Bronisław Romanowicz „Fred”
Bronisław Romanowicz, pseudonim „Fred”, urodzony 26 listopada 1920 roku. Walczyłem w oddziale „Krybar” na Powiślu, w grupie „Wilka Szarego”. Dowódcą był „Wilk Szary”.
- Co pamięta pan z czasów okupacji? Czy pamięta pan wybuch wojny?
Pamiętam wybuch wojny. Pracowałem w Państwowych Zakładach Inżynieryjnych w Ursusie, w których produkowało się czołgi i ciągniki. Pracowałem do 2 września, ponieważ pociągi już nie chodziły, więc przestałem pracować. Wojna już była i z kolegami byliśmy cywilami. Były [pogłoski], że jak Niemcy mają wchodzić, to młodym będą krzywdę robić i z trzema kolegami postanowiliśmy uciekać z Warszawy, bo młodzi ludzie [z niej] uciekali. Myśmy wsiedli w pociąg, ponieważ wszyscy jechali na wschód, więc [pojechaliśmy] w kierunku Siedlec. Kiedy jechaliśmy pociągiem był nalot lotniczy i wszyscy z pociągu uciekali. Myśmy też uciekli i przyglądaliśmy się, jak samoloty nad pociągiem leciały i rzucały bomby. Ponieważ myśmy byli z boku, przyglądaliśmy, się gdzie on rzucił bombę. I naraz jedna z bomb spadła koło nas, dosłownie chyba nie dalej jak osiem, dziesięć metrów. Nikomu się nic nie stało, tylko przewróciliśmy się, zostaliśmy zasypani ziemią. Wtedy każdy się otrząsnął i mówi: „Ty, tobie coś jest?”. – „Nie”. – „I tobie też nie”. – „Eee – mówi – to gówno, co to za bomby, jak nam nic nie zrobiły. Nie ma co uciekać z pociągu”. [Niemcy] nie trafili w pociąg, tylko wszystkie bomby obok torów spadały. Koledzy mówili, po co uciekać z pociągu, jak [samolot] i tak nie umie trafić [bombą] w pociąg. Tak żeśmy dojechali do Siedlec. W międzyczasie jak żeśmy dojeżdżali, widać było pożary 22. Pułku Piechoty. Dużo młodych ludzi jechało z Warszawy i mówią: „Idziemy do wojska”. Poszliśmy do pułku, a oni mówią: „Wszystko wywiezione jest do Kolonii Wiśniew, dwanaście kilometrów od Siedlec. Jak chcecie do wojska, to idźcie do Wiśniewa”. Poszliśmy na piechotę, bo dwanaście kilometrów to nie jest [daleko]. Młodzi wszyscy... Mówimy, że chcemy do wojska. To mówi: „Bierzcie mundury, ubierajcie się, karabiny, ładownice”. Nam nic nie dawał, tylko każdy sobie wybierał. Wybrałem sobie cieplejszy mundur, bo to na zimę idzie, nie wiadomo, ile... Płaszcz też [wziąłem], jeszcze dystynkcja była. Wszystko tak rzucone było w stodole. Płaszcz miałem, że jeszcze sierżanta były naszywki. „To nic nie szkodzi, bierz” – mówi. Całe ładownice naładowaliśmy naboi, w plecak też. I co? Zaraz pierwszego dnia wymarsz. Pan sierżant Łabędź mówi: „Chłopaki, już wychodzimy”. Jak żeśmy się [już] umundurowali, siedzimy w stodole, jeden z moich kolegów oczywiście wziął karabin i mówi: „Jak bym cię tak bałdygnął”. A ja mówię: „Zawsze masz takie głupie żarty” – i ten karabin odtrąciłem. On pociągnął za cyngiel i w siano poszła kula. Byłby mnie zabił. Na wojnie byłem i nie Niemiec mnie by nie zabił, tylko własny kolega, który ze mną wyszedł z Mariensztatu, z jednego domu. Mówię: „Chyba mnie Pan Bóg uratował, że ja ten karabin pchnąłem i on strzelił w siano”. Tam nawet dym taki [poszedł], to zaczęli to siano wyciągać, żeby się nie zapaliła stodoła, ale się nie zapaliło. Potem, to było pod wieczór, szarówka, żeśmy stamtąd wyruszyli w podróż w kierunku do Włodawy. Rzeczywiście, po drodze kupa ludzi, bo to wszystko szło, niektórzy szukali benzyny do samochodów, straszny bałagan był, jak żeśmy szli. Jakiś czołg francuski się znalazł na drodze. Mówią: „Skąd ten czołg tutaj się znalazł, francuski?”. Żeśmy potem doszli, jeszcze inne jakieś rozbitki wojska się do nas dołączały. Przeszliśmy we Włodawie przez most. Jeszcze we Włodawie był most. Potem tak jakoś było, że do nas przyłączały się inne jednostki, rozbitki takie, bo gdzieś ich Niemcy spłoszyli, tak że cała grupa szła. Pewnego razu idziemy, ja zostałem z kolegą (nie ze swoim kolegą, który był z domu, tylko z wojska) na czujkę pierwszą. Księżyc świeci, jest droga jakby z górki i my jesteśmy dwóch pierwszych, bo każdy zmęczony. Robiło się dziennie trzydzieści prawie kilometrów. I tak w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Są Niemcy? Tu są Niemcy, to w lewo. Są Niemcy? Nie ma, no to prosto. Bo bałagan był, wszędzie byli już Niemcy w tak krótkim czasie. I tak idziemy, my jako czujka we dwóch i mówimy: „No, żeby do tego lasu dojść, to się odpocznie”. Bo już każdy zmęczony był strasznie. Naraz z lasu jak zagrają karabiny maszynowe smugową amunicją. Myśmy się rzucili na podłogę, kulki nad głową latały, bo oni strzelali tak jakby nie w nas, tylko w grupę, która szła za nami, w tę centralną grupę. Myśmy się we dwóch wyczołgali, patrzymy, jeszcze inni zaczęli się… Krzyknęli: „Bagnet na broń!”. Niemcy jak wtedy zaczęli kurzyć z karabinów maszynowych tą smugową amunicją. Jaki to jest strach, bo widać, jak to błyska. Ale myśmy we dwóch się przeczołgali na taki rów, bo to droga polna, ale rowy miała, i w rowie żeśmy siedzieli. Żeśmy słyszeli tylko: „Wody nie ma w karabinie maszynowym!”. Bo karabin maszynowy był ruski Maxim, zało wody do lufy i już karabin… Jeszcze słychać, jakiś krzyczy: „Nogi mi urwało!”. Ale co my? We dwóch żeśmy wyczołgali się i – Niemcy byli naprzeciwko – myśmy w prawo uciekali. Potem jakiś rów, patrzymy – jeszcze jacyś żołnierze, wszystko w popłochu ucieka, bo co robić? Grupa się zebrała, jeszcze jakieś inne wojska są. No, to co? No, to się formujemy. I stamtąd do innego w ogóle oddziału żeśmy weszli zupełnie. Oddziały to była taka zbieranina wojska z różnych oddziałów. Nasze zgrupowanie [szło] na Kowel. Patrzymy – i furmanki są, i zaopatrzenie jeszcze jest. No to co? Idziemy na Kowel. Na Kowel żeśmy wyszli. Wchodzimy do wsi, nikogo we wsi nie ma, a Ukraińcy z lasu do nas walą. To my do chałupy. W tej wiosce nikogo nie było. Do wioski żeśmy weszli, lampkę zapalili, ale my wszyscy po podłogach… Jakoś uciszyło się. Zaczęliśmy plądrować w tej chałupie. Rzeczywiście – zaopatrzenie było dobre. W łóżkach pod poduszkami mieli chleby z brytfanny. W kuchni półki i dzieże, dzieże pełne masła. To myśmy w menażki rękami [pakowali], żeby było co jeść. Na strychu kiełbasy i boczki, tylko kiełbasy niesłone były, bo soli widocznie nie mieli. Ale też żeśmy się zaopatrzyli w jedzenie. Nareszcie żeśmy wyszli i samolot leci nad nami i ulotkę rzucił i tam było napisane, że Rydz-Śmigły porozumiał się z Rosją i wojska rosyjskie,
Krasnaja Armia, idzie na pomoc Polsce, polskim wojskom. A [major] tak mówi: „Wiecie co, chłopaki, w jaki to sposób może iść nam na pomoc? Wiecie co, najlepiej niech każdy po wiosce się rozejdzie, niech się ubierze w cywilne ciuchy i niech stara się za Bug przejść”. I rzeczywiście tak było. Ale jeszcze, jak żeśmy się zebrali, odśpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła”. Mieli taki jaszczyk ciągnięty przez konia, gdzie cały jaszczyk pieniędzy był. Kazali nam się ustawić i wypłata. Jaką kto miał rangę, to dostał. Ponieważ ja byłem zwykły szeregowy, dostałem dwieście siedemdziesiąt złotych. Dostaliśmy, bo zaopatrzenie było, po kawałku boczku czy słoniny, jak boczek czy kark jakiś taki. Mówi: „Dokąd możecie, to niech każdy na swoja rękę, aby do Bugu i przez Bug, bo to coś jest niedobre”. Rzeczywiście, jak żeśmy się poprzebierali, bo w chałupach były różne ciuchy, to jeden drugiego nie mógł poznać, czy to jest ten żołnierz. I idziemy w stronę Bugu. Wychodzi Ukrainiec, pytamy się, czy daleko do Bugu, a on już po polsku nie umie mówić. Jest od Bugu, ile? Kilometr, dwa i on już po polsku nie umie mówić, tylko: bła, bła, bła, zaczyna coś nam mówić. No to kolega, który ze mną szedł, on był kapralem, mówi: „Pies go…”. W jakiej to miejscowości? Gdzieś na północ, koło Rypina gdzieś. Tak żeśmy mówili: „No to co, idziesz?”. – „Ja idę na Warszawę”. – „No to ja z tobą idę”. I tak we dwóch żeśmy szli. Doszliśmy do Bugu i znów wyszedł taki Chacheł, pytamy się: „Gdzie tu most jest?”. On nie rozumie po polsku już. Kilometr, dwa przy Bugu i już po polsku nie rozumie. To jak to trudno było zrozumieć. Ale mówimy, chyba w tym kierunku i tak doszliśmy rzeczywiście. Po drodze pusto, ani jednego człowieka w wioskach, po których żeśmy przechodzili, ani jednego człowieka nie było, ani baby, ani chłopa. Puste budynki. Dotarliśmy do Bugu. Nie ma mostu. Oglądamy się w lewo, w prawo, nie ma mostu. To co? Bo to było tak jakoś, że żeśmy przenocowali i rano idziemy do rzeki. Jak rano żeśmy szli, to już był szron na trawie. Tak że zimno już było. Ale myśmy mieli wiejskie waciaki, takie w jakich krowy pasą Ukraińcy. Doszliśmy do Bugu, obejrzeliśmy się w prawo, w lewo, mostu nie ma, No to co? Trzeba się rozbierać i wpław iść. Całe szczęście, że ubranie się wzięło w kostkę na głowę, woda była [do pasa]. Akurat szczęśliwie, że można było przejść, nie pływając. Przeszliśmy na drugą stronę rzeki, to już jesteśmy po stronie… nieukraińskiej… Ale jak się wyszło z wody, to tak jakby się człowiek narodził, ani nie czuł zimna, ani nic, tylko taki rześki się od razu zrobił. Stamtąd żeśmy dotarli – jaka to była wieś, to było w kierunku na Puławy… Zatrzymałem się z kapralem w tej wiosce. Gospodarze dali nam jeść, przenocowali nas. I nawet powiem taki szczegół. Jeden gospodarz mówi tak: „Pan to chyba niewiejski jest?”. Mówię: „Nie, jestem z Warszawy”. A on mówi: „Panie, tutaj są takie dziewuchy, to warto do Warszawy wracać? Tutaj może pan jakąś dziewuchę złapać”. Ja mówię: „Nie, panie, ja muszę do domu wracać” Mówi: „Ale jak pan wygląda. Takie ciuchy masz pan, ja panu dam ubranie takie, które na mnie jest za małe. To mogę panu to ubranie sprzedać”. Brązowy garnitur, rzeczywiście. „Ile pan chce?”. – „Siedemdziesiąt złotych”. Myślę sobie: „Mam, bo dostałem żołd, to mam pieniądze”. No i kupiłem od niego garnitur brązowy. Ale kufajkę dziurawą zabrałem, bo zimno było. Idziemy, patrzymy – wojsko, Niemcy jadą. To my na pole, kobiety kartofle kopały, to my do nich podchodzimy, zbieramy kartofle. Odjechała kolumna Niemców, znów wychodzimy. Idziemy, do wioski dochodzimy, ludzi pytamy się: „Są Niemcy w wiosce?”. – „Nie, nie ma”. To idziemy. Idziemy do drugiej wioski – „Nie, nie ma Niemców”. Dosłownie weszliśmy tylko, patrzymy, idzie kolumna – Niemcy, którzy naszych do niewoli wzięli, z żołnierzami. Ci żołnierze do nas mówią: „Do nas łączcie, łączcie do nas”. Ale ja nic się nie [odzywam].
Halt! Pyta się mnie o
Passkarte czy coś takiego. Powiedział:
Legitimation. To mu daję legitymację Państwowych Zakładów Inżynierii. Bo miałem przy sobie. Nie miałem dowodu, ale legitymację z fotografią miałem. Niemiec miał
Dolmetschera Polaka, to znaczy w mundurze polskim i ten mu tłumaczy, że
das ist Staatliche Ingenieure Werke i mu wszystko tłumaczy. A on podszedł do mnie i mi czapkę zerwał. Ale ja miałem włosy. Mówi:
Zivil. I
Weg! Do [kolegi] podszedł, a było tak przed wojną, że włosy żołnierzom robili na krótko. I on miał na krótko włosy [ścięte]. [Niemiec] mówi tak:
Soldat. No to ten co?
Soldat. Tamten mówi, do grupy żeby się dołączyć. No i poszedł, ja do niego mówię: „Cześć”. Niedobrze jest, ale co? Zabrali go. Oni poszli, ja usiadłem, wyjąłem sobie kawałek chleba, tak siedzę. Patrzę, a on idzie, to znaczy kapral, [mój kolega]. Mówię: „Co, wypuścili cię?”. A on mówi: „Tak, bo pytali się, jaki jestem fachowiec”. A on mówi, że jest gospodarz, ma ziemię, żona została z malutkim dzieckiem. I Niemiec go puścił. Żeśmy już potem cały czas razem szli. I co? Tak coś mówią, że Ruskie mają do Wisły. Jak to są takie gadki na wsiach. Mówią, że Rosjanie do Wisły. To my mówimy: „Musimy na warszawską stronę przejść przez Wisłę jakoś”. Pytamy się gospodarza: „Panie, tutaj przez Wisłę to jak tu jest?…”. „Tak – mówi – jak dojdziecie do Wisły, to zawsze ktoś, czy ryby łapie, czy co, to was przewiezie na drugą stronę”. Rzeczywiście, dochodzimy, jest facet z łódką, łapie ryby. Mówimy, czy nas nie przewiezie na drugą stronę Wisły. „Dobra, dacie dwa złote i was przewiozę”. No, dobra, damy dwa złote. Przejechaliśmy. To było na odległości Solec jak Puławy. Solec, tak sobie przypominam, taka miejscowość. Wyszliśmy z łódki, do wioski wchodzimy, patrzymy – sklep jest w wiosce. To wchodzimy do sklepu. Patrzymy, gospodarze przy stolikach siedzą, piwko piją, kiełbasy wiszą na hakach, chleba można kupić. Mówimy sobie, hm to po tej stronie jest bardzo dobrze, wszystko jest. Kiełbasa, chleb, czyli dobrze. No to co? To kupiliśmy po kilogramie kiełbasy, kupiliśmy chleba, żeśmy się zaopatrzyli i mówimy: „Mamy co jeść, bo nie wiadomo, jak tu dalej, czy to daleko”. Potem idziemy w stronę Warki. Mówię: „Pójdziemy – bo znam te strony – dojdziemy do Warki, w Warce gdzieś wsiądziemy na furę, aby nas do Góry Kalwarii zawieźli”. Znałem tamte strony, bo przed wojną mojej siostry ciotecznej mąż był w 1. Pułku Artylerii Najcięższej w Górze Kalwarii. Często jeździłem do Góry Kalwarii, to znałem tę trasę. I rzeczywiście, idziemy w stronę Warki i znów wioska jest, sklep jest, dosłownie w odległości może trzech kilometrów od tamtej wioski następna. Wioska jedna się kończy, druga [się zaczyna]. Wchodzimy do sklepu, patrzymy, pytamy się, co tu można kupić. A on mówi: „Nic, nawet soli już nie ma”. W odległości trzech kilometrów od [poprzedniego sklepu] już nic nie było! Ani soli nawet. Mówimy: „Dobrze żeśmy tam kupili, szkoda że nie więcej”. Bo tam rzeczywiście dobrze był ten sklep zaopatrzony. Idziemy, doszliśmy do Warki, jest most. Most był zrobiony drewniany, bo tam był chyba most wysadzony, tylko nie wiem… przez Polaków chyba. Niemcy zbudowali drewniany most. A, ponieważ wtedy Niemcy [kaprala] zabrali, to się strasznie bał Niemców. I mówi: „To ja tu przepłynę”. Mówię: „Most jest, patrz, ludzie chodzą”. Niemiec stoi na moście z pudełkiem po gilzach i krzyczy: „
Zehn groszy,
zehn groszy” – czyli za przejście przez most dziesięć groszy. Mówię: „To ty idź, a ja zapłacę za ciebie”. Podszedłem, mówię:
Zwei, Niemiec nawet nie zwrócił uwagi. Za furmankę złotówkę brał, a za przejście pieszego dziesięć groszy. No to żeśmy przeszli przez most, poszliśmy na targ. Chłopy z kartoflami są, pytam się, czy który jedzie do Góry Kalwarii. Jeden mówi: „Tak, już niedługo będę jechał”. Mówię: „Zabierze pan nas?”. – „Zabiorę”. Dobra. Dojechaliśmy do Góry Kalwarii. Górę Kalwarię znałem sprzed wojny jeszcze i mówię: „Idziemy na stację”. Idziemy na stację pytamy się, czy chodzi „samowarek”? „Chodzi raz dziennie”. – „A jest?”. – „Tak, pojechał do Nowego Miasta i będzie wracał”. Dobrze, że będzie wracał. Ale patrzymy, że na stacji stoi już chyba ze sto osób, może nawet i więcej. Słychać fiu, fiu, gwiżdże, bo mówią: „Już jedzie, już gdzieś jest bliżej”. Nareszcie była godzina chyba druga, „czajnik” wjeżdża na stację. Tam nie było ani kasy, ani nic. Kupa ludzi jest i „samowarek” wjeżdża, ma dwa wagony tylko i już są zapchane. Nie ma jak się dostać do „samowarka”. Ale ja z kapralem latamy i zauważyłem przy jednym wagonie uchylone okno, było niedomknięte. Mówię: „Podsadź mnie!”. On mnie złapał, podsadził, chwyciłem za to okno i ściągnąłem je. On mnie w to okno wepchnął, ja go podciągnąłem i jeszcze jedną dziewczynę. Zaczęła nas prosić, żeby ją wciągnąć. I myśmy akurat do „samowarka”, do tego pociągu się dostali. Jechało się do Warszawy na Belwederską, bo on wtedy do Belwederskiej dojeżdżał, na dole. Jak żeśmy wysiedli, to już śnieżek padał, tak popadywał. Idziemy, pytam, czy na Mariensztacie nasz dom stoi. Ale żeśmy jakoś doszli, patrzę – stoi. Jak wszedłem, to matka się strasznie z ojcem ucieszyli, bo moi koledzy, którzy razem ze mną wyszli, już dawno powrócili. A ja jako ostatni chyba, tydzień albo więcej po nich wróciłem do domu. To już było, że wróciłem do domu.
- Jak to się stało, że trafił pan później do konspiracji?
Mieliśmy takiego starszego kolegę, który tu był i mówi: „Chcecie do konspiracji?”. Tylko że nas bardzo późno wciągnął. Bo zaraz niedługo, może za pół roku Powstanie wybuchło. Szkolenie było takie, że przynosił do kolegi przeważnie jakąś broń, uczył rozbierać, złożyć. Specjalnie tak, żeby rzeczywiście szkolenie jakieś było, że gdzieś w terenie czy coś, to nie było nic. Raczej słabe było, można powiedzieć.
- Czym się pan zajmował w czasie okupacji?
Pracowałem w zakładzie, który był zabrany przez Niemców i naprawiało się [w nim] samochody niemieckie, motocykle niemieckie i te motocykle na gąsienicach.
- W tym czasie cały czas mieszkał pan na Mariensztacie?
Cały czas.
Z rodziną.
- Czym się zajmowała pana rodzina?
Moja rodzina raczej była na moim utrzymaniu. Trochę chodzili gdzieś za Żelazną Bramę i kupowali jakieś warzywa, na podwórku wiązali na mniejsze [pęczki]. Taki handelek był. Na Mariensztacie było blisko Wisły. Mieszkałem Mariensztat 5… Pociąg szedł od Sanguszki, od Papierów Wartościowych zjeżdżał. Bo pociąg szedł z węglem do elektrowni przeważnie druga, trzecia w nocy. Myśmy z ojcem wychodzili, worki pod pachę i chodziło się (jak pociąg szedł, to gwizdał po to, żeby wiedzieć, że jedzie z węglem), to się podchodziło, otwierało się tylko drzwiczki od wagonów i węgiel się sypał. Pociąg poszedł i się zbierało węgiel w worki do domu. Nieraz żeśmy tyle uzbierali, że jeszcze matka sprzedawał ten węgiel. Ciężkie życie. Ojciec mój przeziębił się i umarł 26 lipca, a Powstanie było pierwszego. My już po pogrzebie, matka sama starsza kobieta znękana tym wszystkim Jak tu będzie żyć? No i trzeba trafu akurat tak wyszło, że 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Akurat byłem na Mariensztacie pod piątym. Mieliśmy się zgłosić na ulicę Królewską do Akademii Sztuk Pięknych. Ale akurat Powstanie wybuchło, ja z pogrzebu nie zdążyłem, kartka tylko w drzwiach była i Powstanie mnie zastało na Mariensztacie. Godzina była chyba piąta, wybuch Powstania, a zaraz niedługo z domu na Nowym Zjeździe róg Dobrej, wyciągnęli ludzi pod barierkę i rozstrzelali ich. Nawet do nas, do naszego domu, dziewczyna ranna przyleciała. Bramy były zamknięte, dozorcy pozamykali. Zapukała do bramy i mówi: „Otwórzcie, jestem ranna”. Otworzył dozorca bramę. W naszym domu mieszkała dentystka, właśnie tego pana Fernika „Globusa” żona, ona była dentystką. To ją do tej dentystki żeśmy zaprowadzili. Ona ją opatrzyła. W nogę była ranna czy gdzieś w udo. Niemcy na parterze wywalili okno, wylali benzynę z kanistra i podpalili. I tak szli przez Mariensztat i wszystkie domy podpalali. W nieszczęściu mieliśmy to szczęście, że nasz ojciec został pochowany, bo jak się dom palił, to ludzie chorych ludzi na podwórko z łóżkami wynosili. Dzwonili na komendę, że dom się pali. To Niemcy powiedzieli, że to są bandyci, rano wszystkich wyprowadzą. Rano. Ale my mówimy: „Musimy uciekać, bo rano to nas młodych rozstrzelają”. Więc co? Ile kto mógł zaopatrzenia, kawałek chleba, kawałek słoniny, żeby coś mieć. Musimy uciekać, dostać się na stronę powstańczą. Tu ich nie było jeszcze, bo teren zajęty był przez Niemców. Zaraz była wacha w domu Schichta […]. To była cała wacha niemiecka. Jeszcze przyznam, że w listopadzie, w pierwszym roku jeszcze, Niemcy nas złapali, jak żeśmy słup telegraficzny chcieli przewrócić, żeby pociąć, żeby było czym palić. To nas Niemcy złapali i do Schichta nas do piwnicy zaprowadzili. No i żeśmy pierwsze baty dostali. Ale puścili nas, tylko baty dali. Każdy dostał po kopniaku, paru po łbie i na tym się skończyło. To jeszcze nie było tak źle. Ale wracając do Mariensztatu. Trzeba się dostać gdzieś do placówki powstańczej. Wyszliśmy przed bramę, nasz dom się palił i palił się dom po drugiej stronie Dobrej na skos, szósty numer, Mariensztat 6. To był olbrzymi dom, który cały się palił, na ulicy było widniusieńko. Żeśmy tam doszli, bo nasza ulica była taka starodawna, z kamieni, brukowców i głębokie rynsztoki były i kamienie w pobrzeżu, jak by jakaś furmanka czy co, to żeby do rowu nie wleciała. Takie kamienie wystawione. Można było się skryć. I żeśmy się za tym skryli. Jak tu przez ulicę Dobrą przelecieć? Bo trzeba było, nie ma co [siedzieć] w domu, bo nas rozstrzelają rano. To żeśmy buty sobie poowijali szmatami, żeby nie stukały i we trzech tak siedzimy. Jak tutaj przejść? Widniutko jest. Patrzymy, na rogu, tak jak skręca Nowy Zjazd (teraz jest inaczej) szła Dobra i potem był zakręt, bo tam tramwaj chodził przed wojną. Patrzymy – przy karabinie maszynowym dwóch Niemców siedzi. Jak tu przelecieć? Przecież to ulica szeroka, bo tramwaj chodził, to jest nie tak łatwo. A po drugiej stronie wyglądali ludzie, którzy się nie mogli dostać na tę stronę, bo ich tak zastało. Właśnie między innymi „Globus”, ten Fernik, był po drugiej stronie. Restauracja tam była i z [niej] każdy wyglądał, jak przez Dobrą przejść, jak tu widać, że Niemiec siedzi przy karabinie maszynowym. Trzeba trafu, że z tego budynku numer sześć w pewnym momencie zwalił się cały dach. I to olbrzymi płat, że popiół poszedł do góry i nic nie było widać. I my jak popiół się zwalił, przelecieliśmy przez Dobrą we trzech. Na rogu była restauracja. Fernik mówi: „Mojej żony nie widzieliście?”. Mówię: „W domu jest, jakąś opatrywała”. Mówi: „Cholera!”. A Fernik, „Globus”, miał dwa dwadzieścia wysokości. Chłopisko było wielkie. Jego żona była malutka. My szczęśliwi, bo żeśmy się dostali na drugą stronę Dobrej, to już mamy wejście gdzieś dalej. Tak siedzimy, nareszcie patrzę, żona Fernika, „Globusa” z dzieckiem na ręku [biegnie]. Ona widziała, że myśmy przelecieli i przelatuje z dzieckiem. A Niemiec włączył karabin maszynowy i ona padła. Trzy strzały dał i ona padła. Fernik „Globus” otworzył drzwi od restauracji i wyszedł. Jak szedł w świetle tego palącego domu, to wyglądał jakby miał ze trzy metry wysokości. Wszyscy patrzą, rany boskie! On szedł, wziął ją na ręce, dziecko, z powrotem wrócił do restauracji i ani jeden strzał nie padł wtedy. Ona już była martwa, a dziecko było ranne. […] Myśmy we trzech musieli się dostać w stronę – pierwsza barykada była przy ulicy Gęstej na Dobrej, więc trzeba było się dostać do tej ulicy Gęstej. Ale żeby się dostać do ulicy Gęstej, to trzeba przejść przez Dobrą. A na Dobrej znów, jak wiadukt stały karabiny maszynowe i widać było, kto chciał przelecieć, bo tam już paru leżało na ulicy Karowej. No to jak tu przez Karową, tu nie da rady przejść! „No i co chłopaki?”. Tam jeszcze inni, bo to już kupa ludzi była, mówią: „Jak tutaj przez tą Karową się przedostać?”. – „To co, tunel kopiemy”. Każdy musiał. Szuflady były przywiązane do linek i każdy musiał [kopać]. Kopało się, ażeby pod Dobrą, pod Karową się wkopać. Była tam masa rur i nie wiadomo, czy kopać pod rurą, czy nad rurą. Myśmy w ciągu dwóch dni kopali ten tunel. Nie tylko my sami, bo jeszcze cała masa [ludzi]. Każdy po parę minut i wyłaził z powrotem. I następny szufladą. Po dwóch dniach żeśmy przekopali tunel do Zakładu Oczyszczania Miasta po drugiej stronie, takie czerwone budynki. Nie wiem, czy tam one są jeszcze. To żeśmy w ciągu dwóch dni dzień i noc kopali tunel z wszystkimi z okolicy z Browarnej, z Sowiej. Bo chłopi to przeważnie chcieli uciekać wszyscy, ale i kobiety też. Tunel szedł tak, raz się nad rurą wchodziło, potem trzeba było pod rurą przejść, bo cała masa tych rur. Człowiek zanim przeszedł na druga stronę, to już był zmęczony. Ale żeśmy akurat przeszli na drugą stronę, patrzymy, jest barykada na Gęstej. Już Dobrą szliśmy, idziemy – gdzie dowództwo? Dowództwo jest na Tamce. Żeśmy się wtedy zgłosili na Tamkę do „Wilka Szarego”. Ponieważ broni nikt nie miał, to tylko żeśmy ubrania dostali robocze, szare i opaski, i furażerki. Jedna furażerka, banderka. Broni nikt nie miał, to tylko przydzielili, że możemy [wziąć] butelki z benzyną. Ale do czego te butelki z benzyną, jak jesteśmy na Tamce, gdzie flagi wiszą polskie, bo to już obszar przecież jest bezpieczny. Było tak, że na rogu Tamki i Kopernika dosłownie co dwadzieścia minut z granatnika pocisk się rozrywał. Prawie że w tym samym miejscu. Ale myśmy byli akurat niżej. Ponieważ nie mieliśmy broni, to nas [wzięli] do brygady do zaopatrywania naszego wojska. Idą na ochotnika na ulicę Hożą do „Agry” (tak to się nazywało chyba), tam były magazyny. Mieliśmy kartkę na przydział i skrzynki z margaryną, masłem, co jeszcze, to żeśmy targali. Tylko najgorsze było przejście przez Aleje Jerozolimskie, bo na BGK byli strzelcy doborowi. Zatrzymywało się przed wykopem, to tylko trzeba [było] uważać z wykopu, aby nie trafił. Bo z tego wykopu trzeba było wyjść i do bramy wskoczyć. Ale jakoś szczęśliwie… Takie były różne… „Cafe klub” żeśmy cały [opróżnili], piwnice. Skrzynki z wódkami różnymi na barykadzie nam pozabierali, zanim żeśmy donieśli do swojej siedziby na Tamkę. Specjalnie to tak się nie da. Był taki moment kiedy… Będzie zrzut w nocy. Żeśmy czekali właśnie na zrzut, nie wiem, którego to było. Nikt nie patrzył na daty, nie miał głowy. Tylko widzieliśmy, jak samolot leciał, oświetlony był, bialutki taki, bo chyba z pięć reflektorów niemieckich go trzymało cały czas. Zrzucił pojemnik i ten pojemnik upadł jak jest ulica Cicha, tyły uniwersytetu, tylko dobrze, że nie za parkanem uniwersytetu, tylko przy parkanie on spadł. Więc żeśmy z kolegami podeszli, zwinęliśmy spadochron. Trochę od czasu do czasu Niemcy popukali, bo ciemno było, to nie wiedzieli, czy ktoś coś bierze, czy nie. Ale od czasu do czasu… Jak zrobiło się cicho, to już żeśmy spadochron i rurę długą [wzięli]. Żeśmy we czterech rurę wzięli, zanieśliśmy na Tamkę do dowództwa. Otworzyli tę rurę, to były tak: dwa piaty i na szelkach pociski. Piaty [były] owinięte w cywilne swetry i były jeszcze dwie butelki wina, parę tabliczek czekolady i to cały [zrzut]. Samolot leciał po to, żeby dwa piaty zrzucić i prawdopodobnie został zestrzelony gdzieś na Pradze czy coś takiego. Taki słuch był. Bo Niemcy pruli do niego, a on nawet wysoko chyba nie leciał, bo przecież miał zrzut zrobić. Widać było, że olbrzymi. Ale że go nie trafili jeszcze tutaj, gdzie myśmy byli. To pamiętam.
- Czy pamięta pan, jak na walki w czasie Powstania reagowali cywile?
To było chyba 6 września, 6 czy 7 września, kiedy Niemcy raniutko zrzucili ulotki, że do godziny jedenastej całe Powiśle, wszyscy mają do barierki na Wybrzeże Kościuszkowskie wyjść i się formować [będą] do obozu skierowani. Godzina jedenasta, nikt nie wyszedł, każdy mówi: „A tam, w dupie z Niemcami!”. Godzina jedenasta pięć dosłownie jak przyjechały sztukasy, jak zaczęły bomby walić, to na Tamce domy się kładły. Myśmy wtedy z Fernikiem, z „Globusem”, taki samochód stary ciężarowy był na Tamce i myśmy pod ten samochód wpadli, to jeszcze cegłówki po tym samochodzie leciały. Wychodzimy z tego samochodu… Ludzie, kobiety z tobołami, pokrwawieni, z dzieciakami tak idą i mówią: „To przez was to wszystko”. To tyle, co mogę powiedzieć z Powstania. Myśmy się wycofywali przez ogród sióstr świętego Kazimierza na Tamce, przez bramę żeśmy przeszli i przez ogród św. Kazimierza, on był ostrzeliwany z granatników. Jeden z granatników właśnie się rozerwał, koledze rozerwał głowę z tyłu, a ja dostałem w nogę i w plecy. Ale w plecy to nie tyle, tylko najgorzej nogę miałem rozerwaną. Zaraz na Topiel byli znajomi mojego kolegi, tam mnie obandażowali. No i co? Wszyscy wyszliśmy na Wybrzeże Kościuszkowskie. Niemcy przez Wybrzeże pędzili nas do Bednarskiej, Bednarską do góry. Potem Ossolińskich na Wolską. Na Wolskiej żeśmy doszli do kościoła [chyba] świętego Wojciecha? Obok kościoła był barak, gdzie były nasze siostry i Niemcy byli, rannych opatrywali. Mnie mój kolega mówi: „Tu jest taki punkt opatrunkowy, jeszcze – mówi – siostry nasze są, chodź”. Poszedłem z nim, patrzę, Niemiec jest przy [punkcie]. Kolega mówi, żebym się kładł, zaczął mnie myć. Obmył ranę. I patrzę – jakąś płachtę posmarował klejem i zakleił mi całą ranę. Siostra idzie, mówię: „Siostro, co to?...”. – „Nie, tutaj dobrze, dobrze jest”. Jeszcze wstałem, mówię do Niemca:
Danke schön. A on podszedł do mnie, chociaż to był Niemiec, jeszcze dał mi ćwiartkę chleba. Żołnierz niemiecki! To mnie się wtedy rzeczywiście [wzruszyło]. Do dzisiejszego dnia nie mogę tego zapomnieć, że Niemiec mi dał jeszcze chleb.To było wieczorem. Rano nas wszystkich popędzili przez Bema na Dworzec Zachodni i załadowali nas w pociągi do Pruszkowa, do obozu. Byłem ranny, to miałem poniekąd trochę szczęścia. Bo przez to, że byłem ranny, dostałem się na barak rannych, a z tego baraku wywieźli mnie do Tworek do szpitala. Potem w szpitalu to już nie wiem, ile tam byłem. Tam były nasze siostry, Polki, też z AK i [jedna] mówi tak: „Chłopaki, tutaj będzie komisja, to taki, kto nie jest bardzo chory…” – bo strasznie było w tym szpitalu. Zwozili z Warszawy ludzi popalonych, całe ciała popalone mieli. Myśmy z kolegą mówili: „No to co?”. A siostra: „Jak czujecie się na siłach, to pryskajcie, bo jutro komisja będzie”. A jak tu pryskać? Siostra mówi: „Wzdłuż muru pójdziecie po kolacji”. Na kolację przywieźli beczkę z brukwią, ale dobrze i brukwi zjeść i po kolacji żeśmy [uciekli]. [Siostra] miała wstęp [na barak], dobrze, że nam kenkarty jeszcze dała z kolegą jednym. Żeśmy pod tę dziurę wyszli, nawet od niej żeśmy [wyszli] na ulicę Drzymały 9 – pamiętam. „Zgłoście się – mówi – ja tam mieszkam”. I myśmy tam poszli. Patrzymy, chętnie jej ojciec nas przyjął. To taka willa była. Mówi: „Wchodźcie”. Patrzymy, w kuchni aparat, bimber się gotuje u tego ojca. To żeśmy przenocowali, jeszcze kiszkę kaszaną robili do rana. Rano stamtąd żeśmy się… On szedł w inną stronę, a ja w inną stronę. Jak człowiek potrzebuje w ciężkich chwilach, to umysł dwa razy pracuje szybciej. I mnie się przypomniało, że mam wujka w Piasecznie, którego nie widziałem chyba z dziesięć lat. Tylko pamiętałem, że ten wujek był zezowaty. To było szczęście całe. Bo jak doszedłem do Piaseczna, zacząłem po ulicach chodzić i patrzę – przy stoliku facet sprzedaje papierosy. Spojrzałem, mówię: zezowaty jest. I tak sobie przypomniałem, że podobny jest do tego mojego wujka i to pewnie jest mój wujek. Podszedłem do niego i mówię: „Dzień dobry, wujku”. On tak patrzy, patrzy. Mówię: „Wujek mnie nie poznaje? Bronek z Mariensztatu”. – „A, tego kochany!”. W Piasecznie w domu wujków byłem chyba ze cztery dni i spotkałem znajomego, który powiedział, że moją matkę wywieźli do Łowicza. „Idź do RGO, się dowiedz, bo ja wiem, że do Łowicza wywieźli”. Poszedłem do RGO i rzeczywiście mówią: „Tak, jest w Łowiczu”. Podali mi, że Łowicz, wieś Zielkowice za koleją. Pojechałem pociągiem i na tę wieś zaszedłem i rzeczywiście swoją matkę zobaczyłem. Matula się ucieszyła, ale już była chora, nie bardzo zdrowa i niedługo zmarła, właśnie w Łowiczu, w Zielkowicach. Pochowana jest na cmentarzu w Łowiczu. A ja, jak rosyjskie wojska weszły do Łowicza… To była banda, tylko chodzili i szukali wódki. Ale ponieważ prawie wszędzie gospodarze pędzili bimber, bo jak to za okupacji, więc i tam, gdzie matka moja była, też robili bimber. Jeszcze, jak byłem, to pomagałem im, bo się na tym znałem. Aparaturę im nawet poprawiłem. Ja też pędziłem, dokąd Ruskie nie weszli. Właśnie jak Rosjanie weszli, to zaraz na drugi dzień się zebrałem. „Ja – mówię – do Warszawy jadę”. Ponieważ się pędziło bimber, to wziąłem butelkę wódki, wyszedłem na Łowicz, tam jak przejazd jest, bo tam Ruskie jeździły do Warszawy gazikami. Ludzi – bo do Warszawy pełno ludzi chciało jechać. Wyszedłem, kolegę spotkałem jednego z Warszawy, Tatara. On akurat z żoną był i z dzieckiem. Mówię: „Jedziesz Dejan do Warszawy?”. – „Jadę”. A to było ciekawe, bo patrzę, a on miał nocnik uwiązany u szyi. Mówię: „Dejan, co ty, nocnik masz u szyi?”. Mówi: „Bo on inaczej siusiu ani kupę nie chce zrobić, tylko w nocnik”. To musiał… To było śmieszne, ale tak było. Ja też się uśmiałem wtedy. „No i co – mówię – to jedziemy do Warszawy”. No, jedziemy. Gdzie jedziemy? Patrzymy, taki gaz, pytamy się: „Jedziesz na Warszawu?”. – „Jadę”.
A wodku imiejesz. – Imieju. „To siadaj”. Kto miał
wodku, to siadał na tego gaza, bo do Warszawy jechali. Był mróz, szosa była oblodzona, a oni pijani. Myśmy jechali na tym samochodzie, to kobiety „Zdrowaś Maria” odmawiały i mówią tak: „Przeżyliśmy wojnę, a te nas zabiją, bo do rowu wpadną. Przeżyliśmy wojnę po to, żeby teraz zginąć”. Widać było, że ci Rosjanie od rowu do rowu jechali. Ale dowieźli nas do Włoch i mówią: „
Dalszu nie jedzie”. Dobra, nie jedziesz
dalszu to nie. Wyszliśmy. Tego kolegi żona miała we Włochach jakichś znajomych. Mówimy: „No to dobra, poczekaj w jakimś domu”. Ona do domu jakiegoś weszła. Mówimy: „To zobaczymy, czy tam oni są, to w razie czego przyjdziemy”. Idziemy przez plac, a Ruski krzyczy: „
Kuda ty wlazł, tam miny są!”. Zima była, to żeśmy tak szli i nie wiadomo co teraz. „
Kuda wy tam wleźli? O rany! I po tych samych [krokach], jak żeśmy szli, to teraz wracało się z tego pola naokoło. Dopiero żeśmy przeszli, w tych Włochach żeśmy przenocowali, żona z dzieckiem została, a my na Warszawę. Z kolegą… On był narodowości tatarskiej i nie miał dowodu, a w polskim wojsku służył. Był trochę starszy ode mnie. Całe szczęście, że miał fotografie z wojska. Bo jak żeśmy doszli do Wisły, przeszliśmy po lodzie na wysokości chyba Zerznia i tam wojsko stało i wszystkich legitymowali. Ja miałem legitymację z fotografią, wszystko, a on nie miał żadnego dowodu, bo on był Tatar. Jemu chyba Niemcy zabrali, bo prowadził za okupacji jatkę końską. To miał przywileje troszeczkę jako nie Polak, tylko Tatar. Miał jakieś przywileje, że załatwił sobie i prowadził sprzedaż mięsa końskiego. Kiedy nas zatrzymało wojsko na Wale Miedzeszyńskim, to pokazałem swoją legitymacje, tą, co miałem, a on nie miał żadnego dowodu. Dobrze, że miał fotografie z wojska. Mówi: „Mam fotografie”. Ja mówię: „To jest mój kolega serdeczny, razem mieszkamy blisko siebie, ja za niego gwarantuję”. I przepuścił nas. Za jakiś czas po wejściu do Warszawy gdzie nie poszedłem do swojej rodziny, to nigdzie nikogo nie było. Wszystkie domy były spalone, zburzone. Ani nikogo z rodziny nie mogłem [znaleźć]. Nawet nie miałem się gdzie przenocować. To dobrze, że właśnie kolega, ten Tatar miał na ulicy Mińskiej teściową i u jego teściowej razem z [nim] przenocowałem. Parę dni nawet byłem u niego, bo nie miałem gdzie [się podziać]. Co potem? Coś jeszcze ciekawego?
- Czy ma pan jakieś dobre wspomnienia z czasów Powstania? Jakie jest pana najlepsze wspomnienie?
Najlepsze z czasów Powstania, to może śmieszne takie, ale… Jak myśmy zaopatrywali kuchnię w węgiel, to z pałacu „Pod Złotą Kaczką” – tam były olbrzymie magazyny, w piwnicach był węgiel, ale były olbrzymie magazyny wina. Jak myśmy brali węgiel, to do worka z węglami, co żeśmy mieli do kuchni nieść, tośmy jeszcze butelki z winem wkładali. Tak, że przyjemne było… Powiem prawdę. O wodę było trudno, bo po wodę trzeba było iść na Dynasy, gdzie jest to źródełko. […] Rurka wystawała i się wodę brało. To myśmy naprawdę zamiast wody pili wino. Słabe to wino, ale dużo wina [z pałacu]. Nazywał się ten pałac Louis de Barry. To stamtąd. Myśmy zawsze chodzili, pytali się, czy nie trzeba węgla do kuchni. No, trzeba węgla. Dostawaliśmy przepustkę, żeby tam wejść, to jak węgiel braliśmy, to przeważnie połowę węgla a połowę wina. Takie było życie wtedy.
- Ma pan jeszcze jakieś inne dobre wspomnienie?
Dobre wspomnienia? Wspomnienie mam takie, że jak został zabity koń, to mój kolega, ponieważ znał się na rzeźnictwie, tego konia obrobił. Jego teściowie mieszkali na Topiel, to on rozebrał konia i polędwice, to wszystko zaniósł do teścia. I był taki moment, żeśmy się uraczyli, bo mieliśmy dobrze co zjeść. A wódki to nie owało w Powstanie. Jak żeśmy obrobili „Cafe Klub”, to całe skrzynki wódki żeśmy do dowództwa nosili.
Złe wspomnienia… Złe wspomnienia to właśnie, jak byłem ranny w ogrodzie św. Kazimierza, co granatnik się rozerwał. Jak z „Grubej Berty” Niemcy strzelali, dosłownie siedemdziesiąt procent było niewypałów. Tylko słychać było tak: frrrr – pak i słucha się tylko, czy się rozerwie, czy nie. Nie. Najgorsze to były „krowy”. „Krowy” były straszne, nie wiadomo, gdzie to upadnie. I to paliło. Przecież do szpitala ludzi wozili popalonych, całe ciała, nago ich przywozili do szpitala do Tworek. Straszne rzeczy. W szpitalu był taki smród, aż nie można było wytrzymać prawie. Wojna tak… Takie życie wtedy było. A z ciekawych rzeczy, to tak jak syn mówił, że rzeczywiście chyba nade mną jest jakaś Boska opieka czy co. Bo po pierwsze, jak żeśmy z Warszawy wychodzili, co bomba upadła, dosłownie nie wiem, czy było dziesięć metrów od leja. Tyle że piachem nas zasypało. To pierwsze. Drugie – na wojnie nie byłem, a kolega by mnie zabił, żebym mu tej lufy nie uderzył, żeby skierować karabin. To był też cud. Potem jak byliśmy w czujce. Akurat Niemcy, dlaczego tak nisko nie strzelali, żeby nas zabić, tylko wyżej? To nie był cud? Też jakaś opieka była nad nami, że pociski świetlne latały nad głowami, ale nie nisko. Żeśmy mogli uciec z tego miejsca. A jeszcze miałem taki moment, że jak żeśmy w nocy szli, to było tak: starsi dowódcy potrafili na furmanki się położyć, poprzykrywać, a myśmy na piechotę szli przez las. Trzymałem karabin i w pewnym momencie zawadziłem się o drzewo przycięte i przewróciłem się i noga mnie w szprychy wlazła. Nie miałem szczęścia, że noga mi wlazła w szprychy, objechała naokoło i wypadła mi? Żebym miał jakoś inaczej, to by mnie złamało nogę, a nikt by mnie wtedy tam nie uratował. Nikt by nie uratował, bo upadł, to upadł. Ciemno było. Zresztą nikt… Rzeczywiście przez las żeśmy szli. Jak szczęśliwie mnie ta noga z koła wypadła, że mogłem iść dalej to w porządku.
- W czasie Powstania miały miejsce takie wydarzenia?
W Powstanie specjalnie w naszym terenie to nie. Nasza brygada nie miała broni, to myśmy nie mieli z czym iść. Tylko w razie czego mówiono, jakby czołgi szły, jakby wjechali od strony Dobrej, to żeby ich obrzucić [butelkami z benzyną]. Ale jakoś tak szczęśliwie, że… Topiel był strasznie ostrzeliwany, bo pociąg pancerny z tunelu wyjeżdżał i z pociągu pancernego, z dział [strzelali]. To jest huk straszny, gorzej niżby bomba upadła. Bo bomba jak upadnie, to głuchy huk jest. A to przeraźliwy huk był z tych dział, co oni strzelali. Kombinowali, żeby zawalić ten tunel, żeby pociąg nie mógł wyjeżdżać z tunelu. Bo dojeżdżał do Topiel i po Topiel walił w stronę domów. To jeszcze nawet na Topiel był parkan postawiony i szmatami było zagrodzone, żeby Niemcy nie widzieli ulicy. Nawet chyba z Wisły, kanonierka jeździła po Wiśle i ostrzeliwała Powiśle. Niemiecka.
- Czy na koniec tego wywiadu chciałby pan jeszcze coś dodać, chciałby pan może powiedzieć o Powstaniu coś, czego inni nie mówili?
O Powstaniu to powiem, że w ostatnim dniu, kiedy był generalny atak na Powiśle, to ludzie nas opluli. Ale ja się nie dziwię, nie dziwię się… Bo kobieta targała dwoje dzieci, tobołek na plecach, nie wiem – pościel czy co, i tak idą, a myśmy… I mówią: „To przez was, to przez was”. Przez nas. Wtedy właśnie z „Globusem” żeśmy pod samochodem leżeli, bo cegłówki z budynków leciały na ulicę. Samoloty po dachach latały, sztukasy i bomby waliły. Domy to się kładły jak… To był chyba 6 czy 7 września. Chyba nic mi się jeszcze nie przypomni ciekawego.
Warszawa, 17 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski