mojej córeczki? Zooosiu! Czy ktoś nie widział”. Przerażające. Też dostała szoku i córeczki szukała.
No i weszliśmy do tej hali. Tam z boku była taka latryna wykopana i tam można było się załatwiać. Tam z boku jakiś rów, coś było. I my na tę salę weszłyśmy. Nawet dość luźno było akurat na tej sali. Były takie kupki słomy, ale to była taka sieczka, już ta słoma to taka... Ale momentalnie pchły – w życiu takich pcheł nie widziałam – od razu nas te pchły obskoczyły, nogi. Niesamowite pchły, okrutne. I tam widocznie myli lokomotywy czy coś, było takie wgłębienie, nad tym lokomotywa, a oni tam, jak samochody nieraz w myjni. Tam widocznie takie coś było. I rodziny na tym barłogu – tu rodzina, tu rodzina. Ogromna hala, ogromna hala. Ja tylko tę halę jedną widziałam, innych nie widziałam, bo nigdzie nie chodziliśmy przecież, tylko przed tą halą, przy tym ci ludzie byli. Nie wiem, jak tam... No, te pchły nas obskoczyły i pani Maria tam i biega... Tam przyszły jakieś panie, tu rodzina, tu rodzina, tam siedzą i jedzą, coś z węzełków wysupłują, spożywają coś, co jeszcze zdążyli zabrać. Tu ranni, też ranni, tu dziecko ranne, tu rodzina, tu matka kołysze. Boże, ci ludzie brudni, rozczochrani.
I my stoimy w rogu po lewej stronie. Po lewej stronie takie wielkie drzwi i straż stała też przy drzwiach, że tak nie można było sobie wychodzić, chyba że załatwić się, [ale wtedy] on patrzył. Przychodziły jakieś siostry zakonne (wiem, że też tam były) i jakieś cywilne osoby. Ja mówię to tak, jak było, bo dzisiaj mogę wiedzieć, że tam było RGO, ale ja mówię tak jak wtedy. Niech to tak będzie. Przychodzili i Niemcy, przychodzili. I ta nasza grupa i te biedne rodziny, tak mi ich też było szkoda. No i coraz więcej ludzi, i coraz więcej, i dochodzili, i dochodzili... W końcu dosyć dużo było ludzi i ktoś mówi: „Zupa, zupa”. Zupę, że można jeść. Tam wjechał jakiś kocioł z zupą, że oni nalewali i podawali. Jak ktoś miał jakieś naczynie, no to mógł jeść, ale myśmy nic nie mieli. No ale też się chciało jeść, prawda. Ten chleb to był gorzki, bo mówili, że kasztanów dołożyli do mąki. Taka klucha, tylko ta skóra była wypieczona. Ja pamiętam, tymi rękami, już niestety brudnymi, robiłam takie kulki i te kulki [ugniatałam], żeby przełknąć. A, jakoś tyfusu nie dostałam. W każdym razie: „Zupa, przywieźli zupę”. No to dobrze, my idziemy też. No to w ręce, parzyło nieraz. Ona już była trochę przestudzona, my tak na końcu prawie zresztą poszliśmy, bo pani Maria mówi: „Chociaż tak, ale dzieci trzeba, trzeba coś zjeść, trzeba coś zjeść”. I te malutkie tak i reszta wyleciała, część wyleciała. I pani Maria biegała, załatwiała cały czas, gdzieś tam ktoś przychodził do nas. [Pytano też], czy wśród nas nie ma żydowskiego dziecka. A były. Bo [były] w każdym internacie, ale u nas najwięcej. Ale też niedużo, dwie, trzy, nie więcej, nie. W Otwocku na przykład to wcale. W Otwocku dla chłopców był internat, to był Żyd, to grali w piłkę chłopcy... To mój brat opowiedział im. Oni teraz mówią, że Żydzi… Był, ale to z Otwocka był chłopiec, Żyd. Jeszcze getta nie było na początku, ale już tak właśnie było pod to getto. I oni na niego Juda mówili. A on przychodził do nich w piłkę grać, w piłkę, bardzo fajny chłopczyk. Oni krzyczą: „Juda, podaj! Juda, podaj!”. A tu się zebrała jakaś garstka tam – i Polacy – i ktoś powiedział, że jest Żyd, Juda. I na boisku go zabili. I mój brat chował Judę.
W końcu my w kucki spałyśmy, tak ukucnęłyśmy, a te pchły żarły, Jezus. I te małe dzieci, my w kucki, tak obok, oparte o siebie, przytulone do siebie. Przenocowałyśmy i na drugi dzień... No i tej zupy, [poza tym] jeszcze przyniosła nam jakaś pani butelkę litrową wody, wodę nam przyniosła. To my tak z tej butelki po łyczku każdy. Potem przyszli Niemcy. „Nie ma – zapewniała – nie ma tu żydowskiego dziecka”. I przyszły jakieś siostry... Wiem, aż bym nie chciała tego powiedzieć, że było słychać, ale lepiej pominę. Bo to chodziło o pierścień, sygnet miała pani Maria, a potem już go nie miała. Ale to już pominę. I przyszły, jakaś siostra zakonna, nie pamiętam, czy szarytka, nie pamiętam.
I my wychodzimy z obozu. I prędzej, prędzej... Przez te tory, wiem, że przechodziliśmy. „Dzieci, prędzej, prędzej”. I my te małe przenosimy, już prędzej idziemy. I do sióstr. Jakaś szopa była u jakichś sióstr (nie wiem [dokładnie], ale na pewno w Pruszkowie to wiedzą), blisko gdzieś, bo blisko był ten zakon sióstr. Umyłyśmy się – pompa była, mydło, ręce umyłyśmy trochę. I te siostry gotowały krupnik. Jezu, teraz krupnik to nade wszystko z zieloną pietruszką. One nas nakarmiły krupnikiem z zieloną pietruszką. My się tak najadłyśmy tego krupniku, każdy po miseczce, prawda.
- Czyli jedna szarytka wyprowadziła za jednym razem całą waszą grupę?
Może dwie były, już nie pamiętam, nie pamiętam. To był szok. „Prędko, prędko, przez te tory. Dzieci, prędko przez te tory”. Musiały [one] i pani Maria z tymi Niemcami jakoś załatwić. Potem w tej szopie odpoczęłyśmy, tam było siano. Odpoczęłyśmy, a tu już nowi ludzie przychodzili do tych sióstr i one znowu karmiły je chyba tym krupnikiem (No, to trzeba było tego krupniku dużo). Odpoczęłyśmy, krupniczku sobie zjadłyśmy, idziemy w dalszą drogę.
Idziemy, minęłyśmy Tworki, piechotką przez pola. Nie wiemy gdzie, ale chyba pani Maria wiedziała. A my idziemy, idziemy. Ludzie wykopki. Patrzymy, patrzą na nas. Inni też, bo dużo warszawiaków tam szło. Nie tak dużo jak nas, ale szli warszawiacy, gdzieś szli. No i my też, na razie nie wiemy, idziemy gdzieś. Tworki minęliśmy, tam jeszcze coś. Pomęczone, brudne [doszłyśmy] do Żyrardowa.
Ludzie, nigdy nie zapomnę miasta Żyrardowa. Robotnicze miasto, jak ono nas witało! Ludzie na ulice wyszli, porozstawiali na stołeczkach, na krzesełkach, tu majteczki, tu pończoszki, tu zupa, tu jakieś pierogi. Ludzie sami zorganizowali. Tam i pierogi... Różne jedzenie, takie skromne, bo wiadomo, wojna, ale nakarmili nas. Dostałyśmy tam po kostce mydła, dali nam szarego mydła od razu i ręczniki. Ludzie się składali, to oni zorganizowali, prawda. Jakiś był kierownik (potem wiem, że to był kierownik szkoły), młody, taki może trzydzieści czy ileś [lat], blondynek. Poznałabym go, ale już nigdy go nie spotkałam.
Zaprowadził nas do takiej małej szkółki. Parterowa szkółka i już była przygotowana, w międzyczasie jak my tu [dotarliśmy], a może wcześniej, że idą dzieci z Pruszkowa. Już oni musieli to… To było takie wtedy… To był taki patriotyzm, tak jeden drugiemu pomagał. Już była ta słoma przygotowana... Bo tam tylko dwie klasy były, po lewej i po prawej stronie, dwie klasy, mała szkółka. Już stały słoiki z wodą na parapetach i picie jakieś było przygotowane, jakiś chleb był przygotowany. Ręczniki to już ze sobą przyniósł. Nastał wieczór. Pod pompą się umyliśmy w zimnej wodzie, pod pompą. Idziemy zmówić pacierz. Koło tej pompy taka zielona darń, my tak stanęliśmy wkoło tej pompy i modlimy się. Patrzymy, a tu nad Warszawą taka łuna. Taka łuna nad Warszawą. O Jezu, czerwone niebo, a my się tak modlimy i płaczemy wszyscy.
Byliśmy w tej szkole, nie wiem, czy tydzień, czy ileś. Organizowali coś dla nas znowu. Bo dotarliśmy wreszcie dopiero we wrześniu. [Byliśmy] tu trochę, trochę w obozie, trochę w kościele. Trudno powiedzieć, dwa czy trzy dni tu, czy trzy dni [tu], już trudno. Chodziliśmy na obiad do synagogi. Już pusta była ta synagoga i tam RGO przywoziło dla warszawiaków zupę. I my w tej synagodze... Też pusta, bez krzeseł, bez stołów, też tak nam nalewali, jakieś miski były. I tam obiad jadłyśmy, na tę zupę chodziliśmy, a potem z powrotem wracaliśmy do tej szkółki, na tą darń i cały czas, cały czas… Tam byliśmy najdłużej, może tydzień. I my tylko w to niebo patrzyliśmy.
- Proszę powiedzieć, czy jak wychodziliście, to mieliście dokumenty?
Nie, miałam legitymację szkolną. Wiem, że jak nas chcieli rozstrzelać, to dowody oni chcieli, że miałam legitymację szkolną jakąś. Co to ta legitymacja była? Nic. Ale zimno tam [było], a tu już nas trochę przyodzieli w Żyrardowie. Sweterki były różne…
Nie, to ludność. Sami się skrzyknęli, sami. Bo mówili, kierowniczka nasza powiedziała nam: „Zapamiętajcie, że to ludność Żyrardowa dobrowolnie zorganizowała dla dzieci takie powitanie, powitanie dla biednych dzieci z Warszawy”. No i potem tam chleb nam przynosili, taką kawę. I my tak [spędziliśmy] tydzień czy może trochę dłużej i podjechały podwody. Też nie wiedziałyśmy, gdzie [trafimy], a już załatwili w międzyczasie, może RGO prawda, RGO na pewno dla nas... Więc przyjechał po nas [sołtys]. Mam nazwisko tego sołtysa, bo kontakt miałam z tą wsią później, staram się, żeby tam [umieścili] jakąś tablicę. A już nas było czterdzieścioro czworo w Żyrardowie, gromada się powiększyła. Irena po szoku i tylko pani Zofia Oleks i Magierzanka. No i co by te dzieci... Pan powie, czy to nie było większe bohaterstwo, aniżeli… Te dzieci by zginęły bez nas. I przyjechały podwody. No dobrze, szukam w międzyczasie nazwiska tego sołtysa, szukam w pamięci... pan Jan Wołosz. I kilka tych wozów, nie wiem ile, osiem czy ileś, bo dzieci [dużo] było, czy dziesięć, nie pamiętam. Nie, ale chyba dziesięć nie. Jedziemy na wieś. Mówi, że na wieś jedziemy, do Czerwonej Niwy. Taka piękna nazwa, Czerwona Niwa, aż taka otucha wstąpiła do serc. I mijamy po drodze Wiskitki, mijamy Guzów i zajeżdżamy do wsi Czerwona Niwa (bo jest i parcela Czerwona Niwa, razem).
Kapliczka przy drodze, stoi ludność z Czerwonej Niwy przy tej szkole. Tam są dwie szkoły, jedna stara szkółka, chyląca się, a druga czerwona, nowa szkoła z cegieł. I przy tej szkole, przy kapliczce stoi ludność Czerwonej Niwy, czekają już na nas. A te dzieciaki z Czerwonej Niwy: „O, Powstańce idą, Powstańce, Powstańce!”. Jezu. No ale takie serdeczne powitanie. Ci ludzie też w tych salach dwóch... Tam z Domu Wojska to ze mną byli, jak wydawałam „Mocarni Polski miłowaniem”, byli ze mną. Ta ludność nas zaprosiła tam, jeszcze żyli wtedy. No ale jeszcze są ich dzieci, wiedzą. Derki różne, też na słomie i słoma pod głowę, bo nie było poduszek. Jakieś derki do nakrycia, prześcieradła, pod tym też pchły były, szczególnie... Bo my takie sobie legowiska porobiłyśmy, prześcieradło, jakaś derka i tak ja wtykałam prześcieradło, a koleżanka też tu swoje, i następne [dziecko], i następne. W jednej sali czterdzieścioro czworo dzieci, bo to była chyba dwuklasowa szkoła, ale tam się uczyły i trzecia, i czwarta, i wszystkie, prawda. Więc to była ogromna sala.
Dziewięć miesięcy. Pomimo kontyngentów tu mieliśmy spanie w szkole, a o dwieście siedemdziesiąt metrów [dalej], prawie o trzysta, [mieliśmy] stołówkę. Jedzenie i kuchnię oddał nam Henryk Piątkowski, taki gospodarz. Oddał nam tę kuchnię i my do tej kuchni chodziłyśmy codziennie. Tam się gotowało, a tutaj spaliśmy. My rąbałyśmy, chłopi nam przywozili drzewo, pocięli nam, a my same rąbałyśmy to drzewo, żeby w szkole napalić i tu. No więc była taka sadzawka i my w tej sadzawce prałyśmy tym dzieciom i sobie, drzewo rąbałyśmy. Dlatego żyję osiemdziesiąt pięć lat i jeszcze pamięć moja funkcjonuje, widzę, słyszę. Trochę już słuch mam przytępiony, ale nie aż tak. Pan zresztą widzi, ale mam. I to drzewo [rąbałyśmy], gotowałyśmy. [Pomagały] wszystkie dzieci, wszystkie, pyzy to wszystkie dzieci [robiły], te malutkie też. Pyzy – natarłyśmy kartofli, bo skromnie wieś nam pomagała, a wszystkie robiły pyzy. Jezus, część dzieci w tej starej szkole, część tam. Część tam miały zajęcia. Bo w jednej [była] kuchnia wielka. Dziś można zobaczyć, pusty stoi ten budynek, jaka ogromna ta kuchnia. I stamtąd – dziewięć miesięcy – i my chodziliśmy mleko zbierać dla dzieci. Codziennie dwie z bańką taką z rannego udoju. Jeden gospodarz dał pół litra, bo mógł tylko tyle, drugi litr i tak chodziłyśmy. W zaspy wpadałyśmy, bo zima było okropna. A miałyśmy tylko takie pończochy za kolana i troki przewiązane, przewiązane pończochy. Proszę pana, to najpierw wracałyśmy, codziennie jedna wychowawczyni i dwie dziewczynki. Najpierw to mleko niosłyśmy... Patrzymy, ciemna noc jeszcze, a my [idąc, widzimy], tu światełko, tu, tu gdzieś. A my tak po tych zaspach, po tym śniegu i do tej kuchni tak przychodziłyśmy, to najpierw śnieg z majtek wysypywałyśmy. (Choruję na nerki, ale to może nie od tego, ale w tej chwili [jest] dobrze). I tak było. I gotowałyśmy, dolewałyśmy wody do tego mleka, a ręce przymarzały do tej bańki. Potem wynalazłyśmy sobie w szopie taką [niezrozumiałe] i robiłyśmy sobie rękawiczki.
- Przepraszam, chciałbym przerwać i na chwilę jeszcze wrócić do Powstania. Pewne rzeczy muszę wyjaśnić. Na karcie napisaliśmy, że była pani również łączniczką. Chciałbym zapytać, na czym to polegało?
Na czym polegało, tak... Proszę pana, bo i wcześniej, i w czasie Powstania ja też chodziłam też, ale przede wszystkich chodziłam... To nie musiał być kilometr, to nie musiało być gdzieś bardzo daleko, ale chodziłam. Łączyłam między innymi podczas pochówków tych właśnie zmarłych. Przenosili [ich] z tych noszy, bo oni na noszach w truparni leżeli. Byłam przy przenoszeniu ich i to też się nazywało, to też był łącznik, proszę pana.
- Łącznik, to jeśli przekazywał jakieś informacje i przenosił meldunki.
Tak, tak, tak... I oni to uznali, bo ja cały czas mam napisane…
- Czyli jakichś meldunków wojskowych pani nie przenosiła, tak?
Nie, nie. Tak napisali tam. Tylko z dziećmi.
W encyklopedii, ale ja tego nie... Ja przenosiłam, ale wcześniej, ale przed Powstaniem, a pan mówi o Powstaniu.
A wcześnie to ja przenosiłam do Otwocka, [również] teksty piosenek, bo miałam dwóch braci w Otwocku, ale to jest wcześniejsza sprawa. A w czasie Powstania ja odejść od tych dzieci nie mogłam.
- W czasie Powstania pani praktycznie była głównie w internacie, tak?
Pomagałam wychowawczyniom, my byłyśmy wszystkim. I kucharkami…
- Rozumiem. Wobec tego skąd się wziął pseudonim „Stenia”. Bo to chyba od imienia Stefania bardziej czy od Stanisławy?
No tak, bo to jest jeszcze z okresu Szarych Szeregów, tylko harcerstwa. Ja nawet nic nie wiedziałam o istnieniu Szarych Szeregów.
- No tak, ale czy to znaczy, że w czasie Powstania pani składała przysięgę harcerską, tak?
Tak, u nas w internacie. A w czasie Powstania to ja łączniczką nie byłam. Ale jak jest, to tam niech będzie.
- Dobrze, to już mamy wyjaśnione...
Widzi pan, proszę pana, nieraz trudno nazwać to, bo my i tu... dzieci i opiekunki dzieci. Przecież te dzieci, my je niosłyśmy na „koszyczkach”, niektóre.
- W tej wsi byłyście praktycznie do końca wojny, skoro dziewięć miesięcy od września.
Dziewięć miesięcy, do pierwszego, w księdze jest dowód. Tam ten kierownik szkoły, pan Prusek, pozostawił po sobie (on już nie żyje) taką księgę ocen, gdzie są nasze nazwiska wpisane, tych małych dzieci, niekoniecznie wszystkich, tych, które [były] w wieku szkolnym. W poprzek jest taki wpis zrobiony: „Dnia 1 czerwca 1945 roku dzieci powróciły do Warszawy”. My, boso i w letnich sukienkach, ale do Warszawy. Cały internat, jeszcze więcej nas było, aniżeli wyszliśmy. Powróciliśmy do Warszawy, do pierwszego gotowego domu dziecka. Przedtem nie używało się [takiej] nazwy w ogóle, nieznana była nazwa „dom dziecka”. Przed wojną to były zakłady, przytułki, podczas gdy my [to] internaty. Ten pierwszy dom dziecka... Taka była nazwa: Dom Osieroconego Dziecka Warszawy, taka była nazwa.
- A jaka była nazwa domu na ulicy Wolność?
TPO, Tymczasowy Punkt Opiekuńczy. I w Alejach Ujazdowskich TPO, i w Alejach Jerozolimskich TPO. To wszystko było Tymczasowe Punktowy Opiekuńcze. Oni szukali w międzyczasie dla nas, no i znaleźli. I na Kole... Wie pan co, jakie to przykre (syn mnie wozi wszędzie, bo studiował na Wacie), jest teraz pozostałością po tym pierwszym [Domu] Osieroconego Dziecka Warszawy (taka nazwa jest, pozostał jedyny w Polsce), jest właśnie na Kole. Ja pojechałam do tego domu dziecka. Kierowniczką była pani Maria Palester, miała córkę Małgosię, profesorem była, zmarła. Miałam z Małgosią kontakt.
- Przepraszam, za daleko odchodzimy od tematu.
Mama Krzysia Palestra, który poległ w Powstaniu, zabity.
- Tam mieszkała pani już przez dłuższy czas, tak?
Nie, tam byłam króciutko, bardzo króciutko, bo już [byłyśmy] gimnazjalistki. Tam została część dzieci, gdzieś jeszcze oddali. Do Lasek poszło część dzieci, porozdzielali, część na Okęciu, ulica Bandurskiego, Władysława Bandurskiego (biskup taki, Bandurski, a teraz Sabały ta ulica się nazywa). Budynek też stoi i mieszkają jeszcze ludzie, bo też mnie syn zawiózł. Wie pan, tak szukam tych miejsc, gdzie przeszłam, chociaż to smutne wszystko, ale tu już nie było tak strasznie smutno. No i pani Palester była cudownym człowiekiem. I przydzielili nas już do gimnazjum Słowackiego. Jaki dokument mam z gimnazjum, bym w życiu... Szukałam innego dokumentu w Archiwum Warszawskim, a przysłali mi, że uczęszczam do gimnazjum Słowackiego.
- Rozumiem, w zasadzie ten wątek musimy już zakończyć. Chciałbym jeszcze zapytać, co w czasie okupacji stało się z pani mamą?
O, to dobrze, że mi pan przypomniał. Została mama, najstarsza moja siostra i ten mój braciszek. I proszę pana, któregoś dnia przyszedł do mamy policjant – siostra mi opowiadała – przyszedł policjant, że Danusia ma przyjść gdzieś do Arbeitsamtu podpisać, coś tylko podpisać. Koniecznie musi przyjść, bo mówi: „Pani Żubrowa, jeśli ona nie przyjdzie – bo mówiłam już, że moje panieńskie nazwisko Żubr – to konsekwencje straszne”. Raz przyszedł, drugi raz. W końcu mama mówi: „Danusia, idź. Ja z tobą pójdę. No, podpisz to i będziemy mieć spokój”. Danusia poszła, mama za nią. Ale Danusia nie wychodzi, a mama widzi, że idzie tam tyle młodzieży, a nikt nie wychodzi, nikt nie wychodzi. Więc mama wpadła, patrzy, a tam więcej policjantów stoi, już jest tam pełno młodzieży, stoją wszyscy. Tam [jest] jakieś drugie pomieszczenie i jest dużo młodzieży, i Niemcy z bronią. A moja mama, jak to zobaczyła, widzi, że Danusia już tam stoi: „Oddajcie mi moje dziecko”. A Niemiec kolbą karabinu uderzył mamę w głowę. Mama upadła, straciła przytomność.
Nie, jeszcze żyła, ale to było przyczyną. Głowę wystawiała na mróz, żeby mróz jej znieczulił ból. Miejsc w szpitalu nie było, tylko dla Niemców. Jeszcze poczekała i ich [zatrzymanych] wywieźli na Szucha, na aleję Szucha (tam przed wojną była szkoła). Mama z tym bólem głowy i inni rodzice też chodzili pod aleję Szucha, zakratowane okienka... Tu psy latały, taki pas zieleni, i psy. Mama chciała Danusi, bo ona też w sukieneczce tylko... [Bliscy] chleb jakiś tam rzucali, paczuszki, a oni przy okienkach stali, widać ich było, ale to wszystko upadało i te psy zżerały, co im rzucali. Któregoś dnia – siostra mi to opowiedziała – doczekała się mama. Któregoś dnia zaczęli ich wywozić w „budach” (to się „budy” mówiło), takimi [samochodami, że] tu otwarte, tu siedziało dwóch Niemców, wartowników, a tu oni. Mama też stała i widziała, jak Danusia z Szucha... Nie, ja „Szucha” mówię, a to ulica Skaryszewska. Powiedziałam „Szucha”, też tam więzienie było, gestapo, ale [to była] Skaryszewska. Dobrze powiedziałam na początku? Skaryszewska.
- Na początku powiedziała pani „Szucha”.
Przepraszam, chodzi o Skaryszewską. Któregoś dnia mama patrzy, wywożą ich. I Danusia jest. Mama miała na sobie taki żakiecik jakiś i rzuciła do tego samochodu. I to była jedyna okryjbida. Trafiła do nie stalagu, do łagru. Najpierw do Lipska…
Tak, młoda, piętnaście lat, dopiero szesnasty rok, do Lipska. Plan jakiś niemiecki był „błękitne niebo”, ona mi opowiadała. „Błękitne niebo”. Do samolotów coś robiła. Potem z Lipska przenieśli ich do Ebingen, pod francuską granicę. I tam już była [do końca], poszła dzieckiem, wróciła kobietą. Ciężko tyrała. Kombinezon i
Holzschuhe na nogach, zima, lato. Śnieg zbierały, żeby się umyć.
Mama chorowała i w końcu zmarła. Nie wiem, gdzie jest pochowana.
- Czy pani, mieszkając w internacie, miała jeszcze kontakt z matką?
Tak, jeszcze mama przychodziła do nas, ale w końcu już tak zachorowała, że do jakiegoś szpitala zabrali mamę i ten brat został zupełnie bez opieki. Miał wtedy siedem lat czy osiem. On mi opowiadał, chodził po Warszawie i stał przed wystawą jakąś, i chleb, i gazety sprzedawał. Jak on wołał, to ciekawe: „»Nowy Kurier Warszawski«, zapinany na zatrzaski. Nowe rozporządzenie gubernatora, klamki już oddawać pora”. Nie miał domu, nie miał niczego, w końcu też trafił do internatu. Stał przy wystawie i patrzył, chleb tam leżał, a był, mówił, taki głodny. Ona go za rękę wzięła i też zaprowadziła. Był w Otwocku w internacie, też w czasie Powstania.
- Kiedy po wojnie udało się pani spotkać z rodzeństwem?
Z siostrą dopiero jak wróciła z niewoli. Mam list do matki, pisał mój brat, bo mówiłam, on tam [był] u Maczka, potem maturę zrobił u Maczka. Spotkał się z tym moim chrzcicielem, księdzem Franciszkiem…
- A co z najmłodszym bratem?
On potem z Otwocka... Był też na Okęciu. I ta pani Palester... Mama przyszła do pani Palester, bo już tak się czuła, że umierać będzie, i upoważniła ją do pobierania renty, panią Palester, dla Jurka. Pani Palester usynowiła Jurka, bo ona tak kochała Krzysia, a nie miała, zginął w czasie Powstania i ona… Dzięki pani Palester Jurek skończył szkołę, poszedł do gimnazjum, skończył technikum, poszedł do Wrocławia i był inżynierem. Zmarł w 2010 roku. Żadne z nas się nie zmarnowało, proszę pana wtedy…
- Przepraszam, ponieważ musimy kończyć, poproszę panią o kilka słów na temat Powstania, którymi by pani zechciała podsumować naszą rozmowę.
Ja chciałabym powiedzieć to, żeby panów dzieci i w ogóle, i wy też, żeby ludzie umieli żyć w zgodzie, w spokoju, żeby nigdy już więcej nie było wojen. Żeby dzieci rosły szczęśliwe, radosne, żeby zawsze miały rodziców i nie musiały przechodzić dramatów tamtych dzieci, moich. Tak. To to bym bardzo chciała. Bo wie pan, ja tu teraz tylko cząstkę powiedziałam, bo wiem, że panowie się śpieszą, ale jeszcze bym miała parę takich dramatycznych [historii]. To już naprawdę uważam... Proszę pana, jak pan myśli, czy ta harcerska robota nie była piękna? Te cukierki myśmy [sprzedawały], a potem, jak sprzedawałyśmy te cukiereczki, dostawałyśmy jednego cukierka w nagrodę. Jeszcze inne były akcje też, ale już za mało czasu. No więc ja bym tylko tego pragnęła. A nie zabieram głosu, bo ja się w politykę nie bawię. Mnie strasznie szkoda tych, co polegli. Ja ich wszystkich widzę, tych, co polegli. Teraz się nieraz między sobą, a ten, jak mi jeden pan doktor taki mądry: „ A, »Wszystko co nasze...« to już było przedtem, dawno, od samego początku hymnem” – taki mądry pan. Ja mówię: „Nie, proszę pana. Dopiero zjazd w Łodzi, burzliwy zjazd w Łodzi w Polsce ludowej postanowił, że »Wszystko co nasze...«, pierwsza strofa z refrenem, będzie hymnem harcerskim. Bezwzględnie to była pieśń bardzo ważna i my też ją śpiewaliśmy podczas okupacji, bo to piękna i ważna pieśń, ale to była pieśń wybrana. I ta czy inna drużyna, czy taka jak nasza, też śpiewaliśmy, bo to piękna pieśń i wartościowa, więc my ją śpiewaliśmy, ale niech pan nie mówi, że to było hymnem, bo panu każdy, kto harcerzem był, został i był, to panu powie, że zjazd w Łodzi dopiero ustanowił. Był Kamiński na tym zjeździe i ustanowił, że będzie hymnem”. No więc taka jedna... [...]
No i wie pan co, ja tu nie chciałabym się wypowiadać, kto ma rację, jak to było. To było ogromne nieszczęście dla ludności Warszawy, ogromne nieszczęście. Może z tego, co ja tu tylko opowiedziałam... Ale jeśli tak się wczujecie panowie w to, w te matki rodzące, w to wszystko, w te osierocone dzieci, co docierały do Warszawy w trzydziestym dziewiątym roku, które były w tych internatach. A dyrektorem tego wszystkiego był Tazbir, stryj Janusza Tazbira (mam też zdjęcie jego). I to byli wspaniali ludzie, mówię panu, wspaniali, ofiarni. Ja na przykład panią Zofię Oleks to odszukałam po wojnie... Bo pani Maria Magierzanka, ona nas odwiozła do Warszawy, i pani Zofia, bo już Irena tam nie była w stanie opiekować się nami i umarła od razu. Ona chodziła... My z tymi dziećmi same... Pisze pani uczciwie... że one szły, szukały dla nas odzieży, butów, gdzieś tam do RGO, żeby nas odziać. My tam [przeżyłyśmy] zimę, strasznie ciężką zimę… Dzieci wracały z tej kuchni od Piątkowskiego, to każde niosło kocem zawinięte, dwieście siedemdziesiąt metrów, zaspy, śnieg, mróz, ale tu miały (pożyczył nam Piątkowski) balię. To my poprałyśmy im te majteczki i szły otulone, i niosły drewno do tej szkoły. To było straszne. Ja bym nie chciała, żeby pan i pana dzieci [to przeżyły], niech będą szczęśliwe.
Bydgoszcz, 9 maja 2014 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski