Stanisława Domagalska
Stanisława Domagalska, urodzona 28 lutego 1922 r. w Warszawie.
„Mimoza”
Łączniczka i sanitariuszka w 7. Pułku Piechoty AK „Garłuch”.
Tak.
- Proszę powiedzieć, jak pani wspomina swoje dzieciństwo?
Moje dzieciństwo było bardzo trudne. W organizacjach wojskowych znalazłam się od czternastego roku swojego życia. Poprzez JHP, PWK, a potem w konspiracji – Wojskowa Służba Kobiet.
- Czy pani dzieciństwo było takie ciężkie?
Materialnie.
- Gdzie pani mieszkała? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Mieszkałam na Pradze, na ulicy Wileńskiej 21, chodziłam do szkoły – początkowo – na ulicy Inżynierskiej 10, potem została wybudowana szkoła na ulicy Kowelskiej, gdzie przeniosłam się i już do końca tam chodziłam. Wówczas była siedmioklasowa szkoła, chodziłam tam do końca.
Tak, miałam brata, starszego ode mnie osiem lat, który również w późniejszym czasie był, tak samo jak i ja, w Armii Krajowej.
- Jak pani wspomina przedwojenną Warszawę?
Warszawa przedwojenna dla mnie zawsze była cudowna. Niepowtarzalna. I po powrocie na gruzy, i po odbudowie już nie została tą samą, co była.
- Mówiło się, że Warszawa była takim „Paryżem Północy”.
Tak. Życie nocne – przede wszystkim. Warszawa żyła. Warszawa przez cały okres dobowy żyła. Tak, że to były piękne wspomnienia, mimo że moje dzieciństwo nie wyglądało ciekawie.
Wcześnie straciłam ojca, bo w szóstym roku życia. Poza tym warunki materialne, jakie potem powstały zmusiły mnie do tego, że musiałam samodzielnie zaistnieć. To były bardzo trudne dla mnie chwile. Ale ponieważ udało mi się zaistnieć w różnego rodzaju organizacjach wojskowych, które mi dały ogromną możliwość do uzupełnienia szkoły, życia, potrafiłam sobie potem radzić, w przyszłości, samodzielnie.
- Ale to było wszystko przed wojną?
To było przed wojną.
- Łatwo było do takiej organizacji wstąpić?
Były takie organizacje jak JHP – Junackie Hufce Pracy. Były wówczas organizacją wojskową i podlegały wojsku. Tam przyjmowano młodzież od szesnastego roku życia i trwało to, tak jak wojsko – służba dwuletnia. Przyjmowano młodzież w wieku od szesnastu do osiemnastu lat. Ja wyjątkowo byłam jedyną osobą, która w wieku czternastu lat wstąpiła w te szeregi, właśnie ze względu na bardzo trudną sytuację materialną. Tam poznałam dużo ciekawych ludzi. Komendantem głównym tej organizacji był pułkownik Pytel. To było wówczas bardzo znane nazwisko. Bezpośrednim dowódcą naszego oddziału był kapitan Znamierowski. Bardzo dbał o młodzież, która w okresie tej służby mogła uzupełnić swoje wykształcenie, mogła nauczyć się wielu rzeczy, które mogły pomóc funkcjonować już w przyszłości.
- Dużo dziewcząt tam się zapisywało?
Tam przeważnie były dziewczęta z bardzo ubogich rodzin. Znajdowały się tam również dziewczęta – co ciekawe – sportowcy z kadry narodowej. Też trafiły tam ze względu na trudności materialne. Nawet pamiętam doskonale takie dwie – Ela Klimkiewicz, która rzucała dyskiem i Wera Ozimek – dyskobolka. Tam stworzono im warunki do treningu, uzyskały możliwości takie, których nie mogłyby uzyskać będąc we własnych rodzinach. Poza tym każda z dziewcząt, która chciała po prostu uczyć się dalej w szkołach poza terenem jednostki, miała możliwości, bo tam dowożono i przywożono z powrotem.
- To byli tam państwo gdzieś zakwaterowani? Mieli jakiś budynek?
Tak. Na przykład tam – ten oddział, w którym ja byłam znajdował się przy ul. Ratuszowej. Oczywiście tam były kiedyś baraki, właściwie koszary z czasów rosyjskich. One były zbudowane z takich samych bali. Dzisiaj oczywiście już śladu po tym nie ma, tam stoją budynki. Natomiast właśnie tam byliśmy zakwaterowani. Oczywiście braliśmy udział – tak jak wojsko – we wszystkich defiladach wojskowych, w mundurach. Wszystkie okazje, jakiekolwiek, patriotyczne – braliśmy w tym udział.
- A oprócz szkoły też państwo pracowali gdzieś?
Tak. Stworzono nam też możliwości pracy. To było szycie mundurów wojskowych. I otrzymywaliśmy zapłatę tak, jak – dekadówki tak zwane – tak, jak w wojsku, czyli nie dostawaliśmy pieniędzy do ręki, bo mieliśmy zapewnione całodzienne życie, tylko było odkładane do banku PKO na każdą, poszczególną osobę. Służba ta trwała dwa lata – tak, jak w wojsku. Po wyjściu otrzymywało się książeczkę PKO z sumą, jaka tam była i można było wystartować w nowe, samodzielne życie. W moim przypadku to była wyjątkowa sytuacja. Już powtarzam, że w czternastym roku [życia] tam dostałam się, z uwagi na moją szczególną sytuację rodzinną.
Później, po dwóch latach, zaistniałam znowu w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet i tam również miałam możliwości otrzymania pracy. To był okres, kiedy pracowało się przy – już oczywiście wiadomo było, że może zaistnieć taka sytuacja, że trzeba będzie przygotowywać się militarnie do obrony kraju i pracowałam przy maskach przeciwgazowych. Najpierw przy prowizorkach, a potem przy szczególnej masce, która była nowością wówczas wprowadzoną – to była maska z pochłaniaczem na długim wężu, który był chowany w chlebaku. Także do tej pracy, tego rodzaju były skierowane przeważnie osoby rekrutujące się z organizacji wojskowych. Również tam pracowałam przy testowaniu tych masek – to były specjalne komory gazowe, które znajdowały się przy ul. Ludnej. To trwało do 1939 roku - do września, kiedy wybuchła wojna.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Wybuch wojny zapamiętałam bardzo dobrze. To był szczególny czas i ogromne przeżycie. Praga rzeczywiście była w ogniu walk wówczas. Zapamiętałam, że to była niedziela, bodajże 3 września, kiedy wybrałam się rano do kościoła Floriana na mszę. Widziałam już ludzi, którzy zmierzali – również do kościoła – już z maskami przeciwgazowymi. Czułam, że się coś dzieje bardzo złego. Przywitał nas ksiądz z ambony, który powiedział, że jesteśmy w trakcie wojny z Niemcami od 1 września. Także już dalsze dni potoczyły się bardzo szybko, w bardzo tragiczny sposób.
Ja już wtedy nie mogłam brać udziału w jakichkolwiek czynnościach z racji wcześniejszego uczestnictwa w tych organizacjach, ponieważ miałam matkę chorą na serce. Nie mogłam jej ani na chwilę zostawić. Przebywaliśmy razem w domu, na Wileńskiej pod dwudziestym pierwszym, gdzie kamienica była po prostu opuszczona przez lokatorów. Z siedemdziesięciu rodzin, które tam zamieszkiwały zostały tylko jedynie trzy rodziny. Pierwsze dni, kiedy nastąpiła mobilizacja, również mój brat, osiem lat starszy ode mnie, został wezwany do swojej jednostki, która się mieściła na Woli. To był 3. Batalion Pancerny. Odprowadziłam go tam, do jego jednostki. Pamiętam, że wszyscy, którzy się tam znaleźli, byli bardzo pozytywnie usposobieni, że wszystko się szybko skończy. Przynieśli niektórzy ze sobą różne instrumenty, grali, śpiewali. Ale powrót już był bardzo tragiczny.
- Jak pani brata odprowadziła tam na Wolę – to była dywizja pancerna. Czy były tam jakieś czołgi?
Tam był punkt, tam nie było widać czołgów, niczego jeszcze. Natomiast tam był punkt zborny.
Tak. Brat służył w wojsku, właśnie w 3. Batalionie Pancernym, a w czasie okupacji znalazł się w konspiracji, w 3. Batalionie Pancernym Armii Krajowej o kryptonimie „Golski”.
Brat, ponieważ nasze nazwisko było dwuczłonowe, Małek-Małeccy, to on sobie wybrał to pierwsze, żeby łatwiej mu było się posługiwać, występował pod nazwiskiem Małek. Pseudonim miał „Kwiatek”. Ja zostałam pod nazwiskiem Małecka. Tak, że ten czas właśnie, który spędziłam tam z nim, odprowadzając go na ten punkt, bardzo dobrze zapamiętałam. Ale powrót do domu już był trochę tragiczniejszy, dlatego że co raz odzywały się syreny alarmujące i należało opuszczać tramwaj, żeby skryć się do bram. Ale wszyscy to uważali za próbne sygnały. Ale wkrótce, na drugi dzień, okazało się, że to nie są próby – wtedy, kiedy nad Warszawą, nad Pragą widać było samoloty nieprzyjacielskie i nasze myśliwce, które dzielnie walczyły. Ludzie stawali, przyglądali się temu i każdy uważał, że to próbne są naloty. Natomiast, kiedy zaczęła już strzelać artyleria przeciwlotnicza zrozumiano, że to nie jest nic próbnego, tylko autentycznie dzieje się.
Także wszyscy zaczęli rozchodzić się, ukrywać po bramach, no i od tej pory już zaczęła się tragedia. Zwłaszcza dla Pragi, bo jeszcze początkowo lewa strona Warszawy była dosyć spokojna, natomiast Praga bardzo cierpiała już od początku, tak, że po kilku dniach nastąpiły… Kiedy miasto zostało już otoczone z zewnątrz, zamknięte, nie mieliśmy żadnej możliwości dowiedzenia się, co się dzieje poza granicami Warszawy. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron. Trwały bombardowania, zostały odcięte woda, prąd, wszystko zbombardowane, warunki były tragiczne. Warszawa po kilku dniach stanęła cała w ogniu. Nocą nie było widać skrawka nieba, tylko łuny pożarów. Niebo czerwone, łuny pożarów ze wszystkich stron. Atakowano z dwóch miejsc – od strony Bródna i od strony Grochowa, ponieważ naszych żołnierzy było bardzo niewielu, jak widać, skoro, kiedy atakowano od Bródna, jednostki, które oczywiście były rozmieszczone wszędzie, bo prawie w każdej bramie, jeżeli chodzi o ulice Wileńską, w każdej bramie stały wojska, wszyscy starali się przemieścić na tamtą linię frontu. Kiedy atakowano od Grochowa – znowuż przez Wileńską ulicę, konne pojazdy udawały się w kierunku Grochowa, aby tam wesprzeć naszych żołnierzy.
Najgorszym z zapamiętanych momentów – to był, bodajże, 23 września – kiedy Niemcy zrzucili ulotki do ludności cywilnej, aby wpłynęła na wojsko, żeby się poddało. Tymczasem wywołało to zupełnie odwrotny skutek. Tym bardziej zaczęli mieszkańcy wspierać wojsko. Zapowiedziano w tych ulotkach, że jeżeli nie poddadzą się żołnierze, to za dwa dni przyślą trzysta samolotów i całe miasto legnie w gruzach. Jednak wszyscy mieszkańcy wspomagali jeszcze bardziej wojsko.
Tak, że rzeczywiście po dwóch dniach – jeżeli dobrze pamiętam to chyba był poniedziałek – kiedy lokatorzy, to znaczy ta garstka, która u nas, pod dwudziestym pierwszym na Wileńskiej zgromadziła się w jednym z korytarzy na dole, bo nie było możliwe na górze być, bo wszystkie odłamki pocisków, pociski, które dostawały się przez okna, powybijane były szyby, nie można było tam przebywać, wszyscy zgromadzili się na dole. I wszyscy, w tym momencie, kiedy nastał po tych dwóch dniach ranek, wszyscy którzy tam byli – wszyscy żegnali się ze sobą, bo wiedzieli, że to już koniec nastąpi.
I rzeczywiście o godzinie szóstej rano pierwsze samoloty, które nadleciały zaczęły bombardować i bombardowanie trwało do godziny dwudziestej bez przerwy. Jedne przylatywały i odlatywały, zrzuciły bomby, odlatywały. Przylatywały następne. Właściwie to już nie wydawało się, że ktoś przeżyje. Po tym tragicznym dniu, kiedy rano obudziliśmy się - drzemiąc oczywiście, nie śpiąc, ale drzemiąc w tym korytarzu - byliśmy sami zdziwieni, że żyjemy, że to może tylko my zostaliśmy w tym miejscu. Ale wszyscy byli obsypani tynkiem, który opadał ze ścian, wszyscy wyglądali na biało. W oczach i w nosie gryzł ten opadły tynk. No, ale okazało się, że żyjemy i że przetrwaliśmy, mimo, że walące się obok domy, na przykłąd z ulicy Zaokopowej, gdzie jedna z oficyn waliła się – wydawało nam się, że zostajemy zasypywani już. Także po kilku dniach, kiedy oczywiście rano – i od rana, kiedy były naloty i trwały do późnego wieczoru, i potem, nocą – artyleria odzywała się. I całe noce był ostrzał artyleryjski. Po prostu cała Praga była w ogniu.
- Pamięta pani moment wkroczenia Niemców do Warszawy?
Oczywiście. Po kilku dniach, kiedy wszystko ucichło, kiedy ucichły już – nie przyleciały samoloty, nie było słychać artylerii – byliśmy bardzo zdziwieni, co to się stało? I tych kilkanaście osób wyszło na ulicę, przed bramę. I zdawało nam się, że tam nikogo już nie ma. Ale powoli zaczęli się wysuwać z bram ludzie. Brudni, głodni, ranni. I okazało się wtedy, że nastąpiło zawieszenie broni. Ulica wyglądała okropnie. Nie było miejsca – ani na skwerkach – na przykład na ulicy Wileńskiej trawniki, które były bardzo pięknie wysadzone, drzewa, nie było miejsca, bo tam były same groby. Na podwórkach, w ogródkach podwórkowych również były groby. Ludzie, którzy chowali zabitych sami najczęściej padali przy tym. Tak było szybko to wszystko chowane, że w małych tylko takich wykopkach składane były trupy i przysypywane ziemią, bo trudno było zdążyć. I wystawały nawet niektóre ubrania spod ziemi. Nazwiska tych osób, które poległy, to były wypisywane na kartkach, kładzione na przysypanych grobach, przygniatane kamieniem lub odłamkiem pocisku. I tak to wyglądało. Także na przykład alejki znajdujące się na ulicy Zygmuntowskiej - dawnej Zygmuntowskiej - prowadzone, która to ulica prowadziła do mostu Kierbedzia i po prawej stronie były piękne alejki do samego mostu. Trawniki, ławeczki, tam mogli sobie wypoczywać – wieczorami często – mieszkańcy. Nie było nic, nie było ławeczek, nie było trawników. Same groby, groby i tylko groby.
- Jak pani zapamiętała lata okupacji?
Czas okupacji? Wyglądał w ten sposób – tak jak mówiłam już, po wrześniu 1939 roku, kiedy nastąpił czas okupacji. W roku 1941 już trafiłam do konspiracji, jeszcze niezupełnie oficjalnie, ale spotkałam osoby, koleżanki, kolegów, którzy już byli w konspiracji i mnie również tam wciągnęli.
Natomiast oficjalnie przysięgę złożyłam 4 marca 1942 roku w swoim mieszkaniu na Wileńskiej, w miesiąc po śmierci swojej matki. Matka zmarła w lutym 1942 roku, natomiast w marcu złożyłam przysięgę w swoim mieszkaniu, w obecności ówczesnego szefa naszej kompanii sierżanta Piotra Sztandera, pseudonim „Śmigły” i od tej pory swoje mieszkanie oddałam do dyspozycji organizacji.
Odbywały się tam wykłady wojskowe prowadzone przez podporucznika wówczas, Kazimierza Zagrodzkiego, pseudonim „Turek” oraz podchorążego Andrzeja Zgliszczyńskiego, pseudonim „Kleo”. Odbywały się również spotkania. Często przebywała u mnie nasza komendantka, porucznik Alicja Pankiewicz, pseudonim „Ilona”. Zajmowałam się głównie kolportażem na Warszawę i poza granice Warszawy. Tak, jak wspomniałam, porucznik „Turek”, który prowadził wykłady wojskowe, pracował również na nasłuchu – znał pięć języków obcych – na nocnym nasłuchu. Wychodziły codzienne komunikaty radiowe nazywane aerami. Ta osoba, o której mówię, o poruczniku „Turku”, on był zatrudniony w urzędzie skarbowym przy ul. Nowogrodzkiej 21 i tam codziennie były odbierane te komunikaty radiowe, które były rozprowadzane na terenie zarówno prawobrzeżnej, jak i lewobrzeżnej Warszawy. Moim zadaniem było dostarczanie [komunikatów] w okolice bazyliki – Radzymińska, Grajewska, Łochowska – to było codziennie. O godzinie dwunastej zjawiałam się w urzędzie skarbowym, w pokoju porucznika, stamtąd odbierałam i odwoziłam na poszczególne miejsca.
Prywatne mieszkania, które właśnie w tych okolicach, które wymieniłam, były.
Poza Warszawą to były raz w tygodniu rozwożone duże ilości prasy. To znaczy, między innymi „Tygodniowy Biuletyn Informacyjny”, do dwutygodniówek należał „Żołnierz Polski”, „Rzeczpospolita” i „Werble wolności”, które były wydawane raz w miesiącu i to była pozycja poświęcona pieśniom i poezji. I te właśnie biuletyny pakowane były w duże paczki, bodajże dziesięciokilowe, podrzucane były przez niewiadome osoby w miejscach nam wiadomych, to znaczy na ulicy Nowogrodzkiej, skąd odchodziła kolejka EKD – wówczas Elektryczna Kolejka warszawska a teraz, obecnie to jest WKD. Rozwożone były po różnych miejscach, ja właściwie miałam cel, który wspólnie z koleżanką, z „Chinką”, która była patrolową naszego patrolu sanitarnego, wspólnie z nią odbierałyśmy te paczki, zawsze były dwie przyszykowane, i kolejką tą wiozłyśmy do Pruszkowa, do księgarni, która tam się znajdowała. To było raz w tygodniu – poniedziałki, które były przeznaczone na przewożenie tej prasy.
- Do księgarni w Pruszkowie. A pamięta pani, mniej więcej, gdzie ta księgarnia była?
Nie, niestety, ani ulicy, miejsca nie pamiętam. Wiem, że przechodziłyśmy skrótowo przez las, przez zagajnik taki, zmierzając bezpośrednio do tej księgarni. Zdarzyło się tak pewnego razu, że stwierdziłyśmy, że nie możemy [iść] tą drogą, którą zwykle chodziłyśmy, ponieważ wydawało nam się, że jesteśmy śledzone. Musiałyśmy skrócić sobie drogę w inny sposób. Tak, że przez ten zagajnik, wiem że trwała nie dłużej jak pięć minut, natomiast inną trasą to trzeba by było przynajmniej dwadzieścia minut. A to była bardzo ważna sprawa, żeby znaleźć się punktualnie na miejscu, dlatego, że takie były zasady, że w kolportażu były oznaczone godziny, w których należało się zmieścić, bo następni kolporterzy nie mogli się spotykać razem.
- Czy na przykład nie było takiego zdarzenia – takie duże paczki – czy Niemcy nie kontrolowali?
No właśnie, tak szczęśliwie, nie. To było w taki sposób, że kiedy – oczywiście oczekiwałyśmy na tą kolejkę, bo jednak dużo osób tą kolejką dojeżdżało do różnych miejscowości, więc zdarzało się tak, że trudność miałyśmy z wniesieniem tych paczek do pociągu, ale byłyśmy młode, zdarzały się takie sytuacje, że byli panowie uprzejmi, którzy chcieli nam w tym pomóc. Ale oczywiście windowali te paczki prosto na półki. Zawsze uśmiechałyśmy się. Oni to uważali za możliwość jakiegoś zapoznania się z dziewczynami. Natomiast my uśmiechałyśmy się nieraz, że gdyby wiedzieli, co tam w tych paczkach się znajduje, na pewno nie byliby tacy uprzejmi.
Zdarzył się raz taki moment właśnie, kiedy z tymi paczkami, już znalazłyśmy się na stacji w Pruszkowie, padał drobny deszczyk. Ale zwykle miałyśmy taki zwyczaj, że – były wtedy modne takie plisowane spódnice – stawiałyśmy paczki na peronie, siadałyśmy na tych paczkach, zasłaniając spódnicami i wyjmowałyśmy robótki na drutach, że my po prostu coś robimy i musiałyśmy pilnie obserwować, jaka jest sytuacja na peronie. Kiedy stwierdziłyśmy, że nic – nie ma żadnych zagrożeń, wtedy zabierałyśmy paczki, dostarczałyśmy do tego miejsca. Natomiast zdarzyło się tak raz właśnie, że rozsiadłyśmy się na tych paczkach, ale zaczął padać coraz większy deszcz, a okazało się, że po peronie spaceruje sobie dwóch panów, którzy absolutnie – jak było widać – nie zamierzali nigdzie zejść z peronu. Wydali nam się bardzo podejrzani, co było zupełnie zrozumiałe w tej sytuacji. I stwierdziłyśmy, że niestety musimy umykać z tym. Podniosłyśmy się z tych paczek i okazało się, że na skutek tego deszczu, który się coraz bardziej wzmagał, papier zmiękł na tyle, że się przedarł i biuletyny omalże się nie wysypały. Ale nie było innego wyjścia, trzeba się było zbierać i w jakiś sposób uciekać stamtąd. I właśnie to było to zdarzenie, kiedy stwierdziłyśmy, że idąc z tymi paczkami ktoś nas obserwuje.
- A jak pani zajmowała się tym kolportażem, to z czego pani się utrzymywała, czy pani gdzieś pracowała? Czy był na to czas?
Na to czas był wtedy. Starałam się w różny sposób zarabiać, ale to już takie były poboczne sprawy, które schodziły na miejsce, które musiały ustąpić pracy konspiracyjnej. Ale oczywiście musiałam z czegoś żyć.
Natomiast początek 1944 roku to, niestety, dostałam zawiadomienie do zgłoszenia się do
Arbeitsamtu – urzędu pracy - i młodzież była wysyłana do Niemiec najczęściej. Ale, ponieważ z frontu wschodniego, który jak wiadomo raczej już na pozycjach kapitulacyjnych był wtedy – bardzo dużo przychodziło z frontu odzieży do naprawy, stworzono zakłady – Niemcy – i to właśnie w tej szkole na Kowelskiej, do której kiedyś chodziłam, tam stali Niemcy, którzy wycofywali się z frontu. Niektórzy byli ranni, na rekonwalescencji. Niektórzy – takie czasowe urlopy. Oczywiście musieli potem wracać z powrotem na front. I oni tam zajmowali się... byli
werkmeisterami i tam znajdowała się kompania wojska niemieckiego na tym terenie. I tam skierowano mnie do pracy. Oczywiście przymusowej. Jak się okazało, nie tylko ja tam trafiłam, ale kilka dziewcząt z naszego „Garłucha”. Także tam właśnie, później, już w tym roku – początek 1944 [roku] – prowadziłyśmy mały sabotaż. Tam dostarczane były oczywiście dla całej polskiej załogi biuletyny, które kolportowałyśmy, jak również różne inne zadania się wykonywało.
- A te wcześniej, te takie poboczne prace, co pani mówiła, na czym one polegały?
Na tym polegały, że ja potrafiłam szyć. Jak było wiadomo, żywność z wiosek przywozili ludzie, którzy się tym trudnili. Oni nie sprzedawali tego za pieniądze, tylko to była wymiana. Wymiana towaru na żywność. I ja przygotowywałam przeważnie dziecinne rzeczy, które szyłam i oni to wywozili. I to był taki handel zamienny. Oni przywozili z powrotem – oczywiście żywność przywozili i na tym to polegało.
Natomiast później, tak jak mówię, początek 1944 roku to już właśnie znalazłam się w tych zakładach niemieckich, ale łącznie z poleceniami naszych konspiratorów. Wykonywaliśmy tam przeróżne zadania, oczywiście działające na szkodę Niemców. Przekazywano nam taki dziwny, specjalny proszek, który przy naprawach tej odzieży – mundurów, to wojskowa odzież po rannych i po różnych wydarzeniach były niszczone i trzeba było to naprawić – i tam, w pewne miejsca zostawał wszywany ten proszek. Jakie on miał działanie? Oczywiście on miał takie działanie, że on powodował ogromne swędzenie skóry i to miało wpływać na morale wojska niemieckiego. Także przeróżne takie rzeczy. Poza tym, jak było zapotrzebowanie na dystynkcje wojskowe, które nie były konieczne na tych mundurach, myśmy to oczywiście wypruwały i dostarczałyśmy, bo jak wiadomo często nasi żołnierze występowali w różnych akcjach w mundurach wojskowych, tak, że im to było potrzebne. Różne, przeróżne rzeczy.
- Czy to się kiedyś wydało? Niemcy się zorientowali?
Nie, to się nie wydało. Natomiast, jeżeli chodzi o sale, w których pracowałyśmy to sala, w której pracowałam, to właśnie, przeważnie byli nasi ludzie, nasze dziewczęta. I mieli nas – jak to mówią – „pod lupą”. Oni się czegoś domyślali, ale niczego nam nie mogli udowodnić. Przynajmniej dwa razy w tygodniu zjawiało się tam gestapo. Oni nam, przy każdej okazji obiecywali obóz koncentracyjny. Ale niczego, absolutnie, nie mogli dociec.
Było takie jedno zdarzenie, które kwalifikowało nas natychmiast do obozu, ponieważ to była już druga połowa 1944 roku, było takie jedno zdarzenie, kiedy przyszedł na salę – oczywiście tam były i Niemki, które cały czas pilnowały – i Niemiec przyszedł i bez specjalnego powodu uderzył jedną z kobiet tak, że zemdlała. Jak to się stało? Jeszcze do tego, powiedział, jak upomnieliśmy się za tą osobą, w taki sposób, powiedział: „wy, polskie świnie!” – po niemiecku. Tak że tak, jak po prostu na jakiś znak, sygnał, wszystkie dziewczęta podniosły się od maszyn, a jedna z nich – właśnie ta, o której mówię, „Chinka”, to była małego wzrostu osóbka, ale do zdziwienia, z ogromnie silnym głosem podniosła się i powiedziała – „ty niemiecka świnio!”. Niemiec, który nie spodziewał się takiej reakcji stanął, sięgnął ręką do kabury pistoletu, ale niestety pistoletu nie miał. I przerażony wycofywał się, a wszystkie szły w jego kierunku. To był impuls. Taki impuls, który nie pozwolił po prostu usiedzieć spokojnie. Wycofał się, ale jedyne, co było możliwe, postarałyśmy się o to, żeby ta osoba – to była starsza pani, która właśnie została uderzona przez Niemca, ona tylko chwilowo straciła przytomność – ale my, z tej racji, że to mogło być jakąś naszą obroną, nie pozwoliłyśmy jej okazać, że ona „wróciła do siebie”, że z powrotem ta przytomność jej wróciła. Doskonale się spisała, jak świetna aktorka.Kiedy zjawili się Niemcy uznano, że jest nieprzytomna i zostali zmuszeni do wezwania lekarza. Przyjechało pogotowie, oczywiście z polskim lekarzem i została zabrana – oczywiście przy asyście Niemców.
Ale dlaczego to uszło nam tak płazem? Po prostu dlatego, że front już rosyjski został prawie że przerwany. Niemcy się gwałtownie wycofywali i oni byli głównie zajęci własną sprawą, żeby mogli tylko zabrać jak najwięcej. Zabierali wszystko – maszyny, nawet przewody elektryczne. Wszystko zabierali, pakowali, uciekali. I to było jedyną naszą obronną sytuacją, że nie stało się nic innego, bo inaczej oczywiście wylądowałybyśmy w obozie – tak, jak nam obiecywano.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia, dzień wybuchu powstania warszawskiego?
Jak zapamiętałam? Na kilka dni przed 1 sierpnia otrzymaliśmy rozkaz stawienia się na punktach powstańczych. Oczywiście zgłosiłam się na punkt przy ul. Zgoda, bo tam nasz pluton miał swoją pozycję wyjściową, do księgarni Gebethnera i Wolffa, ale ponieważ punkt był bardzo przepełniony, więc niektóre osoby, które miały możliwość w pobliżu mieć jakichś swoich krewnych czy znajomych, mogły się udać do tych miejsc. Ja akurat właśnie do tych swoich braci, do tych Małeckich, którzy mieszkali na Starówce, na Freta pod nr 7, udałam się tam i tam przebywałam.
Oczywiście wszystkie miejsca były objęte łącznością, także codziennie przychodziła łączniczka z zadaniami, które miałam wykonać. Tam były wówczas rozprowadzane opatrunki osobiste - angielskie, w okolicach barbakanu. I ja stamtąd odbierając – to były takie worki po cukrze, pięćdziesięciokilowe – stamtąd odbierałam te opatrunki i rozprowadzałam na punkty poszczególne.
Ale po pewnym czasie, to znaczy po, bodajże, dwóch dniach – został odwołany ten alarm. Wiele osób udało się do swojego miejsca zamieszkania, niektórzy, którzy mieszkali na Pradze, także rozproszyło się to wszystko. Częściowo przynajmniej niektórzy zostali na punktach, ja również zostałam. I to zaważyło na tym, że pierwszy dzień powstania zastał nasz batalion – 3. batalion, bo głównie o nim mówię – zastał rozproszony. Zajęło to długi czas, zanim zdołano powrócić na miejsca, ale niestety już nie wszyscy wrócili, tak, że to było rozproszenie batalionu.
1 sierpnia zgłosiła się do mnie łączniczka z nakazem zgłoszenia się na punkt powstańczy, to znaczy na ulicę Zgoda, na godzinę czwartą, na odprawę. To był 1 sierpień. Kiedy dotarłam w pobliże bramy, wybiegli koledzy, którzy oznajmili, że o godzinie siedemnastej zaczynamy. Dostaliśmy na miejscu opaski biało-czerwone z orłem i opaski sanitarne, torby sanitarne. Oczywiście powiedziano nam, że jest rozkaz, żeby się wycofać z tego punktu, a była to godzina za piętnaście czwarta i dojechać na Okęcie, do ulicy Piłsudskiego, gdzie jest tam nasz punkt powstańczy i tam mamy się zgłosić. Z tej racji, że jak już mówiłam, to było zarządzenie „Montera”, żeby cały trzeci batalion atakował lotnisko. To była późna już godzina, także niewiele czasu zostało. Już był nasz cały patrol, pięcioosobowy patrol sanitarny, który tam się zgłosił. Jeszcze dostaliśmy rozkaz stawienia się na ulicę Wspólną, do jednego z mieszkań, gdzie miałyśmy uzupełnić opatrunki i dołożyć na punkt, który nam wyznaczono na Okęciu, na ul. Piłsudskiego. Niewielu osobom udało się w tej sytuacji zdążyć. Ginęli po drodze, bo Powstanie się zaczęło, ginęli po drodze.
Nam się udało dotrzeć do ul. Piłsudskiego – cały patrol sanitarny i wiele jeszcze osób. To było w budynku gminy. Byliśmy ogromnie zaskoczeni widokiem, ponieważ na jednej ze ścian sali znajdowała się ogromnej wielkości flaga narodowa z orłem. Stanęliśmy jak wryci wszyscy i oczywiście pierwsze łzy szczęścia. Ale krótko trwało, dlatego, że na Okęciu została skoncentrowana duża ilość – jak obliczano około tysiąca – żołnierzy niemieckich, bo wycofywali się z frontu wschodniego. Tak, że zadanie, jakie miał wyznaczone „Garłuch” niestety, nie mogło się udać, nie było takiej możliwości. Atak na lotnisko przez naszą baterię, przez oddział artylerii „Garłucha”, łącznie z bazą lotniczą, która była podporządkowana naszemu dowódcy, majorowi Stanisławowi Babiarzowi, pseudonim „Wysocki”, uderzyła na jedną z bram lotniska, ale niestety, atak się nie udał, ponieważ przeważające siły niemieckie, niestety, nie dały żadnych szans. Poległo w pierwszej godzinie Powstania około stu trzydziestu żołnierzy.
- Czy pani miała wtedy swojego pierwszego rannego.
Nie miałam możliwości. Następnie na naszym punkcie powstańczym dowódcą naszym był Stanisław Rybicki, pseudonim „Bystry” – to był policjant granatowy, których bardzo wielu było w konspiracji. Tak, że do nas dotarła wiadomość tylko, że jesteśmy w kotle niemieckim i zarządzone było wycofanie się z punktu. Oczywiście została podjęta przez Niemców pacyfikacja Okęcia, zaczęto się wycofywać z punktów. Na punkcie – tak jak już mówię – u bram lotniska zginęło tylu żołnierzy naszych. Jednocześnie w drugim dniu już został zaatakowany punkt, w którym właśnie kolega zginął. W Alei Krakowskiej 175 zginęła większa część znajdujących się tam żołnierzy oraz dwa patrole sanitarne dziewcząt. Tak, że wszyscy, którzy się wycofali – niektórzy dotarli do Puszczy Kampinoskiej, niektórzy dotarli do innych zgrupowań znajdujących się na terenie Warszawy.
Nam się udało, w drugim dniu powstania wycofaliśmy się stamtąd. Wycofaliśmy się – jedna z grup wycofujących się została zatrzymana przez Niemców na Szczęśliwicach, zostali wszyscy rozstrzelani. Nam się udało cudownie wycofać – wycofaliśmy się z Okęcia w drugim dniu. I oczywiście to było dzięki naszemu dowódcy, który tak pomyślnie tym pokierował, że udało nam się wycofać stamtąd. Wycofaliśmy się na – już poza Okęcie – „wylądowaliśmy” w miejscowości Opacz, tam pozbierano tamtejsze jednostki AK, miejscowych akowców, miały rozkaz zbierania tych wszystkich rozbitków wycofujących się tam. I tam nas rozlokowano w różnych miejscach. Potem znalazłam się na Ursusie – też część naszego dowództwa, które się wycofało. Tam zaoferowano nam kwatery i po połączeniu się już kontaktowo z naszym dowództwem wróciliśmy do powtórnej konspiracji, w której działaliśmy tam do listopada.
- Ale mi chodzi o takie pani osobiste, na przykład czy miała pani pierwszego rannego, opatrywała go pani?
Nie, nie miałam możliwości. Po prostu za wcześnie się wycofaliśmy stamtąd.
- Później pani się wycofała z tą drugą grupą, tak?
Do Opaczy i tam wróciliśmy – po skontaktowaniu się z dowództwem naszym - te wszystkie grupy. Tam był sołtys o nazwisku Hanc, który był też w AK zaangażowany, on umożliwił nam najróżniejsze kontakty, zapewnił nam kwaterę, dostarczał żywność w jakiś przeróżny sposób i tam zaczęliśmy po prostu działać, już w konspiracji ponownej.
- Co pani czuła, jak widziała pani tą płonącą Warszawę? Pani jest tutaj w konspiracji – oni tam walczą.
No tak. W każdym bądź razie – to była taka historia, kiedy wycofaliśmy się nocą, 2 sierpnia, z budynku gminy i dotarliśmy do jednego z domów, nocą, pod ostrzałem dotarliśmy do jednego z budynków, który lokatorzy opuścili w przerażeniu widocznie, bo pozostawiali wszystkie mieszkania otwarte. Tam ulokowaliśmy się. Chłopcy oczywiście z bronią, bo zabieraliśmy z punktu granaty – oczywiście własnej produkcji, nazywane przez nas osobiście karbidówkami, bo to były z puszek zrobione – wyglądały tak, jak karbidówki rzeczywiście. Kilkanaście granatów, chłopcy zabrali broń.
Ulokowaliśmy się w jednym z budynków i oczywiście cały czas marzyliśmy o powrocie do Warszawy. I akurat właśnie wtedy, kiedy tam przebywaliśmy, granaty ukryliśmy w pralni, między bielizną przygotowaną do prania, pozostawioną przez lokatorów – pusty był dom. Całkowicie. Natomiast torby sanitarne ukryłyśmy pod sofą znajdującą się w kuchni – ona była przykryta kapą taką, zwisającą do ziemi. I w pewnym momencie zjawił się u nas mężczyzna, który podawał się, że jest aktorem, legitymował się nawet i że on wie kim jesteśmy i chce się z nami, wspólnie, włączyć do akcji. Oczywiście nie mieliśmy zaufania do niego, bo zawsze nastawieni byliśmy w bardzo ostrożny sposób, bo przecież – niestety – wielu konfidentów było wśród Polaków, taka była prawda. Tak, że cały czas obserwowaliśmy jego tylko i w pewnym momencie, kiedy jeszcze on tam był, usłyszeliśmy warkot samochodów niemieckich otaczających budynek i strzały – natychmiast strzały do budynku. Zaczęły sypać się szyby z okien i w tym momencie, kiedy rozejrzeliśmy się, nie było już widać tego osobnika. Był najprawdopodobniej konfidentem. Zniknął, przepadł. Więc wszyscy legliśmy na podłogach, bo tylko było słychać świst kul wpadających przez okna. Opaski swoje zdjęliśmy z rąk – wiedzieliśmy, jaka to już sytuacja. Umieściliśmy te opaski w kuchni węglowej, w otworze, gdzie się mieszczą sadze, zawinięte w gazetę. Tylko zdążyliśmy to zrobić, słychać było już Niemców, którzy weszli do domu, rozbijali drzwi myśląc, że są zamknięte na klucz – wszystkie były otwarte, rozbijali drzwi kolbami karabinów. Kiedy dotarli do nas, chłopcy zdążyli gdzieś się ukryć, nie wiedziałyśmy gdzie. Tak, że przepadli. Został tylko jeden z nami młody chłopiec z Pragi o pseudonimie „Pilocik”, który był łącznikiem.
Kiedy wpadli Niemcy, w pierwszej kolejności jego wyprowadzili, nie wiadomo co się z nim stało. Natomiast wszystkie nas pięć wyprowadzono, ale mnie i jedną z koleżanek zaprowadzono na strych, wrzucono po prostu do środka i Niemiec świecił latarką i całą serię z karabinu wypuścił krzycząc głośno:
„Hande hoch!”, myśląc, że znajdują się tam powstańcy. Skoro nikogo nie znalazł wyprowadził nas na zewnątrz. Te trzy dziewczyny, od nas – patrol stanowił pięć osób – stały już odwrócone twarzami do ściany. Doprowadzono tam nas również. Naprzeciw nas, jak zerknęłam do tyłu, ustawiono kilku Niemców z karabinami, po czym skierowano je w naszą stronę.
- I tam stała pani z koleżankami pod tym murem.
Tak, oczywiście czekając na egzekucję. W naszym pojęciu to rzeczywiście już do niczego innego nie zmierzało. Natomiast była przeprowadzona rewizja w całym domu, wszędzie, i ponieważ jedna z koleżanek zna doskonale niemiecki powtarzała nam później, że donoszono dowódcy oddziału, który właśnie tam był, że nie znaleziono nic. Natomiast był rozkaz ponownego przeszukania dokładnego i po następnym przeszukaniu okazało się, że również nic nie znaleziono. Nie wiem, na czym to polegało. Tym dowódcą był starszy człowiek, starszy Niemiec. Zastanawiałyśmy się, że może rzeczywiście miał również dzieci w naszym wieku. Nie wiem, co nim kierowało, w każdym bądź razie powiedział tylko tyle: „skoro nic nie znaleziono, to może to doniesienie było nieprawdziwe i co mamy sobie tym głowę zawracać”. Zostawili nas, kazali nam odejść, po prostu. I wsiedli do samochodu i odjechali. I do dziś zastanawiam się, co właściwie się stało, że nie dokonali tego, czego dokonywali już cały czas w tym okresie, w pierwszych dniach powstania – tak, jak ginęli nasi, którzy byli rozstrzeliwani w różnych miejscach. Widocznie taki los szczęścia.
- Czy tam pani była już do końca powstania?
Do końca powstania tak. Byliśmy zorganizowani i wykonywaliśmy tam różne zadania. Trzeba było w jakiś sposób – ponieważ na Okęciu pozostało dużo broni, dużo różnego rodzaju broni w różnych miejscach, więc dowództwo nasze postanowiło w jakiś sposób tę broń stamtąd przenieść, bo cały czas zdawało się, że dojdzie do jakiś nowych akcji, nowych zdarzeń. Także trudniłam się, właśnie w towarzystwie koleżanek, do przenoszenia tej broni z miejsc jeszcze okęckich – okolic Okęcia, do różnych miejsc, właśnie tam, głównie na Ursusie, bo tam, w tych okolicach to przeważnie byli ogrodnicy. Dużo było folksdojczów, Niemców.
To był teren też ogrodniczy, właścicielem tego był o nazwisku Boczkowski i u niego, do niego była dostarczana ta broń. Wyglądało to w ten sposób, że zabierałyśmy ze sobą torby gospodarcze, docierając do miejsc, w których ta broń była zgromadzona, odbierałyśmy tę broń – to były też takie, przy samym Okęciu, takie domki, w których prowadzono takie niewielkie gospodarstwa rolnicze czy też ogrodnictwo. Stamtąd zabierałyśmy tę broń, pakowano nam do toreb tych i były przykrywane różnego rodzaju warzywami. Wtedy jeszcze warzywa na polach rosły, przez te pola trzeba było przebrnąć, żeby dotrzeć do tych miejsc, a po drodze się te warzywa zbierało z myślą o tym, co należy zrobić. A więc różnego rodzaju broń, taśmy do cekaemów, granaty. Oczywiście zawsze na wierzch był kładziony granat – nasz, polski zaczepny granat – z taką łyżką metalową. To była nasza przepustka do wieczności, w razie czego.
Wędrowałyśmy potem przez pola i do miejsca przeznaczenia, ponieważ zorganizowano to w ten sposób, że dwójkami udawano się po tę broń i dwójki były rozstawione co piętnaście minut – tak, że w drodze się mijaliśmy. Jedni wychodzili i szli już w kierunkach przeznaczenia, inni szli w kierunku – po tę broń. Kiedy dotarłyśmy już – miałyśmy jedno takie zdarzenie, szczególne zdarzenie podczas takiej jednej wyprawy, idąc polem – oczywiście posterunki niemieckie zawsze były wszędzie i wszędzie chodzili i zauważyłyśmy dwóch Niemców idących przez to pole. Niestety, już nie było żadnego wyjścia, żeby ich ominąć. Oczywiście tę torbę, dosyć ciężką, ale trzymałam na ramieniu, przy sobie, mocno, żeby nie był zauważalny ten ciężar tej torby. Nie było żadnego już wyjścia, żadnej ucieczki, żadnej możliwości. Niemcy uzbrojeni oczywiście, patrol niemiecki. Zauważyli nas.
Idziemy prosto. Zastępują nam drogę i pytają skąd idziemy i dokąd idziemy. Ta koleżanka, z którą byłam, znała dobrze niemiecki język. W tym czasie moja ręka już tak zanurzyła się w te warzywa, poczułam zimną łyżkę tego granatu, ale robiło się wtedy, co tylko było możliwe. Przede wszystkim najważniejsze było, żeby kokietować tych Niemców. Oni lubili polskie dziewczyny, żołnierze. Bardzo, naprawdę. Tak, że starałyśmy się z bardzo miłym uśmiechem rozmawiać, powiedziałyśmy, że jak to, pytają – właśnie ta koleżanka – jak to skąd wracamy? Przecież to jest widoczne. Wracamy z targu, niesiemy warzywa i spieszymy się do domów na obiad, żeby ugotować obiad dla rodziny. A przy okazji każda z nas wyciągnęła po jednej marchewce, dając im i z uśmiechem słodkim, zachęcając do jedzenia, że to jest bardzo zdrowe. W każdym razie tak się rozochocili, że obejmując nas uśmiechali się i oczywiście życzyli miłej podróży do domu. I w taki sposób udało nam się dotrzeć szczęśliwie do miejsca przeznaczenia. Ale tam, obok tej posesji tego ogrodnika, o którym mówiłam – Boczkowskiego - kwaterowali Niemcy. Płotem tylko przegrodzeni. Słychać było głosy niemieckie – byłyśmy trochę zaaferowane tym, że jak to, tylko zastałyśmy wrota takie drewniane, ogrodzone drewnianym płotem i taka sama brama, zamknięta - tu Niemcy, tu głosy niemieckie, co robić?
Ale w pewnej chwili uchylają się te wrota, bezszelestnie wchodzimy, jest wśród takiego zagajnika, na terenie, takie zadrzewione miejsce, gdzie znajduje się szopa. Wskazane zostało nam to miejsce, ale tylko posługiwano się gestami, a nie głosem. Nikt się nie odzywał. I tam została ta broń wyładowywana. Pewnego dnia dowiedziałyśmy się, że niestety zostało to przez Niemców rozszyfrowane i ogrodnik musiał zapłacić życiem za to. Były też różne miejsca inne. To trwało – oczywiście było w tej naszej kwaterze, którą mieliśmy, była zorganizowana pomoc dla wycofujących się powstańców, mieliśmy przygotowane, nie wiem ile nawet, skąd chłopcy wykombinowali pieczątki, którymi wyprodukowywano fałszywe dokumenty. Powstańcy, którzy się wycofywali byli kierowani przez tamtejszą ludność, bo wiedzieli ludzie, że znajdujemy się w takim i takim miejscu.
- To znaczy, w jakim miejscu?
Na Michałowicach, w jednym z domów po folksdojczach, którzy na wieść o tym, że Niemcy kapitulują – kilka osób z rodziny uciekło razem z Niemcami, wycofało się, a jeden z gospodarzy, jeden który został, po prostu się w tym mieszkaniu powiesił. Wiedział, co go czeka, bo oni jednak bardzo dużo złego zrobili Polakom.
- Nie wie pani czy ten dom do tej pory tam stoi?
Zaraz pani powiem. To był dom Descha. Było nazwisko Desch, tego Niemca i tam umożliwił nam pobyt sołtys, o którym mówiłam. Więc w tamtym właśnie miejscu, pamiętam doskonale, jak jednych z wycofujących się powstańców - było dwoje ludzi – łączniczka Maria i radiotelegrafista, którzy w stanie opłakanym dotarli do nas, bo przechodzili przez kanały. Dotarli do nas zmęczeni, brudni, po prostu z okropnym odorem tych kanałów. I meldowali się, że są gotowi do dalszej walki. To była żona pułkownika „Zimnego” – jego pseudonim, który znajdował się w Anglii. Tyle wiadomości uzyskałam od tej osoby. Przebywali oni u nas kilka dni.
Potem nawiązali łączność z krakowskim AK i tam w jakiś sposób się przedostali. Bo to, tak jak było wiadomo z różnych stron, że w Krakowie miało również wybuchnąć Powstanie. Dzięki Bogu tak się nie stało. Ale Kraków dostarczał nam różne rzeczy, krakowskie AK, bo zastała nas jesień. Nie mieliśmy nic cieplejszego, zostaliśmy zaopatrzeni, nasza komendantka „Ilona”, która działała w taki sposób, że można było z Krakowa dostać różne rzeczy. Tak, że zaopatrzono nas w takie kurtki męskie, czy inne rzeczy.
Natomiast, jeżeli chodzi o komendantkę z kilkoma naszymi dziewczętami dostała się na teren. Oczywiście znała doskonale też język niemiecki. Udało jej się dostać jako siostra Czerwonego Krzyża na teren obozu pruszkowskiego. Stamtąd organizowaliśmy różne ucieczki. W jaki sposób? Po prostu Niemcy się bali tyfusu okropnie. Wstrzykiwane zostawało mleko, które powodowało wysoką temperaturę i na tej podstawie wypuszczano ludzi z obozu. Używano różnych sposobów. Nasza właśnie była też tego rodzaju, między innymi, działalność. Ale w drugiej połowie listopada już został nasz oddział rozwiązany, oficjalnie. Dostaliśmy po kilka dolarów... i każdy był wolny.
Natomiast ja, mój brat – nie wiedziałam, co się z moim bratem dzieje, poszukiwaliśmy się wzajemnie. Przez łączniczkę 3. Batalionu „Golski” udało mi się nawiązać kontakt – ona właściwie mnie odnalazła – i nawiązałam kontakt ze swoim bratem, który znalazł się na ziemi kieleckiej w miejscowości Psary – to, podobno, jakaś historyczna miejscowość. To właściwie Góry Świętokrzyskie. Że tam się znajduje i udało mi się dotrzeć, przy końcu listopada, do tej miejscowości. Znaleźliśmy się wśród tamtejszej partyzantki. Tam na tych terenach byli AL-owcy, Bataliony Chłopskie, oczywiście podporządkowane Armii Krajowej. Wśród nich, którzy ogromnie opiekowali się tymi wychodźcami z Warszawy, udało nam się przetrwać. Żyliśmy wśród nich do stycznia, kiedy już front niemiecki został przerwany, wiadomo było, że następuje już koniec.
Z tamtej miejscowości, chociaż to nam dało też możliwość przeżycia, bo wszędzie powstańców poszukiwano i na tamtych terenach ukrywaliśmy się w różnych miejscach, najczęściej też uciekaliśmy do lasu, ale tam Niemcy nigdy nocą nie wkraczali – i w ogóle się nie pokazywali w ciągu nocy nigdzie. Natomiast w dzień to już oczywiście działali. Na zmianę tak było, że partyzanci mieli pełną wolność w ciągu nocy. Wtedy przebywaliśmy po prostu jawnie w tych okolicach, natomiast już w ciągu dnia była inna sytuacja. I postanowiłam z bratem wracać.
I piętnastego znaleźliśmy się już w Pruszkowie, udało nam się tam przejść. Znaleźliśmy się w Pruszkowie i zatrzymaliśmy się u znajomych. 17 stycznia, kiedy front już wycofywał się i Niemcy wycofywali się tamtędy szosą ożarowską, to myśmy przez całą noc stali na takim wzgórzu w Pruszkowie patrząc na to, co się dzieje na szosie. Było widać jak na dłoni, jak posuwali się Niemcy, a co jakiś czas wybuch pocisku artyleryjskiego powodował, że wszystko to, co było na ziemi szło w górę. Potem opadał pył i za jakiś czas to się posuwało jak wąż już dalej. Oczywiście trwało to do rana, a wszyscy mieszkańcy Pruszkowa, którzy nie spali całą noc, wylegli na ulice oczekując wejścia wojsk rosyjskich. Natomiast myśmy tam też z bratem, krążyliśmy ulicami, to był styczeń, był mróz dosyć silny, ale to był bardzo pogodny dzień, było pusto - znaczy nie było żadnego wojska niemieckiego, wszystko już poszło gdzieś. W pewnym momencie oczekiwaliśmy wejścia wojsk rosyjskich – w pewnym momencie usłyszeliśmy z oddali głos pieśni żołnierskiej. Żołnierze śpiewali. I co śpiewali? Uszom nie wierzyliśmy: śpiewali „Przybyli ułani pod okienko”. Nie wierzyliśmy własnym uszom. Nikt nie wierzył w to. I właśnie, jako pierwszy do Pruszkowa wkroczył oddział polskiego wojska. Była ogromna radość. Każdy z mieszkańców wynosił z domu wszystko to, co mógł. Żywność, papierosy, kiełbasę – wszystko, co tylko było możliwe. Ludzie płakali. Także moje wzruszenie było tak silne, pierwsze, jedyne w życiu. To znaczy – drugie. Pierwsze to było na punkcie powstańczym, kiedy zobaczyłam polski sztandar i orła białego, a drugie właśnie spotkanie z tym pierwszym oddziałem wojska polskiego. Pamiętam, że na jednym z domów, na balkonie stał staruszek – taki siwy staruszek, który jedną ręką błogosławił przechodzące wojsko, a drugą ocierał łzy z oczu. To było naprawdę ogromne wzruszenie. Potem – to było osiemnastego stycznia już do Warszawy zaczęli wracać warszawiacy. Biedni, nędzni, ubrani w jakieś poszarpane ubrania, okropnie wyglądający, ale zmierzali wszyscy do swojego miasta.
To był osiemnasty, a my z bratem wybraliśmy się dnia dziewiętnastego, na drugi dzień. Szliśmy przez miejsca jeszcze, gdzie nieuprzątnięte zostały trupy niemieckich żołnierzy, ponieważ w pierwszej kolejności uprzątano żołnierzy rosyjskich i polskich. Natomiast leżały jeszcze trupy żołnierzy niemieckich. Przechodziliśmy koło nich, musieliśmy się przedostać przez okopy, do których po prostu zjeżdżaliśmy i potem wydostawaliśmy się z nich. Kiedy dotarliśmy już do tego zniszczonego miasta, spalonego, wymarłego – czuć było jeszcze wszędzie zapach tlących się zgliszcz. Zrujnowana Warszawa, którą widziałam - zanim jeszcze Niemcy opuścili Warszawę – udało mi się dotrzeć dwukrotnie do niej, też tam ogromne wrażenia, które miałam, będąc jeszcze po tamtej stronie na kwaterze, byłam dwa razy w Warszawie. I wtedy ogromna ilość ludzi, zgromadzona wśród jakiegoś zbudowanego urządzenia z desek, zbita. Z takich świeżo ciosanych desek.
Okazało się, że to jest trybuna, na którą ma wejść Żymierski i ma się odbyć pierwsza defilada na gruzach Warszawy. To była pierwsza defilada, na której byłam […]. To był moment, którego się nie zapomina do końca życia. Byłam na tej defiladzie, potem staraliśmy się przedostać na prawy brzeg Wisły, bo tam były nasze domy. Oczywiście Wisła była skuta lodem, bo to był mróz bardzo duży w styczniu. Dostaliśmy się na tę taflę lodową.
Kiedy już byliśmy na środku prawie, wbiegło kilkanaście osób, mężczyzn, którzy zatrzymywali tych, którzy wracali na tę stronę brzegu, żeby poinformować ich, że skoro są akowcami, to żeby nie wracali. Bo starali się uświadomić sytuację, jaka w tej chwili już jest. Że zostają aresztowani, że dzieją się różne dziwne rzeczy, których się nigdy nie spodziewali. Jednocześnie na tę taflę lodową wbiegli młodzi chłopcy, mali chłopcy, krzycząc „Życie Warszawy!, Życie Warszawy!”. W pierwszej chwili mi się zdawało, że sobie kpią z tych powracających, którzy w takim stanie są okropnym. Okazało się, zorientowałam się, że to jest gazeta – „Życie Warszawy”, które w moim pojęciu zwiastowało, że Warszawa żyje, że nie zginęła. Jak już udało mi się – nam – przedostać na ulicę Targową, idąc, szczęśliwa, że na Wileńskiej, wracam do tego swojego domu, schwycił mnie ktoś z tyłu za ramię. Odwracam się, okazuje się, że sąsiadka z kamienicy. Ściska mnie serdecznie i mówi: „Wróciłaś, a wszyscy myśleliśmy, że już nie żyjesz”. Ja mówię: „Tak, udało mi się przeżyć i wracam do domu, szczęśliwa”. Ona mówi: „Moje dziecko, nie masz do czego wracać. Twoja oficyna, dwie oficyny leżą w gruzach, czternaście osób z twoich najbliższych sąsiadów poległo w tych gruzach.” Niestety, wróciłam, popatrzyliśmy tylko na gruzy.
- Proszę powiedzieć, czy była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej, za udział w powstaniu?
Nie. Dlatego, że ja się nigdy nie przyznawałam. Oczywiście mój brat, który razem z niektórymi osobami, m.in. z dowódcą swoim Doleżalem – to był znany, prowadził nawet kiedyś w telewizji jakiś program muzyczny, bo to była rodzina muzyków, Doleżal – mieli sporo broni, przemyconej, pięknej broni. Ja potem zatrzymałam się w Falenicy, odnalazłam swoją rodzinę, gdzie się zatrzymałam i miałam dom. I oni właśnie do nas, do mnie przynieśli dużą część tej broni. Pięknej broni, świetnie zakonserwowanej, z pełną amunicją, którą przechowywałam ze dwa tygodnie. Potem zgłosili się po nią, zabrali. Wiem, że została ulokowana w grobowcach na Cmentarzu Bródnowskim. Cmentarz Bródnowski i jego grobowce mają swoje tajemnice do dziś.
- To znaczy, że ta broń cały czas tam jest na tym cmentarzu, w tych grobowcach?
Bardzo wiele rzeczy tam się znajduje. Tylko że, niestety, nie udało mi się przed śmiercią mojego brata dowiedzieć się gdzie, w jakich miejscach to się znajduje. Cmentarz Bródnowski służył do ukrywania się wielu osobom, do spotykania się - przecież tam spotykaliśmy się podczas pogrzebów najczęściej osób zupełnie nieznanych, tam przekazywaliśmy sobie różne wiadomości, przekazywaliśmy skrypty. Tam porozumiewaliśmy się. To było miejsce, gdzie można było się porozumieć. Natomiast w okresach takich, jak na przykład jakieś uroczystości związane z jakimiś rocznicami historycznymi w czasie okupacji – tylko na przycmentarnych ogrodach można było dostać czerwone i białe tulipany, albo różne inne kwiaty. Bo wszystkie kwiaciarki sprzedające kwiaty na ulicach Warszawy – nie wolno im było tego rodzaju kolorów mieć. Także tam zaopatrywaliśmy się również w to.
- Miała mi pani powiedzieć, czy ten dom w Michałowicach stoi.
Właśnie. Po kilkunastu latach, na spotkaniu, w środowisku, kiedy już zaczęły – była możliwość powstawania środowisk, spotykaliśmy się i na jednym z takich spotkań postanowiliśmy z koleżankami i kolegami udać się w to miejsce. Po prostu ciekawi byliśmy. I pewnego dnia, sierpniowego również, bo to najczęściej w sierpniu spotykaliśmy się, 3 sierpnia, pojechaliśmy w tamte okolice. Chcieliśmy dotrzeć do tego domu. Oczywiście duże zmiany. Inne zabudowania. Dotarliśmy do miejsca, do jednego z zabudowań, gdzie [ktoś] wyszedł nam naprzeciw, bo psy szczekały na przechodzących tamtędy, pytając się nas czy my tu czegoś szukamy. Powiedzieliśmy, że poszukujemy takiego domu Descha, w którym była nasza kwatera. A on powiedział, że jego babka bardzo się interesowała historią i wszystko wiedziała co tam się działo, na tamtym terenie. I tak, jak nam opowiadał, ten dom przez jakiś czas – po opuszczeniu przez nas – zamieszkiwali jacyś uchodźcy zza Buga.
Potem, kiedy oni odeszli stamtąd – to był jakiś krótki czas – żaden z mieszkańców tamtejszych okolic nie zbliżał się do tego domu. Po prostu bali się tego domu. Być może z tej racji, że powiesił się tam ten jego poprzedni właściciel, że on tyle szkody, krzywdy narobił ludziom. I powiedział nam, m.in., że stał długo, ale właśnie w tym roku, kiedy ludzie się zaczęli budować, potrzebne były materiały – zaczęli rozbierać ten dom. Bo to był dom z cegły. I że został rozebrany. Ale mimo wszystko staraliśmy się tam dotrzeć. Było tak zarośnięte zaroślami, krzewami, drzewami, że trudno było się tam dostać, ale dostaliśmy się na ten teren. Co się okazało? Że zostały fundamenty i została podłoga. Podłoga, która była pomalowana na czerwono i była taka błyszcząca, i zdawało się, że po prostu nic tam się nie wydarzyło, że ona jest taka świeża. Weszliśmy na tę podłogę, starając się przypomnieć sobie, gdzie te nasze posłania były ze słomy, gdzie to wszystko było, gdzie była ukrywana broń – bo jeszcze mieliśmy wtedy swoją własną - nie wolno było tego przechowywać nam, ale były i granaty angielskie, gdzie przechowywaliśmy. I oczywiście na zewnątrz taka studnia – stara, omszała - wszystko w pajęczynach było. I jeszcze takie rozwalające się zabudowania gospodarcze, gdzie tam również nasi koledzy mieli miejsce, tam noclegownię mieli swoją. No i to takie wspomnienia były.
- Proszę mi powiedzieć, skąd pani pseudonim – „Mimoza”?
Ja sobie absolutnie tego nie wybrałam. Ponieważ zawsze uważano mnie za bardzo wrażliwą i delikatną dziewczynę – sami koledzy mi wybrali ten pseudonim. A chcę pani powiedzieć, że pseudonimy często były wybierane właśnie ze względu na osobowość człowieka. Na przykład jeżeli chodzi o pseudonimy – pamiętam, jak będąc wśród partyzantów w tym czasie, na Kielecczyźnie, tamta partyzantka miała dowódcę, który nazywał się, pseudonim miał, porucznik „Kabel”. Śpiewano o nim piosenki, układano je – był bardzo popularny tam. On podobno zajmował się podłączaniem kabli. Stąd jego pseudonim.
Na przykład był młody chłopiec, który miał pseudonim „Jabłuszko”. Któremu wybrano pseudonim, z tej racji, że miał taką okrągłą różową buzię. Zupełnie jak jabłuszko. Był jeden z partyzantów, który miał na imię „Błękitny”. Miał przepiękne, duże, błękitne oczy. Stąd jego pseudonim. Dlatego często bywały pseudonimy, których sobie nie wybierano. Po prostu były wybierane przez kolegów. Tak samo i ja, w ten sposób, uzyskałam pseudonim.
- Teraz ostatnie pytanie, tak na zakończenie. Czy gdyby pani miała znowu dwadzieścia dwa lata, to poszłaby pani do powstania warszawskiego?
Oczywiście. Poszłabym. Dlaczego? Nasze pokolenie było wychowane w innym zupełnie okresie. Nasi rodzice, którzy żyli w czasie zaboru rosyjskiego, po odzyskaniu – po tylu latach, bo przecież po stu iluś latach – niepodległości, byli szczęśliwi, że w końcu udało się żyć w Polsce niepodległej. Myśmy byli przesyceni tą historią, którą nam przekazywano. Nasze pokolenie to właśnie – dane nam było tylko na te dwadzieścia lat. Także nasze pokolenie to była młodzież pełna entuzjazmu, poświęceń, niemyśląca o żadnych dobrach osobistych. Także to było pokolenie wyjątkowe.
Warszawa, 18 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama