Mirosław Charzyński „Hary”
Mirosław Charzyński, [urodzony] 23 października 1927 rok w Żurominie. [Pseudonim] „Hary”. [W czasie Powstania] byłem starszym kapralem, to znaczy do Powstania byłem na szkole oficerskiej, to nie była szkoła, to był kurs podchorążych rezerwy piechoty VI obwodu Armii Krajowej Praga.
- To było pana zgrupowania?
Zgrupowanie to było numer 1643, a pluton 1647.
- Jak wyglądało pana życie przed wojną?
Przed wojną byłem bardzo młodym człowiekiem, czyli byłem uczniem. Chodziłem do szkoły powszechnej.
- Jeszcze wcześniej w szkole powszechnej…
[Do] szkoły powszechnej chodziłem na wsi w miejscowości Kuczbork, osada Kuczbork do 1939 roku, w 1939 roku sprowadziliśmy się do Warszawy.
- Proszę powiedzieć o życiu przed wojną, jak ono wyglądało, to było duże miasteczko?
Kiedyś za czasów jeszcze carskich, to była osada, to stacjonowały w tej miejscowości wojska rosyjskie, to było małe niby miasteczko. Z czasem, kiedy nastąpiły bardzo ochłodzone stosunki między Polakami a Rosją, zabrano prawa, większe miasta miały prawa miejskie to zabrano, również i Kuczbork utracił swoją właściwą rangę.
- Jacy mieszkańcy tam żyli?
Miejscowość jest w zasadzie rolnicza, większość to byli Polacy, ale również zamieszkała przez narodowość żydowską, niedużo co prawda ale zamieszkiwali.
- Jak te stosunki się układały przed wojną pomiędzy Polakami a Żydami?
To była normalnie współpraca dobra, nie widziałem żadnych różnic, żadnych problemów, o tyle ile, że młodzież to zawsze patrzyła z rezerwą na to, ale młodzież była ustawiana przez starszych naturalnie. Tak jak ja i młodzież inna przechodziliśmy koło bóżnicy- to jest synagoga – to przechodziliśmy dość ciekawie, co to jest, co się tam kryje, podsłuchiwaliśmy modłów, a Żydzi zajmowali się raczej handlem, sklepy mieli w większości spożywcze i normalnie zamiast krów mieli kozy, które były za obrębem miasteczka czy osady hodowane. Myśmy tam podkradali się, żeby robić psikusy Żydom, ale to były kawały delikatne, nie złośliwe.
Pamiętam, że doiliśmy kozy dla spróbowania koziego mleka, bo my raczej nie mieliśmy koziego mleka, tylko krowie. Moja rodzina nie miała gospodarstwa, ojciec prowadził własny zakład handlowo – rzemieślniczy, tak że u nas trzeba było wszystko kupić, artykuły, które się spożywało, to trzeba było niestety u naszego kupca, albo od Żyda kupić.
- Jaka atmosfera panowała w pana domu?
W moim domu to raczej panowała atmosfera narodowa, wszyscy byliśmy gorliwymi Polakami, tak że z każdej strony i ze strony matki i ze strony ojca. Ojciec był ochotnikiem w 1918 roku i był dwa lata w niewoli radzieckiej, ale wrócił. Natomiast starszy brat, który był też w Związku Radzieckim. Już nie wrócił niestety. Rodzina ze strony matki, moi wujkowie, to byli w wojsku i byli raczej zagorzałymi Polakami, tak jak [ludzie] na wsi, którzy się czują dobrymi Polakami tacy i oni byli.
Nie, jestem jedynakiem.
Ojciec miał kilku braci i dwie siostry i ci bracia właśnie służyli w wojsku, nie pamiętam czy na ochotnika, dość na tym, że wiem dokładnie, że mój ojciec był na ochotnika w 1918, ponieważ ojciec się urodził w 1901 roku, to w 1918 roku musiał, mógł być tylko ochotnikiem i był w armii generała Żeligowskiego na północy.
- Był pan przed wojną w Warszawie u rodziny czy na wycieczce?
Nie, w Warszawie nie byłem. Miejscowość najbliższa, miasto to była Mława, gdzie miałem część rodziny. Tam przebywałem, tam chodziłem do kina, poznawałem świat większy niż wieś, bo samo urodzenie, to było miasto Żuromin. To nawet po wojnie było miasto powiatowe jakiś czas naturalnie, bo teraz to już jest miasteczko nie powiatowe, o ile pamiętam, mam słaby kontakt z tą miejscowością.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny to dobrze pamiętam, ponieważ już mieszkałem w Warszawie. Lato było strasznie gorące. Mieszkałem na Saskiej Kępie. Chodziliśmy na plażę, która się nazywała prywatna plaża Kozłowskiego i chodziliśmy do parku Skaryszewskiego na baseny, które były basenami na jeziorku, drewniane pływające baseny i tam w upały wrześniowe, sierpniowe, chodziliśmy się schładzać, a opalać na plażę Kozłowskiego. To była duża plaża, bardzo czynna, bardzo dużo ludzi chodziło i z Saskiej Kępy i naturalnie przyjeżdżało ludzi bardzo dużo z terenów Warszawy.
- Państwo przenieśli się całą rodziną?
Tak, całą rodziną przenieśliśmy się, ponieważ nie bardzo układały się sprawy handlowe ze względu na to, że rodzice prowadzili zakład na skalę raczej miejską, nie na wiejską, urząd skarbowy jak zobaczył, że to lepiej wygląda… Tak jak w tej chwili urząd skarbowy stara się wyciągnąć wszystko tak i w tamtym okresie również urząd skarbowy starał się jak najwięcej wydostać. Tak że ojciec niestety w 1939 roku musiał zamknąć swoją działalność handlowo-rzemieślniczą i wtedy musieliśmy się przenieść do Warszawy. Próbował ojciec przenieść się do Gdyni, ale akurat będąc w Gdyni nie znalazł pracy, a znalazł pracę w Warszawie. Ponieważ był z zawodu dyplomowanym mistrzem rzeźniczym, tak że w tym zakresie pracę mógł znaleźć więcej Warszawie niż w Gdyni.
- Jak pamięta pan 1 września?
1 września pamiętam, dni przedostatnie sierpniowe i pierwsze września, to były dni upalne. Pamiętam, że naloty, samoloty, pamiętam były takie przez radio głoszone hasła: „Tu zero, zero, koma trzy, koma pięć” i tak dalej, to wiadomo było, że będzie nalot. Wtedy trzeba było szybko się skrywać. Dobrze pamiętam, ponieważ mój przyjaciel, z którym razem mieszkałem, z rodziną uciekł z Warszawy. Wtedy był pęd do ucieczki, bardzo dużo ludzi uciekało z Warszawy, kto miał możliwości kontaktu gdzieś ze wsią za Warszawą, to wyjeżdżał. Moi rodzice nie mieli takich bliskich możliwości, bo nasza rodzina była raczej poza Mławą, to już bardzo daleko od Warszawy, sto dwadzieścia kilometrów, natomiast ci co byli bliżej od Warszawy, raczej na teren wschodni, a nie zachodni, to uciekali.
Kolega był harcerzem, Andrzej Nikłaszewski, on z rodzicami uciekł i zostawił rower. Natomiast zaraz w pierwszych dniach września przyszło zawiadomienie z komendy harcerskiej, żeby się zgłosił do współpracy w obronie przeciwlotniczej. Ja to zawiadomienie dostałem i z matką uzgodniłem, że pójdę zamiast niego do punktu zbornego, gdzie harcerze powinni się stawić. To była cywilna obrona przeciwlotnicza, organizowana przez organizację prawdopodobnie miejską, a harcerze zgłosili swój akces. W związku z powyższym ja zamiast harcerza, nie byłem harcerzem, zgłosiłem się do udziału w obronie przeciwlotniczej. Zameldowałem się z rowerem, bo tam podane było zawiadomienie, że o ile ktoś ma rower, to żeby z rowerem się zgłosić. Z rowerem kolegi zgłosiłem się mając zezwolenie matki i zostałem zarejestrowany i przyjęty do współpracy w obronie przeciwlotniczej.
Zdania jakie mieliśmy to kopanie rowów zygzakowatych, przeciwlotniczych, nakrywanie je deskami i ziemią i pilnowanie rowów i ściąganie ludzi w czasie nalotów, tych którzy nie mogli być we własnych domach, czy gdzieś, to trzeba było szybko kierować do schronów. A ja osobiście mając rower, to byłem łącznikiem, który zbierał meldunki z różnych części ulic Saskiej Kępy, ponieważ punkt, do którego się zgłosiłem był na Jakubowskiej, to jest od Ronda Waszyngtona w stronę mostu uliczka wąziutka, tam stało wtedy z pięć domów i w jednym z pięciu małych domków jednorodzinnych, willowych, mieścił się punkt obrony przeciwlotniczej. Naturalnie po zarejestrowaniu się dostałem biało-czerwoną opaskę z owalną obwódką metalową, na której był napis OPL Obrona Przeciwlotnicza. To był mój dokument, moje uzbrojenie, rower plus opaska.
- Jak się zachowywali warszawiacy? Słuchali się młodych chłopaków takich jak pan?
Tak, jak ktoś działał w imieniu organizacji harcerskiej czy innej, to naturalnie wszyscy się poddawali i słuchali się rozkazów, co było potrzeba, tak wypadło przynajmniej.
- Jakie nastroje panowały wtedy?
Nastroje to były bardzo dobre, można powiedzieć, bo nie bali się, nikt się nie bał nalotów. Każdy uważał, że to wszystko przeminie, że my zwyciężymy, że wojna potrwa niedługo, że wojna potrwa parę dni. Byliśmy tak ustawieni psychiczne, zresztą wszyscy byli tak ustawieni, że co to jest? My Niemcom nie damy rady? Przecież oni armaty z masła mają. Okazało się później co innego.
- Pamięta pan wkroczenia Armii Czerwonej 17 września?
17 września, pamiętam to co się działo u nas, bo mieliśmy od razu informacje, że Związek Radziecki nie współpracuje z nami, tylko współpracuje z Hitlerem i napadł na nas, że to jest napaść, to nie jest przyjacielska pomoc, tylko napaść Związku Radzieckiego na Polskę, że to nastąpi któryś z następnych rozbiorów Polski, rzeczywiście okazało się, że to był rozbiór Polski.
[...]Pamiętam wkroczenie, już wtedy podziękowano mi za moje usługi, nasza organizacja obrony przeciwlotniczej skończyła się na parę dni przed zakończeniem wojny. Byłem w domu, chowaliśmy się po schronach. W moi domu był schron wybudowany, specjalny schron przeciwlotniczy, bo to była willa robiona prawdopodobnie, już przygotowana na wojnę. Pod spodem był schron, który był uszczelniony przeciwgazowo. Tam mieliśmy już pomieszczenia, łóżeczka, gdzie mogliśmy spać i tam krzątaliśmy się.
- Moment wkroczenia wojsk niemieckich.
Na Saskiej Kępie, gdzie byłem, to wkraczanie było takie – parunastu Niemców wchodziło, samochody wjeżdżały, na motocyklach wjeżdżali, pokręcili się, pozajmowali stanowiska różne, tak, że już Polacy nie stawiali oporu, w momencie poddania się, Polacy już na Saskiej Kępie nie stawiali oporu. Dopóki trwała walka, dopóki nie ogłoszone było o poddaniu się, to jeszcze walczyli naturalnie na graniach Saskiej Kępy. Wtedy Saska Kępa nie była tak rozbudowana jak obecnie, to było bliziutko do centrum z Saskiej Kępy, niedaleko mnie trzy, cztery kilometry.
Nie, on wrócił owszem, wrócił, ale później wyjechał, coś się z nim stało, on wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, tam mieszkał, żył. W końcu w Stanach Zjednoczonych zmarł niestety.
- Jak wyglądało życie podczas okupacji, na ile się zmieniło?
Ludzie musieli z czegoś żyć, każdy chwytał się możliwego zajęcia, żeby parę groszy zarobić i przeżyć. Różnie to było. Tak jak przed wojną były dorożki, nie było rykszy, to pojawiło się bardzo dużo rykszy i dla przewożenia pasażerów i dla przewożenia towarów. Ludzie chwytali się każdego [zajęcia]. Przeważnie każdy sprzedawał to co miał, chodził na bazar i sprzedawał swoje rzeczy, które mógł sprzedać, mógł spieniężyć, żeby żyć. Ludzie jeździli poza tym na wieś często po zakupy, tak że spieniężali swoje dobra, które mieli na wsi i kupowali jedzenie, przeważnie mięso, wędliny, które były robione prywatnie, już nie w sklepach, sprowadzali do Warszawy i handlowano czym się dało, przeważnie praca to polegała głównie na tym, żeby pojechać, zakupić, sprzedać. Praca normalna, to już było gorzej z tym, bo wszystkie urzędy, wszystkie fabryki, jakie pracowały przed wojną, które nie zostały zniszczone, to musiały pracować, to pracowały.
Niemcy organizowali to nasze życie w ten sposób, że dawali przydziały, jak zakład jakiś chciał istnieć, to musiał uzyskać przydział na materiały, żeby mógł produkować, a to niestety nie było takie proste, żeby te materiały można było uzyskać, bo musiała być jakaś fabryczka, która produkuje ten materiał, warsztat, który zakupi to, musiał dostać przydział od Niemców, a Niemcy kładli rękę prawie na całym życiu gospodarczym.
- Pana rodzina z czego się utrzymywała?
Uruchomiliśmy sklep warzywniczy, nie wędliniarski tak jak zawód ojca, tylko warzywniczy, spożywczo-warzywniczy, był i nabiał i artykuły spożywcze i warzywa. Całą okupację głównie z tego się utrzymywaliśmy.
Był na Francuskiej 34, na Saskiej Kępie, tam gdzie mieszkaliśmy, bo mieszkaliśmy przed samą wojną i pierwsze początki na ulicy Poselskiej 38, a później przenieśliśmy się na Francuską 34, trochę na Grochowie mieszkaliśmy dopóki nie dostaliśmy mieszkania na Francuskiej.
- Pan kontynuował naukę w czasie okupacji?
Tak. Kończyłem szkołę powszechną, chodziłem do szkoły na Saskiej Kępie do szkoły powszechnej prywatnej na ulicy Szczuczyńskiej, a następnie chodziłem do pierwszej szkoły podstawowej, powszechna w tym okresie się nazywała, na ulicę Weterynaryjną, szkoła numer 95, już tyle lat, że człowiek nie pamięta dokładnie numerów szkół. Wiem, że kierownikiem szkoły był pan Szydłowski.
- Jak wyglądała nauka? Próbowano przemycać patriotyczne treści?
Szkoła podstawowa nie, w szkole podstawowej to jeszcze za młodzi byliśmy wtedy, żeby można było coś patriotycznego przemycać. Natomiast harcerze tak, harcerze zajmowali się swoja organizacją, wtedy utworzyli nie Związek Harcerstwa, tylko utworzyli nową organizację harcerską, która działała.
- Pan należał do Harcerstwa?
Nie należałem do Harcerstwa nigdy, natomiast miałem tylko kontakt w 1939 roku, że zgłosiłem się za kolegę harcerza do współpracy w obronie przeciwlotniczej, to był mój początek działalności obronnej wojennej w czasie okupacji. Później, kiedy już byłem trochę doroślejszy, to wstąpiłem do Armii Krajowej.
- Jak to wyglądało? Kto pana wciągnął?
Mój ojciec zatrudniał młodego człowieka w wieku gdzieś około dwudziestu pięciu lat do transportu towarów do sklepu. To był młody człowiek, bardzo energiczny. Przyjaźniłem się z nim, ponieważ nieduża różnica wieku była, paru lat. On był młodym człowiekiem, który działał. Po prostu energiczny był i on mnie namówił, żebym wstąpił do Armii Krajowej, chociaż miałem już propozycję do innej organizacji – PPS organizował milicję robotniczą, która miała za zadanie, jak się skończy wojna, objęcie ochroną obywateli, żeby nie było żadnego rozboju, żeby nie było awantury, jakie mogły się w czasie chaosu wytworzyć.
- Skąd ten kontakt z milicją PPS?
To był znajomy tramwajarz, który był przyjacielem mojej matki koleżanki, często mieliśmy kontakt, często spotykaliśmy się i on uważał, że ja jako młody chłopiec dorastający do tego celu mógłbym się nadawać, ale już niestety byłem w Armii Krajowej, czyli byłem w Organizacji Wojskowej Grunwald, bo to tak się nazywało. To już było po zjednoczeniu się organizacji wojskowych w Armię Krajową, ale nasza Organizacja Wojskowa Grunwald, do której należałem, dopiero weszła całkowicie w skład gdzieś w marcu 1943 roku, nie w 1942, dopiero 1943 w marcu lub w czerwcu, bo ja wstępując w marcu 1943 roku do organizacji, to jeszcze wstępowałem do Organizacji Wojskowej Grunwald, a nie do Armii Krajowej, chociaż oficjalnie to już powinno nazywać się Armią Krajową, ale my wszyscy którzy byliśmy w tych plutonach uważaliśmy, że jesteśmy w Organizacji Wojskowej Grunwald.
- Jak wyglądało pana zaprzysiężenie?
Była piękna słoneczna i bardzo zimna niedziela. Dostałem adres na terenie Pragi i tam się miałem zgłosić między godziną dziesiątą a dziesiątą trzydzieści i tak się stało. Zgłosiłem się na dziesiątą trzydzieści, przed dziesiątą trzydzieści na pierwsze piętro, skromna kuchenka, wejście od razu do kuchenki, z której to kuchenki wejście było do pokoju. Kuchenka była czyściutka, według starego stylu jeszcze, kuchnia fajerkowa ale czyściusieńko było. Kilka osób było i tam zostałem zaprzysiężony. Naturalnie, żeby być zaprzysiężonym, to przedtem byłem pół roku inwigilowany przez wywiad „akowski”. Sprawowała tą funkcję nade mną osoba, z którą później się zaprzyjaźniłem i to był pan Giedych Kazimierz, przedwojenny sierżant, który pracował w wywiadzie, ja z nim osobiście wojskowego kontaktu nie miałem, o tyle że miałem ten kontakt, że on mnie protegował. On mnie pół roku obserwował jaki ja jestem, czy się nadaję.
- Pan wiedział o tym, że jest obserwowany?
Nie, o tym nie wiedziałem, ale wiedziałem o tym, że mam być, jak ze mną rozmowy prowadzono, to, że ja w przyszłości mogę być żołnierzem Armii Krajowej. Potem powiedziano mi proszę się zgłosić na przysięgę, zgłosiłem się i od tej pory stałem się żołnierzem Armii Krajowej.
- Wtedy był dużo osób takich jak pan na zaprzysiężeniu?
To było około dziesięciu osób.
- Wtedy przyjął pan pseudonim?
Wtedy musiałem podać pseudonim. Przyjęcie polegało na tym, że zostałem zarejestrowany nie pod nazwiskiem i imieniem, tylko pod pseudonimem i datą urodzenia, tak że zapisano datę urodzenia. Konsternacja była jak powiedziałem datę urodzenia, że jestem trochę przymłody, ale wezwano dowódcę czyli majora wtedy kapitana Małowickiego, który wszedł, popatrzył na mnie, powiedział: „Tak, może być.” Wygląd miałem już dorosłego człowieka.
- Na czym polegały pana zadania w konspiracji?
Głównie to polegało na szkoleniu, cały okres to było szkolenie, poza drobnymi działaniami, do których mogłem być przydatny. W pierwszym okresie to przechodziłem szkolenie podstawowe w moim plutonie 1647, to podstawowe szkolenie przechodzili wszyscy, także i ci co byli już w wojsku przed 1939 rokiem, i ci którzy byli dopiero przyuczani do wojska, ja to przeszkolenie musiałem przejść.
Po przejściu tego przeszkolenia, zostałem skierowany na szkołę podchorążych, a ponieważ chodziłem wtedy do szkoły Konarskiego, ze szkoły Konarskiego mogłem przejść do szkoły Wawelberga czyli na wyższą uczelnię. Uważano, że będąc w tej szkole mogę pójść również do szkoły, właściwie nie do szkoły, tylko na kurs podchorążych rezerwy piechoty, to trwało rok czasu to szkolenie. Jedno podstawowe trwało pół roku, natomiast [podchorążych] trwało już rok czasu.
- Jak odbywały się zajęcia na kursie podchorążych?
To się odbywało głównie w szkole podstawowej ulica Saska 110, na pierwszym piętrze. To było w niedzielę, w niedzielne dni i można było jeszcze, ale to wtedy mówiono nam gdzie mamy się udać, jaka tematyka będzie, gdzie mamy się udać. My nie chodziliśmy z żadnymi przyrządami do pisania, do czytania, do czytania tak, trzeba mieć oczy i palce do pisania jak ktoś chciał, ale pisać można było tylko, kiedy ktoś miał pamięć taką, że nie pamiętał, a miał pamięć wzrokową, to dostał kartkę, mógł sobie zanotować, ale potem przy wyjściu, musiał tą karteczkę i notatki, które robił oddać. Wszystko polegało na pamięci, tak że trzeba było słuchać pilnie, żeby móc zapamiętać wszystko.
- Mieliśmy państwo ćwiczenia w terenie?
Tak, naturalnie. Ćwiczenia to mieliśmy w Lasach Kabackich, w lasach północnych tutaj za Legionowem, te tereny i w lasach otwockich. W lasach otwockich to był rejon przed Otwockiem, jak Babia Góra, gdzieś w tym rejonie, tam jest taka miejscowość. W tym rejonie również były próby amunicji, naszych granatów, które myśmy wytwarzali, znaczy nie moja organizacja, ale tam w tym rejonie były robione próby broni, strzelania ostrego. Jak były zgrupowania oddziałów, ćwiczenia wojskowe w terenie, to były głównie z soboty na niedzielę, to były nocno-dzienne. Wieczorem popołudniu, w sobotę rozjeżdżaliśmy się na miejsca, siadało się w różnych miejscach, jedni przystanek wcześniej, drudzy przystanek, potem zbiórka była w poszczególnych punktach, zbieraliśmy się i wtedy następowały ćwiczenia, normalne ćwiczenia wojskowe w grupach.
- Takie obozowisko liczyło dość dużo osób?
Takie zgrupowanie liczyło kilkadziesiąt osób.
- Gdzie państwo nocowaliście?
Nie, to się nie nocowało, to już cała noc była z głowy, już jak się szło, to już się szło na akcję ćwiczebną, nie było mowy o tym, żeby ktoś nocował. To się szło na cały dzień, można było odpoczywać, kucnąć sobie, przysiąść, ale nie na tyle, żeby spać, to już były noce bezsenne można powiedzieć.
- Była jakaś bardzo niebezpieczna sytuacja?
Niebezpieczna dla mnie to może nie, ale miałem taką po ćwiczeniach. Pracowałem, byłem uczniem, w fabryce samochodów osobowych „Opel”, która przed wojną się nazywała centralne warsztaty samochodów miejskich, a za okupacji to były warsztaty „Opla”, Opel przejął dla SS Kraftfahrpark 554, to jeszcze pamiętam, podlegało to pod SS. Samochody przychodziły z frontu wschodniego i myśmy na Włościańskiej w tej fabryczce remontowali samochody. Tam musiała być straż pożarna i żeby mieć dokument bardziej lepszy niż miałem, to zgłosiłem się za zgodą swoich władz do straży przeciwpożarowej. Miałem i noce dyżury, za to dostałem dzień wolny i miałem papierek, że mogę poruszać się o zakazanych godzinach, to w pewnym sensie ułatwiało, ale ja z tego akurat nie miałem możliwości skorzystania, bo nie było potrzeby, akurat nie byłem na nocnej akcji, żebym musiał skorzystać z tych dokumentów.
- A niebezpieczna sytuacja?
Niebezpieczna sytuacja to było to, że byłem bardzo zmęczony, bo miałem nocny dyżur w fabryce i po nocnym dyżurze pojechałem znów na nocne ćwiczenia. Jak wróciłem do domu w niedzielę przedpołudniem, to byłem zmęczony, a nie chciałem, żeby rodzice wiedzieli, zorientowali się, że coś ze mną jest nie tak w porządku, więc zamiast iść do łóżka, to poszedłem na plażę pospać sobie, ale było za ciepło, żeby leżeć na plaży, to poszedłem do wody. Wypłynąłem sobie na Wisłę zbyt daleko, byłem zmęczony, miałem trudności z powrotem, ponieważ dobrze nie pływałem, pływałem owszem, ale nie tak dobrze, żeby sobie dać radę na dłuższej trasie pływania. Ponieważ wypłynąłem za daleko, a nurt był dość szybki, miałem kłopoty z powrotem i zacząłem tonąć. Wiedziałem o tym, że trzeba spokojnym być, tylko pokazać rękę gdzie się jest, w którym miejscu i tak zrobiłem. Zauważono, że się topię, że wypływam, raz rękę pokazałem, drugi raz, wyciągnięto mnie, tylko tyle z tych przypadków poćwiczeniowych.
- Rodzice nie wiedzieli, że jest pan w konspiracji?
Nie, do ostatniej chwili nie wiedziałem, dopiero przed samym wybuchem Powstania zorientowali się, że coś ze mną nie jest tak, bo fabryka w której pracowałem została wywieziona do Niemiec, tak że miesiąc ten był wolny, nie pracowałem, ale za to miałem dyżury „akowskie”.
- To był ostatni miesiąc przed Powstaniem?
Ostatni miesiąc przed Powstaniem, miesiąc byłem zajęty, bo byłem przed samym Powstaniem oddelegowany do innego zgrupowania, do zgrupowania 16 70, moje zgrupowanie miało numer 16 43. zostałem oddelegowany do zgrupowania 16 70 i tam pełniłem codziennie dyżury.
To była tak zwana skrzynka kontaktowa, gdzie trzeba było przyjmować różne meldunki lub to co ludzie przynieśli, powiedzieli, lub potrzeba kogoś przechować, ktoś przyszedł na jakiś czas. Z przypadków takich trudnych dla mnie osobiście to było to, że na dwa dni przed samym Powstaniem pełniąc dyżur… Punkt, w który przebywałem to był róg Kawęczyńskiej i Ząbkowskiej, trójkątny budynek, na pierwszym piętrze lub drugim, nie pamiętam dokładnie. Miałem możliwość patrzenia na ulicę, nie Kawęczyńską, Kawęczyńska jest z prawej, to z lewej strony była ulica, nie Ząbkowska tylko… Na drugą stronę ulicy miałem możliwość. Tą stroną Niemcy przetransportowali się w stronę Targowej. Jeden z samochodów wojskowych z karabinem maszynowym na wierzchu, naturalnie mały dżip, nie pamiętam jak się nazywały w tamtym okresie małe dżipy, przejeżdżając zauważył chłopaka, który na ulicy był rozebrany, w koszuli tylko i coś miał pod koszulą, coś chował pod koszulą. Zatrzymali się i go sprawdzili.
Po drugiej stronie właśnie był dom, gdzie mieszkali chorzy umysłowo, jeden to był właśnie pacjent chory umysłowo, który miał w zanadrzu tłuczek, nie tłuczek, tylko wałek do ciasta. Było dość na tym, że Niemiec zaczął na niego krzyczeć, była awantura i złapał tego chłopaka, przyprowadził za dom, gdzie były rowy przeciwlotnicze i tam go zastrzelił. To był dla mnie bardzo przykry widok, ponieważ ja nie miałem ani broni, a nawet gdybym miał broń, to też bym jej nie mógł użyć, bo to wtedy nie byłoby możliwe użycie. Musiałem na to patrzeć przez dziurkę na balkonie, przez szparkę uchylonych drzwi patrzyłem na to co się dzieje. To było straszliwe, ale niestety człowiek musiał to przeżyć.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania, godzina „W”?
W dniu godziny „W” pełniłem dyżur i dostałem informację, że jest Powstanie. Osobiście byłem przygotowany do Powstania już dwa tygodnie wcześniej, nie wiem dlaczego, jak to było, bo to mało się później mówiło na ten temat, ale ja wiedziałem o Powstaniu dwa tygodnie wcześniej. Już miało być Powstanie dwa tygodnie wcześniej, niż się odbyło. Pełniąc dyżur dostałem polecenie zawiadomienia swoich kolegów ze swojej jednostki, że dziś wieczorem o siedemnastej jest Powstanie. Z Kawęczyńskiej musiałem zjawić się na Saskiej Kępie w swoim domu, swoich znajomych przyjaciół w domach, gdzie miałem kontakt, zawiadomić o Powstaniu, ale gdzie poszedłem, to prawie nikogo nie było.
Miałem trudne zadania, bo gdzie pójdę, to nikogo nie ma. We dwóch miejscach było, ale w trzech nie było. Byłem bardzo rozgoryczony tym, że nie mogłem zawiadomić wszystkich, w sumie to rzeczywiście nie wszyscy na Powstanie się zjawili, przynajmniej z moich co ja znam, to większość się nie zjawiła, a na terenie Pragi przecież na osiem tysięcy stu czy [osiem tysięcy] dwustu członków praskiego obwodu żołnierzy, zjawiło się około sześć tysięcy ludzi. Jak u mnie nie przyszło, procentowo mogę tak powiedzieć, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt procent, więcej niż pięćdziesiąt procent, to już jest bardzo duży procent, to znaczy że gdzie indziej komplet musiał się stawić, jak sześć tysięcy zjawiło się na Powstanie.
Po zawiadomieniu swoich kolegów, musiałem zameldować się w swoim punkcie, w którym miałem dyżur i stamtąd na godzinę piętnastą zameldować się na Brzeską 11. Miałem przejść kawał drogi przez Ząbkowską do Brzeskiej i do swojego punktu. Kiedy już szedłem, to była godzina za piętnaście piąta, puściutko na ulicach było, szedłem sam, szedłem dość szybko, bo to trzeba było się spieszyć, żeby na siedemnastą zdążyć. Słychać było strzały już od strony Targowej, od strony Żoliborza słychać było strzały, puknięcia były pojedyncze i czasami serie były też, ale już wiadomo, że coś się dzieje i pusto na ulicach, ludzie wiedzieli o tym, że już jest Powstanie. Szedłem w stronę Targowej, natomiast od Targowej jechał dżip z karabinem maszynowym na wierzchu.
Naturalnie jak szedłem, i on jechał, to normalnie szedłem, przejechali koło mnie, dojechali do bramy zakładów monopolu spirytusowego, stanęli do bramy silnikiem, karabin maszynowy skierowali na moją stronę, to jest bardzo źle, ale już byłem od nich kilkadziesiąt metrów w stronę Targowej. Przyspieszyłem kroku, żeby w jakąś bramę się schować, ale bramy pozamykane. Usłyszałem serię strzałów do siebie, pierwsze strzały, które w tym rejonie padły, to padły akurat do mnie. Karabin maszynowy był ustawiony dość wysoko, tak że słyszałem tylko brzęk szyb nad głową, jak szyby się rozsypują nade mnę. Zrobiłem trzy rzuty i na tym skończyłem, bo już się dalej bałem. Byłem cały, nic mnie nie uszkodzili, nawet draśnięcia jednego nie miałem. Naturalnie bramę dozorca mi otworzył, dostałem się i poprosiłem o przeprowadzenie mnie przez inne bramy, bo muszę być na Ząbkowskiej w rejonie szpitala, ale po drugiej stronie, w rejonie bazaru, muszę tam być, ulica Brzeska 11, to było trzy, cztery bramy siedemnaście, piętnaście, trzynaście, jedenaście tak, cztery bramy były w stronę Kijowskiej. Dobrze zostałem skierowany, wyszedłem na stronę bazaru, już miałem możność zjawienia się punktualnie w swoim miejscu przeznaczenia.
Moje miejsce przeznaczenia była Brzeska 11, wejście w podwórku, brama na prawo i na pierwszym piętrze mieszkanie. Tam się zameldowałem o czasie można powiedzieć. Tam to była moja, tak zwana podstawa wyjściowa, to była Brzeska 11 w mieszkaniu.
- Jaką mieliście mieć państwo pierwszą akcję?
Myśmy mieli zadanie opanowanie Dworca Wschodniego i to był wielki problem, ponieważ Dworzec Wschodni był mocno obstawiony przez wojska niemieckie, zwłaszcza przez pociąg pancerny, tak że tutaj była trudność nie do pokonania. My pierwszego ataku, to raczej nie dokonaliśmy z naszej strony, tylko niektóre oddziały. Byłem bliżej strony Kijowskiej, natomiast inne oddziały były bliżej ulicy, trudno mi powiedzieć jak ta ulica się nazywała, dość na tym, przed Dworcem Wschodnim były składy węglowe, duże koryta, duże pojemniki węglowe i tam niektóre oddziały nasze chciały zdobyć, mieć oparcie pod tymi bunkrami węglowymi, ale niestety silny ogień karabinów maszynowych z pociągu ich uziemił, tak że nie mogli się przez dwa czy trzy dni poruszać stamtąd.
Mój odział, mój pluton, był zdekompletowany można powiedzieć, a pluton mój składał się z oddziału bojowego, znaczy tych ludzi, którzy byli prawdziwymi żołnierzami bojowymi plus druga część to byli żołnierze oddziału dywersji bojowej, którzy do tego bojowego oddziału zostali przypisani na skutek reorganizacji, która nastąpiła w maju 1944 roku. Mój pluton 1647 […] i połowa tego plutonu weszła w skład plutonu 1647, a połowa poszła do innych plutonów tak, że mój pluton nie miał zadania [dywersyjnego], tylko miał zadanie pilnowania tego co tu się dzieje. [Mój pluton bojowy miał również numer 1647, do którego dołączyła po rozwiązaniu część byłego plutonu DBO].
Dostałem polecenie, pierwsza rzecz, to było pilnowanie przejść, posterunki wartownicze. Rozkazy przenoszone były z dowództwa obwodu do poszczególnych punktów. Trzy łączniczki, trzeba było je przeprowadzić na ulicę Kawęczyńską i mnie polecono łączniczki przeprowadzić. Z broni to miałem butelki zapalające i „sidolówki”, pistoletu nie dostałem ani karabinu, tylko miałem własny pistolecik, malutki pistolet, który był prywatna z małą ilością amunicji. Nawet wstyd mówić jaki kaliber, to trudno byłoby zastrzelić kogoś, ale strzelał, najważniejsze, że strzelał, można było strzelać do butelek i rozbijać je, ale i człowieka można było też ranić.
Będąc tak uzbrojony poszedłem z dziewczynami przeprowadzić je na ulicę Kawęczyńską, przeprowadziłem. Tam już dostałem się do oddziału, który stacjonował w sklepie spożywczym. Wejście do tego sklepu było zamknięte z ulicy, natomiast wejście było od bramy wejściowej. Weszliśmy tam w bramę wejściową i skończyła się moja działalność. Łączniczki zostawiłem, musiałem wtedy wracać sam do siebie. Żeby dojść do siebie, to wstąpiłem na Kawęczyńską, tam gdzie miałem przydział na przespanie się, na wypoczynek. Tam przespałem się, wypocząłem i później wróciłem do swojego oddziału, ale to było tak – strzelaniny różnie się odbywały raz tu, raz tu, raz tam, jakieś tam oddziały z Niemcami współpracowały, znaczy działania zaczepne tam następowały. Jak wróciłem do swojego oddziału, później przenocowałem najpierw na Kawęczyńskiej, a wróciłem na Brzeską 11. To już bramy były zamknięte, musiałem wchodzić na parter po skrzynkach podstawionych, żeby przez okno wejść do tego punktu, gdzie ja tam byłem, gdzie stacjonował mój oddział. Ten punkt był ostrzeliwany z kolei z pociągu pancernego, a nasi którzy tam byli pod bunkrami, też próbowali się bronić od Niemców, którzy usiłowali swoje czujki wystawiać, żeby zobaczyć co tam się dzieje, żeby nasi ich nie ostrzeliwali, ale to było strzelanie sobie a muzom, bo nikt nikomu krzywdy nie mógł zrobić.
- Próbowaliście państwo jeszcze raz uderzyć na Dworzec Wschodni?
Nie, nie wiem co było później, ponieważ zostałem ranny. Na szczęście nie byłem na pierwszym piętrze, bo kolega, który był na pierwszym piętrze, został ranny w dłoń, palec miał urwany, natomiast jak się wychylałem – byłem na parterze – dostałem postrzał, bo trzeba było swoich kolegów czasami ostrzelać, coś strzelić. Dostałem karabin do strzelania. Wychyliłem się z parteru z okna i strzelałem w lewą stronę, a przed nami był tutaj dworzec, a tu był ostrzał z lewej strony. Jak się wychyliłem za bardzo, dostałem w prawą pierś. To mnie załatwiło, tak że spadłem na tą akurat skrzynkę, po której właziłem, a tam już były szkła wybite. Na szkła spadłem, obojczyk, to wszystko było połamane, noga przestrzelona. Jeszcze jak leciałem, to dostałem w stopę, przez but pocisk przeszedł, na szczęście dobrze, że był mocny kamasz, to nogi mi nie rozerwało, bo pocisk taki jak przestrzeli, to mógł mi urwać kawałek palca czy nogi. Nie mogłem uczestniczyć dalej w walkach, ściągnięto mnie z dołu, położono na drzwiach wejściowych od komórki.
Ponieważ to było w miejscu, gdzie były komórki na placu podwórkowym, na podwórku były komórki stajenne, zdjęto jedne drzwi, na nich mnie położono i na drzwiach niesiono mnie na pierwsze piętro, gdzie tam jedna pani, pani Jaczkowska, pozwoliła mi, żebym w tym mieszkaniu był.
Tak, mieliśmy własną sanitariuszkę, która mi opatrzyła rany, pierwsza pomoc to właśnie była tu, dopóki nie sprowadzono lekarza. Wszedł lekarz zobaczył, że jest wszystko w porządku, że nie mam tętnicy przestrzelonej, że jest dobrze. Zostałem tam tylko, że nie byłem już w mieszkaniu, tylko przeniesiono mnie do stajni na górę, żeby mnie ukryć, żeby to nie było, że postrzelony człowiek. Jak już postrzelony to znaczy po co się pchał i dlaczego się pchał, a ja tam w tym rejonie nie mieszkałem, więc byłbym podejrzany, że jestem żołnierzem Armii Krajowej, a to dla mnie mogło się skończyć przykro.
- Był jeszcze jakiś ranny oprócz pana?
Ranni? W tym dniu to nie, ale kolega był ranny z tym, że on, ponieważ mógł chodzić, to poszedł do szpitala [niezrozumiałe], on tam był zarejestrowany w szpitalu. Ja natomiast zostałem do wydobrzenia w tym miejscu, gdzie byłem.
Z tydzień czasu, mogłem się dopiero po tygodniu poruszać, jak zacząłem się poruszać, jak już chodzić mogłem, bo tutaj to się szybko [zagoiło]. Z piersią nie było problemu, natomiast gorzej było z nogą, bo w nogę dostałem akurat w duży paluch, przez środek kości pocisk przeszedł. Noga była ściśnięta, to mi nie urwało palca, to było wszystko w porządku. W tej chwili to mam tam dość duże zgrubienie i jest choroba stawu, bo to przy samym stawie, ale chodzić mogę, nic się nie stało.
- Co się stało z pana odziałem po upadku Powstania?
Część oddziału przeszła do Kampinosu, część się rozeszła, aż do 14 lutego przezimowali ukryci, a część została wywieziona przez Niemców do Niemiec, a część która się ukryła nie wyszła, to przezimowała do lutego, przepraszam do stycznia, 17 stycznia została wyzwolona Praga, pierwsze oddziały weszły, moi koledzy byli tymi, którzy pierwsze oddziały witali wkraczających Polaków, bo też polskie jednostki wkroczyły. W ogóle kontakt z oddziałami tymi, to już był w pierwszych dniach Powstania, pokazały się oddziały i się wycofały z powrotem w stronę Otwocka, tak że myśmy sądzili, że będziemy od razu wyzwoleni, ale niestety, okazało się, że to było tylko mrzonka, że zostaniemy wyzwoleni. Pierwsze oddziały, które się pokazały w pierwszych dniach Powstania, to się wycofały z powrotem w stronę Otwocka i tam pozostały do właściwiej ofensywy.
- Jakie to były oddziały, pan je widział?
Nie, już nie widziałem tych oddziałów, ponieważ po wycofaniu, po tym jak mogłem już się wycofać, poruszać to przeszedłem na Saską Kępę, do miejsca zamieszkania i tu z miejsca zamieszkania zostałem wraz z ojcem zabrany do Pruszkowa. Przepędzili nas na Dworzec Wschodni, z Dworca Wschodniego przewieźli nas wagonami kolejowymi do Pruszkowa i tam spakowali, zrobili transport i pierwszy transport od razu jak przyjechaliśmy to wysłali nad morze do obozu koncentracyjnego Stutthof. W tym transporcie znalazł się mój ojciec. Uważałem, że tak od razu to nie, trzeba się rozejrzeć, zobaczyć co się dzieje.
Ponieważ ojciec miał przyjaciół, sporo znajomych z Saskiej Kępy, mówi: „To jedziemy razem, jedź z nami.” Mówię: „Nie, nie jadę, muszę się rozejrzeć co tu w trawie piszczy, żeby nie wylądować gdzieś nie tak jak trzeba.” Ojciec trafił do Stutthofu, ale też trafił dobrze, bo w tej jednostce, w tej grupie gdzie ojciec był, był facet, który kończył studia w Berlinie. Tak się złożyło, że kończył razem z szefem obozu Stutthofu, byli kolegami w Berlinie, byli studentami. W jakiś sposób dowiedział się ten Polak, były student, że ten jest kierownikiem obozu. Prosił o zameldowanie i uzyskał zameldowanie się i powiedział Niemcowi, dowódcy obozu, że jacy tu powstańcy, to nie są powstańcy, to są zwykli normalni ludzie, to nie są bandyci, którzy atakują Niemców, to są normalni ludzie, kobiety, dzieci, tak nie można postępować. Niemiec przyznał mu rację, że tak to prawdopodobnie jest i ten transport został skierowany nie do obozu, tylko pod obóz i po kilku dniach został skierowany na przymusowe roboty, czyli wykopy obronne dla zbliżającej się ofensywy ze wschodu.
- Tata wrócił po wojnie do Warszawy?
Tak. Dobrze się stało, że ojciec tam trafił, bo ojciec znał dobrze francuski i tam gdzie trafił żołnierzami byli Alzatczycy, którzy mówili po francusku, Niemcy z Alzacji francuskiej. Jak trafił tam, to miał możliwość porozumiewania się z nimi po francusku. Wrócił cały po wojnie do Warszawy na Saską Kępę, jak już można było przyjść, bo Saska Kępa została wysiedlona całkowicie przez władze niemieckie przed Powstaniem i później jak została wyzwolona, to już nie było problemu. Saska Kępa nie była zniszczona, ojciec wrócił do swojego domu, do swojego miejsca zamieszkania.
- Do jakiego obozu pan trafił?
Wyjechałem transportem następnego dnia. Jadąc pociągiem przez Austrię, w miejscowości Linz był postój, stamtąd przetransportowany zostałem do Stuttgardu, ze Stuttgardu wróciłem z powrotem do miejscowości Ulm nad Dunajem i w Ulmie nad Dunajem zostaliśmy rozczłonkowani, pociąg został rozdzielony. Tam wszyscy ludzie zostali w jednym z obozów, który był za drutami, sprzedani, można tak to nazwać. Przyjeżdżali rozmaici kupcy i handlowali nami, kupowali nas, jedni kupowali nas do prywatnych miejsc pracy, inni znowu do państwowych, ja na przykład trafiłem do pracy na kolei.
Kolej miejscowości Ulm potrzebowała dziesięciu pracowników […] do zatrudnienia przy trakcji elektrycznej dla kolei. Potrzebowali dziesięciu ludzi, na tych dziesięciu ludzi to było ośmiu innych, nie było elektryków, chciano elektryków. Nie byłem elektrykiem, ale zgłosiłem się jako elektryk, bo to lżejsza praca, każdą pracę fizyczną to można wykonywać nie będąc specjalnie wyszkolonym. Ale Niemcy sprawdzali naszą przydatność, postawili mnie do warsztatu i kazano mi zrobić czynności warsztatowe. Zrobiłem czynności, natomiast zapytali się gdzie pracowałem, powiedziałem, że w fabryce samochodów „Opel” przy samochodach. [Zapytali:] czy potrafię zrobić silnik samochodowy? „Nie bardzo, ale gdybym miał pomoc, to owszem”. Ponieważ był jeszcze jeden kolega, który przy samochodach pracował, to zaproponowano nam żebyśmy uruchomili drezynę z silnikiem samochodowym, starą drezynę. Podjęliśmy się tego, silnik rozebraliśmy, poprosiliśmy o nowe części, które trzeba było wymienić, wymieniliśmy te części, dopasowaliśmy to, doskrobaliśmy tam gdzie trzeba, bo stare części, silnik uruchomiliśmy, silnik zagrał. Ponieważ znałem język niemiecki już, uczyłem się trzy lata języka niemieckiego, potrafiłem się porozumieć po niemiecku, to zostałem uznany za wykwalifikowanego robotnika, czyli ślusarza narzędziowego tak zwanego
Werkzeugen Schlosser a kolega, który ze mną pracował, silnik robił, więcej się na tym znał, niż ja, on został zakwalifikowany jak robotnik zwykły
Hilsarbeiter tylko. Ponieważ nam na kolei płacono za naszą robotę, to ja zarabiałem około dwustu pięćdziesięciu marek, on zarabiał sto dwadzieścia, sto pięćdziesiąt marek, na tym polegała różnica, on był lepszym fachowcem samochodowym niż ja, a ja zarabiałem więcej niż on.
Przy pracy zawodowej, to znów pełniłem rolę taką, że do zadań naszych należało podnoszenie zestrzelonych linii trakcji elektrycznej i to była ciężka robota, bo to był drut miedziany grubości grubego palca, trzeba było łączyć druty, podnosić do góry i regulować, to była ciężka praca. To się pracowało w bauzugu tak zwanym pociągu trzy-wagonowym, a fachowców, którzy tą linię zakładali, wyprowadzali do końca, było dwóch, do tego ja dołączyłem trzeci, jako najmłodszy Polak. Tylko łączyłem linię i regulowałem trakcję linii, żeby linia nie była ruchoma, żeby nie było zafalowań, żeby pociąg nie mógł spowodować katastrofy, linia musiała być dobrze wyprofilowana.
- Pracowaliście w jednym miejscu?
Nie, pracowaliśmy na linii Ulm – Stuttgard na trakcji bardzo często po ostrzałem samolotów angielskich czy amerykańskich, a może nawet i polskich, tak że mieliśmy dość często konieczność krycia się. Jak nie mieliśmy gdzie się ukryć, nie mieliśmy schronów w pobliżu, to kryliśmy się pod torami w prześwitach pod torami kolejowymi, tak jak szczury, wcisnąć się w rurę i przeczekać nalot. Niektórzy byli ranni, nie byłem ranny, ale jeden z naszych kolegów to był postrzelony z karabinu maszynowego, miał kilkanaście dziur, przejechany został karabinem maszynowym z samolotu.
- Tam byli Polacy z Warszawy z Powstania, czy jeszcze wcześniej tam zwerbowani?
Akurat ten co był, to wcześniej pracował. Natomiast z Powstania to grupa dziesięciu osób. W tej grupie dziesięciu osób to było jeszcze trzech Niemców i jeden Węgier, ten Węgier był dopuszczony do regulacji trasy, jeden Niemiec i ja jako najmłodszy. Miałem w pewnym sensie trochę lżejszą pracę, w gnieździe siedziałem i tylko podnosiłem wyżej, niżej i regulowałem trakcję, żeby było równo.
- Jak wyglądało pana wyzwolenie?
Wyzwolenie, dość lekko to przeszliśmy. Amerykanie wchodząc na ten teren przez kilka dni ostrzeliwali nas, tak że z grupy moich znajomych to zginął jeden tylko Polak, były pracownik kolei, też pracował [na] kolei, a tak z naszych nikt nie zginął. Amerykanie wjechali na czołgach, na samochodach normalnie bez żadnego ostrzału, bez niczego, nie osłaniając się. Nikt do nich nie strzelał, po nalotach stwierdzili, że nie mają co się [bronić]. Przed tym miałem przypadek dość drażliwy, bo mogło to się skończyć moją śmiercią, gdyż był pociąg tak zwany bauzug „oświęcimiaków”, którzy byli zatrudnieni na kolei i podbijali podkłady kolejowe, to była ciężka praca dla więźniów…
- To byli więźniowie z Oświęcimia?
[Tak, bo byli] więźniowie oświęcimscy zatrudnieni w bauzugu. Jak się zbliżał front zachodni, to Niemcy chcieli ich z miejscowości Ulm usunąć gdzieś, wywieść dalej. Potrzebowali, żeby mieć zreperowane tory kolejowe i potrzebowali narzędzia, a ja miałem narzędzia, byłem dysponentem narzędzi. Przyszedł jeden więzień z bauzugu do mnie i po polsku mówi, żebym dał narzędzia, powiedziałem, żeby uciekał stąd, bo żadnych narzędzi nie dam. To przyszedł jeszcze z kapo z Niemcem i ja nie wiedząc o tym, że kapo może rozumieć po polsku, puściłem wiązaneczkę, nie dałem narzędzi. Poszli z kwitkiem, ale on słyszał moje przemówienie i zameldował tam gdzie trzeba, przyleciało dwóch Niemców i chcieli mnie powiesić. Złapali
flaschenzug to znaczy blok taki, związali, zarzucali linkę i chcieli mnie wieszać, ale zauważył to Niemiec, który był w SA ważniejszym partyjnym, stanął w moje obronie. Obronił mnie, ale co dostałem parę kolt i kopów butami, to dostałem, już mi nie wróci nikt, a mogłem zawisnąć na szubienicy.
- Dlaczego pan nie chciał dać narzędzi?
Po co narzędzia dać, żeby uciekli? Nie wolno było dawać. Niszczyłem trakcję elektryczną, jak przyszedł koniec, jak Niemcy uważali, że już się poddają, to nam kazali zdjąć trakcję elektryczną na dół, żeby nie można było uruchomić, żeby nie było transportu. Jaki cel w tym mieli, to nie wiem, ale wiem że trzeba było transport unieruchomić, na pewno widziałem o tym. Pozwoliłem sobie transport unieruchomić naprawdę, nie tylko przez zdjęcie, które można było błyskawicznie podnieść do góry i pociągi uruchomić. Ciąłem trakcję mając duże nożyce do cięcia drutu trakcyjnego, ciąłem co pięćdziesiąt, co sto metrów na kawałki. Cały dworzec główny Ulm do towarowego był pocięty przeze mnie całkowicie, tak że trudności mieli z podnoszeniem dłuższy czas.
- Trudności mieli Niemcy czy Amerykanie jak przyszli?
Trudności mieli Niemcy, bo Niemcy uruchamiali swój kraj do dobrobytu, odwdzięczyłem im się za pracę, którą dla nich robiłem w ten sposób. To było zanim wkroczyli Amerykanie, to jeszcze było za czasów niemieckich. Dostałem polecenie zdjęcia linii, kilku nas dostało, między innymi ja też, byłem z tym który tą linię, kiedyś podnosił, łączył. To zrobiłem, [że] trudno było podnieść i łączyć dalej. Niemcy już podnosili, tą robotę robili w okresie późniejszym.
- Po wyzwoleniu gdzie pan trafił?
Zostaliśmy zatrzymali przez Amerykanów jak wyszliśmy na spacer, zapytali się kto my jesteśmy i dlaczego tak sobie spacerujemy i tak dalej. Myśmy powiedzieli, że jesteśmy obcokrajowcami, byliśmy zatrudnieni, ale w tej chwili jesteśmy wolnymi ludźmi, nie wiemy co z sobą zrobić, bo Niemcy już nami się nie interesują, a my jesteśmy wolni. Powiedziałem, że jestem żołnierzem Armii Krajowej, brałem udział w Powstaniu Warszawskim. Amerykanie powiedzieli to możecie przyjść do nas i grupa trzech nas Polaków przeszła do Amerykanów do pracy dla Amerykanów. Wtedy zostałem tam zatrudniony do pracy w transporcie żywności i obsłudze technicznej administracji tych domów, które zajęliśmy, bo to trzeba było utrzymać w jakimś stanie chodliwym, jak jest okres zimowy, to musi grzać to wszystko, światło musi być, wszystko musi być na chodzie.
Ulm nad Dunajem.
- Miał pan już wtedy kontakt z rodziną?
Nie, pisałem do rodziny, ale żadnego odzewu nie miałem. Rodzina dostawała ode mnie listy, informacje przynajmniej docierały ode mnie, ale do mnie nie dochodziło nic.
- Dlaczego postanowił pan wrócić do Polski?
To decyzja dziwna, ale niestety prawdziwa, bo wcale nie miałem zamiaru wracać do Polski, miałem możliwości wyjechania, jednostka moja amerykańska szła do domu, mogłem jechać za jednostką również do Ameryki i tak planowałem. Przyjaciel mój Amerykanin, z którym mam kontakt dotychczas, który żyje, po powrocie do Ameryki zrobił doktorat dentystyczny i miał świetną pracę, mogłem jechać w każdej chwili do Ameryki, ale nie pojechałem. Bo jak już wtedy nie pojechałem, to już z Polski wyjeżdżać było mi dość trudno, bo raz żebym na pewno nie dostał zgody na wyjazd, a dwa że nie chciałem się ujawniać
- Dlaczego zdecydował się pan jednak wrócić do Polski?
To trudna decyzja, trudna dla mnie w ocenie, dlaczego to robię. Przyszła nagła tęsknota. Myślałem, że pojadę do Ameryki i tu przyszedł moment taki, że nagle zatęskniłem za krajem, muszę wrócić do Polski zobaczyć, co z rodziną, co z przyjaciółmi, co wszyscy robią, a bałem się bardzo wrócić, bałem się ujawniać, że byłem żołnierzem Armii Krajowej, bo przecież radia słuchałem, słyszałem co się dzieje. Różne tak zwane pasy, pogotowia akcji specjalnej – przez radio stale słyszałem, że coś się dzieje, łapią akowców, że są kłopoty i tak dalej.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
15 lipca 1946 roku wkroczyłem do Polski na jeden tydzień przez otwarciem Mostu Poniatowskiego. Tydzień wcześniej przechodziłem, przejeżdżałem przez most pontonowy na Saską Kępę.
Akurat za Mostem Poniatowskiego od Czerniakowskiej na Saską Kępę na stronę Obrońców szedł most pontonowy.
- Pana rodzice byli w Warszawie?
Rodzice byli w Warszawie, byli na miejscu, już mieszkali w starym miejscu i zajmowali się tym, czym się zajmowali przed Powstaniem, czyli prowadzili jeszcze sklep spożywczo – warzywniczy.
- Czy był pan kiedyś represjonowany po wojnie?
Po wojnie raczej nie, przyjeżdżając do Polski nie ujawniałem, że byłem żołnierzem Armii Krajowej, że pracowałem w armii amerykańskiej, że mam prawo jazdy drugiej kategorii, które zrobiłem w Niemczech w marcu 1946 roku. Jakbym pokazał prawo jazdy, mógłbym od razu pójść do wojska w kamasze, a chciałem skończyć szkołę. Poszedłem do państwowego liceum komunikacyjnego, trzy lata chodziłem i ukończyłem, potem jeszcze zdawałem na SGPiS, zaczynałem studia na SGPiS-ie, których nie ukończyłem. Ekonomię studiowałem jeszcze dwa lata, to znaczy dodatkowo kursy dokształcające, obowiązkowe były, ponieważ pracowałem w przemyśle chemicznym, zbrojeniowym, to byliśmy dokształcani w tym zakresie. Pracowałem w inwestycjach więc po tej linii kończyłem ekonomiczne kursy dokształcające. Ukończyłem państwowe liceum komunikacyjne Chmielna 88.
- Proszę mi na zakończenie powiedzieć jak dziś, po tylu latach, ocenia pan Powstanie?
Pytanie jest bardzo ogólne, mogę odpowiedzieć tak, że Powstanie jako takie to musiało być, bo ludność chciała Powstania. Każdy chciał każdym swoim ciałem, każdym porem ciała, każdym oddychał tym, żeby Niemcom dokuczyć, to musiało nastąpić. To nie było to, że zaplanowano, bo planował każdy z nas, każdy mieszkaniec Warszawy planował odwet na Niemcach. To nie był złośliwy odwet, to po prostu była chęć odbicia się od tego zła, które było na nas czynione.
- Żałuje pan jakiejś decyzji?
Żadnej decyzji nie żałuję, zwłaszcza tego, że nie pojechałem razem z ojcem do obozu, że pojechałem do Niemiec, że się zgłosiłem na roboty, nie żałuję tego, bo tam wiedziałem, że choć jestem traktowany jako niewolnik, to nie jestem traktowany tak jak niewolnik w Związku Radzieckim, tak jak Polacy traktowani byli w Związku Radzieckim. Bo nie wiem czy przeżyłbym na wschodzie, przeżyłem na zachodzie. Dobrze, że przeżyłem, bo jeszcze później, po wyzwoleniu, miałem bardzo dobrze. Pracowałem w jednostce zaopatrzeniowej amerykańskiej, miałem wszystkiego w bród, opływałem, ale też nie zostałem tam. Wróciłem do Polski, bo chciałem zobaczyć co jest w Polsce. Prawdopodobnie patriotyzm, który siedział we mnie dał znać o sobie, że muszę wrócić do Polski.
Warszawa, 9 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski