Stanisław Stawski, walczyłem na Mokotowie. W czasie konspiracji byłem na Bielanach i na Żoliborzu, a podczas Powstania miałem stopień kaprala. Obsługiwałem ręczną przenoszoną radiostację. To chyba wszystko, co mogę powiedzieć w tej chwili.
Urodziłem się i mieszkałem pod Poznaniem i w 1941 roku Niemcy nas przesiedlili do Generalnej Guberni i tutaj już byłem aż do Powstania i po Powstaniu [nas] wywieźli. Rodzina była tutaj przez cały czas w Warszawie po tym przesiedleniu.
Na Bielanach, [na] Podczaszyńskiego.
Tak, w dalszym ciągu na tak zwanych kompletach, aż do Powstania.
Zaczęło się od tego, że była taka szkoła na Placu Inwalidów, zdaje się oficjalna. I stamtąd żeśmy się zebrali i mieliśmy te komplety, czyli takie nauki poza oficjalnymi [lekcjami] w rozmaitych mieszkaniach. Przedmioty, których nie wolno było nauczać w tej szkole – szkoła się nazywała Poniatówka, w każdym razie, przed wojną. I tam doszedłem, nie wiem do której klasy, aż prawie do matury, ale z powodu konspiracji i wszystkiego, matury tutaj nie zdałem. A maturę zdałem dopiero w Anglii, po przejściach.
Przed wojną ojciec miał fabrykę pod Poznaniem, a tutaj był księgowym, potem firmę otworzył, a po wojnie to nie wiem.
Nie. Było nas troje. Jeden umarł bardzo wcześnie, w 1942 na zapalenie opon mózgowych, a drugi brat z piętnaście lat temu umarł tutaj.
Wciągnęli mnie w to przyjaciele ze szkoły i z okolicy i zaczęło się w 1942 roku, zdaje się. Ja z datami jestem na bakier tak, że... nie pamiętam dat.
Wtedy już była chyba „Baszta” na Żoliborzu, a podczas Powstania byłem w kompanii K-4, to była właśnie kompania łączności. Moim dowódcą był Jerzy Stawiński, ten pisarz, który napisał „Kanał” i inne rzeczy. Jeszcze żyje.
Przysięga była w mieszkaniu prywatnym, ćwiczenia były – myśmy wyjeżdżali do lasów raz po raz, a poza tym uczyli mnie jak się obsługiwać z bronią i karabiny i pistolety i tak dalej. Potem jeździłem i szkoliłem innych. To były też takie wybryki, bo człowiek zapakował karabin i musiał jechać gdzieś na Pragę instruować to... W tramwaju człowiek jedzie... Trudno było, ale żeśmy to zrobili. Poza tym dali mnie taki pistolet węgierski – forange się nazywał – z jedną kulą, z jednym nabojem tylko. W razie, gdyby mnie złapali, żebym się zastrzelił – to wszystko. Ale przetrwałem to.
Były. Przewoziłem granaty tramwajem z Bielan, zdaje się na Żoliborz. I była łapanka, zatrzymali tramwaj i granaty zostały pod siedzeniem, a myśmy wyskoczyli, poszli sobie. Udało się. Drugi raz groźne było, że ktoś wydał mój oddział, moją grupę i przyszli Niemcy do magazynu, gdzieśmy mieli na Placu Wilsona, zdaje się. Dowiedzieliśmy się, że jest źle, że naszych ludzi złapali i chcieliśmy tę broń stamtąd zabrać. Miałem teczkę, w teczce śrubokręt i coś jeszcze i chcieliśmy iść do tej piwnicy i wyciągnąć, ale tam już byli Niemcy. Z tą teczką wychodzę – Niemcy zatrzymali, posprawdzali wszystko i tak dalej, a ja byłem wtedy w mundurze Ochotniczej Straży Pożarnej, więc oni inaczej na to patrzyli, bo to była formacja, którą oni kontrolowali. I mnie puścili. Pamiętam, szedłem ulicą Mickiewicza w stronę Zajączka i [myślę], czy strzelą do mnie, czy nie strzelą do mnie. Jak przyszedłem, to za zakrętem mało co nie upadłem, nie zemdlałem, tak się przejąłem, ale nic...przeżyłem to wszystko – to była konspiracja. Niemcy złapali mnie jeszcze później, też ktoś wydał i wtedy już mieszkałem co dwa dni, co jedną noc gdzie indziej, u znajomych, u przyjaciół. I pamiętam, że na Lesznie miałem przyjaciół i tam poszedłem drugi raz, to już na mnie czekali. Zabrali mnie do Baura, zdaje się i tam... wtedy zbierali też innych ludzi i wiedzieli, że mamy sidolówki i gdzie one są. Zawieźli mnie już pod sklep Meinla na Placu Inwalidów i oni wiedzieli, że tam gdzieś są. I gdzie są? Po paru uderzeniach tu i tam, znaleźli to wszystko pod kontuarem. To był dowód, że byłem w czymś [zamieszany]. Zabrali [mnie] do Wawra, tam zaczęły się przesłuchy takie, czy inne i – to była żandarmeria. Zgłosili się do mego ojca, że za pewną sumę mnie wypuszczą, to nie było gestapo, całe szczęście. I ojciec za ileś tam dolarów, to było zdaje się tysiąc z czymś, wtedy to była duża suma i... wypuścili [mnie]. Przyszedłem do domu na Bielany, wykąpałem się i od razu pojechałem do Włoszczowej i potem się ukrywałem i z powrotem wróciłem na Powstanie. To była cała konspiracja.
Byłem, na parę tygodni przed Powstaniem byłem. A przygotowania? Powiedzieli gdzie i [z kim]. Moja drużyna – dwunastu zdaje się chłopców miałem – i z nimi ćwiczyłem tą radiostację.
Żeśmy mieli być częścią uderzenia na Dworkową, a tam było kilkaset żandarmów i ukraińskich i niemieckich. Myśmy mieli tam, parę grup miało iść i zdobywać tą Dworkową. Okazało się, że z moim oddziałem byłem jedyny. Żeśmy się, to była [ulica] Grażyny, zdaje się przy Puławskiej, żeśmy siedzieli do czasu, do godziny piątej i wyszli na ulicę. I tam Niemcy budowali zasieki, już wiedzieli, że coś się dzieje. To tylko mogłem paru Niemców zabić. Przekroczyliśmy Puławską, straciłem tam paru ludzi i wycofałem się i dalej... To była noc trochę przykra, bo żeśmy musieli się wycofać stamtąd i zdaje się, to co w Parku Dreszera wtedy... Warszawa wtedy była... ziemniaki sadzili i w tych [ziemniakach] żeśmy leżeli. I tam dostałem w rękę gdzieś tu, czy tu. Już nie mogłem tego szmajsera trzymać, znaczy mogłem, ale strzelać było trudno, bo jakoś mnie to w palce weszło. Od tego czasu tylko wisa miałem. I tak do końca z tym wisem, nie wyszedłem z wisa.
Walki na Mokotowie – posyłali mnie z tą radiostacją na Belgijską, to pamiętam, żeśmy poszli na Belgijską w nocy, ja z radiostacją usiadłem na jakiejś spalonej belce i jak już zajaśniało, to parę trupów obok spalonych leżało – też nieprzyjemnie było. I stamtąd żeśmy się musieli wycofać i tak mnie posyłali.
Byłem na Królikarni z tą moją radiostacją, nie miała dużego zasięgu, ale słychać było rozmowę z samolotu, na takich falach, których tam... W każdym razie ta sprawa na Grottgera – tam była fabryka niemiecka... jakaś fabryka metalowa. I tam mieliśmy to zdobyć, byli tam Niemcy, była walka, granaty... W każdym razie wycofaliśmy się na ulicę Grottgera. Niemcy dookoła, więc żeśmy cicho siedzieli, jak najwyżej, w łazience po cichu i tak dalej. Miałem tą radiostację i bateria mi się wyczerpywała. I jakiś czas rozmawiałem, potem coraz mniej, coraz mniej. Przeszedłem na Morse’a i nadawałem S.O.S, S.O.S. Ta bateria coraz ciszej, coraz ciszej i zamarło. To mój oddział, mój dowódca był na Pilickej i tak słuchali to i zamarło i dwa dni nas nie ma... to już za mnie msza się odbyła. Pomyśleli, że... bo już Niemcy zaczęli palić te budynki. A myśmy w nocy, jakoś którejś nocy, drugiej czy coś takiego wyszli i przez... jak to się nazywało tam na dole pod skarpą taką... przeleżałem tam parę godzin. Wreszcie doszedłem do mojego oddziału i wszyscy zdziwieni, że żyję. Jak już msza się za mnie odbyła to znaczy, że długo będę żył.
To było chyba w połowie Powstania, to było Bruhn-Werke, zdobywaliśmy tam na dole. I potem jeszcze gdzieś mnie tam wysyłali z tym i, nie wiem, potem były takie dni, gdzie żeśmy nic prawie nie robili, bo nie byłem na... Chodziłem z tą moją radiostacją do znajomych i nadal niedużo się działo dla mnie z tym, że odwiedzałem moją kuzynkę, która była łączniczką w czasie okupacji i była gdzieś postrzelona i na... Czy to był szpital... Nie Elżbietanek... tam na Puławskiej, tam leżeli gdzieś, już nie pamiętam gdzie – w piwnicy zrobili szpital. I ona biedna postrzelona leżała, leżała, miała odleżyny i potem Niemcy zaczęli ostrzeliwać te budynki z lotniska, oddziałami przeciwlotniczymi, ale na płasko. To straszna siła. I wszystko się zawaliło.
Potem przyszedł koniec i kanałami przeszedłem do Śródmieścia. Wariat byłem, bo tą ciężką radiostację stale nosiłem.
To tak było, że miałem... był wysoki starszy szeregowiec, już nie wiem, nie pamiętam imion, w każdym razie on nosił tą radiostację jakiś czas, ale potem ja musiałem wziąć. On był wysoki i w kanałach, jak żeśmy szli, to kanały nie były puste tak, jak to w Muzeum, to luksusowo to zrobili. A tam potąd w wodzie, czasem niżej i tak dalej. Jak się mąciło to wszystko, to wytwarzał się gaz,... jak się nazywa ten gaz, który się wydziela w kanałach... zaraz sobie przypomnę. W każdym razie on był wyższy i poczuł ten gaz. To nie zabijało, to tylko było przykre – amoniak. I on zaczął krzyczeć : „Gaz!” Jak krzyknął: gaz!, to wszyscy do przodu biegiem i tak dalej. Kto nie mógł, to go [w to] świństwo tam wdeptali i uciekali. A ja miałem to szczęście, że gdzieś tam był jakiś boczny kanał, wskoczyłem tam. Wszyscy przelecieli i potem wracali, ale ja tam siedziałem. W każdym razie wyszedłem na ulicę Piusa XI po czternastu godzinach. To było trochę przykre, bo już oczy były [podrażnione] amoniakiem, dlatego ledwo widziałem. Jakoś się tam wykąpałem i z radiostacją się zgłosiłem na komendę. Wtedy [ją] zostawiłem, bo ona już nie działała, bo nie było baterii i tak dalej.
To już było pod koniec, parę dni przed zakończeniem z tym, że miałem szczęście, że przechodziłem przez [Aleje] Jerozolimskie kawałeczek dalej, a z drugiej strony szedł mój ojciec – idziesz na miasto i spotkasz ojca właśnie w takim wypadku? Z ojcem byłem parę dni i z powrotem do tego i wyszedłem do niewoli... z którym to oddziałem, nie wiem. W każdym razie pułkownik „Daniel” prowadził cały nasz oddział do niewoli koło Politechniki. Tam musiałem wrzucić mojego wisa i poszliśmy do niewoli.
Byłem parę lat, prawie dwa lata w łączności i dowódcą był właśnie Stawiński i doszedłem do tego, że byłem kapralem i miałem radiostację. Tych radiostacji nie było dużo przed Powstaniem, jedna stoi w Muzeum w drewnianej skrzynce, może to moja, nie wiem. W każdym razie była dosyć ciężka, bo te baterie były wtedy ciężkie. Jak zbierałem takie normalne baterie, w mieszkaniach czasem były i jeszcze działało, działało, a potem już nie warto było – nosiłem to. I naturalnie uczyłem się jak się rozwija kable, jak to wszystko [funkcjonuje], ale jak dali mi radiostację, to obsługiwałem.
Nie, radiostacja była od początku. Po tym wyjściu z Grażyny, to mieliśmy radiostację... oddział się przeniósł na Pilicką i tam było... dali nam radiostację i: „Masz. Idź tu, idź tam.”
Szmajsera i wisa, no... było bardzo słabo. Nie wiem, czy mieliśmy dwa, czy trzy karabiny w mojej drużynie, parę tych sidolówek i już nie pamiętam co więcej. W każdym razie nie było czym zdobywać Dworkowej, gdzie było czterysta żandarmów. I inne oddziały tam nie doszły tak, że jakbym poszedł, to bym stracił wszystkich ludzi. Straciłem paru tylko. Pamietam, mój przyjaciel dostał i został na środku ulicy. Chcieliśmy go ściągnąć, ale od Wedla strzelali do nas, bo budynek Wedla był wysunięty trochę i mieli dobry obstrzał. Jak już żeśmy go potem, w nocy zdaje się, wzięli... To tyle. Sześćdziesiąt trzy dni w paru słowach.
Tak.
Tam [był] szpital [sióstr] Elżbietanek, zdaje się. Poszedłem, wyciągnęli mnie coś, tylko gdzieś tutaj było, nie wiem, już nie wiem. Gdzieś jeszcze było, w każdym razie raz po raz widzę jeszcze kawałek czarnego tego od ekrazytówki. To były takie małe cząstki metalu, ale bolało. Tak jakby to był sam pocisk, to by mnie rozerwało wszystko, a ekrazytówki, te, co świecą... Rozrywa się i potem rani. Ale to nie było takie groźne, a wtedy wydawało się, że krew leci, nie można ruszać palcami, coś tego – stracę rękę. Poszedłem do szpitala Elżbietanek, przemyli, wszystko w porządku było, tylko...
Tak, to [był] zabieg po prostu. Wtedy tam nie było miejsca do... Poza tym później zbombardowali szpital tak, że dobrze, że nie zostałem. Ale to było...
To, że nie mogłem używać szmajsera, to była dla mnie tragedia. Dlatego musiałem go oddać. Jak go oddałem, to przykro było, ale zamieniłem na wisa.
Nie, nie.
Unikałem kul jak mogłem.
Niebezpiecznie było stale, bo człowiek szedł ulicą i te katiusze, czy „krowy”, jak myśmy to nazywali, te niemieckie te. Leciały, spadały, podmuch, to człowiek leżał, żeby nie dostać. To było ciężko. A potem były dnie, kiedy nic nie było. Bombardowali Śródmieście, paliło się, a myśmy nic nie mieli na Mokotowie. Potem znowu było i tak raz po raz. Potem stałem, gdzie to ja stałem, na Belgijskiej, czy gdzieś... Była fabryka Gąseckiego proszków od bólu głowy „z kogutkiem” tak zwanych i tam były zapasy cukru – całe worki i miodu sztucznego. Miód sztuczny wtedy robili i myśmy tym miodem sztucznym żyli. Ale mieliśmy.
Z jedzeniem, nie pamiętam jak to było, ale żeśmy bardzo głodni nie byli. Żeśmy zamieniali ten miód na coś innego i tam [jakoś było].
Dostęp [był] coraz mniejszy. Jakiś czas była woda, potem były pompy. Nie pamiętam jak to było, ale nie cierpieliśmy za bardzo z tego powodu. Nie wiem, nie pamiętam jak to było. Czasem tych złych rzeczy się nie pamięta.
Wszyscy byli, nie wiem jak to powiedzieć, ale nie było dezerterów, czy coś takiego. Nie było atmosfery, że giniemy, że tego... jakoś to było. Ale w moim wypadku, w kompanii łączności o tyle było to, że myśmy nie byli na samym froncie, nie strzelaliśmy, tylko trzeba było ciągnąć druty, trzeba było obsługiwać radiostacje. Zresztą u nas była radiostacja do łączności z Londynem też na Pilickiej, nie wiem, która to była. I tam raz po raz trzeba było siadać na taki radar i prąd wytwarzać, a to były takie zajęcia [w miarę bezpieczne].
Jakoś nie pamiętam. Nie przywiązuję do tego jakiejś [wagi], no może jeden raz, ale to już nie w moim oddziale. Gdzieś tam szedłem i z drugiej strony szedł człowiek, który mnie wydał Niemcom. Wiedziałem kto to był, kto mnie wydał, on powiedział żandarmom gdzie i co i... a miał obandażowaną głowę i tak dalej... „Widzisz, chcesz, to mnie zabij – powiedział do mnie – za to co zrobiłem”. Miałem tego wisa i... w każdym razie on miał opaskę PAL, czy coś takiego na tym. Też w żandarmerii PAL-u był już wtedy, poszedł, nie wiem co się z nim później stało. W każdym razie tak, to były takie niespodziewane rzeczy.
Nie. To, że tych paru zabiłem wtedy na Puławskiej koło Dworkowej, to wszystko – to był kontakt.
Nie, zdaje się paru Węgrów widziałem gdzieś tam na Puławskiej, ale to było z daleka.
Nie. Węgierski to strasznie trudny język.
Tak, ale nie było tej szklanki!
Bardzo przychylnie.
Nie, no czasem wychodzili – całe tłumy opuszczały miasto, patrzyliśmy na to. Myśmy zostawali, a oni wychodzili. Nie było takich konfliktów.
Nie, żyję sześćdziesiąt parę lat [po Powstaniu], to nie pamiętam. Tak jak mówię, złych rzeczy próbuję nie pamiętać.
Dopiero z niewoli, po Powstaniu, do niewoli do Lamsdorfu i z Lamsdorfu, dalej, do Bawarii – Moosburg i stamtąd wysłałem list, czy takie... oficjalnie można było coś tam pisać. I wysłałem do moich znajomych, właściwie do mojej dziewczyny wtedy i ona miała już kontakt z moimi rodzicami, którzy wtedy byli w Częstochowie. I to był ten kontakt, potem się zerwał, bo potem po niewoli byłem jakiś czas z armią amerykańską.
Jak mnie oswobodzili – byłem wtedy w obozie oficerskim w UNRA – i stamtąd uciekłem po prostu, bo nie pozwalali opuszczać obozu i na wieżyczkach strażniczych Niemców zabili nasi oficerowie, bo tam tylko oficerowie byli. I nie wolno było wychodzić dalej i myśmy – trzech, czy czterech nas uciekło, trochę strzelali nasi do nas za to, że uciekamy, ale dołączyliśmy do oddziału amerykańskiego, który nas oswobodził i z nimi byłem trzy miesiące, zdaje się. Wtedy mówiłem dość dobrze po niemiecku, tam służyłem jako... tłumacz. Rozmawiałem po niemiecku z jeńcami, bo myśmy jeszcze brali jeńców. [Rozmawiałem] po niemiecku, tłumaczyłem to na polski żołnierzom amerykańskim, którzy mówili po polsku, z Pensylwanii i stamtąd, dopiero potem szło na angielski tak, że się przysłuchiwali. Stamtąd zabrałem się któregoś dnia i pojechałem do drugiego korpusu, do [niezrozumiałe] pamiętam, tam mnie chcieli do kompanii transportowej. Żeśmy transportowali, to już było po wojnie, więc transportowaliśmy pociski artyleryjskie z jednego miejsca na drugie. Potem jakiś czas żeśmy przewozili tych z korpusu, którzy zdecydowali [się] wracać do Polski. Żeśmy przewozili ich gdzieś do Neapolu, zdaje się, w każdym razie z tamtej strony ładowali na statki i wieźli do Polski repatriantów. Tam też poszedłem do szkoły i zrobiłem maturę już we Włoszech w Alessano. Skończyłem szkołę jak nas przewieźli do Anglii, skończyłem maturę, potem poszedłem na jakieś studia i na London School of Economic się zapisałem [na] rok, zdaje się, czy coś takiego i potem wyjechałem do Ameryki i już tam siedzę od 1951 roku. Cały mój życiorys na jednej kartce.
W 1958 [roku].
No, nie bardzo, bo stale się oglądałem, czy ktoś za mną nie chodzi, ale... Tutaj już mieszkali rodzice, przyszedłem, jakoś dziwnie było. Potem się oswoiłem i dość często byłem w Polsce ze względu też na mój interes, bo zacząłem sprowadzać najpierw cukierki z Polski, potem przeszedłem na wódkę, piwo i tak dalej tak, że powinienem tutaj być i przyjeżdżałem, załatwiałem sprawy, bo tak trzeba było. Normalnie, to jak chce się coś kupić (w naszym biznesie), to producent przychodzi i oferuje, a w Polsce było odwrotnie – trzeba było przyjechać i prosić, żeby łaskawie sprzedali i tak dalej tak, że przyjeżdżałem dość często.
Nie, trzeba było dostać wizę w Chicago i przyjeżdżałem. Z tym, że jak nastał u was stan wojenny, to miałem wizę i miałem przyjechać na święta, zdaje się i oni wszystkie wizy odwołali, nie można było. Ale w styczniu już dostałem wizę, miałem znajomości. Ci ludzie z konsulatu przychodzili i kupowali wódkę, piwo i tak dalej u mnie, więc jakieś tam znajomości człowiek miał i dali wizę. I przyleciałem do Wiednia i z Wiednia pociągiem przyjechałem tutaj, do Warszawy podczas stanu wojennego – dopiero się zaczynał, więc... dziwnie było, ale przetrzymałem to. W „Europejskim” się zatrzymałem – tam nie wolno było wjeżdżać samochodem, ale też miałem znajomych, więc napisali mi taki cyrograf, że „pan Stawski mieszka tutaj, musi [wjeżdżać]” i przepuszczali Ci ludzie samochód. No i tak – przyjeżdżałem, wyjeżdżałem, załatwiałem interesy, rodzinne też i... tyle.
Był „Biuletyn” raz po raz żeśmy czytali, ale nie przypominam sobie, żeby dużo tego było na Mokotowie.
Tak, roznosili. Pamiętam, że „Biuletyny” były. Ale ile tego i jak często żeśmy to dostawali? Nie wiem.
Tak.
Były. Tak jak za mnie ta msza się odbyła. Tak, żeśmy chodzili. Z tym, że Niemcy nas obserwowali tak, czy tak. Jak były większe zbiorowiska, to tam właśnie strzelali, więc to było trochę niebezpieczne być w kościele wtedy, kiedy Niemcy sobie ostrzeliwują.
Były, były. Wtedy żeśmy ćwiczyli. Nie wiem po co żeśmy ćwiczyli marsze i tak dalej. Marsz przed trybuną i tak dalej, co było zupełnie niepotrzebne, ale żeśmy ćwiczyli – coś musieliśmy robić, bo cały czas siedzieć w okopie, czy w oknie bezczynnie, to też nie [dobrze], strzelać tak daleko z tego [miejsca] nie było do kogo. Z [Alej] Niepodległości Niemców nie było widać, raz po raz tylko. A potem jakieś bombardowanie, jakieś natarcie tu, czy tam i... to przebiegło.
Czy to było? Coś tam było, w każdym razie Markowski, który „Marsz Mokotowa” [napisał], to on miał z nami [spotkania], nie wiem, nie pamiętam jak to było. W każdym razie siedziałem z nim w niewoli w Murnau – Markowski, Jan Markowski, gdzieś mam jeszcze oryginał „Marszu Mokotowa”, on [go] napisał. Ale to już nie ma nic wspólnego z Powstaniem.
Nie, nie pamiętam dyskusji. Tym bardziej, że byłem zawsze odosobniony. Jak mnie przydzielili do jakiegoś oddziału, to nikogo nie znałem, tylko robiłem to, co mi kazali, telepałem się z radiostacją tam i z powrotem i to wszystko. Miałem łączność. Gdzie nie było drutów, to ja miałem coś do gadania.
Czasem mnie się kanały śnią, to wszystko.
Powstanie musiało wybuchnąć – w tym czasie lub trochę później, ale musiało. To już było... przygotowania były tak daleko posunięte, że trzeba było coś zrobić, bo inaczej tą młodzież i tak by nas wywieźli do Niemiec na roboty, czy gdzieś indziej. Już zaczęli zaciągać do kopania rowów i tak dalej tak, że każdy się tego bał więcej, niż Powstania. Z tym, że liczyliśmy na to, że Rosjanie nam zaraz pomogą – stali po drugiej stronie Wisły. Nie bardzo nam pomogli, więc to się tak stało. Ale wytrzymaliśmy sześćdziesiąt trzy dni, to było dużo. Na końcu były już takie trochę minorowe nastroje, ale wtedy żeśmy weszli do kanału – znowu nowe otoczenie, znowu [wyzwanie] tak, że... przeszło jakoś.
W moim wieku? Osiemdziesiąt dwa lata – już nie.
Tak, to było konieczne. To wtedy było konieczne. Może jak byłbym starszy, bym się zastanawiał nad tym, ale wtedy wszyscy byli gotowi do walki. Z czymkolwiek, kto co miał – z karabinem, czy tylko z jedną sidolówką, czy coś tam. To, że chciał, myśmy nikogo do tego nie zmuszali, żeby wstąpił do AK i z nami szedł na Powstanie. Każdy chciał.
Po pierwszym dniu, kiedy myśmy się musieli wycofać i leżeliśmy w Parku Dreszera i dostałem w rękę, to to trochę opadło. Ale zaraz potem wszystko znowu było tak, jak trzeba – żeśmy byli gotowi. Tak jak mówię – nikt nikogo nie wypędzał po to, żeby szedł i rzucał się na niemieckie czołgi z sidolówką. Widocznie tak musiało być.