Urodziłam się w Czersku na Pomorzu (podkreślam to, bo jest drugi Czersk blisko Warszawy). Nazywam się obecnie Rena Anna Lamparska, z tym że do publikacji używam nazwiska również rodziców, czyli Rena Anna Syska-Lamparska.
Ojciec był adwokatem, pochodził z rodziny właścicieli majątku Bońki w płońskim. Matka również pochodziła z przodków, którzy byli właścicielami posiadłości ziemskich Skórznica, Wiśniewska z Grzebskich. Mój ojciec, Zygmunt Syski, był adwokatem w Bydgoszczy. Przeniósł się na dwa albo trzy lata przed wojną do Gąsiorówka, majątku położonego w Pułtusku, w powiecie pułtuskim. Jak twierdził: „Natura ciągnie wilka do lasu”, czyli przeszedł z adwokatury na wieś, był właścicielem tego majątku. To było dla nas zupełnie zasadniczą historią, dlatego że w tym majątku, w roku 1942 chyba, dom nasz stał się siedzibą komendanta AK na teren Północnego Mazowsza Nakoniecznikow-Klukowskiego, który przeszedł zresztą niedługo po tym do NSZ. Mój ojciec i matka byli tym bardzo poruszeni, dlatego że nie odpowiadało to ani zapatrywaniom politycznym mojego ojca, który nie był [zwolennikiem] Dmowskiego, niemniej jednak oboje rodzice doszli do wniosku, że zatargi między obozami NSZ i AK nie są istotne – istotna jest walka o wolność. Zezwolił na obecność Nakoniecznikow-Klukowskiego, którego nazywaliśmy „Wujciem”, dalekim krewnym – poza tym to był jeden z jego pseudonimów. Zezwolił na obecność jego, na obecność jego adiutanta, jego zastępcy.
Odbywały się odprawy w majątku rodziców, matka była łącznikiem, rozwoziła ich po okolicy. Wówczas matka i ojciec, urodzeni w 1897 roku, mieli po czterdzieści lat, mniej więcej. Dzieci – mój brat, starszy o pięć lat i siostra, która urodziła się w 1940 roku, młodsza ode mnie o jedenaście lat. To był zasadniczy etap w historii naszej rodziny, dlatego że 6 lutego 1943 roku napadło gestapo na nasz dwór, na skutek zdrady człowieka, który pod pseudonimem „Włóczęgi” sprowadził gestapo. Wyszliśmy z tego cudem ocaleni. Zginęli adiutant i zastępca. Jeden [miał] pseudonim „Iglica”, a drugi pseudonim „Wacek”. Myśmy wyszli. Gestapo [nas] ścigało. Zabrało siedmiu gospodarzy z okolic, zabrało właściciela sąsiedniego majątku, Mieczysława Macieja Poniegowskiego, zabrało stryjecznego brata mojego ojca, Stanisława Syskiego – wszyscy zginęli. Zabrali naszego rządcę – nazywaliśmy go pan Wiśniewski. Na nas wszystkich gestapo nałożyło karę śmierci, obowiązek wskazania naszego miejsca zamieszkania, ale przeszliśmy wszyscy zieloną granicą pod ochroną członków organizacji do Warszawy (z wielkimi przygodami, które wymagałyby osobnego opracowania i opowieści). Zamieszkaliśmy w Kobyłce, wszyscy pod zmienionymi nazwiskami.
Z uwagi na bezpieczeństwo ojciec zamieszkał w Warszawie pod nazwiskiem Stefana Rzewuskiego. Brat mój pod nazwiskiem Witolda Śniadeckiego, matka, ja i siostra pod nazwiskiem Kwaśniewskie. O to, żeby zdobyć dokumenty, postarała się organizacja, była świetnie zorganizowana historia dokumentów. Była historia z koniecznością dodatkowych [dokumentów], więc jedyna rzecz, którą można było zrobić, to można było ochrzcić moją siostrę, Elżbietę Syską po raz drugi, dla uzyskania dokumentów. Była historia przezabawna, dlatego że ksiądz, jak zobaczył prawie trzyletnie dziecko chrzczone, zrobił nam straszne uwagi, jak to można dziecko tak długo trzymać bez chrztu. Naturalnie była ochrzczona wcześniej, ale chodziło o dokument. Rodzice chrzestni – członkowie organizacji. [Ksiądz] bardzo był niezadowolony, więc my wszyscy w pokorze słuchaliśmy. Potem matka powiedziała: „No, ale z wody była ochrzczona”. Więc już troszeczkę [lepiej]. Dostaliśmy dokumenty. Wybuchło Powstanie Warszawskie. Matka i brat byli w dalszym ciągu członkami organizacji. Brat mój był członkiem organizacji już wtedy, kiedy „Wujcio” był w Gąsiorówku. Uzyskał tam szkolenie od niego, złożył przysięgę, również rządca złożył przysięgę.
Nie, z Kobyłki przenieśliśmy się. Ojciec zginął w czasie nalotu sowieckiego na Warszawę 12 maja 1943 roku. Myśmy po jakimś czasie, znów ze względu na bezpieczeństwo, dlatego że kółko się zacieśniało naokoło nas, przenieśli się we czworo do Warszawy. Zamieszkaliśmy na Pańskiej – jeżeli pamiętam dobrze numer – 86. To było Śródmieście. Tam nas zaskoczyło – nie zaskoczyło, tylko zastało nas Powstanie.
Nie zaskoczyło. Mnie może zaskoczyło, bo mnie się nic nie mówiło wtedy, mało [się mówiło]. I tak się orientowałam doskonale, co się dzieje. Ale nikogo nie zaskoczyło, bo brat się spodziewał, matka się spodziewała. To był nastrój. To był nastrój w całym mieście już wtedy i dzisiejsze twierdzenia, że to było błędem, że Powstanie Warszawskie nie powinno mieć miejsca, skoro tyle osób zginęło, jest bardzo dyskusyjnym, dlatego że była sytuacja taka, w której nie można było nie puścić w ruch całej atmosfery, która się wytworzyła – atmosfery oczekiwania. Oczekiwanie było uzasadnione w naszym mniemaniu. Uzasadnione było faktami, władze nasze, polskie, z rządu polskiego w Wielkiej Brytanii (znamy nazwiska, już nie będę powtarzała) na skutek porozumienia i z rządem angielskim i nawet ze Stalinem – Stalin obiecał pomoc, Stalin namawiał do powstania, więc nie byliśmy zaskoczeni.
Po paru godzinach wpadł do naszego mieszkania brat, który był w międzyczasie na Żoliborzu, gdzie kontynuował studia na tajnej politechnice i brał udział w posiedzeniach organizacji. [Wpadł] już w hełmie, w biało-czerwonej opasce, szczęśliwy: „Zaczęliśmy!”. Pierwszym moim odruchem to było wyjść i być razem. Nie było to takie proste. Jak się zaczynało – w ankiecie jest również pytanie o jedno z najpiękniejszych, najmilszych wspomnień – najmilsze, najcudowniejsze wspomnienie, to było wyjść na ulicę i spojrzeć w prawo, w lewo – sztandary biało-czerwone! Na wszystkich domach powiewały sztandary. Wolność! To było uczucie niezapomniane. Niezapomniane. Drugie – jak przyszła gazetka polska. Zebraliśmy się wszyscy. W każdym domu był obrazek Matki Boskiej, Pana Jezusa („Jezu ufam Tobie”), zbieraliśmy się tam zawsze (teraz częściej się zbieraliśmy). Gazetka przyszła, matce trzęsły się ręce, nie mogła czytać – oddała sąsiadce. Sąsiadka zaczęła czytać, zaczęła płakać, nie mogła. Wyrwałam – zaczęłam czytać. To był powiew wolności, powiew szczęścia, który trudno opisać i który żyje w nas.
Co robić – pierwsza rzecz, wykombinowałyśmy sobie, matka i ja, opaski białe z czerwonym krzyżem. Nasz „wynalazek”. Chodziłam po domach, zbierałam żywność i zanosiłam na punkty. To trwało bardzo długo. Przyszła do nas kiedyś jedna z uczestniczek Powstania, rzucam się do niej: „Weźcie mnie! Pójdę do was!”. Matka stała, nic nie mówiła, oczywiście popierała. Pamiętam jak dziś – spojrzała na mnie (byłam zawsze młodsza niż byłam naprawdę, warkoczyki), mówi: „Nie. Nie ma dla ciebie miejsca”. To było straszne uderzenie dla mnie. Przychodził potem brat i z bratem wychodziłam. Brat mnie prowadził tu, prowadził tam. Potem trzeba było jednak wyjść, dowiedzieć się – na Hożą, na Mokotowską – czy rodzina żyje. Potem – budowanie barykad. Na Pańskiej barykada, więc wszyscy szliśmy budować barykady, ściągać [materiał]. [Robiliśmy] to, co się dało, co było możliwe.
Przybliżył się obstrzał ulicy, już nie można było wychodzić na ulicę. Przebijało się wtedy dziury w piwnicach, dom przy domu, i przechodziliśmy dziurami. Był mały chłopczyk, syn mieszkanki domu – stale wybiegał na ulicę. [Krzyczała na niego]: „Nie wolno ci! Nie wolno!” – trzymała go. Raz nie zdołała chwycić – wyszedł. Dostał kulą w głowinę biedną od gołębiarza. Gołębiarze – Niemcy chowali się w domach i strzelali. Zabili tego chłopca. To było najtragiczniejsze wspomnienie. Potem moment, w którym „krowy” zmiotły wszystkie górne piętra naszego domu. Krzyk, dlatego że żona jednego mieszkańców domu była na górze. Wbiegli – cała poparzona. Znieśli ją na dół. Potem zatrzymała się u kogoś – czy u nas, już nie pamiętam – na parterze, bo nasze mieszkanie było na parterze. Na parterze się zbierali ludzie, gotowali. Siostrzyczka moja siedziała kiedyś na nocniczku i rąbnęły strzały. Zerwała się przerażona, dobiegła do matki, matka ją chwyciła. Za chwilę patrzymy – odłamek w nocniczku, wielki. To było też raczej szczęście. Pojawiły się już wtedy ogłoszenia ze strony niemieckiej – wychodźcie mieszkańcy, możecie wyjść, będziecie wolni (czy coś takiego, jakieś obietnice). Myśmy naturalnie nie chcieli wyjść. Matka nie chciała wyjść, nie chcieliśmy wyjść. Brat też nie radził, żeby wychodzić. Zostaliśmy, natomiast rodzina poparzonej dziewczyny wyszła. [Dziewczynę] niesiono na noszach. Mąż [jej] mówił: „Wszystko jedno. Wszystko jedno. Piekło tu, piekło tam”. Wyprowadził ją. Nie wiemy, co się z nimi stało. Wiem, co stało się z synem innej naszej mieszkanki, sąsiadki – nazywała się Rymkiewiczowa. Wyszedł chłopak, wyszedł potem z powstańcami – nie wrócił. Matka nam potem, po wojnie, mówiła, że ostatni raz widziano go obozie, jak stał w kolejce po zupę, trzęsący się z temperatury, z gorączki, w ostatnim stadium tyfusu. Następna tragedia. Radość – w pewnej chwili słyszymy strzały od [strony] Pragi. Matka była chora: „Wyzdrowiałam. Idą z odsieczą! Wojska radzieckie, a z nimi nasze wojska, polskie”. Strzelali. Po jakimś czasie, paru godzinach, strzały umilkły. Zostawiono nas. Już wiadomo było, że nie przyjdą. Nasi przepływali Wisłę, żeby się do nich dostać – podobno ich tam Sowieci mordowali. Zostaliśmy sami.
Tak, spotykaliśmy się na podwórkach przy kapliczkach, modliliśmy się: „Kto się w opiekę odda Panu swemu…”. Jedna z naszych sąsiadek była znana z tego, w tym sensie, że nadchodziły samoloty, [a ona]: „Kto się w opiekę odda Panu swemu, a całym sercem…” – coraz głośniej, coraz głośniej. Potem bomby, huk blisko nas albo w nasz dom, przeleciały: „Panowie! Na górę!”. Wydawała polecenia, lecieli na górę tłumić ogień. Przy kapliczkach – życie religijne, trochę się śpiewało. Pieśni nabożne – nie było na to za dużo nastroju, ale to nam pomagało. Były obrazki: „Jezu, ufam Tobie” – skądś mieliśmy, były wszędzie w oczach naszych i na murach, na ścianach.
Ale to, co uważam za wspaniałą rzecz: wytworzyła się, samorzutnie, jakaś organizacja, nas wszystkich. Samorzutnie wszyscy uznaliśmy jednego mężczyznę [za] komendanta. Coś, wydaje mi się, charakterystycznego dla powstawania społeczności, organizacji.
Ten mężczyzna był jednym z sąsiadów, ale okazał się najbardziej energiczny, najbardziej rzutki, zorganizowany i wszyscy zaczęli go słuchać. Nazywaliśmy go komendantem. Pamiętam, raz wybiegam po serii bomb z samolotu (małych, półmetrowych, zapalających – to była w ogóle pestka, mogły tylko pożar spowodować) – cały ich stos spadł na nasze podwórko. Słyszę głos [komendanta]: „Panowie! Do łopat!”. Kilkunastu mężczyzn – był piach sprowadzony i piachem zasypywało się bomby zapalające, które w każdej sekundzie mogły wybuchnąć. Potem – organizacja żywności. Przyprowadzono konia rannego, bidaka. Schowałam się gdzieś, zastrzelili go. Potem kroiło się i każdy z nas dostał kawał mięsa. Myśmy też dostały. Matka zaniosła do mieszkania – mieszkanie było otwarte, wszyscy mogli wchodzić, gotować, sprzątać. W kąciku położyła [mięso], robimy coś innego, a moja siostrzyca, która miała wtedy trzy lata, trzyma ten szmat mięsa w ręku i rwie zębami.
Surowe mięso z głodu rwie zębami. Myśmy miały wtedy mąkę i kaszę, więc się gotowało mąkę na kaszę, kaszę na mące, mąkę z kaszą, kaszę z mąką. To się jadło. Jak wychodziłyśmy z Powstania, jeszcze troszkę zostało, to kaszę też się niosło. Nie było wody, trzeba było chodzić po wodę. Matka mi nie pozwoliła wychodzić: „Masz zostać z siostrą, opiekować się nią”. Matka chodziła, przynosiła kubełkami wodę.
Słyszeliśmy o zrzutach. Jakiś zrzut wpadł na dach, rozbił się i żywność spadała. Ludzi wchodzili po drabkach, łyżkami zbierali żywność i jedli z dachu.
Zrzuty nasze, alianckie. Te zrzuty to było… Też jest słów, żeby to opisać. Wiemy, że w RAF-ie [były] nasze wojska, nasze samoloty i te samoloty… Anglia – o ile wiem – nie przysłała żadnego samolotu. To byli nasi lotnicy, którzy lecieli na pomoc Warszawie. Były zrzuty – nie wszystkie się udały, bo niektóre spadły na stronę niemiecką, ale z tego, co wiem (już z kolei, z Zagórskiego) cała lista zrzutów broni, która spadła na nasze stanowiska, na polskie stanowiska, to była szalona pomoc.
Do nas blisko nie spadły. Tylko słyszeliśmy o tym, do nas blisko nie spadły. Brat – też nie wiem, czy je widział, ale wiem, że bardzo dużo doszło. Którejś nocy słyszymy brzęk samolotu, ale inny – nie niskie, niemieckie, które zrzucały na nas bomby. Wybiegamy – w górze [maleńkiej] wielkości samolocik. I jednocześnie – reflektory niemieckie. W ogóle póki żyję, tego nie zapomnę. Reflektor, który szuka tego samolotu. Zatrzymał się – jest samolot w obiegu reflektora. Natychmiast drugi [reflektor] i już jest skrzyżowanie. Trzeci – skrzyżowanie. Jest kilka reflektorów, które w centrum mają maleńki samolocik. To było tak wysoko, że nawet nie mógł się wydostać szybko z zasięgu skrzyżowań reflektorów niemieckich. Potem strzały, strzały, strzały i znikł. Słyszałam potem, że w Otwocku pospadały niektóre samoloty. Po prostu niektóre nie doleciały. To była ta straszna tragedia, że leci nam na odsiecz i został uchwycony, sprowadzony na ziemię i zginął.
Moja najbliższa rodzina to była matka, siostra i ja. Ojciec już wówczas nie żył. Brat mój czasami wbiegał. Następna rzecz: przybiegł z dwoma kolegami – szczęśliwi, weseli (blisko początku [Powstania]). Rozmawiamy, matka, co było, to przyniosła. Polecieli. Za jakiś czas przybiega brat. Sam. Już ich nie ma. Zginęli. Ci dwaj – weseli, szczęśliwi, dumni. O tym Zagórski pisze, brat zawsze opowiadał – raz obsługiwali karabin maszynowy, jeden strzelał, drugi podawał kule, Ryszard z lornetką obserwował. Obaj zginęli, brat mój nie zginął, dzięki Bogu. Poza tym były siostry mojej matki i przedzierałam się razem z bratem. Brat mnie zabierał – przechodziliśmy do jednej ciotki, do drugiej ciotki. Pamiętam, jak ciotka wyszła: „Koleżanko! Koleżanko!”. Tak mnie obejmowała.
Pamiętam, jak przechodziłam z bratem różnymi dziurami w piwnicach pomiędzy domami, już były obrazki Matki Boskiej. Schylało się, dziurą się przechodziło do następnej piwnicy, potem do następnej piwnicy. Tak była połączona większa część Warszawy, właśnie dziurami w piwnicy, którymi się przechodziło. Widziałam obrazki na ścianach – już 15 sierpnia. Stąd wiem, że już było dobrze po 15 sierpnia, to był wrzesień. Trudno było przechodzić ulicami. Chcieliśmy przejść ulicą – nie puszczał nas posterunek naszych. Jakaś pani chciała przejść, [mówią jej]: „Nie wolno przechodzić!”. – „To jest moje życie, ja nim mogę rozporządzać!”. Wyrwała się. Stanowisko bardzo dziwne, dlatego że jeżeli trafi ją kula, to naraża innych, którzy pod ogień muszą iść i ją wyciągać. Przeleciała jakoś szczęśliwie.
Rymkiewiczowa – sąsiadka, z którą się spotykałyśmy po Powstaniu, jak matka wróciła, ja wróciłam, siostra wróciła. Dom jeszcze stał, tylko górne piętra zostały w czasie Powstania zmiecione przez bomby, przez „krowy” („krowy” były tragiczne). Jak wróciłyśmy, to już wszystko było spalone, dlatego że wchodzili potem Niemcy, wyrzucali nas. Pamiętam – już po Powstaniu przyszli żandarmi i: Alles raus! Alles raus! Raus! Raus! Wypędzali – jeszcze słyszę ten głos – nas z domów. Przyjaźnie: była pani Rymkiewiczowa, [z którą przyjaźń] się utrzymała, byli koledzy mojego brata, którzy zginęli. W Powstaniu był mój brat cioteczny Mirosław Cygler, mój przyszły mąż Jan Lamparski, było dwóch braci stryjecznych, nazywali się Rutkowscy. Z mojej rodziny było mnóstwo członków Powstania, bo Warszawa była naszą siedzibą.
Entuzjazm.
Nie, nie. I właśnie to było ciekawe, że wtedy [było] braterstwo. Nigdy nie widziałam w całym swoim życiu tak zsolidaryzowanego, tak zgrupowanego środowiska mieszkańców Warszawy – tam, gdzie się poruszałam – jak wówczas. Wchodzimy do jakiegoś domu, siedzą ludzie – już kończyło się, już wiadomo było, co się stanie – patrzą na nas: „Wychodzimy czy nie wychodzimy?”. Bo można by wychodzić wcześniej – „Co myślicie?”. Wszyscy jedną troską zbratani i w jednej trosce szukający wyjścia z tej sytuacji. Nic nie usłyszałam nigdy, żeby ktoś coś przeciwko… Jedna rzecz była zupełnie tragiczna: wpadli powstańcy w opaskach AK na podwórko, do domu – szukają: „Młodych ludzi potrzeba! Potrzeba nam mężczyzn, młodych ludzi więcej!”. Przebiegli, nikogo nie znaleźli, poszli. Po jakimś czasie wychodzi trzech czy czterech – ukrywali się, nie chcieli iść. Myśmy z pogardą na nich spojrzeli.
Nie chcieli być zaangażowani w wojnę. Nam wydawało się, że wszyscy młodzi ludzie, mężczyźni głównie, i kobiety chcą walczyć. Ten mały, pięcioletni, który wyskakiwał, chciał wiedzieć, zobaczyć, co się dzieje. A ci sobie tak – z takim spokojem, z takimi minkami wyszli. Po prostu schowali się, żeby nie uczestniczyć, żeby uratować skórę. Nastrój, w którym myśmy żyli, który myśmy zaobserwowali, był nastrojem jedności, solidarności, wspólnej tragedii już potem i wspólnego szukania wyjścia. Słyszeliśmy o różnych rzeczach, słyszeliśmy o AL-owcach...
To już po wyjściu z Warszawy słyszeliśmy, że niektórzy AL-owcy strzelali do akowców, żeby wziąć legitymacje. Ale to jest zasłyszana historia – nie wiem, czy to prawda. Myśmy się stale kontaktowali z ludźmi. Stale – tu się wybiegało, tam się wybiegało, tu się budowało barykadę, tu się zbierało żywność, nosiło się, przechodziło się przez dziury, szła matka po wodę. Brat mój zabierał mnie, stale wychodziliśmy, więc była komunikacja, która potem się rwała. Potem cały temat wychodzenia Ryszarda, mojego brata, czyli wychodzenia wojska AK do niewoli. To była straszna tragedia.Rozmawialiśmy wszyscy wesoło – sanitariuszki, mój brat, matka ze swetrem: „Weź Rysiu ten sweter”. – „Gdzie tam w swetrze będę wychodził! Mowy nie ma!”. Matka zauważyła, że [brat] patrzy czułym okiem na jedną sanitariuszkę, więc podchodzi do niej: „Niech mu pani powie, żeby wziął ten sweter”. – „Rysiek! Weź ten sweter!”. Wziął bez słowa. Potem nam powiedział: „Ten sweter wszy ze mnie zniosły, ale przydał się”. Potem szli czwórkami, wyprostowani, z bronią na ramieniu, spokojnym marszem – Gloria Victis. To był marsz nieprawdopodobny. Cisza. Cisza, marsz spokojny, broń już bez naboi. Tłumy ludzi po obu stronach jezdni, bo oni szli środkiem. Podniesione głowy, dumni, zwycięscy. Ludzie po obu stronach w ciszy niesamowitej, tylko brzęk butów o bruk. Nagle otwarte okno, w oknie pojawia się starzec, trzęsące ręce, wznosi ręce: „Wojsko polskie – cześć!” – milczący salut. Jak w powieści, a to była prawda, to były fakty, ja to widziałam. Doszli – chyba to była Twarda, Żelazna. „Bór” Komorowski i generalicja, oficerowie niemieccy.
Widziałam. Rozmawiali. Stanęli żołnierze. Oczywiście „Bór” rozmawiał z nimi – to możemy sobie tylko wyobrazić, a wyobrażenie znajduje podstawę w faktach później stwierdzonych – przypomnienie konwencji genewskiej o ochronie jeńców. To są jeńcy wojenni – o to chodziło. To są jeńcy wojenni, a nie jakaś partyzantka. Niemcy wyciągają papierosy i „Bór” bierze jeden papieros. Babka obok: „Jak on może palić papierosy z Niemcami!”. Nie tylko może, ale musiał, bo na gesty nie było w tym momencie miejsca.
Widziałam brata, który prowadził szkopa, Niemca, pod karabinem (przechodził, matka go potem lepiej widziała). Brat mi potem opowiadał, że wychodzili tłumami Żydzi z ukrycia – z różnych lochów, podwójnych ścian. Mnóstwo ich widział, podchodzili, [salutowali]: „Cześć, panie kapral!”. – z takim uśmiechem. Potem, zdaje mi się, że był zorganizowany oddział żydowski w walce (nie pamiętam w tej chwili nazwiska, ale o tym czytałam później). Wychodzili Żydzi szczęśliwi – „Jest wolność. Jest wolność”. Widziałam [Niemców]. Kopali coś czy mieli kopać – była dyskusja, czy jeńca niemieckiego można zatrudnić do kopania dołów, czy nie można. Dochodzili do wniosku, że nie można, że sami muszą kopać (coś takiego jak przez mgłę pamiętam).
Że jest jeńcem, więc podlega ochronie, nie może być wzięty do pracy tego rodzaju. To byli młodzi, cudowni, nasi chłopcy.
Przyszedł z ostatnią wizytą brat. Złamany, złamany zupełnie. Odprowadzałam go potem na posterunek. Niesie swój Sten i mówi do mnie: „W tym Stenie mam dwie kule jeszcze. Jedna, pierwsza, dla pierwszego napotkanego Niemca, a druga dla mnie”. Mówię: „Rysiu, nie możesz tak myśleć” – usiłowałam go przekonać.
Matka, siostra – siostra miała akurat skończone cztery lata (21 sierpnia) – ja i ciotka, Wacława Cyglerowa. Wacława Cyglerowa to jest też postać historyczna, która powinna być opisana, wydrukowana. Polska Hekuba, która straciła trzech synów. Pierwszego syna, Leszka Cyglera, w 1939 roku. Był ułanem, padł w obronie Warszawy. [Straciła] Mirka, który wyszedł z Powstania Warszawskiego do obozu jenieckiego, został przetransportowany do szpitala niemieckiego, robiono na nim doświadczenie lekarskie, w związku z czym stracił rozum – odesłano go potem do Polski, był w domu dla psychicznie chorych i zmarł. Trzeci syn, ostatni – Czesław Cygler został zamordowany przez żołdaków sowieckich.
Wychodziła ciotka, moja matka, siostra i ja. W plecakach – resztki kaszy i mąki i to chyba wszystko. Gnali nas – Raus! Raus! – trzeba było wychodzić z domu. W jakimś punkcie mieliśmy doszlusować, dołączyć do fali ludzkiej wychodzącej. To był exodus nieprawdopodobny. Szeroka jezdnia – już później, po tym usiłowałam odkryć, którą szosą myśmy szli, trudno mi w tej chwili określić, nie mogłam zidentyfikować. W każdym razie [szosa] szła na Okęcie, szliśmy w stronę Okęcia. Co tu robić? Siostra ma cztery lata – za duża, żeby ją nieść, za mała, żeby iść. Matka, która zawsze nas ratowała, znalazła zawsze coś, zobaczyła wózki – ludzie ciągnęli, pchali wózki. Dochodzi do wózka: „My będziemy pchały. Będziemy pchały, tylko niech pan siostrę tutaj posadzi, weźmie na ten wózek”. On się zastanawiał – nim się zastanowił, matka posadziła siostrę na tobołkach, patrzy na mnie: „Pchamy”. Mruga do mnie – nie wysilaj się za bardzo – pchamy wózek. Tłumy ludzi. Tłumy ludzi. Chorzy, ranni, starzy, młodzi. Szliśmy, szliśmy, szliśmy.
Żandarmeria z boku – poganiała, poganiała. A propos traktowania nas: w pewnym momencie na skraju szosy siedzi stara kobieta. Wyprostowana, głowa podniesiona, siedzi. Żołdak dobiega z karabinem: „Wstawaj!”. Po niemiecku: Raus! Też tego nie zapomnę – odwraca głowę i spogląda na niego. Nie widziałam twarzy, ale widziałam, że podniosła głowę i spojrzała na niego. Musiało być w tej twarzy coś majestatycznego, coś twardego. Żołnierz – widzę jak dziś – opuszcza ręce, podnosi ją z ziemi, otrzepuje troszeczkę, lekko popycha i poszedł. Zwyciężyła. Takiego żołdaka. Godnością. W pewnym momencie doszliśmy do ogródków działkowych. Działki, zajaśniały trochę pomidorki. Jezus Maria. Spojrzeliśmy na żandarma, odkręcił się. Z matką razem – prysk, rwiemy pomidory – trup kobiety z wybałuszonymi oczami. Wyskoczyłyśmy.
W pomidorach. Wyskoczyłyśmy z pomidorów, oddałyśmy, bez słowa, ciotce. Idziemy dalej. Wiemy, jakoś się dowiedzieliśmy – idziemy do obozu w Pruszkowie, wobec tego trzeba się urwać. Matka, która zawsze coś wykombinowała, jakoś postarała się o pudełko papierosów, miała setkę papierosów ukrytą. Idziemy, zbliżamy się troszeczkę do jednego żandarma, grzecznie. Matka odsuwa się troszeńkę, z narażeniem nie wiadomo jakim wsadza mu te papierosy do ręki. Mogło wszystko nastąpić. Odkręcił się tyłem – bryzgnęłyśmy w działki. Siedzimy w działkach, przykryte zielenią, czekamy, aż najgorsze przejdzie. Potem wyczłapałyśmy się z działek, doszłyśmy do jakiegoś domku – już było Okęcie – i w tym domku było już pełno uchodźców ([uciekli] w ten czy w inny sposób). Tam zaczęłyśmy jeść pomidory, ktoś nawet zorganizował kartofle. Wiem tylko, że nie mogłam spać w nocy z przejedzenia. Tak się zaczęła nasza wędrówka, drugi rozdział naszej gehenny.
Dokąd iść? Matka sobie przypomina – takie nazwisko, takie nazwisko. Nagle przypomniała sobie nazwisko znajomych męża swojej siostry, którzy się nazywali Lamparscy i mieszkali w Golianach. Najpierw przesiedziałyśmy troszeczkę w domku na Okęciu. Znalazłyśmy worek sucharów – właścicieli już nie było, nie wiadomo, co się z nimi [stało]. Zjadłyśmy suchary. Zima się zbliża, trzeba znaleźć [miejsce]. Idziemy na Goliany. Doszłyśmy nocą – matka ich nie znała, tylko słyszała o nich. Wchodzimy do domu, wpuszczają nas – kuchnia, salon pełen ludzi. Siedzimy w kąciku, przy stole nas posadzili – matka, siostra, ja. Siedzimy bez słowa, zmarznięty człowiek. Nagle jakaś ręka stawia przede mną miskę cudownej, gorącej zupy. Spoglądam – jakiś chłopak. Dobrze, jem. Tego chłopaka dziesięć lat później spotkałam i został moim mężem. Takie było moje pierwsze spotkanie z moim przyszłym mężem, który brał udział w Powstaniu i który – bo była i taka, okazuje się, wersja, żeby uchodzić z ludnością cywilną (uchodzić z dumą jako jeniec, albo z [cywilami]) – wyszedł z ludnością i przedarł się do Golian. Potem mi opowiadał, że jak dochodził do Golian, do majątku swoich rodziców, tam gdzie myśmy się potem zatrzymali, [widział] kupę żandarmów. Myśli sobie – przeżyłem wszystko, a teraz przed domem wpadnę w ręce żandarmów. Ale przeszedł szczęśliwie. Potem myśmy zjadły, przenocowały. Potem matka sobie przypomniała nazwisko jakiejś pani, którą poznała, jak leżała w szpitalu na operacji żylaków. Już nie pamiętam jej nazwiska (mam zapisane) – to było pod Tarczynem. Znów idąc pieszo, podjeżdżając furmanką czasami (jak się udało), doszłyśmy do majątku. Do dziś widzę jej zaaferowane spojrzenie, jak zobaczyła nas trzy, że to nowe gęby do jedzenia, bo już jest pełen dom. Mówi: „Nie mam już zupełnie gdzie was położyć, ale na ganku, przeszli już ludzie, jest słoma, tam możecie się przespać. A teraz chodźcie zjeść”. Usiadłyśmy przy stole. Towarzystwo już było wybrane, już było odwszone, zasiedziałe, bo to już było parę ładnych dni, jeżeli nie tygodni od Powstania i już z niepokojem patrzyło na trzy nowe gęby, żeby wystarczyło dla nich. Należało więc ukryć głód, ale jednocześnie zjeść jak najwięcej. Tylko siostrzyca moja tym się nie przejmowała, przysuwała sobie serki i wszystko wcinała. Zjadłyśmy, poszłyśmy na werandkę. Mróz był siarczysty już wtedy, a my położyłyśmy się na słomie i oblazły nas wszy – a myśmy już były pięknie odwszone. Nie wiem dlaczego, skąd tyle tych wesz było w Warszawie w czasie Powstania. Noc była zmarnowana. Rano – my całe [we wszach], siostra moja tylko jedną rączką się drapała. Wyszłyśmy i wtedy pani właścicielka powiedziała mi, że jest opodal domek (willa), też już jest pełen ludzi, ale mają jeszcze wolny ganek. Tam nas zaprowadziła. Wśród towarzystwa, które myśmy tam spotkały, był młody, miły pan, który spojrzał na nas dobrym wzrokiem, wziął nasze resztki kaszy i mąki, przeprowadził nas i doprowadził do ganku ze słomą. Przedstawił się: Zdzisław Najder. Zobaczyłam go potem parę lat później na scenie, bo to był słynny aktor. Poznałam go tylko z nazwiska. Poza tym bardzo mnie wzruszył, bo tak jak patrzył na nas, byłam smarkata jeszcze trochę wtedy, powiedział: „Panna Ania wygląda jak Gioconda”. Też pamiętam ten komplement do dzisiaj. Wprowadziliśmy się na ganek. Powiedziano nam, że na tym samym ganku, na tej samej słomie spali przez jakiś czas Mira Zimińska i Sygietyński. To są przecież znane nazwiska. Ale nawet brzmienie tych nazwisk nie ociepliło nas, było piekielnie zimno. Była tylko słoma, nie było podwójnych okien, tylko był ganek, więc chodziło się do lasu kraść drzewo. Matka chodziła, mieliśmy straszne wyrzuty sumienia. Był pan, „Eskulap” go nazywaliśmy – jeden z ludzi, który tam mieszkał – chodził z nami i potem obtłuczone ręce smarował sobie maściami i użalał się nad upadkiem własnym, moralnym z powodu kradzieży drzewa. Chodziło się, cięło się choinkę sąsiada, bo nawet to nie był lasek, to były prywatne własności. Rąbało się, wkładało się w kozę, zapalało się i staraliśmy się ogrzać. Pieniędzy oczywiście nie było. Jeszcze następny rozdział – jak armia czerwona szła i uchodzili Niemcy. Chodziliśmy po chłopach, żeby dostać jedzenie. Wtedy poznałam pazerność chłopskich serc i dobroć chłopskich serc. Rozmawiamy z chłopką, matka mówi, że możemy im dać swoją bieliznę, nie jest zła, żeby dali nam trochę chleba i oleju. Kobieta spojrzała na siostrę, ukroiła pajdę chleba i podała jej. Radość tego dziecka! Kobieta mówi: „Czekaj, położę ci śmietany na to”. – „Nie potrzeba. To jak pierniczek! Takie dobre”. Potem chłopi odmierzali nam olej rzepakowy. Patrzyli: „O, ciut za dużo”. Odleli troszeczkę, żeby aby nie było za dużo. Kartofle ważyli – za jedną koszulę, jedną bieliznę, za jeden sweter. Uchodzili Niemcy – to była też cudowna rzecz. Śnieg – to już musiał być styczeń – pokrył pola (to wszystko było na wsi), gruba warstwa śniegu i szły wojska niemieckie. Uchodziły. I armaty ciągnięte na wozach. Wszyscy przykryci białymi płachtami. Płachtami okryte armaty, żołnierz zakryty kapturem, płachtami. Idą, cisza. Idą, noc. Słychać brzęk samolotów – tym razem ze strony radzieckiej. Cały pochód zamiera, bez ruchu wszystko. Już nie wiem, chyba konie ciągnęły armaty, bo nie było żadnego warkotu. Odsuwa się dźwięk samolotów – rusza się pochód. Tak parę dni szli. W pewnym momencie jeden Niemiec wszedł do nas po jakieś informacje. Matka była tak szczęśliwa, wszyscy mieliśmy takie radosne spojrzenie! Matka mówi: „Jezus Maria, teraz to mnie zastrzeli jeszcze na do widzenia”. Pytał o jakieś informacje. Matka mówi: „Przepraszam, nie wiem”. Rodzice znali szereg języków – niemiecki, francuski, rosyjski, tak że się porozumiała. Dzięki Bogu poszedł, nie zastrzelił nas. Niemcy przeszli i potem było najście Ruskich. Byli również chyba i Polacy. Pamiętamy tylko rosyjskie nazwiska, bo jeden z chłopów: „Szczęście! Rosjanie idą! Co za radość! Co za radość!”. Włożył na siebie kożuch – poleciał ich witać. Wrócił bez kożucha, bo już mu zabrali, i z miną raczej zdegustowaną. Weszli właśnie do majątku tej pani, zrujnowali wszystko – dywany, meble. Z nimi też coś zrobili, nie zabili ich, ale… (nie zabijali). Był płacz, bo jeden z żołnierzy polskich – tam jednak musieli być [Polacy], pamiętamy ich jako tylko Ruskich – płakał nad trupem ojca, którego znalazł wśród jeńców niemieckich. Tak, że ojciec i syn w dwóch obozach wojskowych. To jest też nasza historia. Syn zabił ojca. „Ze zgrozą świata, mnóstwo Kainów jest pośród nas. Syn zabił ojca, ojciec zabił brata. Mnóstwo Kainów jest pośród nas”. Wraca stale ta sytuacja, kiedy jeden zaborca zabiera Polaków, drugi zaborca zabiera.
Matka nas zostawiła razem i pojechała do Warszawy. Wróciła z niczym. Powiedziała, że dom całkowicie już nie istnieje, z piwnicy niektóre rzeczy powyciągała. Powiedziała: „Jedziemy razem”. Zostawiłyśmy siostrę pod opieką sąsiadów i pojechałyśmy we dwie.
Warszawa. Warszawa nie ta sama, którą zostawiłyśmy wychodząc, bo już zdruzgotana, zrujnowana kompletnie, dlatego że Niemcy chodzili – dom po domu, dom po domu ogniem, granatami niszczyli. Ulicę po ulicy niszczyli dokładnie – [również] Pańską i nasz dom. Został parter, jak wychodziłyśmy. Jak wróciłyśmy, była tylko piwnica, już wszystko było zdruzgotane. Coś jeszcze z naszych rzeczy powyciągałyśmy z piwnicy, sanki wzięłyśmy ze sobą. Pamiętam, że jak doszłyśmy na Książęcą, to usiadłam na sankach i Książęcą w dół zjechałam na nich. Pamiętam – trup kobiety u wejścia na most Poniatowskiego, trup dziewczyny obłożony cegiełkami, nie mogli jej, widocznie, nawet już pochować. Budy od razu – ciężarówki naszych: „Na Pragie! Na Pragie!”. – „Nie wieje! Nie pada! Praga – Warszawa! Praga – Warszawa!”. Byli ci, którzy przewozili w jakiś sposób (któryś z mostów ocalał). Szło się przy domach i tak: „Szukam…” – i nazwisko. „Szukam…”, „Zgłaszajcie się…”. [Napisy]: „Gorąca kiełbasa”. Szło się gruzami. Szło się po gruzach. Szukałyśmy rodziny – nikogo nie znalazłyśmy. Matka jeszcze jak siedziałyśmy na werandce, znalazła trochę jedzenia. Już nic nie było do roboty, to siedziała [z pochyloną głową] i: „Co z synem…”.
Przede wszystkim był w jakiś sposób związany z jego miłością do matematyki, do studiów. Znalazł książkę, którą podjął z gruzów Biblioteki Warszawskiej i niósł ją. Nie chciał wziąć swetra, ale wziął książkę (potem wziął i sweter). Przez wszystkie obozy, Lamsdorf, do Monachium. W Monachium wyzwolenie przez generała Pattona, wojska Pattona. Spotkanie z kolejnym naszym kuzynem, Maćkiem Szwochem – jeden z jednego obozu jenieckiego, drugi z drugiego, spotykają się. Nieprawdopodobne powitanie. Maciek Szwoch mówił nam, bo wrócił po 1945 roku do Polski, skontaktował się z nami, opowiadał nam o bracie. Spotkał go, przywitali się i potem mówi: „Ryszard, masz coś do jedzenia?”. – „Nie”. Oczywiście, w ogóle się już o tym nie słyszało od dawna. „Ale – mówi – mam coś innego”. Maciek opowiada, że [brat mój] wdrapuje się na piętrowe łóżko, grzebie coś w słomie (bo nawet nie w sienniku, tylko w słomie), wyciąga książkę, schodzi: „Mam to! »Analiza matematyczna«”. Maciek mówi do nas: „Myślałem, że zwariował, że już nie wytrzymał”. Matka się wtedy wtrąca – swoim silnym głosem, oczyma pełnymi łez: „Ale musisz wiedzieć, Maćku, że ta książka dała mu siłę wytrwania, że on przez nią przeżył”. Brat ją stale miał przy sobie. […]Po zakończeniu wojny znalazł się w Wielkiej Brytanii, [gdzie] zaczął pracować, studiować. Zrobił PG, czyli doktorat z matematyki. Został zaproszony do Stanów Zjednoczonych jako profesor uniwersytetu w Maryland. Dożył do emerytury i zmarł w czerwcu ubiegłego roku. Mamy cały szereg dowodów, dokumentów, które zostawiłam pani Pawelec, uznania dla jego osiągnięć na skalę międzynarodową. Poza tym pani Pawelec odnalazła informacje dotyczące mojego męża – nie wiem, dlaczego myśmy w ogóle jeszcze o tym… Nie rozmawiało się, to był okres, w którym lepiej, żeby nie rozmawiać na tematy należenia do AK. Można było wylądować wiadomo gdzie, tak jak wylądowali inni moi bracia cioteczni – Grzebski, ale to już długa historia. Lamparski Jan Piotr, pseudonim „Leliwa”, kapral, w Powstaniu Warszawskim „Bogumił” Kompania Sztabowa. Zmarł 6 czerwca 1993 roku w Londynie.
Wiem, że było konieczne. Wiem, że było konieczne z trzech powodów. Wymienię je nie w kolejności ważności, tylko jak nasuwa się w pamięci. Pierwsza rzecz, że był już taki nastrój i takie oczekiwanie – należało się spodziewać eksplozji w każdej sekundzie. Wydaje mi się, że gdyby nawet władze nasze nie zadecydowały o Powstaniu, to i tak by wybuchło, bo to był taki nastrój. Nastrój, czym był spowodowany: wiedzieliśmy, że już front niemiecki załamuje się, już zbliża się ku końcowi – to jest druga rzecz. Do niej należy dołączyć fakt, że obiecywano nam pomoc. Alianci, Rosja obiecywali pomoc. Są na to dowody, Stalin, który najwyraźniej prowokował powstanie, do powstania – w wiadomych celach. Ponieważ szły wojska sowieckie na zachód, czyli na Polskę, z nimi armia Berlinga, nasi chłopcy – ale to byłoby wyzwolenie Polski przez Rusków, powiedzmy wulgarnie, przez Rosję sowiecką i dla nas to byłoby katastrofą, podczas kiedy myśmy chcieli być wyzwoleni przez armię polską, armię aliantów z Zachodu. Czyli musieliśmy pokazać armii z zachodu, aliantom, że nie jesteśmy bezczynni, tylko w momencie kiedy oni się zbliżają i Rosja sowiecka się zbliża, zabieramy głos – nie tylko głos, ale [jesteśmy gotowi] do czynu. Walczymy i my o wolność, żeby wolność przyszła z Zachodu, a nie ze Wschodu. To była zasadnicza podstawa i [Powstanie] było z tego względu konieczne. Trudno jest tak mówić, zwłaszcza mając przed oczyma rodziny tych, którzy zginęli. Trudno jest tak myśleć. Dlatego mogę tylko powiedzieć, obiektywnie rzecz biorąc… Nie obiektywnie – wychodząc z interesu Polski, naszego kraju, że [Powstanie] było konieczne. Łudziliśmy się, byliśmy pewni, że ujdziemy sowieckiej niewoli. Nie uszliśmy. Nie stało to się. Nie stało to się…