Nazywam się Stanisław Brejdygant, urodziłem się 2 października 1936 roku w Warszawie. Urodziłem się na Karowej.
W szpitalu na Karowej, tak.
Akurat wtedy kiedy się urodziłem, ojciec jeszcze kończył studia medyczne, o ile wiem, i przez pewien czas mieszkaliśmy w Wołominie razem z siostrami mojej mamy, czyli moimi ciotkami. Tak że [rzeczywiście] do Warszawy wróciliśmy, urodziłem się w Warszawie, bo jak mówię, na Karowej. […] Naloty 1939 roku i to, co opisuję w książce, zapamiętałem na całe życie: „Królowo Korony Polskiej, módl się za nami” – głos matki – i ciemność, bo byłem przykrywany takim ubrankiem, futerkiem, takim moim dziecięcym okryciem.
To było chyba jeszcze w Wołominie. Natomiast wróciliśmy [do Warszawy] u progu okupacji, bo wiem, że rodzice wcześniej chyba gdzieś na Radzymińskiej mieszkali, tak że to był taki epizod wyjścia, niedaleko zresztą, kilka kilometrów na wschód. Ale [wróciliśmy] już na tę ulicę Małą na Pradze, która nomen omen jest rzeczywiście małą ulicą, i co prawda w Powstaniu tam nie trwały żadne walki, natomiast to jest ulica mojego dzieciństwa, bardzo wryta w moją pamięć. A później, o dziwo, po wojnie, filmy powstańcze, zarówno sceny z „Korczaka” Wajdy [tam kręcono], jakieś sceny filmu Polańskiego – Praga, właśnie ta moja ulica, była [często] używana do kina.
Ojciec i ja, i moi synowie, nazywamy się Brejdygant. Jest to dziwne, bo prawdopodobnie, przynajmniej tak niektóre papiery twierdzą, jeżeli wierzyć pewnym dokumentom, domniemaniom, […] w każdym razie jedna z moich kuzynek przeprowadziła takie badania i sięgano gdzieś do Szkocji, […] że [moi przodkowie] to byli przybysze ze Szkocji. Rzeczywiście sporo Szkotów osiedliło się w Polsce, śladem jest Ketling u Sienkiewicza na przykład. Jakoby nazwisko brzmiało Bray The (article t-h-e), Bray The Gaund, czyli chudy, szczupły, jakiś taki. I to byli kupcy zbożowi w Kazimierzu nad Wisłą. Ale po pierwszym rozbiorze, kiedy droga do Gdańska została odcięta, to podupadło to i tak ci moi przodkowie schłopieli po prostu. Tak że moje korzenie ze strony ojca, bo o matce za chwilę powiem, sięgają Opola Lubelskiego, a wcześniej gdzieś tam… no, są jeszcze jakieś ślady. I to przedziwna sprawa. Wszystkim, którzy zechcą przeczytać moją autobiografię, która ma podtytuł zresztą: „Od urodzenia po wiek klęski”, bo rzeczywiście tyczy tego, jak napisałem, że cytując chińskie przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”… Zaiste żyłem w ciekawych, okrutnie ciekawych czasach. I wracając właśnie do tej mojej biografii, to wspominam tam o samotnej starej kobiecie, którą poznałem jako dziecko i się jej bałem, mojej babci. To była jakaś niezwykle silna osobowość, bo ta prosta kobieta wychowała ośmiu synów. Część poumierała, część zginęła w I wojnie światowej, do czasów mojego urodzenia żyło jeszcze trzech synów: Karol, który zginął w Katyniu, Władysław, który był najwyższy rangą, bo skończył już École Militaire w Paryżu i był szefem Kedywu na Lubelszczyznę w czasie wojny, a potem zginął w Powstaniu w sztabie i leży na Powązkach wojskowych. No i mój ojciec, najmłodszy.
Ignacy. No i ojciec, ponieważ robili ci moi stryjowie karierę, można powiedzieć, wojskową, ale jednak był to ogromny awans społeczny – bycie wyższym oficerem, a od majora zaczyna się wyższy oficer, o ile wiem, to jednak był wielki awans z tej schłopiałej rodziny… A to wszystko siła tej mojej [babci], jak mi się wydawało, jakaś (przepraszam, że użyję tego słowa, ale dziecko się bało takiej starej kobiety) jak wiedźma, coś takiego.
Antonina. No i leżą ci moi dziadkowie i mój ojciec w Opolu Lubelskim. Natomiast przechodząc do rodziny mamy, tu już jestem warszawiakiem z pokolenia, bo mój dziadek był zarządzającym Łazienek, a przy okazji jeśli Łazienek, to również tej części belwederskiej, czyli Marszałka. I mówi się, nie jestem pewien, czy to prawda, ale że był przy śmierci czy wokół śmierci Marszałka.
Paproccy.
Stanisław.
Chyba, bo w tej chwili troszeczkę sam [nie pamiętam], ze strony ojca to Stanisław, bo mam imię po nim. Tak że nie jestem pewien, troszkę nawet jest mi wstyd, ale to muszę powiedzieć. Natomiast z tym Belwederem to łączy się jeszcze taka pewna anegdota, jeżeli mogę mówić. Mianowicie przed wojną, to co było po wojnie Polską Kroniką Filmową, to była kronika PKF, tak się nazywała, no i też była przed seansami filmowymi. Ci, którzy się zajmują historią kina, no to wiedzą, że w tamtych latach używano z reguły większych planów. Zbliżeń było mało, tych bliższych, średnich, półzbliżenie, zbliżenie takich, tymczasem właśnie istnieje zapis najstarszy, gdzie mogę widzieć swego ojca na rok przed moim urodzeniem, z moją starszą siostrą na plecach, przy samym płocie, przy tym żeliwnym ogrodzeniu belwederu. To jest demonstracja, przybycie mieszkańców po śmierci Marszałka.
1935 rok. I przeżyłem niezwykłą chwilę, kiedy zobaczyłem zmontowany serial Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego o Piłsudskim, w którym poza tym, że starego Piłsudskiego […] grał Zbyszek Zapasiewicz, natomiast resztę ról, po prostu te osoby jak na przykład […] minister spraw zagranicznych, […] grał Wakuliński. Obsada była podobieństwami i mnie Andrzej Trzos obsadził w roli ówczesnego ambasadora Polski w Berlinie. I jest taka scena w ostatnim odcinku, przedostatnia scena, kiedy siedzimy w trójkę, Marszałek, ambasador i minister spraw zagranicznych, i na ekranie są obrazki o dojściu Hitlera do władzy. Kolejna scena to jest już sekwencja montażowa, dokumentalna z pogrzebu Marszałka. Nie, przepraszam, następna scena to jest jeszcze tylko Piłsudski na łożu śmierci, który leżąc, przyjmuje premiera, który akurat był w Polsce, premier Francji Laval. Po czym jest ten dokumentalny zestaw, który zaczyna się od sceny pod Belwederem, gdzie jest mój ojciec. Czyli [są sceny] między mną, sześćdziesięcioparoletnim wówczas, a ojcem, którego widać, nie wiem, trzy minuty później, a może nawet krócej, bo to prawie obok, i ma on wtedy trzydzieści trzy lata, zdaje się. No to mam na pamiątkę taki zestaw siebie i ojca w jednym filmie, przy czym ojca na rok przed moim urodzeniem. Ale wracając do rodziny mamy, no to Paproccy – prawdopodobnie jakaś zmieszczaniała może, mniej ziemiańska, ale jakaś tam, no czy ja wiem, szlachecka rodzina, tak się domyślam, ze strony linii męskiej. Bo o ile wiem, babcia… Bo ja w ogóle [nie znałem] swoich dziadków, babć, tylko tę wspaniałą matkę ojca zdążyłem poznać. Babcia pochodziła z Niemców saksońskich, wiem, że miała na imię Ziegert, tak że… Ale w każdym razie Paproccy to bardzo wkorzeniona już warszawska rodzina. Tak że ze strony mamy…
Janina.
Tak, o ile wiem, to zaczynał, właśnie ze względu na te koneksje wojskowe, na wojskowym wydziale medycznym, w Parku Ujazdowskim było coś. Stamtąd był ewakuowany, tak że jego droga prowadziła przez Rumunię prawdopodobnie, ale i Węgry. Węgrzy umożliwiali przerzut do Francji. Na Węgrzech ojciec prawdopodobnie bardzo zaprzyjaźnił się z pewnym Węgrem, bośmy przez pewien czas, co jest w książce zawarte, dostawali w jakiejś dziwnej walucie, pengo, z Portugalii, ale przez Węgra załatwiane, jakieś minimalne wspomożenie materialne. No i ojciec dostał się do Francji, do armii, jako lekarz oczywiście, ale w armii, a potem całą resztę wojny spędził w Edynburgu, no bo pomiędzy Edynburgiem a Glasgow rozlokowany był w czasie wojny I Korpus Polski. Tam ćwiczyli zresztą żołnierze polscy generała Sosabowskiego, studiowali mapy Warszawy, mieli być zrzuceni na pomoc Warszawie, a tymczasem brali udział w tej batalii „o most za daleko”. No i są czczeni, bo są czczeni, są bardzo pamiętani w Holandii, w Belgii. Tak bardzo nielubiany przez część (nie wiem, najzupełniej niesprawiedliwie) moich rodaków Frans Timmermans chyba był dzieckiem i pamięta czule, i jest czule związany z Polską wbrew tym kłamstwom, które się głosi, i życzy Polsce jak najlepiej. No więc przynosiliśmy wolność krajom Beneluksu, a nasi Powstańcy ginęli samotnie.
No, była pielęgniarką. Była pielęgniarką, a moja pamięć już sięga czasów wojny, kiedy pracowała, należała do dwuosobowego zespołu, bo lekarka i ona, pielęgniarka, obsługiwały, że tak powiem, taką przychodnię Towarzystwa Opieki nad Niemowlętami, tak to się nazywało. Nie wiem, kto był fundatorem, ale ten gabinet był na ulicy Małej, gabinet i poczekalnia, a obok maleńki pokoik, gdzie gnieździliśmy się my, to znaczy mama, siostra i ja. Ale wtedy kiedy nie było już przyjęć, no to można było zagospodarować resztę mieszkania. […] W gruncie rzeczy to niewielkie wszystko było, ale w tym lokalu odbyło się owe, dla mnie niezapomniane, [imieniny] Barbary [Brejdygant], 4 grudnia 1943 roku, gdzie poznałem wspaniałych młodych ludzi. Pierwszą noc, jako dzieciak, spędziłem całą z nimi, no bo takie urodziny musiały trwać całą noc ze względu na godzinę policyjną. Rolety na oknach, prawda, i ta noc, i ta młodzież, i ci wspaniali chłopcy. Zapamiętałem, nie wiem, jakim cudem, byłem przecież w końcu dość małym dzieckiem, ale zapamiętałem atmosferę rozmów, nastrój taki… no doprawdy, taki konradowski; taka konieczność spełnienia obowiązku i takie ciemne poczucie humoru, taka świadomość, że będziemy walczyć, wcale nie będąc przekonanym o zwycięstwie, tylko tak trzeba, tak trzeba. No i wśród nich najmłodsza moja siostra, miała piętnaście lat, niebawem będzie łączniczką w Powstaniu. A ta cała młodzież – bo to jest dojmujące – cała ta młodzież, te dwa pokoje, ci przyszli lekarze, inżynierowie, prawnicy, bo wszyscy oni studiowali na podziemnych uczelniach, a w czasie tak zwanych dzisiaj weekendów, w sobotę, niedzielę ćwiczyli, mieli zajęcia wojskowe w podwarszawskich lasach, otóż ci wszyscy młodzi ludzie, poza moją siostrą, zginęli w Powstaniu. Była to nieprawdopodobna danina krwi. Nie mam słów podziwu dla tej młodzieży, ponieważ… Z bólem, to powiem, ale trudno mi się dziwić współczesnym młodym ludziom. Niestety robiono badania, „czy byś tak ginął za ojczyznę”, a w ostatnim numerze „Gazety Wyborczej” czytałem o problemach w Ukrainie, gdzie część młodych ludzi, ale więcej takich niemłodych, przez całą tę wojnę trwa, giną, są ranieni, wracają, trwają, ale kilkaset tysięcy robi wszystko, żeby [nie walczyć]. Dobrze życzą ojczyźnie, tylko „żeby mnie nie tykali”. Nie wiem, na czym polegał fenomen tamtego pokolenia, bo wtedy to mi się wydawało wszystko bardzo takie rozległe. Na przykład jak się mówiło [o okresie przed I wojną światową] „przed wojną”, to się wydawało, że to jest epoka. Dzisiaj, jak sobie zdam sprawę, że to jest dziewiętnaście lat, a ja tych dziewiętnaście lat kolejnych mam za sobą już ileś, prawda… I wszystko… Nie wiem, karnawał Solidarności w 1981 wydaje mi się, jakby był wczoraj. Zjazd ZASP-u, ten zjazd kultury w Pałacu Kultury, w którym brałem udział, bo reprezentowałem nasze środowisko, zjazd w Oliwie, w którym przemawiałem, to wszystko wydaje mi się wczoraj, a tamte dziewiętnaście lat wydawało się kiedyś, że to było tak dawno temu. Otóż te dziewiętnaście lat, to dojrzałymi ludźmi [byli] czy zaczynali się starzeć ojcowie, tych, którzy zginęli w Powstaniu. Ale ich ojcowie walczyli w 1905 roku, niektórzy nawet na przełomie wieku, potem w Legionach, prawda…
Pierwsze pokolenie urodzone w wolnej Polsce i wychowane przez ludzi… Być może w większości to było środowisko inteligenckie, ale […] niekoniecznie, bo przecież w Legionach byli również chłopscy synowie, nawet do wysokich rang doszli, jak generał Galica, góral. Do dziś nie mogę nie przeżywać, wspominając tych młodych ludzi i później po wojnie wizyty rodziców jednego z tych młodych, wspaniałych chłopaków, którzy odwiedzili nas i rozmawiali z matką jedynej ocalałej, mojej siostry, która zresztą nie oszczędzała się w Powstaniu, nawet miała tam zakażenie w nodze. Na Starym Mieście przetrwała ukrywana przez cywilów. Ukrywana, no bo gdyby się hitlerowcy dowiedzieli, że jest Powstańcem… No, przeżyła niesłychane rzeczy i teraz utrwaliło się w mojej pamięci to spotkanie z rodzicami, dwójkę jedynych synów. Oni obaj byli na tych urodzinach Baśki i obaj zginęli. […]
1929.
Tak, ponieważ byłem nawet świadkiem jej przygotowania, co opisuję zresztą w książce, jej przygotowywania do zaprzysiężenia. Dzisiaj sobie zdaję sprawę, że przecież to było dziecko, ale dla mnie była już poważną [osobą], jak opisuję również scenę, jak ją włoscy żołnierze, ranni, którzy za wszelką cenę starają się dystansować, że nie są Niemcami, adorują w parku, [kiedy] poszła ze mną na spacer. Ona wycinała lilijki i krzyże, bo szykowała się do zaprzysiężenia. Wiem, że była zaprzysiężona. Nie miała nawet piętnastu lat, udawała. Prawdopodobnie oszukała, bo nawet w Szarych Szeregach w końcu nie miały to być dzieci, a ona w gruncie rzeczy była dzieckiem. Bo ona później [była w obozie], w strasznych warunkach, bo to był koniec wojny i właściwie ten stalag, obóz wojenny, trzeba przyznać, dla jeńców [wojennych], nie koncentracyjny żaden, bo Niemcy, gdy podpisali umowę z „Borem” Komorowskim, to rzeczywiście [traktowali poprawnie] tych żołnierzy Armii Krajowej, co znamy z „Eroiki” Munka. Ale to już był koniec, tak że tam [panował] głód i tak dalej. Stamtąd jej narzeczony ówczesny Witold Florczak, pseudonim Minoga, zabrał ją dżipem, bo on już był we Włoszech, do 2 Korpusu. I tam raptem po tej hekatombie, po tym obcowaniu dzień w dzień ze śmiercią, dolce vita, bo w armii okupacyjnej już po wojnie [tak wyglądał] pewien okres. Ale ojciec przyspieszył jej […] zwolnienie z wojska. Tak że ona [trafiła] do Anglii wcześniej niż cały korpus, który był niebawem przerzucony. Pamiętam, że ojciec jedną noc spędził z nią, rozmawiali. Miała dużo do opowiedzenia, bo ojciec znał zupełnie inną wojnę. To też opisuje o tym, jak bardzo mnie nie rozumiał. Małe dziecko, które widziało trupa z dziurką w czole, które widziało obławy, łapanki, egzekucje i tak dalej. A dla niego wojna to rzeczywiście – Londyn był bombardowany, wiadomo, ale dzieciaki się cieszyły, że nie ma szkoły. To zupełnie inna wojna.
Ale chcę jeszcze dokończyć wątek siostry. Proszę sobie wyobrazić, jak ona ma siedemnaście już lat i po tej nocy, kiedy mówią po polsku, ojciec przestał z nią rozmawiać po polsku, odtąd był już tylko angielski. I ona rzeczywiście w ciągu dwóch lat, nie znając języka, zrobiła dwie klasy bardzo trudnego high school, collage'u takiego, sióstr urszulanek, bo tam materiały z Oxfordu przychodziły. I zdała to wszystko. Tylko teraz proszę sobie wyobrazić, siedemnastoletnia dziewczyna siedzi w ławce z dziećmi, rówieśniczkami, będąc z doświadczeniem dojrzałej, bardzo doświadczonej czterdziestoletniej kobiety. Bo po napięciach okupacji, ja tam opisuję, kiedy jest na krawędzi aresztowania w łapance, a ma mnóstwo tej praski, tych gazetek pod ubraniem i tak dalej… No i potem to Powstanie, to przejście kanałami szereg razy, Mokotów, Śródmieście, potem ta dolce vita we Włoszech, ślub i rozwód w krótkim czasie, a obok dzieci. To jest coś takiego z doświadczenia wojennego, co mogę tylko porównać, jak byłem wykładowcą na Concordia University w Montrealu. Tam dziekanem fine art, czyli tych sztuk pięknych, był profesor, który nazywał się, wymawiano go po angielsku Lucky, czyli szczęśliwy, prawda, a on się nazywał Łącki. Ale profesor Lucky… Dlaczego mówię, ten paradoks, że szczęśliwy… Bo on jako czternastolatek w Powstaniu Warszawskim znalazł się w sytuacji, gdzie dowódca nie miał już żołnierzy i dał dzieciakowi pistolet, bo płonęli wariaci w szpitalu Jana Bożego na Franciszkańskiej, i on zabijał ludzi, bo trzeba ich było zabić, bo oni płonęli. No więc trudno sobie wyobrazić. Jeszcze był epizod taki, że był świadkiem torturowania ojca przez gestapo. Gdyby nie był artystą, bo właściwie sztuka go uratowała, to z całą pewnością resztę życia spędziłby na oddziale zamkniętym. A tak, tylko raz w roku na miesiąc sam się zgłaszał do Mentor Institution, jak to tam nazywał, na kurację. Ale przeżył psychicznie. Więc to są doświadczenia i proszę mi się nie przewracać na ulicy w tych rekonstrukcjach historycznych, ponieważ to jest żałosne i po prostu jeżeli powiem nietaktowne, to będzie najdelikatniej powiedziane. No bo to są doświadczenia wojny, najmłodszych.
Tak.
Tak, z szesnastu, zdaje się, czternaście trafiło, a pisała w całej swojej naiwności do doktora Brejdyganta. Ale najpierw, że konsulat Rzeczpospolitej, że: „Proszę powiadomić, że córka wyszła do Powstania i podobno…”… Bo już wiedzieliśmy, że przeżyła, czyli prawdopodobnie, jeśli nie zginęła w obozie (a było bardzo prawdopodobne, że w obozie już mogła nie zginąć, no bo to nie był obóz koncentracyjny), to żyje. No i fenomen, w tym powojennym chaosie czternaście z szesnastu [listów] dotarło do ojca. Dzięki temu on oczywiście odnalazł ją, była w Ankonie, bo tam było dowództwo 2 Korpusu po zakończeniu batalii. […] Byłem dwukrotnie czy trzykrotnie na cmentarzu pod Monte Cassino, jeszcze w czasach komuny. W telewizji widziałem pogrzeb generała Andersa, który kazał się pochować u progu, dlatego że zdarzało się, że wtedy dygnitarze PRL-owscy odwiedzali, więc on jednak kazał się położyć, że muszą przejść przez niego. Widziałem uroczystość w Londynie, a potem pod Monte Cassino, gdzie brali udział wszyscy jeszcze wówczas żyjący dowódcy alianccy i dowódca Zielonych Beretów, starszy pan, z hakenkreuzem pod szyją. To była inna wojna niż ta, której mnie przyszło doświadczyć, bo wiem o tym, że na cmentarzu w Monte Cassino niejednokrotnie można było znaleźć wieńce „Wspaniałym przeciwnikom Deutsche Soldaten”. […]
Tak, to jest scena najsilniej wdrukowana. Jestem już późno w moim życiu, jak wiadomo. Trzymam się podobno nieźle, ale przecież zegar biologiczny jest nieubłagany, wiadomo, że niedługo odejdę. Ale to jest klisza najsilniej wdrukowana w moją pamięć ze wszystkiego, co w życiu widziałem. Opowiedzieć?
Wielkanoc 1943 roku była piękna. Nie zawsze tak jest, aczkolwiek często tak się składa, że jednak jest darowana. Ale tam było i to sterroryzowane miasto, gdzie ja widziałem przecież gdzieś kątem oka te budy tak zwane, bo te samochody, te ciężarówy tak się nazywały, te budy zajeżdżające, te łapanki, czyli polowanie na ludzi, egzekucje – to wszystko raptem jakby przestało istnieć. Ta Wielkanoc miała w sobie coś takiego sielskiego. Akurat zapamiętałem, że pierwszy dzień świąt mama wzięła mnie na spacer w Aleje Ujazdowskie. Do poziomu Parku Ujazdowskiego to miejscowi mogli sobie spacerować, bo dalej, tam gdzie Łazienki i Rozdroże, aleja Szucha, no to wiadomo, to już była strefa niemiecka. I tam zapamiętałem to, dlatego zawsze jak chcę opowiedzieć to, co opowiem za chwilę, to muszę poprzedzić tą ekspozycją. No i tam ten spokój, no bo słońce, jakieś pary spacerujące, dzieci, kobiety z wózkami, też jacyś zakochani, to wszystko. I z tego wszystkiego tam po lewej stronie, jak się tak na północ [skierować], taki słup, taka kolumna czarnego dymu. Gdyby była inna pogoda, gdyby był wiatr, to by prawdopodobnie ten cały nastrój bukoliczny zniszczył, a tymczasem [dym] tak szedł do góry. No i tu robię cięcie. Jest drugi dzień świąt, idziemy z mamą z Pragi, od nas, przez most Kierbedzia, czyli tę kratownicę taką, gdzie nie wiem czemu, zapamiętałem lęk zawsze… Ta niska barierka i taki lęk, bo tam rzeka. Podziwu godne, bo dziesięć lat później już byłem na kursie wspinaczkowym i przez pewien czas uprawiając to taternictwo, chodziłem… Później to mi przeszło, później wrócił pewien bardzo potrzebny i naturalny strach, dzięki któremu żyjemy, ale był okres, że jak mucha chodziłem po tym. A wtedy [drugiego dnia świąt] się bałem. No więc żeby zagadać ten lęk, coś do mamy mówiłem i tak gaworząc, takie typowe gadanie dzieciaka, wychodzimy na ulicę Tłomackie i zostaliśmy sparaliżowani. Bo ni z tego, ni z owego, no już dym się czuło w nosie, ale ni z tego, ni z owego stanęliśmy naprzeciw ściany ognia. Ściana ognia, dosłownie, zapamiętałem na zawsze ścianę ognia i dwóch wspaniałych blondynów w czarnych mundurach, mówiło się potem, że to szaulisi, niestety, wobec tego Łotysze, z zawiniętymi – też to zapamiętałem, taki szczegół – zawinięte rękawy, takie opalone ramiona, tacy wspaniali, i z pistoletów maszynowych w ten ogień, tak. No to właściwie absolutnie nas sparaliżowało. Trwało to prawdopodobnie dwie, trzy sekundy, może cztery i jeden z nich się odwrócił, zauważył nas i tym gestem takim kazał zmykać, uciekać stąd. No, potem cięcie, klatka schodowa dość zamożnej kamienicy, ale zniszczona, bo obok getto, więc zanim nastąpiło pełne zamknięcie, no to prawdopodobnie te oparcia były potrzebne na rozpałkę czy coś, no i wchodzimy na piętro, nie wiem, drugie czy trzecie, drzwi się otwierają, „A, pani doktorowo, dzień dobry. A czemu to spóźnienie? Czekamy, czekamy”. Optymistyczny nastrój, stół zastawiony, sałatki, karafki, nalewki, pan inżynier, pan mecenas, pan doktor, no takie typowo inteligenckie środowisko. I ja w pewnym momencie wyszedłem do sąsiedniego pokoju, gdzie były zasłonięte okna, bo za zasłoną było getto, pełne już takiego rozległego dymu. No i w pewnym momencie… to tylko dziecko… na zawsze mi ta niestosowność została w pamięci, bo usłyszałem: „Wesoły nam dzień dziś nastał, którego z nas każdy żądał. Tego dnia Chrystus zmartwychwstał! Alleluja! Alleluja!”. Przy okazji, zanim to zaśpiewano albo po tym śpiewie, [były] takie głupie rozmowy polskich inteligentów, że to sytuacja geopolityczna, że to… Przy okazji nie obyło się bez akcentów, że to dobrze, że Hitler, że przynajmniej z tymi Żydami mamy załatwione. Zgroza. Kilkanaście miesięcy później wszyscy ci ludzie z tego pokoju, łącznie z tym panem, który mówił o Żydach, a pewno był dość dzielnym dowódcą jakiegoś oddziału powstańczego w naszym Powstaniu – wszyscy zginęli. My ze względu na mieszkanie na Pradze, ocaleliśmy. Później brałem udział w ekshumacji, bo tam była też dziewczynka, moja rówieśniczka i ja rozpoznałem taki mniejszy troszkę, jak to nazwać, kościec. Bo ekshumacja była z podwórka, bo oczywiście chowano na podwórkach. A teraz jeszcze glosa do tego, bo po latach obejrzałem znakomicie zrobiony film przez mego wspaniałego pedagoga, dziekana Jerzego Bosaka i Kazimierczaka (nie pamiętam imienia), taki świetny montażysta i w ogóle filmowiec, „Requiem dla 500 tysięcy”. I tam finałowa scena, gdzie zresztą rewelacyjnie podłożony jest „Mesjasz” Händla, „Alleluja! Alleluja!”, dosłownie tak jak ja zapamiętałem te śpiewy. Ściana ognia, tylko to jest czarno-biały, i sylwetki skaczących. I ja nie jestem w stanie w związku z tym [ocenić], bo mi się ten obraz nałożył, czy ja też widziałem sylwetki skaczących. Oczywiście, że skakali ludzie, bo do kogo by strzelali, przecież nie do ognia samego w sobie, no wiadomo. Tylko ten film mi się nałożył. […]
Ależ wielokrotnie. Ja w kilku wersjach różnych scenariuszy to umieszczałem, no i to istnieje. Pani czytała czy czyta moje „Pokoje”, no ale kilka miesięcy czy tam kilka tygodni wcześniej przed „Pokojami” w WAB-ie ukazały się „Zwierzenia”. Wśród „Zwierzeń” jest „Pogrzeb lwa”, w którym zresztą człowiek, który zna tę książkę, bez trudu odczyta tropy, że tam sięgam do mego dzieciństwa. Wymyśliłem tam tę adoptowaną przez mamę żydowską dziewczynkę, właściwie taką miłość życia mojego dziecięcego bohatera. Natomiast realia, ten ogród zoologiczny, w którym się wychowałem, który tam występuje i tak dalej, to… No i tam oczywiście ta scena jest. Tylko jak na nią patrzy obok mnie dziewczynka, która zresztą potem, po latach, bo to się klamruje „dzieci Holocaustu” i taka starsza pani, która jest prawie na pewno tą dziewczynką, mówi, nie odwracając głowy do mego bohatera, że Hania (Hana przez mamę przerobiona na Hanię) już nie istnieje, ale co roku w Jerozolimie na passover powtarzamy: „Wesoły nam dzień dziś nastał”. „Pogrzeb lwa”, gdyby został zrealizowany – a powinien być zrealizowany filmowo, bo mnóstwo w Polsce, na świecie, ale i w Polsce powstało filmów o wojnie, o okupacji, ale żaden oczami dziecka – otóż „Pogrzeb lwa” jest oczami dziecka i to można porównać… Andriej Tarkowski zrobił „Iwanowo dietstwo”, po naszemu „Dziecko wojny”. Ale istnieje też taki klasyk francuski, który nazywa się „Zakazane zabawy”. Ten film mógłby dołączyć do tego. Wydałem to również w formie scenariuszowej, taki tryptyk moich scenariuszy w książce, która ma tytuł od filmu, który miał być moim skończenie autorskim filmem (tak jak Nanni Moretti, powiedzmy, także sam reżyserował). Nazywa się „Zło” i tam jest właśnie ten „Pogrzeb lwa”. Przy czym „Zło”, współczesny kameralny film, to można by, bardzo ograniczając się, za dwa miliony zrobić. Natomiast ten „Pogrzeb lwa” to już dziś jest to historyczny film. Realia, pojazdy, mundury, kostiumy, to wszystko to już jest inny budżet, ale warto, moim zdaniem warto, bo to wszystko, o czym teraz tu opowiadałem, to [byłoby] w tym filmie „Pogrzeb lwa”. Pogrzeb lwa, jak się pani domyśla, to jest pogrzeb lwa rzeczywiście, bo dziecko widzi… Żołnierze w 1939 roku wystrzelali zwierzęta, no bo gdyby nie wystrzelali, to nie wiem, czy pani widziała „Underground” Kusturicy, tam te zwierzaki wychodzą. U nas by też wyszły po prostu, więc trzeba było je zabić.
Tak, w moim dzieciństwie jest zoo i Kościół Matki Boskiej Loretańskiej. I właśnie tam wykreowałem postać takiego księdza profesora, emeryta, który… Była Polska, nie ma Polski, a jak była Polska, to pawiany mu przeszkadzały. Bo rzeczywiście ten dom księży emerytów przytykał do małp prawie w [zoo]. No a potem już był spokój, ale potem wrócił. Dwukrotnie się ten ksiądz profesor pojawia, ale ładne sceny mi wyszły w tym „Pogrzebie lwa”.
No, ja zacząłem być ministrantem nawet nie w Kościele Matki Boskiej Loretańskiej, tylko u świętego Floriana, gdzie byłem chrzczony. […] Ojcem chrzestnym był mój brat stryjeczny Czesio, którego potem ekshumowaliśmy po wojnie. Nie zapomnę, jak moja siostra stryjeczna… Bo moja siostra była […] najmłodsza, bo ojciec był najmłodszy, a tamte dwie starsze. I ta Marysia, kochana bardzo, wybitny zresztą chemik, ona była doktorem, w Łodzi tworzyła pierwsze w Polsce włókna sztuczne…
No ona w ogóle jako naukowiec była Maria Brejdygant. W Bibliotece Narodowej przez długi czas to ona, Maria, była pierwsza, potem ja, teraz Igor ma swoje [hasło]. A potem, już nie pamiętam jej nazwiska po mężu, ale występowała jako naukowiec w [katalogu Biblioteki Narodowej]. I ona po tej ekshumacji… Bo ojciec zdążył wrócić ze Szkocji ostatnim transportem wojennym, tym w 1947 roku, i wtedy ukazał się komunikat, w Sulejówku widocznie był jakiś dokument o tych zwłokach Czesia. On przeskakiwał linię frontu i teraz jest pytanie, czy w lewo, czy w prawo. Bo on był bardzo zaangażowany w konspirację, bardzo. I [być może] starał się przedrzeć do Powstania, ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że mógł być kurierem jako żywy, poza radiem i tak dalej, do sztabu… Nie pamiętam, czy to Rokossowski, czy Malinowski, która z tych armii nacierała, doszła do Pragi. Ale doszła do Pragi, a on wtedy kiedy jeszcze nie doszła do Pragi i na linii frontu… także miał tutaj dziurę o taką. Być może był kurierem. Miałem taką wzruszającą przygodę, jak [w telewizji] były tylko dwa kanały, a przedtem najpierw jeden. Występowałem w „Kobrach” i w pewnym momencie dostałem list, czy ja przypadkiem nie jestem dowódcą takiego dużo starszego pana. Z Brzegu nad Odrą napisał do mnie. I ja się zorientowałem, że porucznik Brejdygant to był Czesio, który dowodził, i ten starszy od niego (prawdopodobnie Czesio miał tam dwadzieścia dwa lata, a on miał ze czterdzieści), ale napisał, że był ojcem dla swoich żołnierzy. Bo ja już mu wyjaśniłem, że to nie ja, tylko mój ojciec chrzestny, brat mój stryjeczny. No więc dobry człowiek, zginął na linii frontu. Mój wuj jeden w Powstaniu, jeden w gestapo, jeden w… No i ja spróbowałem w „Newsweeku” apelować do sumienia prezesa, żeby odpuścił tę antyniemieckość. Ja z moją biografią. Ale co to ja z moją biografią? Powstaniec, pani Stawska, prawda, ma zupełnie te same poglądy co ja, a ona przecież była tak jak Baśka, tylko bardziej, bo Baśka była łączniczką, a ona nawet karabin miała w ręku. […]
No, matka to zaryzykowała bardzo. Nie wiem, czytała pani tutaj, to jednak było zachowanie nieodpowiedzialne, zupełnie nieodpowiedzialne, widocznie coś w mamie było takiego. Przecież to był strzelec wyborowy i to absolutny cud, że matka przeskoczyła tę ulicę.
No, nas Powstanie zastało na ulicy Inżynierskiej 9, a mieszkaliśmy na Pradze, to jest odległość 50 czy 100 metrów, powiedzmy 100 metrów od jednego punktu do drugiego. Tylko że Inżynierska była pod ostrzałem, Niemcy wybudowali bunkier u wylotu, dzisiaj za tym bunkrem jest cała dzielnica Praga 2, ogromna dzielnica mieszkaniowa, ale wtedy były to po prostu pola, choleryczniaki takie, pola jakieś, nieużytki. I ten bunkier był skierowany, znaczy wyloty, na ulicę Inżynierską, która się kończy ślepo, wchodzi w ulicę Wileńską, a ta doprowadza do Targowej. I tam był strzelec wyborowy, który po prostu, kto przechodził, to go zabijał. Myśmy z góry widzieli człowieka, który padł. Z bramy próbowali tam mężczyźni rzucać mu jakąś linę, to jak on wreszcie chwycił, to tamten podniósł głowę, no to go zabił. I z matką też przebiegał jakiś facet i też padł czy coś, no a ona przebiegła w jedną stronę, cudem, no to już powinna nie wracać. To jej się [pomyślał], że dziecka nie zostawi samego, i z powrotem. To absolutny szczyt nieodpowiedzialności. No więc to były te dni. Nie wiem, ile to trwało, ale myślę, że kilka czy kilkanaście [dni], bo coś na kształt Powstania przez chwilę trwało na Pradze, ale zostało szybko spacyfikowane. I potem był terror, czyli właśnie zablokowanie. Jeździły wozy, po oknach strzelano i tak dalej. No i wreszcie odpuszczono. […] Praga któregoś września została wyzwolona. No, wyzwolona, bo weszli jednak polscy żołnierze, prawda. Opisuję wzruszającą scenę, moim zdaniem, bo taka u mnie ona została [w pamięci]. Ten chłopiec dopiero co pewno zmobilizowany gdzieś tam w Białej Podlaskiej czy [gdzieś], ale wojak, w mundurze, pewno zginął niebawem, przekraczając Wisłę. Otóż to [było] kilkanaście dni potem… Potem to co było, że już można było się poruszać, oczywiście godzina policyjna i tak dalej. I wtedy… Ja opisuję tę scenę, że raptem matka wychodziła z domu. No i ja ją odszukałem właśnie na tej Inżynierskiej, na strychu, wpatrzoną przez dymnik na… Mama, która później, po wojnie troszkę utyła (nigdy nie była bardzo gruba, ale była taka jak kobiety po klimaksie, prawda, normalnie, no taka solidna sylwetka), tam była wychudzona zupełnie, właściwie upiornie chuda. Notabene zresztą po wojnie [straciła] wszystkie zęby, miała awitaminozę, no bo tylko nam dawała jakieś jedzenie. Ja miałem sielskie dzieciństwo, a równocześnie matka zęby wszystkie straciła, prawda, bo to wszystko się ruszało. Przecież wysyłała mnie tam, pamiętam, po dziesięć deko cukru, w tutce takiej zawinięte, do Czyżewskiej, do sklepiku. No ale ja ją zastałem przy tym dymniku, gdzie ona się modliła, bo pamiętam tekst, żeby ciało córki, dziecka odnaleźć. Bo to, że Baśka przeżyła, to absolutnie nie do uwierzenia było. Bo to, cośmy widzieli, bo myśmy widzieli panoramiczny film taki przez ten dymnik. Nawet powiem pani, że tam na Żoliborzu, na Dworcu Gdańskim stało działo kolejowe, takie duże i ja widziałem lot tego pocisku, taki łuk, bo to wszystko było widać. I ponieważ tam matkę zastałem na tym strychu nad ranem, po rosie ta taka cisza taka nadranna i było słychać: „Taśmy podawaj”, takie głosy z drugiej strony Wisły dochodziły. No i widziałem przede wszystkim te bezlitosne [naloty], bez żadnego oporu, no bo nie było żadnej broni przeciwlotniczej – te bombardowania, samolociki tak nadlatywały. I pamiętam, że te ładunki, które spadały, były chyba łączone, bo po trzy, czyli widocznie te bomby były jakoś powiązane łańcuchami czy coś, bo takie trójki spadały, no i tam pióropusz, to wszystko. Tak że ja widziałem to jak taki niesamowity film, no taki total, więcej niż ogólny.
Taka panorama, tak.
No jest też [mocna] scena, bo właściwie chyba te dwie sceny są dla mnie najmocniejsze. Nawet nie egzekucje, nawet nie łapanki. No chyba najważniejsze to jest oczywiście getto, ta ściana ognia, no to na pewno, ale też […] to niesamowite odprowadzanie dziecka, na śmierć właściwie. Potem, po latach… Bo ona zawsze była większa, więc wydawała mi się poważna, ale właściwie tak szliśmy tą ulicą Małą z 50, 100 metrów, 150, powiedzmy, z numeru Mała 3 chyba do Konopackiej. A na Konopackiej u wylotu Małej był przystanek tramwajowy. Dzisiaj nie ma tramwaju w ogóle na tej [ulicy], idzie Stalową chyba, a tu był. I tak staliśmy i to straszne milczenie, i żeby ten tramwaj jak najpóźniej przyjechał. No ale w końcu przyjechał. I ta matka, która kreśli znak krzyża na czole, prawda, i potem milczymy, dziecko odjeżdża. To było trzy dni przed Powstaniem. A żeby bardziej symbolicznie wszystko się toczyło, to miejscem zbiórki Baśki był dom na ulicy Miodowej. To była chyba już wtedy czynszowa kamienica, która po zburzeniu i po rekonstrukcji, po odnowieniu okazała się Collegium Nobilium, czyli siedziba Wyższej Szkoły Teatralnej, gdzie ja studiowałem. A ona tam miała to [miejsce zbiórki]. Oni mieli wezwanie trzy doby, no dwie doby, różnie, ale ona jakieś chyba trzy dni wcześniej, z plecakiem, jak na wycieczkę.
Tak, ona skończyła nawet wybitną uczelnię, tak zwaną RADA, to jest Royal Academy of Dramatic Art. Jakiś czas nawet pracowała w zawodzie. Wiem, że miała okoliczność poznać Orsona Wellesa. […]
No, u mnie, skoro pani czytała książkę, a tych, którzy będą to oglądać prędzej czy później, to namawiam jednak, żeby [przeczytać] „Pokoje”, bo to jest świadectwo jakieś. Nie to, że zachęcam, że to genialnie napisane, aczkolwiek podobno się dobrze czyta. Otóż ja, jak już przyszło, że tak powiem, wyzwolenie (biorę w cudzysłów, aczkolwiek na wstępie tak właśnie się to odbierało, nie ma co się zakłamywać), no to oczywiście pierwsze dni to było: „To kiedy pójdziecie? Kiedy pójdziecie? Kiedy pójdziecie?”. Nawet pamiętam scenę, krasnoarmiejca na koniu, na ulicy Inżynierskiej i matka, która stara się [mówić po rosyjsku], no bo się wychowała jeszcze przecież przed I wojną jako dziecko, coś jej tam rosyjskiego zostało: Kagda pajdotie? – Pajdom, pajdom, nie bezpakojcie. No oczywiście, że nie poszli. Poszli ci nasi, których widziałem, bo matka… No niestety, było już źle, było źle, dostałem chyba głodowej biegunki, coś takiego, czyli brak tłuszczu, brak białka, nie wiem. I mama sprzedała jedyne takie solidne buty, jakie miała wtedy, i kupiła boczek, pamiętam, nakarmiła mnie i z ciotką wysłała do Opola, tam gdzie zresztą poznałem swoją babcię.
Do Opola Lubelskiego. Po drodze moją ciocię uratowałem od gwałtu, bo jakiś krasnoarmiejec się do niej dobierał i tak dalej. Ale w pewnym momencie ona dostała tyfusu, jak się okazuje. I teraz ja, dziecko, w drewniakach, bo nie miałem butów (potem zresztą zdeformowały mi się stopy przez to), w tych drewniakach szliśmy, bo bała się wsiąść w coś, że z drugiej strony Wisły tam te… I ja dźwigałem torbę i prowadziłem ciotkę z czterdziestostopniową gorączką, bo ona była już nieprzytomna, bo to był tyfus, jak się okazało. No i w końcu dotarliśmy do [Opola Lubelskiego]. Tam potem byłem sam, bardzo tęskniłem za matką, gdzieś u ludzi tam przetrzymywany. Ciotka wreszcie wyszła ze szpitala i mama przyjechała tuż po wyzwoleniu Warszawy, czyli 18 czy 19 stycznia. Przyjechała i nie zapomnę – przyjechała samochodem, bo kuzyn naszych przyjaciół, o których tu piszę, państwo Kościelscy, był jakimś ważnym dyrektorem w Lublinie. I ja ten Lublin pekawuenowski też zapamiętałem. Zapamiętałem te opaski, zapamiętałem takie sceny niesamowite. Wychodziły wtedy trzy gazety: „Rzeczpospolita”, „Głos Ludu” i „Wolność”. I nigdy nie zapomnę chłopaka, gazeciarza (bo ja jeszcze to pamiętam, gazeciarzy, co teraz tylko można w filmach przedwojennych zobaczyć), który biegł w Lublinie ulicą i wołał: „»Rzeczpospolita« sprzedana, »Wolności« nie ma, został »Głos Ludu«”. No nieźle ułożone, prawda? I ktoś go zatrzymuje „»Głos Ludu«?” – „Nie. Masz – dał mu taki większy banknot – krzycz dalej”. No więc takie realia. Pamiętam też katów Majdanka gnanych na egzekucję – w Lublinie to wszystko – ale opowiem tylko w dwóch zdaniach. Podróż. Bo ja poznałem bohaterów Pasternaka, bohatera Pasternaka, z „Doktora Żywago”, majora radzieckiego, który mówił pięknym rosyjskim i jechał z tym panem dyrektorem, prawda, który się zwraca do niego gospodin major. Ja jeszcze nie poznałem słowa „towarzysz”. Był gospodin major. I potem, jak po wielu latach przeczytałem „Doktora Żywago” i tam […] są ci inteligenci przedrewolucyjni, to ja [poznałem] takiego wspaniałego, kulturalnego Rosjanina. Taka Rosja zupełnie inna jakaś, niesowiecka. No i dobrze, i mama przyjechała i szybciutko już, pamiętam… Nie, to nie było tak. Mama przyjechała przed wyzwoleniem Warszawy. Przed, bo ja tam dostałem, zdobyto jakiś prezent dla mnie na Wigilię, czyli grudzień. Byliśmy tam, nastąpiło wyzwolenie i natychmiast my do Warszawy. I ja pamiętam, przechodziliśmy przez lód, bo przecież Wisła zwykle nie jest zamarznięta, no bo elektrownia, prawda, a wtedy się szło przez lód. I szedłem pustynią, gdzie nie było [ulic], no bo, powiedzmy, getto to już wcześniej było jak po zburzeniu, ale tutaj były te tyczki i tylko napisy miny niet, i szło się tymi trasami. Tutaj przewrócony tramwaj, jeszcze te barykady, wie pani, tu to, tam, to, to. No i tam właśnie przy jakiejś bramie, gdzie mama znała adres, podeszła taka wychudzona jakaś, schorowana postać, a to była Wiesia z Powstania, która dała matce znać, że jej dziecko żyje. No, niesamowite, prawda? Już ta Wiesia była jakby własnym dzieckiem matki do końca życia. No bo ona wyskoczyła z transportu, miała gruźlicę i wiedziała, że niewoli nie przeżyje. A eskortowali „kałmucy”, jak dziś pamiętam. Sporo było w oddziałach niemieckich tych Azjatów, to tak zwane kałmuckie [oddziały]. A w ogóle jeśli o to chodzi (ja tam też to opisuję), na Pradze niedaleko była taka, taki nie garnizon, taka jakaś grupka żołnierska. Oni zawsze w tych lepszych mundurach wychodzili. I zapamiętałem, że ci sołdaci, o których się tyle słyszało, gwałty, nie gwałty (sam zresztą byłem świadkiem, uratowałem ciocię), ale ci chłopcy, ci młodzi, no, dwudziestoparoletni, wie pani – czuło się, od razu było wiadomo, kiedy oni się urodzili. No bo oni się urodzili w czasie głodu. I tacy pokrętni, krzywe nogi, zapadłe klatki piersiowe, bo to był przecież 1920 rok gdzieś.
Tak, tak, tak, [były wiezione] ciężarówkami do niewoli, no pewnie gdzieś do wagonów potem ich [zapędzono], bo ona siedziała w obozie, Baśka, w Mühlbergu nad Łabą i 2 Armia amerykańska generała Clarka wyzwoliła ich obóz.
W książce figuruje w „Parasolu” i kończyła Powstanie w „Parasolu”. Nie wiem, czy zaczynała, ale jest kombatantem „Parasola”. Ma swój biogram, jest pseudonim „Kalina”. […]
Tak.
Praga była jedynym wolnym kawałkiem, jak ja mówię, między Łabą a Władywostokiem, bo komuna odpuściła. No, co tam jakaś lumpenproletariacka… Ale ja pamiętam tuż po wojnie te ciężarówki, które „na Warszawę”, „na Warszawę” i [wsiadało się] na platformę. Przecież nie było [mostów], jeden most drewniany był, no bo najpierw pontonowy, potem drewniany. Nazywał się, nie wiem czemu, wysokowodny. I w czasie jakiejś nawały, powodzi, co lód naparł, [go] rozwalił. On wychodził na Karową, ten most wysokowodny. No więc ta Praga – życie było tam po prostu.
No tak, tak. Dlatego tuż po wojnie na przykład w tym maleńkim [mieszkaniu], dwa pokoje, poczekalnia, gabinet, to tam z kilkanaście osób nocowało. Jak akurat wróciliśmy, no to ja piszę tu o Johanach. Tacy wytworni państwo, co ona, córka prawdopodobnie gubernatora austriackiego w Sarajewie przed I wojną… Oni byli takim wzorcem towarzyskim w czasie okupacji, a potem byli bezdomni, no i u nas nocowali. No, w każdym razie sama książka jest, że ja… Dlatego tak zaczynam prowokacyjnie z podziwem dla Iwaszkiewicza, że on w ogrodach, a ja w pokojach z używalnością kuchni, prawda. Bo tak to było.
No tak, tak. Tak sobie wymyśliłem, że to takie skrzyżowanie Paryża z Istambułem, no coś takiego. Bo trochę to miało z takiego bliskowschodniego suku, prawda. Wspaniała dzielnica. Mam taki sentyment, że… Ja mówię, no to co u Niemców się nazywa heimat. […]
No więc to spotkanie, bo tutaj to jakieś epizodyczne, ale to spotkanie w Amboy pamiętam, to chyba gdzieś na dole New Jersey. Dowiedziałem się, że jest zebranie jakiejś rady emigracyjnej, coś takiego i pojechałem. Mój przyjaciel Andrzej Kawczak, profesor, który właściwie namówił mnie na kontakt z uniwersytetem i uniwersytet potem mnie tam skwapliwie zaprosił… Ja do ostatniej chwili sądziłem, że nie dostanę, ale Bogu dzięki dostałem paszport. No i teraz niech pani mówi młodym ludziom, że „nie dostanę paszportu”… A na drugi dzień trzeba było oddawać. No więc ten Andrzej dał mi swój samochód […] i pojechałem do Amboy. W recepcji tego zjazdu umówiliśmy się, że się nie przedstawiam, no bo z kraju, prawda, no tego, biorę udział w emigracyjnym [spotkaniu]. Oczywiście przecież ubecja i tak wiedziała. Ja tam wyjechałem i zorganizowałem, jak tam byłem. Nie ukrywałem swoich poglądów, ale bez przesady. Nie stawałem się jakimś tam przywódcą czy coś, no ale zorganizowałem po śmierci księdza Jerzego Popiełuszki, którego znałem… Nie dość, że brałem udział w jego mszach parokrotnie, ale też dwukrotnie pomagałem mu program ułożyć. No więc zorganizowałem, no i wtedy okazuje się, przyszedł ubek do Teatru Powszechnego, do Hübnera, spytać, bo już ustalili, że ja emigrowałem, że już urwałem się z Polski. A jak się okazuje, zakapował mnie konsul, który był agentem amatorem, bo pewnie nawet nie był [formalnie], tylko tak z rzetelności.
Z serca mnie zakapował. No więc o czym… Aha, no i ja do tego Amboy pojechałem i słuchałem tego Nowaka. Już byłem po lekturze „Kuriera”, który zresztą był dla mnie lekturą – no ja nie wiem, czy lepszy suspens czytałem, naprawdę. No przecież to wspaniale napisane, no tak, tak. […] No i ja raptem [w Amboy], świeżo, bo dopiero co byłem w Warszawie, i słucham jego [wystąpienia] i byłem wstrząśnięty. Bo słuchałem człowieka, który w ogóle… Ja byłem dwa tygodnie w Warszawie, ale on jakby był wczoraj. No i po tym jego wystąpieniu podszedłem, uściskałem go, w ogóle żeśmy tak tego, bo… To skarb zupełny. Ja wiem, że on był trudny. Podobno nie był łatwy we współżyciu. Jak wracałem, Nela była w ciąży z Igorem, wracaliśmy i trzeba było wysiąść w Monachium, a nie planowaliśmy, nie planowaliśmy. […] No więc myśmy musieli się zatrzymać, bo Nela raptem dostała 40 stopni gorączki, ciąża, gorączka, no tośmy wysiedli, no i ja zadzwoniłem do Tadeusza, on mnie umieścił u Jadzi, takiej Jadzi, która była piosenkarką może nie na miarę Ordonki, ale taka przedwojenna, a po wojnie, na emigracji, była maszynistką w Wolnej Europie. I ja Englischer Garten, tę siedzibę „Wolnej Europy”, tylko z zewnątrz widziałem, w ogóle nie wstąpiłem. Natomiast jakiś rok czy dwa później ubek taki mnie prześladował i był przekonany, że ja w ogóle kablowałem przez cały pobyt za granicą, byłem stałym bywalcem w Monachium, a nie byłem. W pewnym momencie już tak mnie urobił, żebym coś podpisał, no i wtedy ja już go pogoniłem. I wie pani co? I wtedy nie dość, że wkładki, ale odmówiono mi stempla, żebym do Bułgarii pojechał. W ogóle nie mogłem nigdzie wyjechać. I opowiedziałem o tym Mariuszowi Dmochowskiemu, który był dygnitarzem, bo mało kto w moim środowisku był partyjny, ale Mariusz, zresztą nic złego nie zrobił, wręcz przeciwnie, bardzo życzliwie kolegom pomagał i tak dalej. No i on sięgnął po jakiegoś ubeka i odblokowali mi to. Ale ja z tym ubekiem się spotkałem i mówię: „Panie, przecież czy wyście oszaleli, co ja z Bułgarii miałbym gdzieś uciekać”. – „A co pan myśli? Do Turcji jadą”, mówi.
No tak, bywało, tak.
Tak, tak.
Nie no, na mnie tam w tym Amboy, bo to tylko traktuję jako [spotkanie], to bardzo dobre. Ja po prostu z entuzjazmem do niego podszedłem, bo to było coś… Bo obok miałem dwa razy krócej, nawet trzy razy krócej emigranta, tego mojego Andrzeja Kawczaka. Wtedy on był już profesor emeritus na Concordia University, filozof od critical thinking, od tego myślenia krytycznego, i on jednak był wyobcowany. On był działaczem emigracyjnym, bardzo [aktywny], taki antykomunista, w ogóle aż do rozpuku. Bo mnie kiedyś rozbawił – rozbawił, ale aż groźnie – bo ja coś powiedziałem, no bo wiadomo, jaki był mój stosunek do tego psychopaty, jakim był McCarthy, prawda. Wie pani, pamiętamy, komisja McCarthy’ego, tyle ludzi nakrzywdził. A ja tak mu opowiadam coś o tym, a on raptem do mnie mówi: „A ja na Józefa McCarthy’ego złego słowa nie powiem”. Muchy by nie skrzywdził, ale jak mówił o czerwonych, to wydawało się, że zaraz ich jak pluskwy pozagniata. I na tym tle człowiek, który całe powojnie, no bo najpierw w Londynie, prawda, a potem, jak powstała „Wolna Europa”, tak… No oczywiście tacy jak profesor Bartoszewski, który mu pisywał bez przerwy, tak, ale że on to wszystko tak łączył, że był w pewnej sferze poinformowany – on po prostu był cały czas w Polsce. Mądry człowiek, podzielam jego zdanie. Mimo całej mojej tej takiej patriotycznej otoczki, biografii, rodziny, to podzielam jego pogląd, że to dużo, dużo bezmyślności. Ja myślę, że gdyby „Grot” żył, to by się pod… On jeszcze może żył, bo jego w 1944 dopiero zastrzelono, zabito. No bo „Bór” Komorowski to pewno przyzwoity człowiek, ale głównie na koniach się znał. A Okulicki „Niedźwiadek” też człowiek połamany jakiś, trudno powiedzieć. No krótko mówiąc, to tragedia była. Ja wiem, że nie wywołać Powstania było trudno, bo to wszystko było nabuzowane. Tam są elementy antycznej tragedii właściwie, nie? Taki los i jakby nie ma dobrego wyjścia. Uważam to za zbrodnicze w ogóle, głupotę, jak Jarosław Marek Rymkiewicz chwali rozlew krwi. […]
Warszawa, 12 czerwca 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk