Róża Krzywobłocka-Laurow
Nazywam się Róża Krzywobłocka-Laurow. Urodziłam się w Warszawie 30 stycznia 1935 roku.
- Proszę powiedzieć coś na temat swojego dzieciństwa i rodziny.
Przed wojną mieszkałam w Warszawie razem z rodzicami, z babcią i starszą siostrą. Moja mama była nauczycielką, ojciec był urzędnikiem Izby Skarbowej. Stanowiliśmy bardzo szczęśliwą rodzinę. Mieszkaliśmy na Ochocie, na ulicy Tarczyńskiej 11 mieszkania 52 w dwupokojowym mieszkaniu. Ojciec był także oficerem rezerwy, podporucznikiem. Mama uczyła w szkole na Ochocie, na ulicy Opaczewskiej. Właściwie do wojny dzieciństwo upłynęło mi w bardzo dobrych warunkach, w bardzo kochającej rodzinie. Koszmar zaczął się w chwili wybuchu wojny, a właściwie trochę wcześniej, kiedy ojciec jako oficer rezerwy został powołany do wojska. Pamiętam obrazek z krótkiej obecności ojca na początku września 1939 roku, jak wracał z jakiejś wyprawy wojennej i po prostu wpadł na chwilę do domu, żeby zmienić buty na inne, bo miał strasznie spuchnięte i odparzone nogi. Jeszcze dziś pamiętam, jak matka mu opatrywała te nogi i jak się żegnał z nami, i właściwie chyba czuł, że już nie wróci. Losy ojca potoczyły się bardzo smutno, bo dostał się do niewoli rosyjskiej i tak jak wielu innych zginął w grupie oficerów katyńskich. Z tym że ojciec jako pracownik Izby Skarbowej był zaliczany do tak zwanych służb mundurowych i razem ze służbą graniczną, z policjantami, został wywieziony najpierw do Kozielska i Ostaszkowa, a potem do Tweru, gdzie został zamordowany. Miałam to szczęście, że byłam na otwarciu cmentarza w Miednoje razem z „Rodziną Policyjną” i tam spoczywa w grobie.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wybuch wojny zapamiętałam też w obrazkach, bo mieszkaliśmy na czwartym piętrze i w związku z tym, że spodziewaliśmy się, że będą bombardowania, to przenieśliśmy się na ulicę Złotą do ciotki, która mieszkała akurat na parterze. Z tym że bombardowania Warszawy były dziwnie prowadzone, bo okolice ulicy Złotej też zostały zbombardowane, więc mama postanowiła, że wrócimy do własnego mieszkania właśnie na ulicy Tarczyńskiej. Pamiętam przejście przez Warszawę z ulicy Złotej na ulicę Tarczyńską. To nie było daleko, ale [mijałyśmy] tłumy ludzi, bardzo – że tak powiem – zaaferowanych, bardzo zmartwionych, niosących tobołki i my z mamą też podążające do domu. Wydawało nam się, że lepiej nam będzie we własnym domu.
Zaczęła się okupacja. Nasza rodzina była podejrzana i od razu Niemcy przyszli do nas na rewizję. Nie wiem, czy myśleli, że ojciec się gdzieś ukrywa, czy jakaś broń może jest. W każdym razie przyszła kilkuosobowa grupa Niemców i splądrowała nam mieszkanie. Jeden z Niemców, widocznie przypominałam mu jakąś jego małą siostrzyczkę, pogłaskał mnie po buzi i potem mama z przerażeniem stwierdziła, że myję buzię szczotką, żeby się pozbyć tego dotyku. Ale to były realia tych pierwszych dni okupacji.
Muszę powiedzieć, że było nam bardzo ciężko finansowo. Tylko mama pracowała, a w zasadzie, jako nauczycielka, to dopiero za jakiś czas zaczęła pracować, nie dostawała żadnych pieniędzy i praktycznie rzecz biorąc, wszystkie cenniejsze rzeczy trzeba było sprzedać, bo nawet nie było na wykupienie chleba kartkowego. Moja mama była bardzo dzielnym człowiekiem i nigdy nie narzekała, twierdziła, że jeżeli nie ma co jeść, to trzeba się zakrzątnąć. Sprzedawała co cenniejsze rzeczy, które miała, i jakoś żeśmy lądowały. Ciężko było strasznie. Pamiętam, że mama stwierdziła, że dobrze będzie, jeżeli my będziemy hodować zwierzaczki. Bardzo chciałam mieć króliki i na tym czwartym piętrze miałam dwa piękne króliki, które po pewnym czasie trzeba było pozbawić życia, żeby je zjeść, ale ja się na to nie zgodziłam i mama oddała te króliki. Cała rzecz jeszcze polegała na tym, że mama należała do organizacji TON, to była Tajna Organizacja Nauczycielska. Ponieważ dzieci w szkole podstawowej w ogóle nie miały historii, w bardzo ograniczonym zakresie literaturę polską, więc tłumy dzieci przychodziły do nas na korepetycje. Zawsze było umówione, ponieważ nas dwie było w domu, moja starsza o pięć lat siostra i ja, że zawsze dzieci przychodzą na jakieś uroczystości rodzinne, bo uczenie zakazanych rzeczy, czyli historii Polski, geografii Polski, literatury, groziło obozem koncentracyjnym, a nieraz karą śmierci. Te tłumy dzieci się przewalały u nas prawie codziennie, po piętnaścioro-dwadzieścioro dzieci, w różnych godzinach. Sytuację komplikował fakt, że myśmy mieszkali na czwartym piętrze i ta cała grupa, jak przychodziła, to mama prosiła, żeby cicho się zachowywać, [ale] wiadomo, jak to dzieci i jak to wszystko było.
Sytuację jeszcze komplikował fakt, że na trzecim piętrze u naszej sąsiadki zamieszkał pan, który okazał się szpiegiem niemieckim i organizacja podziemna postanowiła go jednak zabić, wykonać na nim wyrok. Kiedyś, jak właśnie było u nas pełno dzieci, przyszli ludzie, żeby go zabić. Nie wiem, skąd on się dowiedział, po lince od piorunochronu spuścił się z trzeciego piętra i uciekł przez drugie podwórko z Tarczyńskiej na ulicę Raszyńską. Oczywiście zaraz zjechały się budy gestapo. Myśleliśmy, że nas wszystkich wygarną i te nieszczęsne dzieci, które były na kompletach, też. Ale jakoś szczęśliwie się skończyło i po kilku godzinach trzymania ludzi pod zakazem, żeby nigdzie się nie ruszać, esesmani opuścili jednak ulicę Tarczyńską i nasz dom.
- Czy poza działalnością pani matki w TON-ie, miała pani jeszcze kontakty ze zorganizowanym podziemiem?
Moja siostra chodził do szkoły do gimnazjum sióstr Szachtmajerowych. Gimnazjum i liceum mieściło się na ulicy Radomskiej. Tak jak inni należała też do organizacji i przynosiła gazetki do domu, co też było zakazane. Mama często nocowała różnych ludzi. Wiadomo, że to byli ludzie, których było trzeba ukryć, ale ja jako dziecko nie miałam specjalnych kontaktów.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał nas w domu. Akurat to były wakacje. Wszyscy byli w domu. Moja siostra oczywiście chciała wyjść z domu, ale mama zorientowała się, że to już godzina „W” wybija i prosiła siostrę, żeby jednak nie wychodziła do Powstania. Siostra to był rocznik 1929, [urodzona pod] koniec 1929 roku, więc nie miała czternastu lat. W związku z powyższym, cała rodzina była w domu i Powstanie zastało nas w domu. Z tym że ponieważ na ulicy Tarczyńskiej były duże oddziały SS i oddziały także węgierskie i ukraińskie w służbie niemieckiej, to w zasadzie myśmy nie mieli możliwości wydostania się z domu, w ogóle wyjścia z domu, bo ktokolwiek pokazywał się na podwórku, to od razu zostawał zabity. Kilka osób w ten sposób zostało zabitych.
Trudności mieliśmy duże, bo nawet były kłopoty z wodą. Ale tutaj z kolei bardzo była rozwinięta przyjaźń sąsiedzka. Tak patrzę w tej chwili na stosunki między sąsiadami w Warszawie – teraz a kiedyś, jak to było – to zupełnie nie ma porównania. Ludzie, jedni drugim, byli bardzo życzliwi, rzeczywiście dzielili się przysłowiowym ostatnim kawałkiem chleba.
Nasza sytuacja materialna trochę się poprawiła pod koniec 1943 roku, bo mama, właśnie jako żona oficera, zaczęła dostawać paczki z Turcji. Myśleliśmy, że ojciec po prostu żyje i przysyła te paczki, a nie mógł dać nadawcy, ale to były właściwie paczki – jak potem żeśmy się dowiedziały – od grona innych oficerów, którzy przeżyli i wysyłali paczki na nazwiska swoich kolegów, których nie było między nimi. Właściwie [w] to, że ojciec zginął w Katyniu, to myśmy nie wierzyły do ostatniego momentu. Na liście pierwszych katyńczyków, tych, co Niemcy odkryli, nie było go. Dopiero po wojnie już, to były lata pięćdziesiąte. Moja siostra była historykiem i wydobyła wydawnictwo dotyczące Katynia z Instytutu imienia Sikorskiego w Londynie i tam było nazwisko ojca jako zaginionego. Potem dopiero oficjalnie, to stwierdziłam nazwisko ojca na pierwszych listach, które przywiózł Jaruzelski. W „Rodzinie Katyńskiej” zrobiono mi kserokopię tych list i tam było nazwisko ojca.
- Mówiła pani o problemach z zaopatrzeniem w żywność. Czy były też problemy z zaopatrzeniem w wodę?
Tak.
- Jaka atmosfera panowała w pani otoczeniu?
Ludzie po prostu się bali. Myśmy w zasadzie kontaktu z walczącymi jednostkami polskimi nie mieli, bo Ochota była bardzo oddzielona, więc czuli, że to się jakoś bardzo źle skończy dla wszystkich. Już właściwie między dziewiątym a dziesiątym dniem mówiono, że nas wyrzucą, ale to były na razie tylko plotki. A dziewiątego lub dziesiątego – nie pamiętam – rozrzucono ulotki, że będziemy musieli opuścić swoje mieszkania. Więc w zasadzie nikt nie wiedział, co z nami będzie. I jak przyszło do momentu wypędzenia nas z domu, to pamiętam taką straszną chwilę, zanim z tego czwartego piętra żeśmy zeszły – to były wysokie piętra, zresztą ta kamienica do dziś stoi – to już na teren domu weszły oddziały „ukraińskie” pod wodzą esesmanów i tych, którzy nie zdążali, to po prostu chcieli zabijać. Tak się złożyło, że moją matkę też chcieli zabić na klatce schodowej. Najpierw zabrali jej złoty zegarek, a potem chcieli ją zabić. Wtedy żeśmy zaczęły krzyczeć razem z moją siostrą w sposób niesamowity. Nie wiem, czy ci żołnierze przerazili się naszego krzyku, w każdym razie darowali matce życie. Wtedy nas pognali drogą przez ulicę Niemcewicza, Grójecką, na słynny Zieleniak.
- Proszę powiedzieć, jak długo trzymali was na Zieleniaku?
Jeszcze straszna była droga na Zieleniak, bo każdy chciał coś ze sobą wziąć, jakieś drobne rzeczy, bo w zasadzie to nas wygnali w ciągu piętnastu minut, ale byliśmy w jakiś sposób przygotowani. Patrole niemieckie i „ukraińskie” ciągle nam kazały otwierać rzeczy, te walizki czy tłumoczki. Część rzeczy wywalali, część brali dla siebie, a myśmy zbierały te resztki i byłyśmy gnane na Zieleniak. Na wysokości kościoła Świętego Jakuba, na placu Narutowicza, moją siostrą, która miała czternaście lat, zainteresowali się młodzi „ukraińcy”, wiadomo w jakim celu. Przerażone żeśmy były i jakiś starszy „ukrainiec” stał i moja siostra, nie wiem, co jej do głowy przyszło, powiedziała do tego „ukraińca”: „Ojczulku, pamiłuj” – i on wtedy wrzasnął na tych młodych ludzi i tym sposobem udało nam się uniknąć najgorszego.
Potem na Zieleniaku działy się sceny dantejskie. Wyrzucili nas między dziesiątą a jedenastą rano, więc żeśmy doszły do Zieleniaka – zresztą piękny dzień był wtedy, sierpniowy – gdzieś na piątą, szóstą, bo ciągle nam wyrzucano nasze rzeczy i ciągle nas straszono. Spędziłyśmy [tam] całą noc i kawałek ranka. Ta noc była koszmarna, bo zarówno Niemcy, jak i „ukraińcy”, poszukiwali młodych dziewcząt, więc matki robiły czupiradła z własnych córek, chowały się te dziewczyny między dziećmi, między starszymi osobami, ale był ciągły strach. I rankiem następnego dnia pognano nas na piechotę do Pruszkowa. Droga była straszna, bo znowu nas ustawiano, rozdzielano. Wszędzie już były trupy ludzkie i końskie, więc to była koszmarna droga, szczególnie dla dziecka, które nie było przyzwyczajone do tych widoków.
Właściwie nie wiem, dlaczego nas wzięto do grupy, która miała jechać do Auschwitz-Birkenau. Przypuszczam, że Niemcy nie stosowali żadnych zasad, po prostu powiedziano im, że tyle ludzi ma zostać wywiezionych i oni, żeby im się liczbowo zgadzało, to w ten sposób [załatwiali]. Załadowano nas na bydlęce wagony, oczywiście bez jedzenia, bez picia, i po dwóch dniach jazdy żeśmy wylądowali w Birkenau.
- Czy babcia cały czas państwu towarzyszyła?
Tak, towarzyszyła. Znalazłyśmy się w Birkenau. Moja mama doskonale wiedziała, co to jest Auschwitz-Birkenau, ja nie za bardzo. Straszne były pierwsze chwile, bo żeśmy zajechali na rampę i tam powitała nas grupa esesmanów, która wrzeszczała strasznie po niemiecku, z bardzo dobrze utrzymanymi wilczurami alzackimi. Wypędzono nas z wagonów i tutaj też zapędzono nas do tak zwanej łaźni, „sauny”. Tam okropna historia, bo kazano nam się rozebrać do naga wszystkim, człowiek nieprzyzwyczajony, [bo w] tym tłumie [były] kobiety starsze, młodsze, mężczyźni starsi, młodsi. Wszystkich – nagi tłum – popędzono do „sauny”, z tym że przed tym golono ludziom wszędzie włosy. Okropne. Do tej pory pamiętam ten widok. Jak byłam mniejsza, to śniło mi się to bardzo często – historie zupełnie jak z piekła. Potem zabrano nam nasze rzeczy. Kazano nam [je] złożyć do worów i dano nam jakieś brudne ciuchy – niby to było odwszone – nie pasujące w ogóle na nikogo, więc ludzie się wymieniali nawzajem, żeby jakoś wyglądać. Najpierw w ogóle butów nam nie dali, dopiero potem. Bywało też, że jeden but był większy, drugi mniejszy, nie od pary były. W takim nastroju kazano nam w tej saunie potem siedzieć na betonie całą noc. Rano, jak żeśmy przekoczowali na betonie, to ustawiono nas do zapisywania. Jeszcze przed tym Niemiec chodził i pytał się, czy przypadkiem nie ma wśród nas folksdojczów, ale nikt nie wystąpił. Albo nie było, albo ludzie nie poczuwali się do tej wspólnoty z Wielką Rzeszą. Od tego momentu przestałam mieć nazwisko, dostałam numer 83263, pamiętam. Przedtem więźniów tatuowano, a już nasz transport warszawski nie był tatuowany. Przypuszczam, że Niemcy już bali się zostawiać świadectwa, ile ludzi tam rzeczywiście było. Każdy dostawał tak zwany winkiel, numer, który miał nosić na lewej stronie, na piersi. Myśmy dostali literkę „P”, z tym że ta literka „P” była przy numerze. Winkiel się to nazywało. To trzeba było nosić. Jak wychodziłam z Auschwitz-Birkenau, jak żeśmy wyjeżdżały, chciałam ten numer na pamiątkę wziąć ze sobą, ale Niemka, auzjerka nie dała mi go wziąć, w ostatniej chwili zobaczyła i zabrała mi.
- Jak długo przebywała pani w Auschwitz-Birkenau?
Jeszcze muszę powiedzieć, jak mnie rozdzielono z mamą. Tak zwany blok był dla osób dorosłych i dla dzieci [osobno]. Żadna matka nie mogła zostać z dzieckiem, tylko wszyscy zostali rozdzieleni. Jeszcze w międzyczasie nam szeptano, że być może nas, że tak powiem, przepuszczą przez komin, bo nie wiedzieli za bardzo, co z nami zrobić. Do tej pory, jak odwiedzam Auschwitz-Birkenau, to czuję tam zapach palonych ciał. To jest coś niezależnego ode mnie, tego zapachu na pewno nie ma. Coś tkwi w mojej podświadomości. Oddzielono nas od matek i pognano właśnie na blok dziecięcy. (Do tej pory stoi ten blok [numer] szesnaście. Chcemy tam teraz zrobić krótką wystawę. Rozmawiamy z dyrekcją muzeum, żeby nam zezwolili na to, żeby pokazać, jak to rzeczywiście wyglądało).
- Czy była tam też pani siostra?
Tak. Byłam z siostrą przez cały czas. Z tym że nieszczęście chciało, że do pilnowania dzieci dano tak zwane sztubowe, zarządzające kilkunastoma kojami. [To były] przeważnie więźniarki kryminalne. Nam się trafiła pani, która była właśnie więźniarką kryminalną, i stwierdziła, nie wiem, na jakiej podstawie, że mam na pewno szkarlatynę i muszę iść na rewir. Rewir to szpital inaczej. [...] Właśnie na tym rewirze stwierdzono, że jestem chora, najprawdopodobniej zaziębiona, ale ponieważ sztubowa twierdziła, że na pewno mam szkarlatynę, więc skierowano mnie na blok zakaźny. Dziwny to był blok, bo nie tylko dziecięcy, ale w ogóle w tym bloku byli różni chorzy. To znaczy to był kobiecy blok. Przeważnie były tam osoby chore na choroby weneryczne w różnym stadium rozwoju (przeważnie chorowały na to kobiety pochodzenia żydowskiego, przywiezione gdzieś z południa, z Grecji, z Francji) i chore na tyfus. Moja szkarlatyna to był, że tak powiem, pojedynczy przypadek. Przebywałam na tym bloku, bez widzenia się z matką i siostrą, sześć do siedmiu tygodni. Warunki były okropne, bo żeśmy były na łóżkach piętrowych. Na tych łóżkach piętrowych, jak ktoś się nade mną poruszył – ja akurat byłam na środkowym łóżku – to spadały żywe pluskwy, pchły i wszy. To wszystko na człowieka spadało. Jeżeli chodzi o jedzenie, to był malutki kawałeczek chleba na cały dzień i czarna kawa, oczywiście niesłodka. Na obiad zgniła kapusta, brukiew, jarmuż. Starzy więźniowie nam mówili, że w zasadzie, na tym jedzeniu to każdy człowiek może przeżyć, jeżeli jest dobrze odżywiany, do pół roku góra, a później po prostu się wykańcza z u wyżywienia.
- Czy podawano państwu jakieś leki?
Nie, tam żadnych leków nie było. Z tym że miałam takie szczęście, że zdobywano jakimś cudem leki i lekarki, zarówno Polki, jak i Niemki, bo Niemki też były w obozach koncentracyjnych, usiłowały mnie leczyć, ale bez [rezultatu].
Bardzo chciałam szybko wrócić na blok zdrowych dzieci, bo po pierwsze martwiłam się o siostrę, o mamę i o to, że mnie zostawią w tym obozie, same gdzieś zostaną wysłane transportem, a ja zostanę. Szkarlatyna to taka paskudna choroba, że niestety widać, jak ona jest jeszcze w człowieku. Najgorsze stadium do zarażenia jest [wtedy], jak schodzi skóra z człowieka, więc obdzierałam tą skórę bezlitośnie, żeby lekarze stwierdzili, że już mogę wyjść z tego szpitala. Jeszcze na dobitek złego, zainteresowała się mną pani doktór Enna – tak ją nazywano. To była pomocnica, niektórzy twierdzili, że kochanka doktora Mengelego, mimo że Żydówka, ale jednak coś ich łączyło, podobno studentka medycyny, która przychodziła do mnie i twierdziła, że przypominam jej młodszą siostrę, którą musiała zostawić na Słowacji. Bardzo się bały lekarki o mnie – wszystkie Polki – bo doktór Enna, pomagając Mengelemu jeszcze wcześniej, wszystkim dzieciom, którymi się opiekowała i robiła na nich eksperymenty, kończyła życie zastrzykami z fenolu. Lekarki już patrzyły przez palce na to, jak obdzieram tą skórę, bo chciały mnie szybko – że tak powiem – wyekspediować na blok dzieci zdrowych. Nie powiem, kilkakrotnie mi nawet resztki jedzenia przynosiła i może źle ją oceniam, ale ja zawsze patrzę przez pryzmat jej wcześniejszej działalności. W każdym razie, udało mi się po tych przeszło sześciu tygodniach wydostać ze szpitala. Jeszcze w międzyczasie, ponieważ moja mama nie wiedziała, co się ze mną dzieje, sobie jakimiś znanymi sposobami, dostała się na inny lagier, niosąc przez cztery kilometry nieboszczyka i dosłownie przez chwilę zobaczyłam się z mamą, że mama żyje, że jest w porządku.
Bardzo chciałam wrócić już, ale to się wiązało z tym, że musiałam przejść tak zwane odwszenie i znowu przez „saunę” musiałam przejść. To wiązało się z tym, że zostałam zupełnie pozbawiona ubrania, wystawiona na kilka godzin na wiatr i na słotę przed „saunę”, potem pójście do sauny, czekanie na odwszenie ubrania. I znowu, kilkugodzinny postój w warunkach listopadowych nikomu dobrze nie zrobi, a szczególnie wycieńczonemu dzieciakowi, jakim byłam. W związku z tym, długo się nie cieszyłam pobytem na bloku dzieci zdrowych, bo zachorowałam na zapalenie płuc, które potem jeszcze przekształciło się w gruźlicę. Na dobitek złego, zaraziłam moją siostrę szkarlatyną, której nie doleczyłam. W związku z tym musiałam wrócić na rewir, do szpitala, z tym że już na blok niezakaźny, a siostra na zakaźny. Na rewirze niezakaźnym, ponieważ bardzo ciężko chorowałam na to zapalenie płuc, bo miałam bardzo wysoką temperaturę, to lekarki Polki zaczęły się bać, czy ja to wszystko przetrzymam. Była taka cudowna pani doktór Janina Kościuszko z Krakowa, więzień Auschwitz-Birkenau, nie wiem skąd ona zdobywała leki, w każdym razie zdobyła dla mnie leki i wyprowadziła mnie z tego zapalenia płuc.
To był szpital, [w którym] odbywały się operacje. Łóżka były też piętrowe. Przez cały blok szedł kanał od pieca i na tym piecu odbywały się różnego rodzaju operacje i opatrunki. I jeszcze w międzyczasie mój kolega pochodzący z Warszawy musiał mieć trepanację czaszki. Robili mu [to] świetni specjaliści, lekarze żydowscy ze Szwajcarii, więc operacja się udała. Ale potem wszystkie zmiany opatrunku odbywały się na naszych oczach, więc chyba dzięki jego wrodzonej odporności i dzięki tym cudownym lekarzom polskim i pielęgniarkom ten chłopak przeżył.
Miałam jeszcze szczęście, bo na tym bloku spotkałam się ze znajomą z Warszawy. Starsza pani. To była żona woźnego z mojej szkoły. Z tym panem moja mama była zaprzyjaźniona, bo mieszkaliśmy na tej samej ulicy. Ta starsza pani podtrzymywała mnie na duchu, podsuwając mi często suche skórki chleba do jedzenia, mówiąc, że ona już nie może jeść, bo nie ma czym gryźć, a ja to zjem. Przypuszczam, że dawała mi te skórki, żebym po prostu mogła coś zjeść.
Na tym bloku okazało się też, że dla walecznych żołnierzy niemieckich na wschodzie potrzebna jest krew. Kilka razy pobierano mi krew po dwadzieścia mililitrów. Wyobrażacie sobie, jak to osłabiało organizm u dziecka. Poza tym Niemcy mieli jeszcze
idee fixe, żeby wszyscy byli nordyckimi typami, czyli trzeba przemienić wszystkich na niebieskookich. W związku z powyższym prowadzili dosyć duże doświadczenia na temat możliwości zmiany zabarwienia oczu. Przedtem mi to do głowy nie przychodziło, ale ponieważ kilkakrotnie mi zapuszczali jakieś kropelki, strasznie potem oczy bolały i ropiały – zresztą jestem po dwóch operacjach ocznych już w tej chwili – to popytałam jeszcze swoje koleżanki. Okazało się, że nawet te, które nie były w szpitalu, doprowadzano na te eksperymenty pseudo medyczne, na te kropelki do oczu. Mówiono im, że będą miały śliczne niebieskie oczka.
Tak dożyłam do 1945 roku na tym rewirze i okazało się, że już armia rosyjska bardzo się zbliża do Auschwitz-Birkenau i Niemcy postanowili oczyścić Auschwitz z więźniów. Nigdzie tego w książkach historycznych nie przeczytałam, ale krążyła taka opowieść, że Niemcy chcą otoczyć Berlin siedmioma kręgami żywych barykad, a te żywe barykady to mieli być właśnie więźniowie z różnych obozów koncentracyjnych. Myśmy mieli jeszcze duże szczęście, bo wywieziono nas jeszcze normalnymi wagonami kolejowymi razem z Niemcami, którzy jechali na urlop do Niemiec, więc żeśmy w warunkach kulturalnych dojechali do samego Berlina.
- Czy miała pani kontakt z siostrą i matką?
Tak. Całą rodzinę połączono, nawet babcia miała z nami jechać, tylko w ostatniej chwili podzielono transport, bo nie było miejsc już w tych wagonach i babcia została w Auschwitz-Birkenau, a myśmy pojechały do Berlina. Z tym że powiedziano nam, że babcia pojedzie następnym transportem. Oddzielna historia, bo myśmy babcię znalazły w Berlinie, [historia] do filmu się nadaje.
- Jak minęła podróż w towarzystwie Niemców?
Zaraz powiem. Jeszcze tutaj muszę powiedzieć, że część naszych rzeczy nam oddano. W ostatniej chwili zdarto ze mnie ciepłe ubranie, które moja mama mi z ukradzionego koca uszyła i dostałam paletko – że tak powiem – wiatrem podszyte. Niemcy mieli „miły” zwyczaj wycinania prostokąta na plecach i wypełniania go innym materiałem i przeciągania czerwonej [kreski] niezmywalną farbą przez środek całych pleców, to się sztrajcha nazywało. Z takim paletkiem wylądowałam w Berlinie.
Myśmy byli pilnowani przez Niemców. Mimo że ci żołnierze niemieccy interesowali się, kto jedzie z nimi, to nie wpuszczano ich do naszych wagonów. Ale musze powiedzieć, że samo wyjście z obozu to żeśmy też traktowały jako cud swego rodzaju. Miałyśmy przystanek w Mysłowicach, tam była przesiadka do innego pociągu. Moja siostra bardzo namawiała mamę, żebyśmy uciekły, ale nie sposób było uciec, bo wszędzie jednak nas pilnowano i w tych ciuchach obozowych trudno było się w ogóle gdziekolwiek ruszyć. Przez Festung Breslau, czyli przez [twierdzę] Wrocław, [jechaliśmy]. We Wrocławiu też żeśmy mieli postój. Już z Wrocławia żeśmy też wagonami normalnymi, nie bydlęcymi, zajechały do Berlina.
Dotarliśmy do Berlina i tutaj zaczyna się zupełnie nowa historia, bo w Berlinie okazuje się, że w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen nie ma w ogóle miejsca. W związku z powyższym muszą się Niemcy zastanowić, gdzie nas upchnąć. Ten transport liczył osiemdziesiąt osób. To były kobiety z dziećmi, więc spora gromadka. Zupełnie jak w jakimś komediowym filmie, oświęcimscy strażnicy dają nas pod opiekę młodego oficera SS, który sobie pogwizduje operetkową arię i mówi, że nas zaprowadzi w miejsce docelowe, tylko żebyśmy się nie gubili po drodze i musimy jechać metrem. Pierwszy raz w życiu jechałam wtedy metrem, w Berlinie. I rzeczywiście, tym metrem nas woził bardzo długo – tak mi się wydawało – ale wszyscy się go pilnowali, bo trudno było się w tym Berlinie zgubić. Zaprowadził nas do kawiarni-restauracji, po niemiecku
Gaststätte, na krańcach Berlina. To była duża sala, może trzy razy większa od tego pokoju, gdzie rzucono nam snopki słomy i powiedziano, że tutaj mamy się osiedlić. Dano nam kawę, po kawałku chleba i te osiemdziesiąt osób musiało się [pomieścić]. Jeszcze jedna ubikacja była do tego wszystkiego. Kazano nam się, że tak powiem, rozprzestrzenić. Każdy sobie jakiś kącik wybrał. Muszę powiedzieć, że to bardzo zgodnie wyglądało, bo wszyscy się lepiej poczuli, nie mając nad sobą drutów po napięciem, i zaczęliśmy koczować właśnie w tym
Gaststätte pod Berlinem. Zaczął nas pilnować esesman, Holender w służbie niemieckiej, co to do niego w ogóle ani Niemcy, ani Holendrzy, którzy tam byli, nie odzywali się, więc był wyalienowany. Moja mama i siostra mówiły po niemiecku, więc bardzo chętnie rozmawiał z nimi i od niego się dowiadywałyśmy, co w ogóle jest, jak z wojną, jak to wygląda.
Koniec stycznia. Ale dochodziły już do nas bombardowania, bo zaczynały się już duże [naloty]. Z tym że w tym
Gaststätte, miejscowość chyba Hennigsdorf, to nas nie za bardzo dotyczyło. Nawet były już możliwości wyjścia na ulicę, zobaczenia, jak ludzie mieszkają, jak żyją, bo nas tam słabo pilnowano wtedy. Moja mama nawet przy takim kolejnym spacerze spotkała swojego dawnego ucznia, który zaopatrzył mamę w marki. Podzielił się po prostu pieniędzmi. Za te marki mama mogła kupić nam sałatkę ze ślimaków, co [która] była bez kartek, mogła nam postawić ciemne piwo, co też było jakąś odżywką. Z tym że za dużo ludzi już się zaczęło interesować i za dużo ludzi zaczęło przychodzić do tej restauracji. Nasi „opiekunowie” stwierdzili, że to tak nie może być, bo za dużo się ludzie dowiedzą. Stwierdzono, że trzeba nas rozdzielić i musieliśmy opuścić to
Gaststätte. Zresztą muszę powiedzieć, że wyjątkowa czystość panowała w tych warunkach. Dla mnie to jest zadziwiające, jak ludzie w takiej masie, na tej posadzce właściwie, z tymi wiązkami słomy, dawali sobie radę i jak nie dochodziło do awantur. W ogóle muszę powiedzieć, że to dla mnie, w tej chwili, jak myślę o tym, to zastanawiam się, jak to było możliwe. Część osób została wywieziona gdzieś dalej za Berlin, a myśmy zostali wywiezieni na osłonę – dopiero potem żeśmy się dowiedzieli – podziemnej fabryki amunicji. Tam były baraki, w których przedtem mieszkali więźniowie. Potem, jak żeśmy się dowiedzieli, to tych więźniów wywieźli na morze i zatopili. Zresztą prawdopodobnie taki los nas też by czekał. Tam, w tych powięziennych barakach przebywaliśmy, z tym że już wtedy część osób była używana – że tak powiem – do robót, do sprzątania po nalotach. Bo Niemcy twierdzili, że jak jest nalot, to trzeba wszystko posprzątać, ogródek założyć, żeby nie było nic widać. Ponieważ ja nie chodziłam do pracy, bo byłam bardzo mała, dzięki paniom, które chodziły do tych gruzów, dostałam olbrzymiego, białego niedźwiedzia. Nie wiem, jak one przeniosły tego niedźwiedzia. W każdym razie miałam piękną zabawkę pluszaka, Michalina ją nazwałam, że to niedźwiedzica, której moja mama nie dała mi przywieźć do Polski, tylko żeśmy ją zostawiły.
Tam żeśmy się spotkały z więźniami, którzy jeszcze przychodzili do nas, niby baraki poprawiać. To byli młodzi ludzie z pierwszych transportów do obozów koncentracyjnych z Poznania – nie wiem, co się z nimi stało – którzy za działalność wojskową zostali skazani na obozy koncentracyjne.
Tam też mama dogadała się z jednym z esesmanów, który był docentem slawistyki na Uniwersytecie Berlińskim. Jak już mówiłam, moja mama świetnie mówiła po niemiecku. Ten pan właśnie, będący w służbie SS, docent
nota bene, z bardzo niską szarżą, bo twierdził, że on się nie nadawał z uwagi na zdrowie do służby liniowej, więc musiał wstąpić do SS i dostał taką służbę. Jakby się wstydził tego, w jakiej organizacji pracuje. O tym, jak jest, to mama od niego wyciągała.
W tych barakach, pod którymi była podziemna fabryka amunicji, żeśmy przeżyli kilka solidnych bombardowań. Z tym że tam właściwie za schron służyły tylko ziemianki. Właściwie jakby tam trzasnęła bomba, to byśmy się nie uratowały.
Tam też zwieziono pod koniec naszego pobytu kompanię wojska włoskiego. Nie wiem, na jakiej zasadzie ci Włosi byli, czy oni współpracowali, czy nie. W każdym razie, mieliśmy bardzo dobrze, bo Włosi mieli zaopatrzenie stosunkowo dobre i tak [grubo obierali ziemniaki], że myśmy jeszcze te obierki mogli zjadać, więc to była bardzo korzystna dla nas sprawa.
Po Auschwitz-Birkenau pobyt tam był dla mnie wolnością. Jeszcze koleżanka, która była bardzo uzdolniona plastycznie, rysowała dla mnie lalki – udało się mamie jakiś karton kupić i kredki – więc byłam w ogóle pełna szczęśliwości. Ale w pewnym momencie – nie wiem, czy Niemcy się bali, że my w lepsze układy z Włochami wejdziemy, czy po prostu dostali taki rozkaz – kazali nam wracać do centrum Berlina. Jest taka dzielnica Berlina Wedding. Tam w kilkupiętrowej kamienicy był też obóz koncentracyjny. Z tym że przed tym więźniów z tej kamienicy też wyrzucono nie wiadomo gdzie. Najprawdopodobniej na berlinki i tam ich zatopiono, a myśmy zajęli ich miejsca. Oczywiście warunki tam były o wiele gorsze niż na ochronie fabryki amunicji, bo to centrum i straszne naloty dywanowe, amerykańskie. Jak się wychodziło ze schronu – tam już był porządny schron – to drzewa się na ulicy paliły i w ogóle było zawsze pełno gruzów.
Tam też po jakimś czasie przywieziono, nie wiadomo skąd, więźniów obozów koncentracyjnych. Międzynarodowe towarzystwo [to] raczej było. Nawet nie można się było z nimi kontaktować. Ta kamienica była położona nad kanałem Szprewy i kiedyś strażnik wyprowadzał więźniów – nie wiem, coś wynosili – i matka zapytała tego strażnika, że akurat ma buraki i kapustę, czy może ich poczęstować. Muszę powiedzieć, że to też widziałam, jak ci więźniowie się dzielili tym jedzeniem. Ludzki ten strażnik był, że w ogóle matki nie uderzył, ale ponieważ dobrą niemczyzną do niego zagadała, więc może też poczuł się jakiś czas człowiekiem i pozwolił tym więźniom zjeść te resztki, co nam zostały. Muszę powiedzieć, że oczu tych ludzi to nie zapomnę do tej pory, jak jedli te resztki. Ale nic nie trwa wiecznie i stwierdzono, że nas trzeba znowu wywieźć. Tym razem nas wywieziono poza Berlin, tak jak ten docent slawistyki mówił, że do miasteczka pięknych lasów i pięknych kwiatów, do Müggelheimu. Müggelheim to takie coś, jak nasza Leśna Podkowa, niedaleko Köpenick. Köpenick to teraz jest dzielnica Berlina, ale wtedy to było [poza Berlinem. W tej miejscowości znajdowało się] budowane osiedle domków dla esesmanów, [każdy domek miał] ogródek. Naprzeciwko [tego ogródka był] mały obozik koncentracyjny [przeznaczony zapewne] dla służących. Przedtem w tym oboziku koncentracyjnym – gdzieś na osiemdziesiąt osób – byli więźniowie, ale też ich gdzieś wywieziono. Myśmy, że tak powiem, nastali w tym oboziku z perspektywą, że będziemy te ogródki esesmańskie i domki sprzątać. I w pewnym momencie, to już był kwiecień, stwierdzono, że nie możemy zostać, musimy wracać do centrum Berlina. Niemcy zaczęli realizować plan żywych barykad. Myśmy już się orientowały, co nas czeka w Berlinie i właściwie to Niemcy już nie mieli żadnych możliwości wywiezienia nas. Jeszcze ostatni autobus jechał do Berlina z Köpenick, myśmy już, ociągając się, nie zdążyły na ten autobus i zostałyśmy w tym obozie koncentracyjnym.
Muszę jeszcze tutaj dodać, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności, panie, które jeździły do pracy, do sprzątania do Berlina, w międzyczasie spotkały się ze znajomymi, którzy wiedzieli, gdzie jest babcia, w jakim obozie i powiedziały mamie. Ponieważ to już była w zasadzie pierwsza dekada kwietnia, mama zaryzykowała, że pojedzie po babcię, ponieważ miała ten niemiecki dobrze opanowany. Wzięła moją starszą siostrę, mnie już zostawiła w domu i powiedziała, że przywiezie babcię. Nie wiem, ułańska fantazja zupełnie. Pojechała. Od Müggelheimu to rzeczywiście kawałek drogi było, ale jakoś sobie dała radę. W obozie podobnym [do tego], w jakim myśmy byli, podeszła do głównodowodzącego i powiedziała, że tutaj jest jej matka i chce ją zabrać. Niemiec był lekko zdziwiony, ale powiedział, [że] jeżeli bez przydziałów żywnościowych, to może zabrać. Bo ci Niemcy po prostu okradali nas z przydziałów żywnościowych, a na każdym więźniu dorabiali się majątku. I mama, niewiele się namyślając, wzięła babcię i przywiozła do Müggelheimu. Z naszym opiekunem esesmanem też [to] załatwiła. On też tylko powiedział, czy mama będzie żądała żywności. Mama powiedziała: „Nie. My się podzielimy tym, co mamy”. W ogóle, jak komukolwiek opowiadamy to zdarzenie, to nikt nie chce wierzyć. Ale to już rozprzężenie w niemieckiej armii było takie, że można było sobie na coś takiego pozwolić i szczęśliwie się to dla nas i dla babci skończyło.
Zakończyłam na tym, że zostajemy w obozie w Müggelheimie, żeśmy nie zdążyły, [to znaczy] żeśmy się bardzo ociągały, żeby nie zdążyć na autobus. Wracamy do obozu, a tam czeka Austriak w służbie niemieckiej, który w ogóle twierdzi, że nie mamy prawa przebywać w tym [obozie] i najchętniej by nas rozstrzelał. Nawet zebrał starszych wermachtowców z poboru, którzy nie mieli ochoty – już tutaj było słychać katiusze – bawić się w brzydkie rzeczy, więc nie za bardzo mógł im wydać rozkaz, żeby rozstrzeliwali więźniów, więc zaniechał tego pomysłu. Ale powiedział, że musimy się oddalić z tego obozu, bo on, jak ktoś się pokaże, to sam osobiście zastrzeli. Została nas grupka, szesnaście, dwadzieścia osób, kobiet z dziećmi i żeśmy się błąkały po tym Müggelheimie. Oczywiście nikt nas też nie chciał wziąć nigdzie. Ale w lesie żeśmy znalazły ziemiankę. W tej ziemiance przesiedziałyśmy dwa dni i dwie noce bez jedzenia, picia, ale w takich warunkach, że można było przesiedzieć. To już był kwiecień, więc już nie było tak zimno. Wtedy weszła Armia Czerwona i można powiedzieć, że nas wyzwoliła.
Straszną pretensję miałam do mamy, bo żołnierze rosyjscy, jak się dowiedzieli, że my z obozu, to się dzielili tym, co mieli. Pyszny kapuśniak mieli, do tej pory czuję zapach tego kapuśniaka, i chcieli dać nam, żebyśmy zjedli. Moja mama nie pozwoliła mi nic jeść, jakieś troszeczkę kartofli i herbaty, bo byłyśmy wygłodniałe i dzięki temu żeśmy potem nie chorowały. Natomiast moja mama i babcia w tych ziemiankach zaraziły się jakąś paskudną chorobą, to chyba była różyczka. Nogi miały całe popuchnięte. Ale ponieważ moja mama cały czas żyła nadzieją, że ojciec wróci z wojny, że już pewnie na nas czeka w Warszawie, że musimy się szybko dostać do Warszawy – do granicy było około dwustu kilometrów – więc nic, tylko: „Nigdzie nie zostajemy”. A mogłyśmy przejść na stronę amerykańską. Nawet nam proponowano, że do strefy amerykańskiej można przejść, ale to się wiązało z tym, że w obozach przejściowych trzeba było być i tak dalej, a mama chciała jak najszybciej wracać do Warszawy.
Ludzie się trochę rozpierzchli, trochę chciało przejść właśnie na tą stronę amerykańską, a mama nic, tylko jeszcze z taką koleżanką z obozu, panią generałową Czaplicką i z jej córką, grupką pięcioosobową kobiet ruszyła w marsz do Warszawy, na piechotę. Pierwsza przeszkoda to było jezioro. Mamy Müggelsee przed sobą, most wysadzony, nie można się przedostać. Ale moja mama znalazła łódkę i przewoźnika, który nas przewiózł na drugą stronę. Jeszcze moja siostra się z tym przewoźnikiem pokłóciła i cieszyła się, że Niemcy są przegrane. Myślałam, że nas utopi w tym Müggelsee, ale szczęśliwie żeśmy dotarły na drugi brzeg. Wchodzimy do wioski, która już się poddała, białe chorągwie wszędzie wiszą. Chcemy jeszcze kawałek drogi ujść przed wieczorem, ale okazuje się, że kilka kilometrów za wioską broni się jeszcze oddział sześćdziesięciu esesmanów i nie przejdziemy w żaden sposób. Sytuacja z minuty na minutę się zmienia. Od czasu do czasu tylko jakiś esesman przejeżdża na motorze w wielkim pędzie przez szosę. Znikają białe chorągwie i zostajemy na szosie w tej wsi. Nikt nas nie chce przyjąć, a kulki dosłownie świstają nam, jak na froncie. Lituje się nad nami facet i mówi, że on nas weźmie do swojego domu. W domu nas nie umieści, ale w kurniku nas umieści. W tym kurniku siedzimy kilka godzin, ale w pewnym momencie przychodzi pan, który nas wpuścił do kurnika i mówi: „Tak się złożyło, że w tej grupie esesmanów jest mój syn. On na pewno tu przyjdzie. Jak zobaczy, że tu jesteście, to zabije i was i mnie. W związku z tym musicie opuścić ten kurnik”. I znowu kule świszczą, a my nie mamy gdzie iść. Nikt nas nie chce przyjąć. Cała wioska zamyka drzwi. Jedna z kobiet chciała wejść do domu przez siłę, na kolanach błagała faceta, to ten chciał wyjąć rewolwer i ją zastrzelić. Więc w ogóle nie było możliwości [się ukryć]. Wreszcie jakaś kobieta nad nami się lituje i mówi, że przed wsią jest ziemianka, że się tam pomieścimy. I rzeczywiście, siedzimy w tej ziemiance, już żeśmy się tam wgruziły, jedna na drugim siedzi, ale już szczęśliwe, że nas kule nie dosięgną. Całą noc siedzimy, rano wchodzą Rosjanie. Rosjanie mieli zwyczaj, że najpierw wysyłali karne kompanie. Przychodzi kilku ruskich, pytają, co i jak. Mama łamaną ruszczyzną, koleżanka znała lepiej rosyjski, tłumaczy im, co i jak. Rosjanie mówią: „Tak? Dlaczego wy tu siedzicie? Dlaczego was Niemcy nie wzięli. Pokażcie nam, którzy was nie chcieli wziąć, to my ich rozstrzelamy. Dla nas to wszystko jedno, my i tak zginiemy”. Tutaj pierwszy raz pokłóciłam się z moją ukochaną mamą, bo gotowa byłam z tymi ruskimi iść i pokazywać im. Według mnie tylko dwie osoby były godne zachowania życia: pani, która nam wskazała ziemiankę, i ojciec esesmana, a reszta to powinna być wybita. Moja mama krzyknęła na mnie, żebym się uspokoiła i wtedy mi powiedziała to, co do tej pory pamiętam: „Słuchaj, człowiek nie powinien nigdy trupów za sobą zostawiać. Wojna się skończy, musimy jakoś żyć i z Rosjanami, i z Niemcami. Nie możemy za sobą zostawiać nieszczęścia”. Długo mamie nie mogłam tego darować. Muszę powiedzieć, że młody człowiek jest strasznie zapalczywy i wtedy na pewno bym chodziła z nimi i wskazywała, kogo należy i jak [zabić].
Zaczął się nasz etap powrotu do Polski przez spalone bardzo często wsie. Właściwie myśmy miały dużo odwagi, bo Niemcy, opuszczając wioski, zatruwali studnie nawet za sobą. Właściwie żywione [byłyśmy] przez oddziały rosyjskie, bo oni tylko jedzenie mieli. Tak to człowiek nawet bał się cokolwiek wziąć do jedzenia, bo to było zatrute. Dwa tygodnie żeśmy szły. Doszłyśmy do Kostrzyna – to się Küstrin przedtem nazywało. Tam mama wyprosiła, że kolejarze wzięli nas i do Poznania zawieźli, a już z Poznania przyjechałyśmy sobie do Warszawy. Na 1 maja 1945 roku byłyśmy w Warszawie. To oczywiście wszystko jest w olbrzymim skrócie.
- Co się stało po powrocie z Niemiec?
Po powrocie z dworca od razu żeśmy pobiegły [sprawdzić], czy nasz dom stoi, czy nie. Dom stał, tylko klatka schodowa była wypalona, więc się chodziło po drabinie na czwarte piętro. Niektórzy sąsiedzi już się zainteresowali naszymi meblami. Meble były bardzo ładne, były zniesione piętro niżej, ale bez protestu oddali, zaprosili jeszcze na obiad.
Mama się ciągle martwiła o ojca. Krążyła legenda, że ojciec był, tylko go zastrzelono na podwórku. Okazuje się, że jakiegoś innego człowieka, oficera, zastrzelono na tym podwórku, że to nie był ojciec. Potem uznano ojca za zmarłego. Zaczął się bardzo trudny początek, bo tylko mama pracowała, a myśmy się uczyły z siostrą. Babcia też nie pracowała. Mama na trzech etatach pracowała jako nauczycielka: rano w szkole normalnej, potem świetlicę prowadziła, a potem jeszcze kursy wieczorowe. Jak o siódmej wychodziła, to o jedenastej wracała. To by było na tyle.
Życie miałam bogate. Można by film zrobić.
Warszawa, 23 kwietnia 2010 roku
Rozmowę przeprowadził Michał Studniarek