Nazywam się Maria Diatłowicka, z domu Kalicka. Urodziłam się w Warszawie pod koniec 1938 roku, czyli tuż przed wybuchem wojny. Moi rodzice mieszkali też w Warszawie przed wojną. Moja mama pochodziła z rodziny, która od pokoleń była rodziną warszawską, i była z tego powodu bardzo dumna. Mój ojciec studiował w Warszawie, skończył zresztą też szkołę średnią w Warszawie u księży marianów. Przed wojną studiowali: mama politechnikę, a ojciec prawo. Z tym że ojciec, pomimo że podobno się zapowiadał na bardzo dobrego adwokata, uważał, że życie jest zbyt piękne, żeby je spędzać w budynkach sądów, działało to na niego bardzo przygnębiająco i w związku z tym zajął się reklamą. Przed wojną to był ważny dział gospodarki, w każdym razie element życia. Ojciec też zajmował się reklamą firmową z bardzo dobrym skutkiem, ponieważ podobno fantastycznie, jak na tamte czasy zarabiał, ale oprócz tego prowadził reklamę firmy „Dobrolin”. To była największa taka firma, wielkie przedsiębiorstwo chemiczne w Warszawie. Teraz dopiero mogę docenić pracę ojca, oglądając różne wystawy, oglądając albumy, czytając wspomnienia o Warszawie, ponieważ właśnie przedwojenna reklama „Dobrolina” jest przytaczana jako wzór supernowoczesnej, jak na owe czasy, reklamy. Rodzice żyli sobie miło, przyjemnie i pogodnie, wynajmowali mieszkanie na Powiślu, które wówczas było modną dzielnicą wśród młodych małżeństw inteligenckich, zaczynających dopiero. To była nowoczesna dzielnica, wygodna i dobrze położona. Długo się tym mieszkaniem nie nacieszyli. Ale jeszcze może wspomnę o tym, że przed wojną był zwyczaj wynajmowania mieszkań, a nie zamieszkiwania w domach czy mieszkaniach, które były własnością. Każdy mieszkał tam, gdzie uważał, że jest mu najwygodniej, najprzyjemniej. Mógł mieć kamienicę zupełnie gdzie indziej, a mieszkał tam, gdzie po prostu w danym momencie mu odpowiadało. No i rodzice właśnie w ten sposób sobie mieszkali na tym Powiślu. We wrześniu 1939 roku dom został zbombardowany i rodzice w takich okolicznościach przenieśli się do mieszkania, które było posagowym mieszkaniem mojej mamy, na ulicy Zielnej w pobliżu PAST-y, co później miało pewne znaczenie. Zamieszkali na tej Zielnej, ale w tym czasie siostra mojej mamy, która również mieszkała na Powiślu ze swoim mężem, też ich mieszkanie został zbombardowane i wprowadzili się na Zielną do tego mieszkania mojej mamy. Również mieszkanie posagowe mojej cioci zostało zbombardowane. W każdym razie po pewnym czasie rodzice przeprowadzili się do budynku prawie zupełnie zniszczonego w 1939 roku na ulicy Sewerynów 4. To był piękny budynek, „Mister Warszawy” 1938 roku, bardzo nowoczesny, ale wypalony kompletnie. W każdym razie w tamtych okolicznościach zebrało się parę osób czy kilkadziesiąt osób, które postanowiły wspólnie ten dom odbudować i zamieszkały tam. Był to dom, o którym wspominałam w książce, bardzo interesujący, ponieważ mieszkali tam ludzie, którzy się nawzajem znali i ze względu na godzinę policyjną, która wówczas obowiązywała, miało to ogromne zalety, ponieważ wewnątrz tego budynku kwitło życie towarzyskie i nie trzeba było nigdzie wychodzić po to, żeby pograć w brydża czy spotykać się towarzysko. Dom był interesujący również z tego względu, że zgodnie z ówczesną modą wywoływano duchy. Był to taki czas, że wróżby, wywoływanie duchów i tak dalej były na porządku dziennym i właśnie na Sewerynowie również takie życie kwitło. Moi rodzice mieli to tego dystans, ale nie wyłączali się z tego; w jakiś sposób w tym uczestniczyli.
Jeżeli chodzi o moje dzieciństwo, to, można powiedzieć, było pogodne, bo żyłam w dość dobrych warunkach, ale były to warunki dla wszystkich jednak trudne. Tak jak wspominam teraz, to mimo że rodzice byli zamożni, na przykład mięso czy owoce były rzadkością; po prostu to były towary dowożone spod Warszawy i mało dostępne. Chodziłam sobie na spacery codziennie do Parku Saskiego albo do Parku Ujazdowskiego.
Zawsze z nianią. Życie towarzyskie też się prowadziło w tym parku, bo były takie zasady, że nianie-wychowawczynie się między sobą znały, dzieci się wspólnie bawiły. W parku bawiłam się zawsze z tymi dziećmi, które po prostu były mi w jakiś sposób znajome. Niestety nie były to w tamtych czasach takie swobodne zabawy jak to teraz jest w zwyczaju, tylko były sterowane bardzo starannie przez wychowawczynie. One dawały polecenia, co należy robić – na przykład dziesięć razy przebiec za kółeczkiem wokół klombu albo na przykład bawić się w serso albo bawić się w piasku, ale w określony sposób. Nie to, że dziecko siada w piaskownicy i sobie coś wymyśla, tylko po prostu było zadawane: proszę zrobić babki, proszę zrobić to, proszę zrobić tamto. Myśmy sobie oczywiście nie zdawały sprawy z tego, że jesteśmy cały czas w takich karbach w gruncie rzeczy i nie przeszkadzało nam to. Z całą pewnością nie była to ta swoboda, jaką się w tej chwili cieszą dzieci.
Moim kolegą, takim najbliższym, z którym stale się bawiłam i którego bardzo lubiłam, był Krzyś Świętochowski, syn bardzo popularnego przed wojną spikera radiowego. Bardzo mile go wspominam. Ale były też zasady tego typu, że powinno się bawić z dziećmi ze swojej sfery. Tak się przypadkiem złożyło, że zaprzyjaźniłam się z dwoma hrabiankami, których nazwiska nie wymienię, i one zaczęły mnie zapraszać do domu. Oczywiście wychowawczyni do wychowawczyni się w tej sprawie zwracała, wychowawczyni musiała się zwrócić do państwa, żeby to uzgodnić. Moi rodzice mieli bardzo różne zdania na ten temat, czy ja mogę się przyjaźnić z tymi dziewczynkami, czy nie, ponieważ moja mama była pochodzenia mieszczańskiego, a mieszczaństwo warszawskie miało bardzo krytyczny stosunek do obyczajów arystokracji i uważano, że taka przyjaźń może mnie zdemoralizować. Teraz oczywiście jest to bardzo trudne do zrozumienia, ale wówczas takie panowały – w tej sferze przynajmniej – poglądy. Natomiast mój ojciec, który wychowywał się u księży marianów i wychowywał się z dziećmi pochodzącymi z bardzo różnych rodzin, również arystokratycznych, uważał, że jest to po prostu przesąd i absurd, więc na ten temat trwały w domu dyskusje. W każdym razie nie dopuszczono do tego, żebym skorzystała z jakiegokolwiek zaproszenia; mało tego, odizolowano mnie od tych dwóch, przemiłych skądinąd, dziewczynek.
Miałam lalki – bardzo piękne, porcelanowe lalki, które wcale mnie specjalnie nie cieszyły, dlatego że trzeba było się z nimi ostrożnie obchodzić. Wtedy panowały takie zwyczaje, że zabawki się przekazywało z pokolenia na pokolenie i należało je szanować – odwrotność tych obyczajów, które panują współcześnie. Te lalki były też okazją do tego, żeby wdrażać dziecko do porządku, obowiązkowości i tak dalej, więc ja te lalki musiałam rano ubierać, w odpowiedniej porze karmić, a wieczorem rozbierać i kłaść do łóżeczek w piżamkach. Właściwie one były dla mnie radością i przyjemnością, ale również takim stałym obowiązkiem.
Duże, bardzo duże.
Tej wielkości. [Siedzącej pani sięgałyby do piersi]. Zresztą w książce jest fotografia jednej z tych lalek, która była własnością mojej matki i cioci – stoi i wygląda jak trzecia dziewczynka; one stoją, trzymają się za ręce i w środku stoi ta lalka. Była to lalka przywieziona przez wujka Nessa z Paryża. Wujek Ness był jednym z bogatszych na przełomie wieków w Warszawie, miał jeden z kilku pierwszych samochodów w Warszawie. Ale nie to jest ważne; najważniejsze jest to, że miał kierowcę Murzyna – z tego był znany. To od niego właśnie była ta piękna, duża lalka. Te lalki miały oczywiście wiele różnych strojów, sukienek najrozmaitszych i tak dalej, bieliznę, więc rzeczywiście można się było nimi długo bawić. Ale nie było takiej ogromnej rozmaitości różnych zabawek jak teraz. Były książeczki…
Jeżeli chodzi o te duże lalki, to miały głowy i kończyny z porcelany, natomiast sam tułów był – nie wiem – z czegoś tam. Porcelanowe były rączki, nóżki i głowa.
Moją przyjaciółką najbliższą i rówieśnicą była Kasia Kłosińska, córka siostry mojej mamy, więc myśmy się razem bawiły. Poza tym był taki zwyczaj, że dzieci znajomych też prowadziły jakieś tam życie towarzyskie; były urodziny, imieniny, zapraszało się. Były kinderbale, na tych kinderbalach też obowiązywały różne zasady zachowania. W każdym razie te zabawy wspominam bardzo miło.
Nie tylko uczestniczką, ale gospodynią. U mnie odbywało się kilka takich kinderbali. Pierwszy kinderbal był dla mnie bardzo trudnym wyzwaniem, ale już w czasie drugiego czułam się znakomicie; świetna zabawa i bardzo to było miłe wydarzenie.
Pierwszy kinderbal – chyba miałam ze trzy lata.
Powiedzmy, tak. W czasie tych kinderbali obowiązywała zasada, że należy się zachowywać grzecznie i nie zwracać na siebie uwagi. Broń Boże, nie należało występować nigdy w roli gwiazdy, osoby, która koncentruje na sobie uwagę pozostałych gości. Po prostu należało cały czas uważać, jak się inni bawią, jak się inni czują. Trzeba było uważać na to, czy ktoś przypadkiem nie stoi gdzieś z boku i gorzej się bawi – należało natychmiast w takiej sytuacji włączać się, interweniować i starać się, żeby każdy z uczestników zabawy czuł się doskonale.
Były różne takie zabawy typu „Stary niedźwiedź mocno śpi”, biegały takie węże, śpiewało się wspólnie jakieś piosenki… Nie pamiętam.
Przychodziło się z wychowawczynią, a raczej na kinderbale to z mamami. Moja mama na przykład grała na fortepianie, przygrywała nam w czasie kinderbalu, inne mamy śpiewały na przykład. Wszyscy jakoś uczestniczyli, z tym że starsi się trzymali w tle i bardzo rzadko interweniowali.
Tak.
Najsilniejsze wspomnienie z kinderbalu polegało na tym, że ja chciałam się przepięknie ubrać na następny kinderbal i bardzo byłam przejęta tym, co na siebie włożę.
Tak, cztery lata. Wtedy okazało się, że nie mogę włożyć tych rzeczy na siebie, ponieważ są zbyt eleganckie i być może któreś z dzieci, które przyjdzie z wizytą, nie byłoby tak elegancko ubrane i czułoby się źle. W związku z tym cała rodzina się zastanawiała, jak mam się ubrać, żeby jednocześnie wyglądać elegancko, nie zwracać na swój strój uwagi i niczym się nie wyróżniać. Ponieważ to były ciężkie czasy, część dzieci przyszła ubrana schludnie, ale na przykład z wyraźnymi cerami na ubraniu, na pończochach. Ale myślę, że w innych czasach również ta sama zasada by obowiązywała: że nie należy się stroić ani w żaden sposób wywyższać.
Tak. Po kinderbalu rodzina, to znaczy nie tylko rodzice, ale również babcia, siadali ze mną razem i komentowali przebieg kinderbalu. Omawiali atmosferę, różne wydarzenia, również czasem zdarzało im się krytykować czyjeś zachowanie. Dostawałam wskazówki, jak się należy zachowywać w różnych okolicznościach, jak nie należy, wyciągano wnioski na przyszłość, że należy na to czy na tamto zwrócić większą uwagę. W każdym razie jednak, jak mi się wydaje, to posuwało sprawę naprzód, dlatego że pierwsze tego typu wydarzenia – kinderbale i właśnie te podsumowania – zrobiły na mnie ogromne wrażenie i dosyć dolegliwe nawet chwilami, a już następne przyjmowałam z radością i w niczym się nie czułam ograniczona czy spętana. Już była swobodna atmosfera, ale w ramach tych reguł, które obowiązywały.
Trudno mi powiedzieć. Nie przypominam sobie.
Niemców spotykałam po prostu na ulicy. Dla mnie to byli żołnierze. Widywałam ich codziennie, dlatego że mieszkałam na Sewerynowie tuż przy Krakowskim Przedmieściu, i zawsze ich widok budził lęk i przerażenie. Ale jednocześnie trzeba powiedzieć, że było coś dziwnego w tym strachu i demonstrowaniu tego strachu. Pamiętam taką sytuację, że razem z tą moją przyjaciółką, kuzynką Kasią wypuściłyśmy się dość daleko same i napotkałyśmy na swojej drodze oficera niemieckiego, który zaczął do nas zagadywać i jeszcze, na domiar nieszczęścia, chciał nas pogłaskać po głowie. Myśmy urządziły mu scenę, po prostu scenę, i powiedziałabym, że zachowałyśmy się wyjątkowo perfidnie, bo myśmy się wcale w gruncie rzeczy nie bały, tylko myśmy chciały, żeby on myślał, że my się boimy, on jest dla nas okropny, odrażający i tak dalej. Taka trochę gra to była.
Myśmy zaczęły krzyczeć wniebogłosy, odwróciłyśmy się na pięcie i zaczęłyśmy uciekać, więc on biegł za nami, żeby uspokoić, a myśmy wrzeszczały coraz bardziej – i właśnie się nie bałyśmy, tylko wrzeszczałyśmy i sygnalizowałyśmy, że nam się nie podoba, że on chce z nami wejść w jakiś kontakt.
Jakieś cztery.
Nie bohaterki, właściwie takie – powiedziałabym – niezbyt miłe panienki z takimi pomysłami. Poza tym widziałam kolumny żołnierzy niemieckich, przemaszerowujące przez Krakowskie Przedmieście ze śpiewem. Śpiewali pieśni żołnierskie. Właśnie tak mi się kiedyś przydarzyło, że byłam w Muzeum Powstania Warszawskiego, oglądałam sobie kolejne sale i w pewnym momencie czułam, że ogarnia mnie bardzo miły nastrój, czułam się coraz sympatyczniej i w końcu zrozumiałam, że to muzyka tak na mnie działa. Zaczęłam się przysłuchiwać i okazało się, że to były właśnie marsze wojskowe niemieckie, dobrze mi znane z dzieciństwa.
Dla mnie wstrząsem było to, że kiedyś mnie zaprowadzono do mojej prababci, gdzie się miałam po raz pierwszy zaprezentować. Nic o niej nie wiedziałam, po prostu staruszka. Staruszka siedziała w takim fotelu z wysokim oparciem, wolterowskim. Przywitałam się, ona coś do mnie zaczęła zagadywać i przeszła na język niemiecki. Z boku jakieś osoby zwracały jej uwagę, że „Marysieńka jest Polką, mów do niej po polsku”, a ta staruszka dalej kiwała głową i mówiła: Meine Kinder, meine Kinder. Ja byłam zupełnie wstrząśnięta, zabrano mnie stamtąd i ponieważ byłam kompletnie zdezorientowana, wytłumaczono mi, że ona była w dzieciństwie Niemką i po prostu z wiekiem wróciła do języka swojego dzieciństwa. Z tego niedwuznacznie wynikało, że mam przodków niemieckich, i pamiętam, że był to dla mnie straszny cios. Ja przez kilka dni o niczym innym nie mogłam myśleć i wydawało mi się, że jestem pohańbiona tak strasznie, że wszyscy dookoła widzą, że ja jestem pochodzenia niemieckiego. Zwłaszcza na ulicy się wszystkim przyglądałam, czy oni widzą, że ja jestem pochodzenia niemieckiego. Zrobiło to na mnie straszne wrażenie. Dopiero po kilku dniach się uspokoiłam, że tego nie widać, po prostu tego nie widać. Ale wypchnęłam to oczywiście z pamięci i dopiero później ten motyw pochodzenia wrócił w czasie Powstania.
Nie, ja się z tym nie spotkałam, natomiast w tej książce piszę o tym, że Park Ujazdowski został udostępniony polskim dzieciom – i Ogród Saski również – wskutek interwencji naszego dalekiego powinowatego Steinborna. Ja opisuję jego bardzo trudną rolę, kiedy on z ramienia AK utrzymywał kontakty z gestapo jako przedstawiciel polskich sfer przemysłowych i bywał w alei Szucha, spotykał się z tymi Niemcami. To był kontrwywiad po prostu. On miał partnera do rozmów, który był doktorem filozofii, i ten doktor filozofii, pan Kach, miał taką ideę, że w ogóle Niemcy niosą Europie cywilizację i to jest początek nowego pięknego świata. Steinborn uświadamiał mu, że dziwne początki są tego wspaniałego świata, na przykład to, że zamknięto wszystkie parki w Warszawie i dzieci polskie nie mają do nich dostępu. Na skutek jego interwencji dwa parki zostały udostępnione dzieciom polskim, więc jakiś tam pośredni związek z tą sprawą moja daleka rodzina miała.
Nie, absolutnie. One gdzieś indziej musiały chodzić. Nie wiem, ale być może chodziły do Łazienek.
Nie, nie było nic takiego. Były piaskownice i w Parku Ujazdowskim była sadzawka, na której dzieci puszczały piękne żaglowce; to było bardzo miłe. Też miałam taką żaglówkę, ale niektóre dzieci miały jeszcze dużo piękniejsze. W każdym razie to było sympatyczne.
Nie, nie. To były prawdziwe żaglówki, pięknie zrobione z drewna, z płóciennymi masztami.
Każde miało własną. Każdy przychodził z własną i puszczał na sznurku. Stało się na brzegu, a one sobie tam pływały.
Nie pamiętam. Myślę, że po prostu to było tak codzienne, że nie zwracało uwagi. W każdym razie skądinąd wiem, że rodzina, która była częściowo pochodzenia niemieckiego, przed wojną nie miała w ogóle żadnego stosunku do Niemców. Zupełnie obojętny: ani życzliwy, ani nieżyczliwy. Po prostu sąsiad. Interesowano się tym, co się dzieje, hitlerowcami i tak dalej, ale na przykład przed wojną wyraźnie odgraniczano Niemców od hitlerowców, nie utożsamiano tego. Natomiast w 1939 roku, kiedy okazało się, że od pierwszej chwili Niemcy prowadzili wojnę w sposób barbarzyński, natychmiast cała rodzina się w tym momencie dookreśliła. To znaczy, już przedtem byli patriotami, byli w powstaniu styczniowym, wszyscy mężczyźni w całej rodzinie brali udział w wojnie polsko-bolszewickiej, ale jeżeli chodzi o stosunek do Niemców, to właśnie był neutralny. Natomiast już we wrześniu 1939 roku wszyscy poczuli wielką niechęć – łagodnie mówiąc – do Niemców. Dużo rozstrzeliwań, otwarte szosy, miasta i tak dalej.
Tak. Po pierwsze potwierdzili to. Pamiętam dobrze, że podkreślili to, że i moja mama, i moja ukochana ciocia – jej siostra – mają w stu procentach krew niemiecką. Mówili, że Niemcy również bywają bardzo przyzwoici, że oni znają dużo takich osób i że to są w ogóle wspaniali Polacy. W ten sposób to komentowano.
Wie pani, ja sądzę, że wtedy dzieci raczej nie miały specjalnych marzeń. Jeżelibym mogła o czym marzyć, to na przykład nie spotykać znienacka takich widoków, jak kiedyś mi się zdarzyło. Jechałam dorożką z mamą i jej przyjaciółką Lesznem – jak się okazało, nie przypadkiem, bo chciały tam sprawdzić, czy wśród powieszonych wzdłuż balkonu nie wisi brat właśnie tej przyjaciółki mamy. Ja do tej pory mam w oczach zupełnie wierną fotografię tego widoku. Pamiętam doskonale do tej pory wszystkich tych wiszących, ich ubrania i wygląd i w każdej chwili mogę ten widok przywołać w pamięci.
One mi zasłaniały oczy, ale wie pani, co to znaczy zasłaniać oczy dziecku. Oczywiście widziałam.
Tak, jak najbardziej. To był temat bardzo ważny dla mojej rodziny z bardzo prostego powodu. Moja rodzina miała dom na ulicy Smoczej, to był jeden z pierwszych domów zbudowanych w tamtej okolicy. Wtedy kiedy budowali ten dom, to jeszcze nie wiadomo było, w jakim kierunku ta dzielnica się rozwinie, ale później się okazało, że wokół Smoczej większość rodzin tam mieszkających to byli Żydzi. W tej wielkiej kamienicy mojej rodziny (kamienica była duża, bo miała 124 mieszkania) lokatorami byli właśnie Żydzi. W tej kamienicy panowały dość familiarne stosunki. Przede wszystkim właścicielka, moja prababcia, interesowała się wszystkimi lokatorami i wszystko o nich wiedziała. Pomagali sobie w różnych trudnych sytuacjach i tak dalej. W naszej rodzinie to przeżywano bardzo osobiście, bo po prostu chodziło o ludzi, których się bardzo dobrze, blisko znało, których życie się obserwowało przez wiele lat. Mój ojciec z czasów studiów miał kolegów i koleżanki, zaprzyjaźnione Żydówki. To wszystko byli bliscy w jakiś sposób ludzie. Poza tym później były różne sytuacje; moja babcia, ale przede wszystkim jej siostra, ciocia Lodzia Kobylińska, ukrywały Żydów.
Rodzice mieli przyjaciół w getcie. Na początku getto było otwarte, można było do niego chodzić, więc ci ludzie się zwracali z różnymi sprawami swoimi, prośbami, do rodziców, rodzice ich tam odwiedzali. To było coś bardzo bezpośrednio bliskiego i interesującego rodziców. Na przykład ja sama pamiętam sytuację, kiedy mój ojciec przyprowadził spotkanego na ulicy kolegę, Żyda, który się już ukrywał od dłuższego czasu i był w strasznym stanie. Po prostu wyglądał upiornie, tak że też do tej pory pamiętam, jak on wyglądał. Był wygłodzony… Strasznie wyglądał. Pamiętam, jak ojciec go przyjął, że on mieszkał kilka tygodni u nas. Starano się unikać takich sytuacji, kiedy ja go będę spotykała w mieszkaniu; starano się, żebym ja w ogóle sobie nie zdawała sprawy z tego, że on u nas mieszka, ale jednak się kilka razy z nim spotkałam i kilka razy w przejściu w holu z nim rozmawiałam.
To swoją drogą, a swoją drogą słyszałam, jak rozmawiano między sobą, że ja jestem bardzo niebezpieczna – ja osobiście – dla tego człowieka ukrywającego się, bo ja mogę coś powiedzieć w zabawie, w parku gdzieś komuś coś i mogę po prostu w ten sposób niechcący go zadenuncjować.
Nie, nie.
Może dla mnie najstraszniejszym wspomnieniem z okupacji jest też sprawa związana z Żydami, ale pośrednio. Dla mnie najstraszniejsze było to, jak moja matka wybuchnęła płaczem. Moja mama była osobą niesłychanie opanowaną, dystyngowaną, spokojną, zrównoważoną. Szłyśmy w czasie powstania w getcie – oczywiście nie miałam tej świadomości – wzdłuż muru getta i stamtąd się wydobywał dym, swąd i tak dalej. Moja mama wdała się w rozmowę z przyjaciółką, która razem z nami szła. Było nieporozumienie między nimi, niewątpliwie ta pani była antysemitką – to w ogóle bez dwóch zdań – i moja mama wybuchnęła płaczem i mówiła bardzo podniesionym, ostrym głosem. To na mnie zrobiło takie wrażenie: reakcja mojej mamy, może nie samo to getto, ten swąd. Przecież ja pamiętam zapach palących się ciał, o tym się nigdy nie mówi. To nie był swąd taki, jak był na przykład w czasie Powstania, w czasie Powstania był inny zapach spalenizny. Stamtąd szedł swąd palących się ciał po prostu.
Tak. Ta przyjaciółka mamy spytała, kiedy będzie urządzone przyjęcie z okazji imienin mojego ojca, więc mama powiedziała, że w ogóle o tym nie myśli i to nie pora na takie przyjęcia. Przyjaciółka się dosyć zdziwiła i w każdym razie mama powiedziała, że odkąd wybuchło powstanie w getcie, nie przespała ani jednej nocy i o niczym innym nie może myśleć. Przyjaciółka powiedziała, że bardzo jej się dziwi, dlatego że przecież to tylko Żydzi giną. Moja mama na to zareagowała w ten sposób, że powiedziała, iż przecież to bez znaczenia, że Żydzi. A ona: „A co ty masz z tym wspólnego?” – mniej więcej taki był sens. Mama powiedziała, że przecież znała wielu, przyjaźniła się i tam są wszyscy nasi lokatorzy. Ona właśnie: „A cóż lokatorzy? Kto to są w ogóle lokatorzy? Straszna przesada!”. Mama bardzo płakała i właściwie krzyczała, to tak mniej więcej wyglądało. W każdym razie skończyła się ta rozmowa w ten sposób, że przyjaciółka mamy powiedziała do niej pouczającym tonem: „A z kim ty właściwie jesteś, Nanieczko”?
Byłam w bardzo dobrych warunkach, ale jadłam na okrągło omlety i omlety, i jakieś zupki jarzynowe. To było jednak bardzo skromne jedzenie.
A to w ogóle trzeba przypomnieć, jak dzieci były w tamtych czasach chowane. To nie było tak, że się jadło słodycze stale. Słodycze były na deser i to w niedzielę. Słodycze były niezdrowe i nie można było ich tak sobie jeść. Nie było mowy o żadnych lodach; no, lody były latem, ale też z umiarem. To była taka mieszczańska szkoła dość twardego wychowania, nie pobłażano dzieciom.
Wprost szalenie. Wszystko było idealnie w terminie, o odpowiedniej godzinie. Wychowawczyni wszystkim się zajmowała od początku do końca. Przede wszystkim, co pamiętam szczególnie, to to, że całe moje dzieciństwo koncentrowało się w pokoju dziecinnym. Pokój dziecinny był po to, żeby dziecko przebywało w pokoju dziecinnym, i nie wychodziło się z pokoju dziecinnego bez powodu. Owszem, bywałam w salonie, bywałam w jadalni, ale na wyraźne zaproszenie. Po prostu na obiad byłam proszona, jeżeli jadłam z rodzicami; do salonu, jeżeli była jakaś taka okoliczność, ale normalnie pokój dziecinny. Rodzice do mnie przychodzili do pokoju dziecinnego, ja, jak rodzice wchodzili, wstawałam, dygałam, rozmawialiśmy. Były to zupełnie inne czasy.
Nie, bezpośrednio.
To był rzeczywiście duży pokój, piękny, z oknem balkonowym, które wychodziło na Wisłę. Po prostu miałam piękną, daleką panoramę. Widziałam całe Powiśle na dole, Wisłę i drugi brzeg, praski. Tak że nie mogę powiedzieć, że spędziłam w jakichś trudnych warunkach dzieciństwo, bo pokój miałam wspaniały.
Bardzo niedużo. Po prostu na ścianach były obrazki z takiej serii „Królewna Śnieżka”, tablica do rysowania, stolik z wiklinowymi fotelikami, łóżko dziecinne, szafka emaliowana z przyklejonymi drewnianymi zwierzątkami i skrzynia na zabawki. Oprócz tego dwa duże łóżeczka dębowe dla lalek, półki na lalki i dwa piękne wózki właśnie dla lalek.
Tak. Wózki też były odpowiedniej wielkości, na zamówienie. W takim normalnym eleganckim sklepie te wózki dla dzieci się robiło. Jeden z tych w wózków był na cienkich, wysokich kołach, ciemnogranatowy.
Nie, to były pudła.
Ona zabierała na spacery. Ale ja tych niań, prawdę mówić, wcale nie pamiętam. One się chyba za bardzo mną nie zajmowały. Pamiętam natomiast, że codziennie przychodziła do mnie po obiedzie Roma Kobylińska, córka cioci Lodzi Kobylińskiej, i ona mi czytała jakieś bajeczki, jakieś książeczki. Mama też kiedy wracała z pracy, jakiś czas codziennie ze mną spędzała. Ale właściwie powiedziałabym, że to była jedna wielka nuda w tym pokoju dziecinnym. To ciągle były te same zabawki. Wtedy kiedy przychodziła do mnie Kasia, to miałam towarzystwo, ale tak to…
Jakiś bączek, serso… Mało było w ogóle w tamtych czasach zabawek dla dzieci. My sobie zupełnie nie zdajemy sprawy. Ja teraz mam wnuczkę, to jest po prostu nieprzebrana ilość najrozmaitszych, najdziwniejszych zabawek. Wtedy tego nie było.
Ja ich w ogóle nie pamiętam. Na pewno raz się zmieniły, ale w ogóle ich nie kojarzę.
Tak, o jakiejś przepiórce, ale nie pamiętam tytułu.
Nie. Natomiast babcia moja uczyła mnie wierszy patriotycznych na pamięć, więc to była też taka edukacja staranna. W każdym bądź razie te wiersze później musiałam niestety też deklamować, czego bardzo nie lubiłam.
Tak, bawiłam się w teatrzyki u mojej babci, która mieszkała w innej kamienicy rodzinnej, Albrechtów. Tam jedną z krewnych była Ania Albrechtówna, znana później jako Ania Minkiewicz. Ona później była znanym bardzo reżyserem telewizyjnym. Była ode mnie kilka lat starsza, bez przerwy organizowała właśnie teatrzyki i ja w tym uczestniczyłam. To było demolowanie całego mieszkania, oczywiście stół odgrywał bardzo ważną rolę, jakieś koce, jakieś najrozmaitsze rzeczy tam ściągałyśmy. Ja spod tego stołu coś deklamowałam czy wygłaszałam i tak dalej, a Ania mną kierowała. W każdym razie można powiedzieć, że byłam jej pierwszą aktorką. Ale to była jedyna… Dzieci się tak ze sobą w teatrzyki nie bawiły.
Nie, podczas okupacji nie.
Nie. Ja miałam bardzo kochaną rodzinę, ciocię Jadzię Kłosińską, która była częścią mojego życia prawie na tych samych prawach, co moi rodzice; bardzo też lubiłam jej męża Stefana Kłosińskiego; babcia – nadzwyczajna osoba. To raczej był krąg rodzinny. Aha, jeszcze w tym samym domu, w którym myśmy mieszkali na Sewerynowie, mieszkali też przyjaciele rodziców Sznajdrowie, Marysia Sznajdrowa często do mnie przychodziła i się ze mną bawiła. Bardzo marzyła o tym, żeby mieć dziecko, miała z tym problemy. W jakiś sposób trochę wspominam o tym w książce, ale niezbyt dokładnie. Urodziła dziecko, które natychmiast po porodzie zmarło i kilka dni czy kilka tygodni potem siostra mojej mamy znalazła żydowskie dziecko na wycieraczce swojego mieszkania. Udało się zamienić dokumenty w szpitalu Dzieciątka Jezus i to dziecko po prostu znalazło rodziców, którzy je uwielbiali nad wszystko. Razem wyjeżdżaliśmy na wakacje, razem chodziliśmy na spacery – to znaczy, chłopcy w wózku, ja już byłam starsza. W każdym razie ten Grześ też był częścią mojego dzieciństwa.
Tak, dlatego że te okoliczności, w jakich on się znalazł w naszym mieszkaniu, były dramatyczne i wtedy nie zwracano uwagi na to, czy ja podsłuchuję, czy nie podsłuchuję. Po prostu był telefon od siostry mojej mamy, żeby natychmiast przyjechać, a zbliżała się godzina policyjna i mój ojciec pojechał i przyjechał późno.
Tak, w trakcie godziny policyjnej. Przywiózł dziecko i udało mu się przewieźć to dziecko. Był zatrzymywany chyba trzykrotnie przez policjantów, znaczy, przez Niemców po drodze, ale nie miał żadnych kłopotów, dlatego że mówił, że wiezie dziecko do Szpitala Dzieciątka Jezus, który był tuż koło naszego domu. Bez problemu w gruncie rzeczy przywiózł to dziecko i później było straszne zamieszanie, bo chodziło o to, żeby nikt z lokatorów tego domu się nie zorientował, że tutaj nastąpiła zamiana dziecka. Bo najpierw dziecko Sznajdrów było, później umarło i później nagle znowu jest dziecko. Później znowu były takie rozmowy związane z tym, że trzeba urządzić chrzest w taki sposób, żeby wszyscy lokatorzy byli przekonani, że wszystko jest w porządku, że tutaj się nikt niczego nie boi. Urządzono wspólny chrzest mojego brata, mojego kuzyna – syna cioci Jadzi – i Grzesia jednocześnie w kościele Świętego Krzyża. Urządzono wielkie chrzciny z hałasem i to miało ewentualnego donosiciela zniechęcić do jakichś tam prób. Ponieważ te rozmowy się toczyły na gorąco i na bieżąco, to trudno już, żebym ja o tym nie wiedziała, prawda?
Nikt nie miał samochodu w czasie okupacji, w ogóle nikt nie miał.
Dorożką.
Pracowała w firmie HAK. To była firma założona przez mojego ojca i Sznajdra, Noldka Sznajdra. To była największa hurtownia chemiczna w Warszawie.
Mama była księgową.
Pamiętam tylko, że na Wielkanoc były zawsze śliczne stoliki wielkanocne kupione w cukierni z marcepanowymi wyrobami. Wszystkie babki, mazurki, szynki, kiełbasy znajdowały się na tym bardzo kolorowym stole. To na mnie robiło wrażenie.
Tak, wyjeżdżaliśmy zawsze na wakacje pod Warszawę, przeważnie do Świdra i również ze dwa razy do Anina, do Myszkowskich.
Wyglądało to bardzo atrakcyjnie. Pamiętam ten Świder jako przepiękne miejsce. Wtedy w ogóle nie było zwyczaju grodzenia parceli. Był las, piękny las, w tym pięknym lesie rozrzucone swobodnie sobie domy w stylu „świdermeier” i wszyscy sobie tam żyli bardzo swobodnie. Czasem jakaś ścieżka, ale po prostu tak to wyglądało, jakby to było w głębi lasu. Pamiętam też, że należało uważać, żeby nie hałasować pod czyimiś oknami i w ogóle nie stwarzać jakichś kłopotów sąsiadom. Też w ogóle nie było takich sytuacji, że ktoś komuś się narzucał z towarzystwem, zakłócał spokój czy coś takiego, a jednocześnie wszyscy przyjmowali gości, grali w brydża, dzieci się razem bawiły i biegały po całej przestrzeni wokół domu, nie tylko najbliższej.
Też. Cały czas pod kontrolą.
Tak. Byliśmy tam właśnie na wakacjach, przyjechaliśmy. Pobyt na wakacjach wcale nie był skracany. Po prostu wyjechaliśmy tuż przed wybuchem Powstania.
W Warszawie panowało napięcie i nastrój oczekiwania. Osoby związane z konspiracją zdawały sobie sprawę z tego, że może dojść do jakiegoś wybuchu, ale oczywiście nikt do ostatniej chwili nie znał terminu i nikt nie wiedział, czy będzie podany rozkaz do wybuchu. W każdym razie rodzice, mając świadomość, że jest taka sytuacja, wybrali się na ślub swojej przyjaciółki do kościoła na placu Grzybowskim i wzięli mnie ze sobą. Wtedy kiedyśmy się zbliżali do tego kościoła, już słychać było dochodzącą z różnych stron strzelaninę. Jakieś poszczególne strzały, jakiś niepokój, przebiegali przechodnie. W miarę upływu czasu kolejne informacje, okazało się, że niektórzy z przechodniów mówili, że wybuchło Powstanie. Rodzice uznali, że jeżeli Powstanie, to świetnie, na pewno bardzo szybko zwycięży i nie zmienili swoich planów, wybrali się właśnie na ten ślub.
Mnie wsadzono do dorożki i Roma Kobylińska ze swoim bratem Wojtkiem odwieźli mnie do domu, gdzie była gosposia i wychowawczyni. Rodzice zostali na weselu, całe towarzystwo przeniosło się do piwnicy i bardzo się cieszyło, że wybuchło Powstanie, że już koniec wojny i tak dalej. Wesele było bardzo udane. Co pewien czas kogoś delegowano, żeby wyjrzał na górze, co się dzieje, więc wracał z informacją, że Powstanie jeszcze nie zwyciężyło, trwa, i dalej bawiono się. Po pewnym czasie znowu tylko upewniano się, czy wszystko w porządku, czy to już koniec blisko, czy nie. Po trzech dniach zrozumieli, że jednak to nie jest tak, jak oni sobie tam podczas tego wesela wyobrażali, i rodzice uznali, że pora wybrać się do domu.
Trzy dni się bawili. Po tych trzech dniach, kiedy wciąż jeszcze nie zwyciężyliśmy, rodzice zaczęli się przebijać już przez zrujnowane Śródmieście – rowami, piwnicami i tak dalej. W końcu dotarli na Sewerynów. Ale co najciekawsze, ja sobie w ogóle nie zdawałam sprawy z grozy sytuacji. Ani nie miałam świadomości, że jestem bez rodziców, ani że dzieją się straszne rzeczy, dlatego że gosposia i wychowawczyni po prostu zachowały całkowity spokój, żeby mnie nie niepokoić. Więc ja sobie stałam w oknie, oglądałam walki za oknem i uważałam, że panowie się bawią w wojnę, co jest rzeczą zupełnie naturalną; jak się przewracają, to powinni niedługo wstać. Tylko dziwiłam się, że tak długo leżą w takich niewygodnych pozach, bo już pora by była wstać, prawda? Ale tak naprawdę zrozumiałam, że to jednak jest poważna sytuacja, kiedy żołnierz, którego pamiętałam, zanim padł, leżał w tym miejscu jeszcze następnego dnia i wciąż nie wstawał i nie odchodził. Wtedy się rzeczywiście poważnie zaniepokoiłam. W każdym razie naprawdę trzeba powiedzieć, że początki Powstania były dla mnie zupełnie spokojne. Natomiast później rzecz makabryczna, bo w sąsiednim domu Niemcy przebili się, zdobyli prawie całą ulicę i wymordowali absolutnie wszystkich mężczyzn – od kilkunastoletnich chłopców do starców. Wtedy rodzina uznała, że nie można czekać dłużej i trzeba się gdzieś przenieść, ale nie bardzo było jak i gdzie.
Nie. W ogóle to był spokój w domu. W każdym razie ojciec poszedł na drugą stronę pod ostrzałem na ulicę Bartoszewicza 5, gdzie byli Powstańcy, i poprosił, żeby oni nas przeprowadzili na tamtą stronę, która była bezpieczniejsza. I rzeczywiście pod osłoną nocy oni po nas przyszli i przebiegliśmy na drugą stronę. Też muszę powiedzieć, że w ogóle się nie bałam, bo sobie kompletnie nie zdawałam sprawy z sytuacji, tylko bardzo byłam zdziwiona, bo chłopak, który mnie niósł na rękach, miał postrzeloną rękę i widok tej krwi dopiero mi uświadomił, że coś jest niezupełnie tak. Ale później już było groźniej. Zamieszkaliśmy w podwórku, które było bronione przez barykadę w bramie i niepokój budziło to, że wiecznie owało [ludzi] do obsady dla tej barykady. Po prostu wszyscy mężczyźni szli walczyć, a na tej barykadzie zostawali harcerze, młodzi chłopcy, i mieszkańcy się czuli trochę tym zaniepokojeni. Poza tym na tym podwórzu założono z czasem cmentarz, taki mały cmentarzyk powstańczy, i tam ciągle przybywało krzyży. Ale pierwszy raz naprawdę się przestraszyłam, kiedy właśnie z tamtego miejsca myśmy musieli się przenieść w głąb Tamki i trzeba było przebiec pod ostrzałem po dachach trzech kamienic. Rzeczywiście byłam wtedy przerażona, kiedy biegłam, kiedy wołano, że nie mogę się cofnąć, że muszę przebiec. To był chyba najbardziej krytyczny dla mnie moment w czasie Powstania.
No więc właśnie, tak. Ojciec mój w czasie Powstania był w PLO. To były takie grupy, obrona przeciwpożarowa i przeciwlotnicza. Kiedyś specjalnie razem z kolegą zabrali mnie na dach, żebym przez okno mogła sobie obejrzeć panoramę Warszawy. Widziałam Warszawę płonącą, wielkie pożary, słupy czarnego dymu. Widok był makabryczny, bo te dymy też zasłaniały miasto i właściwie wyglądało na to, że to miasto już nie istnieje. Ojciec wtedy powiedział, żebym przyjrzała się dobrze, bo to jest ostatni moment, kiedy widzę tą Warszawę, nigdy więcej już jej nie zobaczę. Później dodał, że to wszystko trzeba będzie po prostu po wojnie odbudować. To będzie trwało latami, ale to trzeba będzie odbudować. I to tak sobie zapamiętałam.
Ach, kolegę taty pamiętam doskonale, dlatego że zobaczyłam go w dość niezwykłej scenerii. Schodził po schodach, które prowadzą z pałacu Ostrogskich na dół do Tamki i szedł w pięknym polskim mundurze, w furażerce, miał bryczesy i buty oficerki, bardzo wyglansowane. Te oficerki były marzeniem wszystkich młodych mężczyzn w czasie okupacji. Wydawało mi się, że jest po prostu przepiękny i jego widok mnie niesłychanie onieśmielał. Prawdopodobnie dlatego to zrobiło na mnie takie wrażenie, że on miał pełen mundur i wyglądał niesłychanie elegancko, natomiast Powstańcy przeważnie mieli fragmenty najrozmaitszych mundurów i chociaż bardzo dbali o wygląd w czasie Powstania – o czym się prawie nigdy nie mówi – to jednak wyglądali tak, jak wyglądali. Chciałabym przypomnieć, że oni się uważali za żołnierzy i szaloną uwagę przywiązywano do tego, żeby żołnierz polski godnie się prezentował. W czasie przerw w walkach czyszczono mundury, przyszywano guziki, czyszczono guziki, reperowano ubranie, golono się, strzyżono. Naprawdę, ci Powstańcy wyruszali przynajmniej za każdym razem bardzo… odszykowani, trudno powiedzieć, w każdym razie robiono wszystko, żeby się dobrze prezentowali. Pamiętam też po upadku Powstania, kiedy wychodziły te oddziały z Warszawy, to szli właśnie w zwartym szyku, dziarskim krokiem, porządnie ubrani, czyści, zadbani. Wyglądali nawet dużo lepiej niż Niemcy, powiedziałabym. Taką mieli potrzebę, żeby prezentować się godnie.
Tego właśnie żołnierza, kolegę ojca, zobaczyłam po wielu latach, kiedy zapukał do drzwi mojego mieszkania, szukając kontaktu z moim ojcem. Otworzyłam drzwi, spojrzałam na niego i zawołałam: „Ach, to pan! To pan miał te buty!”. Od razu go poznałam.
Tak, to było zupełnie niezwykłe, bo nie było wody. Po wodę się stało pod ostrzałem. Były niezmiernie trudne warunki, a kobiety starały się wyglądać bardzo dobrze. Były starannie uczesane, umalowane, wszyscy starali się być czyści, dbali bardzo o higienę. To było naprawdę niezwykłe. Już nie wspomnę o tym, że życie w ogóle na Tamce było znakomicie zorganizowane.
Tak. W naszym mieszkaniu zostało zakwaterowanych kilkunastu Powstańców i współżyło nam się z nimi po prostu wspaniale, bo oni starali się zachowywać jak dżentelmeni i starali się nie sprawiać żadnego kłopotu. Zachowywali się cicho, spokojnie, zawsze się witali bardzo grzecznie z paniami, całowali je w rękę, stukali obcasami, byli bardzo szarmanccy, pytali, jak się panie czują, czy można w czymś pomóc i tak dalej. Nigdy nie było żadnych hałasów, nie mówili głośno, nie przeklinali, nie używali żadnych takich słów, niczym starali się nie niepokoić. Poza wszystkim innym myśmy wspólnie jedli, nasza gosposia tam wszystkim gotowała, więc miałam okazję z nimi przebywać. Oczywiście starałam się być wśród nich jak tylko mogłam, podsłuchiwać i pooglądać, więc byłam świadkiem tych wszystkich zabiegów: czyszczenia butów, czyszczenia guzików, żeby błyszczały, zszywania po raz setny podartych mundurów i tak dalej.
Ja nie. Miałam cztery lata i w życiu igły nie miałam w ręku, ale po prostu przyglądałam się temu. Jedyne w czym pomagałam, to w klejeniu zniszczonych okularów takiemu Powstańcowi, którego darzyłam wyjątkową sympatią, ale nie udało nam się to. Trzeba powiedzieć, że nadzwyczajnie zupełnie się spisały łączniczki – już nie pamiętam, łączniczki czy sanitariuszki – z tego oddziału, które postanowiły zdobyć dla niego, w warunkach Powstania, nowe okulary. Wypytywały wszystkich wokół, gdzie tutaj można znaleźć optyka, dowiedziały się, gdzie jest w tej chwili optyk, który wcale nie był w swoim mieszkaniu, odnalazły go. On z kolei musiał się poświęcić i w tych koszmarnych warunkach, pokonując różne barykady, rowy i okopy, pójść do swojego zakładu, żeby dorobić te okulary. I te okulary zostały dorobione.
Tak, myśmy się z Kasią starały jak najlepiej wyglądać i starałyśmy się wkładać jak najładniejsze sukienki, żeby sprawiać swoim widokiem przyjemność Powstańcom. Domagałyśmy się tego, żeby mieć bardzo pięknie odprasowane kokardy. W tamtych czasach nosiło się kokardy bardziej odświętne lub mniej odświętne – takie węższe albo szersze. Myśmy wtedy z Kasią koniecznie chciały mieć takie wielkie kokardy i jak najpiękniejsze sukienki i w tych strojach ciągle zabiegałyśmy drogę Powstańcom, dygały przed nimi. Tak ich witałyśmy.
Wie pani, to nie było tak. Oni byli bardzo zmęczeni, trzeba powiedzieć, ale w każdym razie zawsze się bardzo miło do nas odnosili, a jeden z nich, Krzysztof, poświęcał mi naprawdę bardzo dużo czasu i ja go nie odstępowałam na krok. W każdym razie to, że zwrócono nam uwagę, żebyśmy przestały ciągle zabiegać drogę i dygać, to była inicjatywa naszych rodziców, nie tych Powstańców.
Byłyśmy bardzo głęboko nieszczęśliwe i wydaje mi się, że to było jedno z cięższych przeżyć w czasie Powstania, dlatego że po prostu w naszym życiu wszystko przebiegało w jakimś porządku, który myśmy rozumiały, a tutaj nagle taki cios. My chcemy dobrze, staramy się jak możemy, po prostu umilamy życie tym Powstańcom tak, jak potrafimy, i nagle taki zakaz. Bardzo byłyśmy tym zaniepokojone, myślałyśmy, że ktoś się musiał pomylić, że to jest niemożliwe, żebyśmy my swoim zachowaniem komuś przeszkadzały. Wszystkich dorosłych dookoła z osobna wypytałyśmy, czy rzeczywiście mamy przestać tak się zachowywać.
A żołnierze nic nie wiedzieli.
Żołnierzy nie. Dorosłych, tak.
Nie. […]
Tak.
Cały czas była i wychowawczyni, i mama, i babcia – cały krąg rodzinny. Teraz więcej czasu przede wszystkim trzeba było spędzać w domu, nie na powietrzu, prawda? Ale mało tego, że w domu; coraz częściej schodziliśmy do piwnicy. Na początku rodzice prawie wcale z nami nie schodzili do piwnicy, ponieważ uważali, że co ma się zdarzyć, to się zdarzy, nie należy przesadzać i tak dalej. Ale w końcu coraz więcej czasu spędzaliśmy w tej piwnicy i tam nastrój się z każdym dniem pogarszał. Bo na początku, trzeba przyznać, świetnie się zorganizowano również w tej piwnicy, wszyscy znali swoje miejsce i zasady funkcjonowania. Część osób grała w brydża, część osób sobie czytała, w każdym razie starano się żyć jak najnormalniej. Ale w miarę upływu czasu coraz częściej słychać było na początku utyskiwania, później płacze, bo ciągle się nasłuchiwało wiadomości, które nadchodziły z innych części miasta, że ktoś zginął, że ktoś się zagubił, że kogoś się szuka i tak dalej, i tak dalej. Już pod sam koniec naszego pobytu na Powiślu już zaczęły się odzywać głosy powątpiewające w sens Powstania, które były przez innych energicznie zwalczane.
Tak. Właśnie to jest charakterystyczne. Moja mama nad wszystko stawiała wymogi higieny, więc po prostu dziecko musi być w każdych okolicznościach minimum godzinę na powietrzu – to jest już najdalej idący kompromis. Ja w czasie Powstania również musiałam być na powietrzu co najmniej godzinę i wychodziłam, gdzieś tam spacerowałam po Tamce, a często się też bawiłam na tarasie przed pałacem Ostrogskich, gdzie była góra piasku wiślanego przygotowanego na wypadek pożaru. Ponieważ walki trwały, w każdej chwili padały bomby i były naloty, to coraz więcej osób w ogóle nie wychodziło z domu, a już tym bardziej nie wyprowadzało dzieci na spacer. Pani Ania Milewska, ta aktorka, o której wspominałam, która mieszkała w sąsiedniej kamienicy, też bardzo długo wychodziła na spacery, jak mówiła. Była jednym z ostatnich dzieci, które chodziło u nas na spacery, natomiast ja już byłam tą najostatniejszą.
Nasza piaskownica uległa dewastacji, bo po prostu pewnego razu, kiedy właśnie byłam tam, bawiłam się i odeszłam dosłownie na kilkanaście metrów od tej piaskownicy, uderzyła w nią bomba i zrobił się wielki lej. Wszyscy się bardzo ucieszyli, żeśmy ocaleli, ale zgodnie z tym przekonaniem, że co ma być, to będzie, następnego dnia się bawiliśmy na krawędzi tego leja, który był dla nas bardzo intrygujący i ciekawy. Było dużo piasku, więc można było się dalej bawić.
Ciągle bomby leciały, więc właściwie nie było powodu, żeby akurat w tym momencie się bać akurat w tym miejscu. Nie, nie.
Trzeba powiedzieć, że w ogóle natenczas życie kulturalne po prostu kwitło. Było masę informacji na temat tego, co się odbędzie, kiedy się odbędzie i cała ulica była zalepiona różnego rodzaju takimi informacjami, plakatami i tak dalej. Naprzeciwko naszego domu, tam gdzie teraz jest taki wieżowiec z lewej strony, było już wielkie gruzowisko, na które można było wchodzić po przerzuconych kładkach drewnianych. Na szczycie tego gruzowiska była jakby platforma z gruzu i tam się odbywały msze święte i koncerty. Ja byłam tam trzy razy na koncertach chyba i w każdym razie zapamiętałam występy Mieczysława Fogga, które były bardzo poruszające i zgromadziły tłumy. Śpiewał Fogg, śpiewali zebrani ludzie, wszyscy płakali. Były to takie rozdzierające wydarzenia. Natomiast w konserwatorium odbywały się normalne koncerty i ja dwukrotnie byłam na koncertach, zabrana przez mamę. Cóż ja pamiętam z tych koncertów? Przede wszystkim to, że za pierwszym razem weszłam bez problemów i że ktoś przemawiał, a później dopiero była muzyka, i drugi koncert – i tylko koncert – z jakąś muzyką bardzo poważną, na który nie chciano mnie wpuścić z powodu młodego wieku, ale wpuszczono.
To była taka historia, że przede wszystkim do tego teatrzyku było bardzo trudno dostać bilety. Rodzice wiedzieli, że będą się odbywać te przedstawienia, kilka razy byli i nie dostali biletów i dopiero za którymś razem kupili bilety kilka dni naprzód, co w warunkach Powstania wydawało się dosyć absurdalne – plany, że pójdzie się za kilka dni na przedstawienie. W każdym razie kupili te bilety i nadszedł ten dzień, poszłam.
Nie, z mamą. To było w mieszkaniu na parterze, takim normalnym prywatnym mieszkaniu. Dom był z lat trzydziestych; pamiętam, że okno było takie w poprzek trójdzielne. To przedstawienie zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie, ale nie z powodu samego przedstawienia, to znaczy tych treści, które prawdopodobnie wcześniej zaplanowano, tylko z tego powodu, że tego dnia akurat ci, którzy przedstawiali – ci aktorzy, te osoby – byli wyraźnie czymś głęboko poruszeni. Oni poprzez kukiełki apelowali do zebranych dzieci, że mają być dzielne, że mają być odważne, że nie mają kaprysić, że nie mają sprawiać rodzicom kłopotów, że rodzice się i tak martwią i to wystarczy, że powinny ich podtrzymywać na duchu, że w ogóle jest wspaniale, że walczymy, że zwyciężymy, że nie wolno się poddawać nastrojom; że cóż z tego, że – powiedzmy – jesteśmy głodni, to brzydko tak narzekać, się mazać i tak dalej. My tutaj… i tak dalej. Taki apel był wyraźnie improwizowany, teraz to widzę, ale wtedy widać było, że to jest tak gorąco, z głębi serca i bardzo przejmująco. Później była jakaś tam bajka, jakaś opowieść. To pierwsze przedstawienie. Natomiast drugi raz, jak się tam wybrałam, to już było zupełnie inaczej z bardzo prozaicznych powodów. Po prostu można sobie wyobrazić, jaka była technika, która towarzyszyła temu przedstawieniu i na samym początku przedstawienia było kilka incydentów z elektrycznością. Takie zamieszanie, że to się może źle skończyć i tak dalej. W końcu ustawiono odpowiednio lampy i przewody. Ja siedziałam w jakimś miejscu, że okazało się, że mnie powierzono trzymanie wtyczek przedłużacza i lampy. W każdym razie coś miałam trzymać w ręku i uważać, czy się przypadkiem coś nie dzieje, a gdyby się miało coś dziać, to miałam zaraz zacząć krzyczeć. No więc ja trzymałam to kurczowo przez całe przedstawienie, oczywiście patrzyłam prawie cały czas w te kable i prawdę mówiąc wiem, że były jakieś kukiełki, ale niewiele więcej z tego przedstawienia zapamiętałam. Natomiast pamiętam firankę, która miała zaciemniać ten pokój, że to była biała firanka, przejrzysta, za mała, za krótka, w ogóle coś dziwnego w tym oknie wisiało.
To było to samo mieszkanie.
Nie. Ale pamiętam, tam było więcej kukiełek.
Że był – tak, ale muzyki nie pamiętam.
Pełno było. Ale to był pokój, duży pokój wypełniony.
To była przedsprzedaż biletów, ja nie wiem.
Nie. Znaczy, ja nie wiem, ale…
Nie.
Nie pamiętam.
W czasie okupacji to była cała historia, dlatego że moja mama była teatromanką i uważała, że wojna wojną, ale ja nie byłam nigdy w teatrze i powinnam pójść do teatru. Natomiast wtedy obowiązywał bojkot i był problem, jak ja mam pójść do tego teatru, a rodzice mają się nie skompromitować. W konsekwencji narad poproszono młodą kuzynkę, która jeszcze nie ryzykowała swoją reputacją, żeby ze mną poszła, i byłyśmy w Teatrze Narodowym. Było przedstawienie, nie wiem jakie, wiem tylko, że to byli normalni aktorzy, to nie był teatr kukiełkowy, że była jakaś wróżka z taką wysoką czapą i z welonem. Ale nie popisałam się w tym teatrze, ponieważ nikt mnie nie uprzedził po prostu – pewnie wszyscy uważali, że dziecko powinno wiedzieć, że to jest wszystko na niby, a ja nie bardzo sobie z tego zdawałam sprawę. W każdym razie w pewnym momencie zerwałam się i zaczęłam krzyczeć do któregoś z tych aktorów: „Uważaj! Uważaj!”. Ostrzegałam gwałtownie i nie dawałam się posadzić z powrotem, bo uważałam, że on wciąż jest w niebezpieczeństwie. Więc dzieci mniej wiedzą, niż się niektórym dorosłym wydaje.
Prawdopodobnie była, bo sobie nie wyobrażam, żeby mogła nie być. Razem mieszkałyśmy, razem wszędzie chodziłyśmy.
Tak, pamiętam. Po prostu pamiętam tą Tamkę jako coś wspaniałego i przepięknego w tej pierwszej fazie, bo była piękna pogoda, słońce, masę biało-czerwonych flag wzdłuż całej ulicy i nastrój rzeczywiście święta, radości. Były megafony, które nadawały ogłoszenia, muzyka grała – było po prostu bardzo przyjemnie. Pamiętam również moment, kiedyśmy wychodzili z tej Tamki i wtedy już część domów była wyburzona, w ogóle masę spalonych, dopalających się przedmiotów fruwało w powietrzu, Spadały jakieś belki, jakieś takie rzeczy. Szło się, trzeba było przeskakiwać przez miejsca, w których jeszcze coś się tliło. To już był zupełnie inny widok.
Była dość nisko. Po prostu było jakieś podwyższenie, ale to podwyższenie nie było wysokie. Wydaje mi się, że to był prostokąt z przodu, który zasłaniał ludzi, ale to było wszystko niezbyt duże i niezbyt wysokie.
Nie pamiętam.
Nie. Ale może pani Milewska będzie pamiętała.
Ale ja nie pamiętam ich. Bawiłam się z jakimiś dziećmi tam właśnie w tej piaskownicy, ale nie pamiętam ich.
Właściwie takim największym przeżyciem dla mnie był ten koncert Fogga.
Pamiętam, że bardzo trudnym momentem było to, że przed samym wyjściem, przed decyzją, że wychodzimy, rozchodziły się takie wieści, że wśród tych tłumów, które od dołu wychodziły z Tamki – bo może przypomnę o tym, że Niemcy zaczęli zatapiać piwnice na dole Powiśla i ludzie z dołu starali się opuścić domy, bali się zatopienia i szli do góry – że wśród tych ludzi zdarzają się agenci niemieccy, którzy ze środka tłumu strzelają do akowców, do Powstańców. To budziło straszny niepokój, to było wyjątkowo przygnębiające i przykre. Pamiętam właśnie, że tego się bardzo [bano]. Nie to, żeby osobiście się tego bano, tylko tej sytuacji, tego, że tak ramię w ramię można iść z agentami – może w ten sposób to interpretowałam. Natomiast później, w okresie już wychodzenia z Tamki – myśmy już wychodzili w dół Dobrą – był problem, jakie nas będą eskortować oddziały niemieckie. To był kluczowy problem, cały czas wieści tylko chodziły na ten temat: kto eskortuje, kto eskortuje. Oczywiście najbardziej się bano „ukraińców”.
Nie, nie musiałam podsłuchiwać.
Tak. To był bardzo krytyczny moment, kiedy na wysokości Dobrej mniej więcej zapędzono nas na podwórze, wokół którego były domy przeważnie wyburzone, i tam staliśmy w długiej kolejce i trzeba było oddawać wszystkie cenne rzeczy. Do tych cennych rzeczy zaliczali Niemcy najrozmaitsze przedmioty: i futra, i zegarki, i biżuterię, i aparaty fotograficzne. Nie wolno było tego zatrzymać. Jeżeli ktoś zatrzymał i oni to odkryli, bo przeprowadzili rewizję, to był rozstrzeliwany na miejscu. Ale dosłownie na miejscu! Odprowadzano kilkanaście metrów na gruzy i tam rozstrzeliwano; ja byłam świadkiem takiego właśnie rozstrzelania. Kolejka się przesuwała, myśmy byli coraz bliżej i taka groza w naszej rodzinie, pamiętam, że po prostu strasznie się wszyscy zdenerwowali, bo babcia postanowiła nie oddać biżuterii. Mówiła, że jeżeli wyjdziemy zupełnie bez niczego, to po prostu nie będziemy mieli szansy przetrwać po Powstaniu, że ona się poświęci. Ale rodzice domagali się, żeby oddała tą biżuterię, że życie jest dużo cenniejsze. A babcia powiedziała, że nie, uparła się i rzeczywiście, już do nas dochodzono, a babcia wciąż miała na sobie tą biżuterię ukrytą w pasie. W ostatniej chwili podszedł jakiś żołnierz niemiecki, wydał jakąś komendę i myśmy dalej poszli. Rzeczywiście ta biżuteria później była bardzo, bardzo potrzebna, żebyśmy w ogóle mogli przetrwać i przeżyć.
Absolutnie nic poza właśnie tą biżuterią. Ciocia Marysia Sznajdrowa, jako osoba zapobiegliwa, niosła woreczek soli i woreczek kaszy. Natomiast mój ojciec, który miał bardzo wrażliwe stopy i pasją jego życia były wygodne buty od Kielmana, niósł całą walizkę butów od Kielmana. Walizka była skórzana, więc bardzo ciężka, butów było dużo (też bardzo ciężkich) i powoli – para po parze – się z tymi butami rozstawał. W każdym razie pamiętam, że jako pierwsze wyrzucone były takie lakierki balowe do fraka. Uznali, że to chyba się nie przyda.
W czasie Powstania działała jakaś administracja…
Na Powiślu bardzo dobrze i sprawnie działała administracja i ci, którzy przybywali z innych dzielnic, z innych miejsc, którzy stracili swoje mieszkania, mieli przydzielone mieszkania, w których mogli zamieszkać. Albo byli dokwaterowani do tych osób, które tam mieszkały wcześniej, albo po prostu do mieszkań, które były opuszczone przez właścicieli. Myśmy właśnie zostali zakwaterowani w mieszkaniu państwa Kętrzyńskich, zupełnie sobie nie zdając sprawy z tego, że mamy jakieś związki z tą rodziną, dlatego że syn państwa Kętrzyńskich, u którego znaleźliśmy się w mieszkaniu, był dowódcą Romy Kobylińskiej, a później był towarzyszem w oddziale partyzanckim Ryszarda Reiffa. Wtedy oczywiście tego nie wiedzieliśmy, ale w każdym razie z całym szacunkiem, pietyzmem traktowaliśmy to mieszkanie, w którym się znaleźliśmy, i staraliśmy się, żeby właściciele mieszkania nie ponieśli żadnego uszczerbku z tego tytułu, że myśmy się tam w tak licznym gronie znaleźli. O mieszkanie się szalenie dbało, mieszkanie było dwa razy dziennie sprzątane. Parkiety były pastowane tak długo, aż skończyła się pasta na Powiślu. Były pastowane, froterowane, kurze wycierane, wszystkie cenne rzeczy pochowane i starannie zapakowane, żeby się nic absolutnie nie zniszczyło. Mieliśmy nadzieję, że właściciele mieszkania kiedy wrócą, docenią to. Kiedy się okazało, że już niestety parkiety są zadeptane, a mieszkanie już nie wygląda tak jak wyglądało, było nam bardzo przykro.
Kurze były kilka razy dziennie wycierane po prostu.
Nie, żadnych.
Oprócz tego, że ojciec ma tą bezcenną walizkę z butami…
Nie. Natomiast babcia przewidująca wzięła z sobą jeszcze futro z czarnych karakułów, które zresztą bardzo jej się później przydało, ale poza tym już absolutnie nic. Goli i bosi. I tak wkroczyliśmy w nową rzeczywistość. W domu przez lata całe nie przywiązywano najmniejszej wagi do dóbr materialnych. Po prostu traktowano je z takim dystansem, że już trudno o większy; wydawało się, że wszystko to jest marność nad marnościami i tylko marność i nie warto w ogóle na to zwracać uwagi. Mieszkania powojenne naszej rodziny owszem, były estetyczne i eleganckie jak na tamte czasy, ale nikt nie przywiązywał wagi do tego, że te rzeczy są, że mogą być również w przyszłości, co się z czym stanie. W ogóle to było poza zasięgiem zainteresowań rodziny.
A tak, mama tak, ocaliła ulubioną jedwabną koszulę z pięknego francuskiego jedwabiu, piękny odcień, nie wiem, błękitny? Suknia miała dekolt na plecach i tren i właśnie w tej koszuli nocnej moja mama spała na posłaniu z normalnej słomy.
Nie, ja się nie bałam, tylko byłam dosyć przygnębiona, powiedziałabym.
Nie, właśnie dzieci nie płakały, bo były pouczone – na przykład tak jak ja przez, powiedzmy, ten teatrzyk kukiełkowy – że nie należy płakać, nie należy stwarzać problemów, kłopotów i tak dalej. Niemowlęta płakały, dzieci nie. Mało tego, dzieci nie mówiły, że je coś boli, że są głodne. Najwyżej, powiedzmy, któreś powiedziało „Jestem głodny”, to wtedy usłyszało odpowiedź: „Nic na to nie poradzę, tak musi być” – i koniec. To było kompletnie inne wychowanie i to radykalnie inne wychowanie.
Tak, pamiętam. Pamiętam drogę przez ulicę Wolską, która była wypalona z dwóch stron. Ale to była szeroka ulica i ten tłum wychodzący z miasta był bardzo liczny. Pamiętam, że przed fabryką czekolady – jakaś fabryka słodyczy była po lewej stronie, Fuchsa chyba, trudno mi powiedzieć – na Wolskiej stał żołnierz niemiecki, starszy. Zapominamy o tym, że pod koniec wojny w armii niemieckiej służyli często naprawdę starzy ludzie. Starszy żołnierz z workiem cukierków wywoływał dzieci z tłumu i dawał im te cukierki. Moja Kasia pobiegła, wzięła cukierki; on jej nasypał do fartuszka czy tam do sukienki więcej tych cukierków i pokazał, żeby mi też dała. Ona chciała się podzielić, a ja jej kazałam to odnieść temu żołnierzowi. Kasia się opierała, ja się uparłam i ta biedna Kasia te wszystkie cukierki mu odniosła. Jemu było strasznie przykro. Po prostu strasznie było mu przykro, moja mama i ciocia się popłakały, przepraszały go, w każdym razie go głaskały – pamiętam – po ramieniu, no w ogóle jakaś rozdzierająca scena. W każdym razie myśmy tych cukierków w końcu nie wzięły, one tego żołnierza jakoś tam uspokoiły, ale właśnie wtedy znowu usłyszałam od nich, że jestem pochodzenia niemieckiego. „To mógłby być twój wujek, twój dziadek. Nie można tak ludzi traktować”.
Tak, bo mu było bardzo przykro. Czuł się szalenie upokorzony po prostu, bo on miał dobre intencje. My sobie nie zdajemy sprawy z tego, co to znaczy pobór do wojska, prawda? Człowiek jest wcielony do wojska i będąc żołnierzem takim czy innym, niekoniecznie musi być zbrodniarzem.
Kolejne wspomnienie to jest obóz w Pruszkowie. Tam w takiej wielkiej hali się usadowiliśmy i tam było dość makabrycznie, bo nie było nawet słomy, trzeba było siedzieć na gołym betonie. Nawet jak rozdawano zupę, jakiś ciepły posiłek, to nie było w co go nabrać, po prostu nikt nie miał żadnych naczyń, więc ta zupa była marzeniem trudno osiągalnym. Wtedy rodzice stwierdzili, że trzeba się jakoś stąd wydobyć i nie trafić do obozu koncentracyjnego, bo część transportów z Pruszkowa szła prosto do obozów koncentracyjnych. Tak się szczęśliwie złożyło, że siostrą PCK w tym Pruszkowie okazała się koleżanka ojca z prawa, która była w AK, znała kilka języków i została przez Niemców powołana do funkcji tłumaczki czy w każdym razie kogoś takiego, kto miał bezpośredni kontakt z dowództwem niemieckim tego całego obozu. Ona w czasie przeglądu – szła w towarzystwie lekarzy jakichś czy oficerów – wypatrzyła mojego ojca, podeszła do niego i powiedziała, że go odnajdzie. To było zupełnie niezwykłe i dla rodziny poruszające, że ona była Żydówką i tutaj w takiej roli, wszyscy ją widzą… W każdym razie wtedy powiedziała do ojca: „Rysiu, nic się nie martw. Najciemniej jest pod latarnią. Ja was odnajdę”. Tej kobiecie właśnie zawdzięczamy być może życie, dlatego że nas rzeczywiście odnalazła i postarała się wsadzić nas do odpowiedniego transportu. A było to bardzo cenne, bo ojciec wszedł przedtem w kontakty z kolejarzami, ci kolejarze mu wskazali jakiś wagon ich zdaniem bardzo bezpieczny i dobry i myśmy w tym wagonie się już urządzili. Wtedy przyszła ona, kazała nam szybko wychodzić z tego wagonu i przejść gdzie indziej. I ten wagon poszedł do Oświęcimia, więc prawdopodobnie uratowała nam życie.
Dalej nas stamtąd przetransportowano do Szymanowa. Pamiętam, że tam był punkt, gdzie dalej rozlokowywano tych uchodźców z Warszawy i pamiętam, że tam było takie miejsce, gdzie były tysiące karteczek z informacjami: gdzie kto jest, gdzie kto kogo szuka i tak dalej. Stamtąd tośmy się znaleźli… kolejne wsie po prostu.
Gosposia i wychowawczyni też, tak. Wszyscy.
Wszyscy razem, i babcia, i Kłosińscy.
Zawsze z Kłosińskimi.
Tak. Z tym że właśnie w Pruszkowie zabrano mojego ojca i Stefana Kłosińskiego. Oni nie byli z nami. Ojciec uciekł z ciężarówki, z transportu, natomiast Stefan właśnie przez tą panią, o której wspominałam, załatwił sobie papiery jako gruźlik. Niemcy się bardzo bali gruźlicy i on został, już nie wiem, gdzieś tam skierowany; stamtąd też się wydostał.
Masę rzeczy się działo, więc po prostu to było jedno z kolejnych wydarzeń, poza tym mnie to nic nie mówiło. Wiedziałam: wyjść stąd, przejść tam. Wie pani, ciągle były jakieś sytuacje, niedogodne miejsca.
Trudno powiedzieć. Może jednak bym przypomniała o tym, że moment wybuchu Powstania i pierwsze dni na Tamce to były najpiękniejsze wspomnienia w moim życiu przez wiele lat. Naprawdę. Było takie święto, taka radość, taki zupełnie inny, nowy świat, inni ludzie! Wszystko było radosne, optymistyczne. Przede wszystkim ta serdeczność, ta wylewność, to, że zupełnie obcy ludzie z sobą rozmawiali, obejmowali się, całowali, ściskali, gratulowali, śmiali się razem, grupowali się w różnych miejscach – to było czymś zupełnie niezwykłym.