Krystyna Piekarska „Krystyna”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem warszawianką. Urodziłam się 15 kwietnia 1926 roku. Nazywam się Krystyna z Januszewskich Piekarska.

  • Bardzo proszę, aby pani opowiedziała o latach przedwojennych, o swoim domu rodzinnym, o szkole, o rodzeństwie.

Ten okres to chyba był najszczęśliwszy w moim życiu, w dobrych warunkach ekonomicznych. Mój ojciec był lekarzem.

  • Gdzie państwo mieszkaliście w Warszawie?

Przy ulicy 6 Sierpnia i Nowowiejskiej, czwarty dom od Alej Ujazdowskich, piękne mieszkanie. Matka niepracująca […]. Dobrobyt.

  • Ile rodzeństwa pani miała?

Miałam młodszą siostrę. Chodziłam do szkoły prywatnej, ja nie mówię o gimnazjum, a o powszechnej i o kompletach...

  • Jeszcze przed wojną.

To też było przedwojenne. Ostatnia szkoła powszechna to była szkoła Rodziny Wojskowej, która się mieściła naprzeciwko w budynku Ministerstwa Spraw Wojskowych. Przed wojną pierwszy rok gimnazjum imienia Kowalczykówny i Jaworkówny na ulicy Wiejskiej, naprzeciwko sejmu. Do czwartej klasy gimnazjalnej byłam w tej szkole. Potem zmieniłam na szkołę [...] imienia Jana Kochanowskiego, przy ulicy Rozbrat. Tam już zdana matura tuż przed samym Powstaniem.

  • Jakie wartości wpajała szkoła?

Jak najbardziej pozytywne w jednej i drugiej szkole, zresztą dyrektorka szkoły imienia Kochanowskiego była wychowanką szkoły Kowalczykówny, więc to były zupełnie te same wartości – katolickie, patriotyczne. Nauczyciele, wspaniali wykładowcy. Z zapartym tchem się słuchało na przykład lekcji historii (to, czego teraz zupełnie nie ma), lekcji polskiego. Natomiast polonistka z pierwszego gimnazjum była wielbicielką Słowackiego, z kolei kolejna, Kochanowskiego, a już jeżeli romantyzmu, to Mickiewicza, więc były pewne [różnice]. Lekcje na wysokim poziomie, matura na wysokim poziome. Matura w niedzielę, w maju [1944 roku].
Ostatnie lata to nie były komplety prywatne, [szkoła uzyskała] pozwolenie Niemców na [prowadzenie kursów farbiarskich], z dozwolonymi przedmiotami na poziomie licealnym: fizyki, chemii [i innych] nauk ścisłych. [Nielegalne były lekcje] polskiego, to były [tak zwane] lekcje księgowości. Ale chodziłyśmy do normalnej szkoły z normalnym porządkiem. Ostatnie miejsce [szkoły było] na Nowogrodzkiej. Dwa mieszkania prywatne zaadaptowane do celów szkolnych. Szóstego czerwca zdana matura w historycznie znane dzień inwazji... Potem [niedługo] Powstanie.

  • Wróćmy jeszcze do września 1939 roku. Jak wybuch wojny wpłynął na losy pani i pani rodziny?

Ojciec mój był akurat na kuracji w Morszynie, nakaz mobilizacyjny go [w domu] nie zastał. Dlaczego o tym mówię? Bo gdyby go zastał, [byłby] komendantem pociągu sanitarnego. [Personel tego pociągu znalazł się] w Rosji, los [jego, jak wiemy był] wiadomy. [Pojechał następnym pociągiem sanitarnym a] nas wywiózł (matkę z moją siostrą i ze mną), do majątku rodzinnego pod Mińsk Mazowiecki.
[Trwała] kampania wrześniowa, było dosyć ostro. We dworze stacjonowało dowództwo oddziału, jednostki wojskowej, [dwór] był [stale] bombardowany. Rowy lotnicze były pokopane w parku i tam trzeba było [przebywać w czasie nalotów]. 17 września wkroczyli Niemcy. Dosyć był [smutny i tragiczny] moment, kiedy po rozkazie i przemówieniu szefa tej jednostki [oddział żegnał] Polskę, bo [szedł] przed siebie, nie wiadomo było, gdzie [sie zatrzymają]. A 17 [września do Wielgolasu] wkroczyli Niemcy. Wtedy mój stryj, który pojechał na wschód „szukać wojska”, bo był oficerem [z tak zwaną] białą kartą [powołania] (nie [zostali] zmobilizowani), wracał ze wschodu – już wiedział, co się [tam] dzieje, wkroczyli Rosjanie. Zabrał matkę i mnie, i siostrę w obawie że [Rosjanie zajmą kraj aż do Wisły, ze sobą]. Z dużymi perypetiami przejechaliśmy do Zaborowa, [majątku administrowanego przez stryja. Po upadku stolicy]. matka wróciła z nami [dwiema] do mieszkania [przy] ulicy 6 Sierpnia.
Natomiast mój ojciec, będąc komendantem tego pociągu pod Mińskiem Mazowieckim, ponieważ szyny były zbombardowane, który [stacjonował w niewielkiej] odległości [od miejsca naszego pobytu we wrześniu. Jego zadaniem] było podjeżdżanie pod front i zabierania rannych i umieszczanie ich w szpitalu... Tylko tyle, że to był „stojący” szpital, [a] mimo znaku czerwonego krzyża na dachu Niemcy go bombardowali. [Ojciec] przysłał nam przez umyślnego, jeszcze jak byliśmy w tym majątku, zawiadomienie, że stoi na miejscu, że [pojedzie] ze swoimi żołnierzami do niewoli, i żeby nie kontaktować się z nim, nie namawiać, żeby [wyszedł] z pociągu – nie mógł zostawić rannych. I pojechał do niewoli.
Pierwszy rok ojciec był jako lekarz zatrudniony [do leczenia] jeńców w [pobliskich] stalagach, w Mohrungen, czyli obecnym Morągu, w wieży ciśnień na Mazurach. Korespondencja [z nami] była [utrzymywana]. Miał studenta medycyny jako jedyne towarzystwo. W międzyczasie ktoś ze znajomych napisał list do Oberkomando der Wermacht, że ojciec bardzo przeżywa izolację, towarzystwa, rodziny. Przyjechała do ojca komisja z Berlina, przeprowadzili wywiad i stwierdzili, że ponieważ jest zupełnie izolowany od [towarzystwa] ludzi, będzie przeniesiony do oflagu. Ojciec się na to skrzywił i w sumie nie wiadomo dlaczego odwołali go na stronę i po przeprowadzeniu rozmowy zawezwali i powiedzieli, że za dwa tygodnie będzie zwolniony i wróci do domu. I autentycznie został odwieziony w towarzystwie niższego rangą żołnierza Wermachtu do domu. Wrócił do Polski. Wrócił na swoje stanowisko, ojciec był ordynatorem w szpitalu ewangelickim przy ulicy Mylnej. I okupację przeżyliśmy [razem].
Już rok nieobecności ojca i u środków do życia – bardzo ciężki. Potem wiadomo, że lekarz zawsze ma swoje miejsce, w każdej okoliczności – było co jeść. Każdy [pacjent], co mógł, przywoził lekarzowi, czy to były kury, czy to było mięso, czy to były buty, wszystko jedno. Już życie zupełnie inne, z tym że dom był bardzo otwarty dla ludzi, rodzice [wielu ludziom pomagali]...

  • W Zaborowie państwo mieszkaliście?

Nie, w Warszawie. Zaborów to był tylko etap bez [obecności] ojca.

  • W starym mieszkaniu na 6 Sierpnia?

Na 6 Sierpnia, tylko że wszystkie sześć pokoi od frontu bez szyb. Oszkliło się czy załatało tylko pokój od podwórza, żeby [jakoś] bytować. Ale jak już ojciec wrócił, to ten [tylko] pierwszy rok był taki ciężki, ale wszystko ruszyło, pacjenci przychodzili no i [była] praca w szpitalu.
Były momenty bardzo emocjonujące, w każdym razie dom otwarty dla ludzi, ludzi, którzy byli pozbawieni środków do życia. Karmiło się ich, nigdy nie było, żeby ktoś wyszedł z domu bez ciepłego jedzenia. Pamiętam kolacje pełne ludzi, plus ojca kolegę żydowskiego pochodzenia, który ukrywał się w suterynie. Ojciec przychodził przed samym końcem przyjęć, wieczorem – bo była godzina policyjna, [więc] przed ósmą [wieczorem] przychodził – dawał mu zapasy jedzeniowe, ciepłe ubranie, [pieniądze]. Taki był kontakt dodatkowy, nie z Polakami normalnie żyjącymi, tylko z ukrywającym się... Też był lekarzem, nazwiska nie pamiętam. I potem Powstanie.

  • Zanim dojdziemy do Powstania, co pani robiła w latach okupacji? Mówiła pani o edukacji, kiedy pani się zetknęła z konspiracją?

Kursy sanitarne skończyłam, jeszcze nie będąc w organizacji. Jak mówiłam, ojciec był lekarzem. Zorganizował [kursy] mnie i mojej przyjaciółce, te kursy skończyłyśmy w Szpitalu Maltańskim.

  • Jak te kursy wyglądały, gdzie się odbywały?

W Szpitalu Maltańskim to był instruktaż, to były dyżury nocne i dzienne, nauka robienia zastrzyków, asystowanie przy [zabiegach]. Takie nietypowe kursy, bardzo praktyczne z życia szpitala, i obecność na sali operacyjnej, bardzo ciężka dla młodych dziewczyn. Różne sytuacje były – i postrzałowe rany, i alarmy po takiej czy innej łapance, po takim czy innym zbrojnym zetknięciu się z Niemcami.
Kontakt był też z koleżankami, które były w konspiracji. W każdym razie ojciec mój twierdził, że moim podstawowym obowiązkiem jest nauka i na konspirację przyjdzie czas. Rok przed Powstaniem zostałam zaangażowana już formalnie.

  • Przysięgę pani złożyła?

Tak, przysięgę złożyłam, z tym że na początku byłam łączniczką, tylko to wszystko nie wypaliło w czasie Powstania. Bo nie tylko ja, ale również moje koleżanki które razem ze mną składały przysięgę, też nie zostały powiadomione i też gdzieś [znalazły swoje miejsce].

  • Jak pani pamięta życie w okupowanej Warszawie – terror, łapanki, inne rzeczy? Była pani świadkiem...

To było śmieszne, ponieważ ja jestem krótkowidzem i ojciec mój okulista [był przeciwnikiem noszenia okularów]. Że lepiej oko [wtedy lepiej akomoduje], no to chodziłam bez okularów. I pamiętam świetnie, jak wracałam ze szkoły, z ulicy Nowogrodzkiej na ulicę Hożą, bo już wtedy [byliśmy wysiedleni] z mieszkania [przy ulicy] 6 Sierpnia...

  • W jakich okolicznościach to wyrzucenie miało miejsce?

Po prostu podobało się mieszkanie. Firma „Böhlerstahl” z Wiednia upodobała sobie to mieszkanie, to nie było [wysiedlenie] całej kamienicy. Może i [nasze] szczęście, bo wszyscy mieszkańcy tego domu byli wypędzeni w czasie Powstania na Szucha i straceni. Ojciec znalazł mieszkanie [przy ulicy] Hożej 34, naprzeciwko Skorupki.
Szłam ze szkoły zamyślona, w pewnym momencie podniosłam głowę i zobaczyłam, że stoi przede mną „buda” i Niemcy – pamiętam do dziś dnia takie uczucie [paraliżu] przewodu pokarmowego. Ale nie uległam żadnej panice, tylko spokojnym krokiem szłam sobie dalej, taka zamyślona, nie zaczepili mnie. Potem przyszła reakcja, [a] od tego momentu ojciec powiedział: „Nosisz okulary”.
Poza tym, były takie różne momenty w szkole, były kontrole niemieckie, tam był system alarmowy świetnie zorganizowany. Było jedno piętro na bardziej oficjalne lekcje, a drugie z klatki schodowej na te tajne. I była umowa, że w razie kontroli system dzwonków alarmował nas, że za chwilę będzie Niemiec. Pamiętam ten moment, oczywiście wbrew zakazowi noszenia notatek w podręczniku, każda miała coś do ukrycia. Nie było żadnej rewizji osobistej, była tylko kontrola lekcyjna i to wszystko przeszło dobrze. Pamiętam ojca kiedyś, jak wrócił ze szpitala, bardzo był spóźniony. Okazało się, że stali pod murem, Niemcy szykowali rozstrzelanie. Dzięki czemu odstąpili od tego − nie wiem.

  • Pamięta pani jakieś wydarzenia związane z powstaniem w getcie, w 1943 roku?

Wydarzeń bezpośrednio, w których bym brała udział, nie pamiętam. Pamiętam, jak chodziłam z moim narzeczonym i oglądaliśmy, co się działo [po stronie] polskiej, od strony placu Bankowego.
Pamiętam również dyskusję w domu moich rodziców, kiedy przyszli znajomi, kiedy doszło do bardzo nieprzyjemnej scysji, [kiedy jeden gość], wielki katolik, wypowiedział się, że bardzo dobrze, że Niemcy [wykonują] za nas robotę. Mój ojciec wtedy oburzony [rozpoczął] z nim polemikę i towarzystwo rozeszło się. Były zupełnie [odmienne stanowiska]. To taki moment, który mi bardzo utkwił, bo bardzo lubiłam tych ludzi i coś się [w mojej ocenie] załamało.
Miałam bardzo dużo koleżanek Żydówek. U Kowalczykówny pamiętam momenty, kiedy jedna z nich się nie zgłosiła przez parę dni, okazało się, że wygarnęli [całą rodzinę i wywieźli]. Widocznie się nie zdekonspirowali, że są Żydami, i ktoś [na nich] doniósł. Pamiętam koleżankę, która była w getcie, tęskniła za szkołą, i jej matka dostała przepustkę, żeby przyszła na lekcje. Pamiętam tę dziewczynę, jak przyszła do nas. I pamiętam, [dyskusje na temat rozdzielenia rodziny]... To była różna sytuacja wówczas, przecież były dziewczęta, które już nie podlegały gettu, ale matka tak, [gdy jej] matka się ukrywała, co ona przeżywała. Gdzie matka jest, a to w szpitalu, a to... Różne były sposoby unikania zdekonspirowania.
Pamiętam opowieści, [w czasie mego pobytu] w Australii w bardzo zamożnym domu żydowskim, ludzi, którzy [przeżyli w Warszawie] Powstanie. Bardzo dobrze usytuowana rodzina, z zagranicznym zapleczem. Byli w getcie, później wyszli za fałszywymi dokumentami i w czasie Powstania brali [w nim] udział. Ale nie zdecydowali się po kapitulacji na wyjście. Zostało ich siedemnaście osób w piwnicach, opowiadała mi ta pani ich przeżycia. Dwa najcięższe momenty, niemożność ciepłej strawy, bo przecież dym, Niemcy by zauważyli, [chodząc i kontrolując] miasto. I moment u sanitariatów, jak musieli zakopywać [odpady]... Ci ludzie potem wyszli, nie nakryli ich Niemcy po tak zwanym wyzwoleniu Warszawy. Ten pan [miał] dobrą pracę na stanowisku inżyniera, ale rodzina ze Stanów [namówiła] ich do emigracji i [znaleźli się w] Australii.
Takie różne były głosy w stosunku do Żydów polskich, którzy [przebywali] za granicą. Również w Kanadzie, [kiedy odwiedzałam przyjaciółkę]. Ostrzegała mnie, żeby w domu towarowym w takim markecie nie robić żadnych uwag po polsku, bo mogę się narazić na jakąś ripostę ze strony Żydów, którzy [tam] przychodzą. Pytałam się tych ludzi w Australii, jak wspominają Polskę, jaki mają stosunek do Polaków. Ta pani powiedziała: „Gdyby nie Polacy, to my byśmy nie żyli”. Tak że to był bardzo pozytywny moment. Z kolei [inna rodzina] żydowska, z którą się zetknęłam w Australii u syna, [którą zmuszono do wyjazdu] z Polski, [bardzo] to przeżyła, to byli ludzie [głęboko] pokrzywieni. To taki odskok do Australii, do bieżących spraw.
  • Okres przed Powstaniem Warszawskim, czy pani coś wiedziała o zbliżającym się Powstaniu?

Oczywiście, mój narzeczony był już skoszarowany, [moja grupa tego oczekiwała] Pamiętam tę straszną niedzielę [przed Powstaniem] – Powstanie wybuchło we wtorek – mszę świętą [w „Przytulisku przy ulicy Wilczej], do dziś dnia ta kaplica istnieje. [Pamiętam] te przemówienie (teraz się mówi homilia) księdza, o tym co nas [może czekać]. Poza tym pamiętam ślub mojej kuzynki, która wyszła za mąż za swojego szefa konspiracyjnego. Jej uroczystość, wesele w tymże majątku, [w którym przebywałam] w 1939 roku. Ślub był 22 lipca [...] Para młodych [...] Ksiądz konspiracyjny, ksiądz Paweł Warszawski, kapelan Konfederacji Narodu Piaseckiego. Miał przemówienie, mówił, co nas czeka. [Młoda para wyjechała] pociągiem do Warszawy, [po drodze] byli bombardowani. A myśmy następnego dnia wiedzieli, że coś się zaczyna, tak że też wróciliśmy szybko do Warszawy.
Pamiętam tę Warszawę zupełnie opustoszałą. Pamiętam wizytę, kiedy mój narzeczony przyszedł do mnie się pożegnać i był taki sygnał syreny o jedenastej w dzień... Ja czekałam, że przyjdzie do mnie rozkaz udania się na ten [punkt. Taki rozkaz nie nadszedł…].

  • Gdzie wyznaczono miejsce zbiórki dla pani?

Ja miałam zbiórkę tam, gdzie stoi taki duży budynek, na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, wejście od Królewskiej. Jakiś czas był taki niski budynek, później [architekt warszawski] Kuryłowicz zaprojektował [nowy]. Jest taki olbrzymi wysoki budynek, tam było miejsce zbiórki.

  • Ale nie udało się tam dostać?

No nie, [zresztą] nie dostałam żadnego zawiadomienia.

  • Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania, wybuch walk? Gdzie pani wtedy była?

Pierwszy dzień Powstania zapamiętałam na barykadzie, bośmy na gwałt wybiegli z domu budować barykadę. [...] Taka euforia, że coś się zaczyna. Ale potem, następnego dnia [za radą ojca zgłosiłam się w szpitalu przy ulicy Wspólnej]. I całe Powstanie to [była praca w tym szpitalu].

  • Który to był szpital?

Wspólna 27, kierownikiem był doktor Kafliński pseudonim: „Jur”. Lekarzy pamiętam, dyrektor Gerwel jeden, drugi (bo brat), doktor Mroczkowski, doktor Pacyński. Myśmy wyjechali potem do obozu, więc w obozie było więcej lekarzy, bo byli z całego Śródmieścia Południowego, bo to była ta strona Alei. Nawet mam z Zeithain fotografię całego dowództwa lekarzy. Swojego czasu korespondowałam z jednym z jeńców, który jest profesorem laryngologii we Wrocławiu, pisał jakąś monografię obozową. Ja mu wysyłałam fotografie, które miałam, ale jakoś to nie wypaliło i [książka nie wyszła]. [To był] doktor [Iwankiewicz], potem profesor, a [kiedyś medyk] w obozie.

  • A pamięta pani pierwszego rannego, którego pani opatrywała?

Pamiętam, to był chłopak półprzytomny, pokrwawiony cały tył, nieprzytomny. Jeszcze był jakiś eter, opatrywali mu te rany, wyjmowali kule. Ja zarówno bywałam na sali operacyjnej (wypełniałam to, co mi kazali), jak i przy rannych cierpiących, [leżących] na łóżkach.

  • Jakie warunki panowały w powstańczym szpitalu?

Do dziś dnia ten budynek stoi, to był nowoczesny przedwojenny budynek, więc to były mieszkania zupełnie przyzwoite. Z tym że cóż, jeśli chodzi o zespół lekarzy, był bardzo dobry. Byli dobrzy fachowcy. Mój ojciec był konsultantem wszystkich szpitali południowych, bywał tylko krótko, dlatego że jako okulista nie miał pola działania w jednym miejscu. Były [stosowane przez Niemców] tak zwane szafy, które było nakręcane – skrzyp i potem wybuch. Na początku działania tych niemieckich „szaf”, ludzie nie wiedzieli, że trzeba chronić przede wszystkim oczy, i przede wszystkim były wypadki oślepiania, tracenia wzroku, konieczności opatrywania. Więc mój ojciec [wizytował cały teren]. Była Wspólna, Mokotowska 55 i Hoża 10, i Marszałkowska, i jeszcze Wilcza. Na Wilczej był punkt sanitarny, ale ten szpital [przy Wspólnej] był jednym z większych.

  • Jak wyglądały pani codzienne obowiązki? Ile czasu trwała służba, czy były jakieś ramy czasowe?

Nie było ram czasowych, przychodziłam z samego rana. Ponieważ były trudności z zakwaterowaniem, a ja mieszkałam dwie ulice dalej, więc nocowałam w domu i piwnicami przechodziło się do szpitala. Godzina siódma, siódma trzydzieści, byłam na miejscu i jeżeli nie było [wielkiego nasilenia] ruchu, wracałam około godziny siódmej wieczorem, [albo nocą]. Wracało się korytarzami, więc nie było problemu w nocy, [było ciemno]. Dostawałam [przeróżne polecenia]. Były siostry starsze funkcjami, [którym podlegałam], dostawałam od nich polecenia: „Dzisiaj idziesz tu... Dzisiaj idziesz na salę operacyjną”.

  • Jak się potoczyły losy pani bliskich? Miała pani kontakt z ojcem, bo ojciec czasami panią odwiedzał, a z mamą i z siostrą?

Mama, siostra. Siostra była harcerką, ja miałam lat osiemnaście, a siostra miała trzynaście, tak że była w domu. A potem był taki moment, kiedy już [nastąpiła] kapitulacja i [pozostawiono] do decyzji personelu szpitala, czy się idzie z ludnością cywilną, czy się idzie z wojskiem. Ojciec ze mną miał iść z wojskiem. Liczyliśmy się z tym, że się rozstajemy z moją matką i moją siostrą, które wyjdą jako ludność cywilna. W ostatniej chwili okazało się, że Niemcy uszanowali punkt konwencji genewskiej, [który mówił,] że lekarze mają prawo wziąć do niewoli swoje najbliższe rodziny i wyjechaliśmy wszyscy razem. To było nieoczekiwane szczęście.
Szpital został ewakuowany dopiero 7–8 października, myśmy zostali w pustej Warszawie. To był koszmar. Codziennie się chodziło po opuszczonych mieszaniach i się szukało pościeli dla rannych i zapasów żywnościowych. Przecież to Śródmieście Południowe było atakowane dopiero w ostatniej połowie Powstania. To były pociski z Dworca Gdańskiego, które zwalały nagle jakąś kamienicę. Ale nie była tak zniszczona, jak zniszczoną zastało się po powrocie. To znaczy nie my, bo myśmy byli jeszcze w Niemczech. Mnóstwo domów było podpalonych albo przez Niemców, albo przez szabrowników, którzy zostawiali świece zapalone, bo i tacy byli. Byli [i] tacy, którzy rozwalali piwnice, które ludzie sobie zabezpieczyli, wychodząc z Warszawy. Takie ciemne strony tej historii. Chodzenie po tych pustych mieszkaniach to [było duże przeżycie]. Wchodziło się całą ekipą, nigdy sama. Były szmery, rozmowy, głównie szabrownicy. I tak: stół z niedopitą herbatą zostawiony, z jakimiś resztkami jedzenia, i myszkujący ludzie po szafach. Myśmy też myszkowali, tylko w innych celach. Tej pościeli się poznosiło, bo to trzeba było [zaopatrzeć]...

  • A co się stało z pani narzeczonym?

Zginął trzeciego dnia. On był w ataku na koszary w Alejach Ujazdowskich, tam gdzie w tej chwili urzęduje premier, te okolice. Ten oddział został rozbity. Niemiecka dzielnica, on z przyjacielem wycofał się na ulicę Podchorążych i tam (to była dzielnica willowa, częściowo Niemcy tam zajmowali te ładne wille, bo to była elegancka dzielnica willowa Warszawy) ukrywali się w piwnicach. I z 2 na 3 sierpnia nocowali na klatce schodowej w bloku Podchorążych 103 i schodzili po schodach, przechodził partol niemiecki i dał sobie serię po klatce schodowej i tamten ocalał, a ten dostał przez piersi i zginął. Nie nawojował się. A miałam przeczucie, że nie będzie żył. Myśmy [oboje] się żegnali z [myślą], że [pewnie] już się nie zobaczymy. To było okropne. To była taka... Zaręczyny nasze były po maturze w czerwcu, on miał dwadzieścia jeden, ja miałam osiemnaście. A męża poznałam w obozie...

  • A jeszcze wróćmy do Powstania, który moment Powstania wspomina pani jako najbardziej tragiczny? Albo inaczej, które wspomnienie najbardziej się wryło w pamięć?

Tragiczne były momenty załamania się ludności cywilnej, bardzo były smutne. Przez to że ja chodziłam piwnicami, a tam pełno ludzi było, to były takie różne... „Czy długo jeszcze będzie nas tutaj...”. Bardzo tragiczny był 8 września, kiedy Niemcy nawoływali za pomocą zrzucanych ulotek, że Powstanie już upadło i że pozwalają wyjść ludności cywilnej Warszawy. I te tłumy cywilnej ludności, które szły ulicami i krzyczały: „Uciekajcie, wychodźmy, nie ma po co tutaj walczyć”.
Ta ,,Gruba Berta” [uderzyła w] dom, w którym mieszkaliśmy, zwalił się cały front domu. Tylko że na szczęście bomba zaryła się i nie wybuchła. Ale pamiętam moją matkę i siostrę, które w panice... Bo były w piwnicy wtedy i okazało się, że ludzie w panice przycisnęli drzwi i były przekonane, że są zasypane. Stan, w jakim żeśmy je zastali, był straszny.
Pamiętam jeszcze tragiczny moment (ale to już po Powstaniu, po wyjściu ludności cywilnej z Warszawy), jak mój ojciec, ponieważ ocalał jego gabinet i książki, chciał pójść do mieszkania i wziąć sobie coś na pamiątkę. Dał butelkę wódki Niemcowi, który pilnował, żeby go przeprowadził, żeby go zabezpieczył. Kiedy wrócił zupełnie załamany, że nie był w stanie wejść do domu, bo... On, który się nie bał niczego, który ze swoimi rannymi pojechał do niewoli, nie korzystając z możliwości wyjścia, kiedy bombardowali pociąg. Opowiadali świadkowie – nigdy nie uciekał z rannymi, którzy byli chodzący, i z personelem do lasu, tylko chodził i uspokajał ludzi. Mówił, że poczuł tak straszny lęk, jak usłyszał tę dzwoniącą w uszach ciszę.
Potem jeszcze pamiętam moment bardzo tragiczny, kiedy babka mojego nieżyjącego narzeczonego, który zginął… Jego matka, mieszkająca na Mokotowskiej, zdecydowała, że zaniesie ją... Wtedy kiedy ósmego pozwolili starcom i niedołężnym (cywilom), opuścić Warszawę, kiedy myśmy zaniosły na noszach tę staruszkę na róg Śniadeckich i Polnej, tam był punkt gdzie [Niemcy chorych] przejmowali... Straszny moment, to się nie da [wspominać].

  • Co tam się działo?

Płacze tych staruszków, którzy byli [przekazywani] – przecież czasem przez znajomych tylko czy sąsiadów – [jechali] na niewiadome. Tam się nic nie działo, tylko te poszturchiwania Niemców i uczucie kompletnej kapitulacji.
Myśmy wracali, jeszcze to był 8 września, ile jeszcze przed nami czasu było, ale już była przygrywka do tego, że jest tak tragicznie. Pamiętam momenty... [Pamiętam stan psychiczny] przyjaciół, którzy przeszli kanałami z Mokotowa, wyszli kanałami w Śródmieściu. Potem dochodzili do siebie, ale te przejścia były tragiczne. Przechodzili z Mokotowa i były miejsca, gdzie właz był otwarty i było słychać niemieckie rozmowy, musieli iść cichutko, a niektórzy dostawali amoku, nerwów i trzeba było im dosłownie kneblować usta, bo przecież jakby [Niemcy] usłyszeli, to by rzucili granat.

  • Miała pani kontakt z niemieckim żołnierzami?

Nie, tylko w obozie później.

  • A świadkiem zbrodni popełnionej przez Niemców w czasie Powstania pani była?

Nie. Śródmieście Południowe długo działało przyzwoicie, przy politechnice... Właściwie jak odtworzyć Marszałkowską, to ten odcinek do placu Zbawiciela był w polskich rękach, częściowo jeszcze do politechniki, przecznicę do Alei Ujazdowskich też w polskich rękach. Instytut Ociemniałych i Głuchoniemych też w polskich rękach, Aleje Ujazdowskie, tutaj to jakoś działało. W dużo gorszych warunkach było Śródmieście Północne, tam się dużo więcej działo. Mój mąż, który był w ataku na PAST-ę, bardzo ciężkie momenty przeżył.

  • Moment kapitulacji Powstania. Pani mówiła, że szpital został ewakuowany dopiero ósmego, jak pani pamięta te ostatnie dni w Warszawie?

No mówię, straszne były! Bo to było chodzenie po tych pustych mieszkaniach. Pustych nie pustych, z szabrownikami.

  • Jakie uczucia wtedy pani towarzyszyły? Ta wiadomość o końcu Powstania to była ulga, radość, smutek, przygnębienie czy wszystko po trochu?

Wszystko po trochu. Ja jeszcze nie wiedziałam, że mój narzeczony nie żyje, więc chęć dowiedzenia się, co się dzieje... Na szczęście najbliższa rodzina była razem, ale bardzo duża rodzina nie była razem, tylko najbliżsi – matka i ojciec.
  • Jak państwo trafiliście do obozu Zeithain? Czy był jeszcze jakiś obóz przejściowy po drodze?

Nie, nie było. Tak jak przeczytałam, jest taka książka o służbie sanitarnej w czasie okupacji w Polsce, [nasze szpitale wylądowały] bardzo szczęśliwie dzięki akcji pułkownika Strehla. Nie wiem, czy jest panu znana ta postać?

  • Proszę ją przybliżyć.

To był komendant Szpitala Ujazdowskiego, piękna postać, na wysokich stanowiskach administracyjnych.

  • Znała go pani osobiście?

Widywałam go w obozie, bo on był [naczelnym lekarzem i] komendantem naszego obozu, jego córka była moja koleżanką w szkole Rodziny Wojskowej, powszechnej. (Taka dygresja, ja tam miałam do czasów niemal że dziecinnych bardzo znakomite towarzystwo, bo tak: Orlicz-Dreszer, Albreht – dzieci postawionych wysoko przedwojennych wojskowych – no i Mirka Strehlówna była moją koleżanką). On zadziałał... Ponieważ Niemcy chcieli... Uznanie konwencji, nam po prostu... Myśmy mieli cholerne szczęście, już nie mówiąc o tym, że rodziny pojechały razem, ale szczęście w tym, żeśmy zostali „tylko” wsadzeni w środowisko gruźlicze, ja mówię w cudzysłowie tylko. Bo to ranni i szpitale z gruźlicą. To już była perfidia, ale to był wojskowy obóz, a nie żaden lager karny. To była działalność [pułkownika] Strehla, który umiał się postawić i skierował nasze losy we względnie bezpieczne miejsce.
Myśmy jechali dwoma transportami, mąż jechał ze szpitalami ze Śródmieścia Północnego, myśmy jechali (inna trasa była) jechaliśmy przez [Kalisz], tamci przez Łódź. Podróż trwała [parę dni]. Dojechaliśmy do obozu dwunastego, trzynastego, tak że parę dni [spędziliśmy] w takich pociągach towarowych. Owszem, pamiętam taki moment na Dworcu Zachodnim, kiedy nas przewieźli Niemcy ze szpitala pod pociąg, chodził taki gestapowiec z psem i na oczach tych rannych, głodnych ludzi, bo wszyscy byli głodni, rozwijał kanapki, bułkę z szynką i dawał temu pieskowi – tak demonstracyjnie przed nami. Nie wolno był wyjść z wagonu oczywiście, deski i koniec. Aleśmy przeżyli. Z tym że pociąg zatrzymywał się czasem w polu. Inny transport do tego samego obozu zatrzymał się w Łodzi, gdzie była nieprawdopodobna akcja [społeczna] ludzi pracy, tramwajarzy, kolejarzy łódzkich, którzy poprzynosili paczki Powstańcom, to znam z opowiadań. Myśmy nie mieli takiego szczęścia, nie trafiliśmy do takiego miejsca. Ale w każdym razie poza tym, że nas pilnowali i pod eskortą wypuszczali, jak się stało w polu, na chwilę, to nic po za tym. Przyjechaliśmy do obozu.

  • Kiedy to było? Jeszcze październiku?

Dwunastego, trzynastego października.

  • Ile czasu w obozie państwo byliście? Aż do wyzwolenia?

Aż do wyzwolenia, ale nas wyzwolili w kwietniu Rosjanie. Wyzwolili – to były nieprawdopodobne widoki i przeżycia. Najpierw szły ewakuowane jakieś obozy z Polski, na przykład z Oświęcimia Żydówki [oraz] ewakuowani Niemcy [ze swoich domów]. Myśmy byli za drutami, oni szli przy drutach, to się z satysfakcją obserwowało tych Niemców, [a] z rozpaczą się patrzyło na tych wlokących się półżywych ludzi.
Potem był moment taki że... Radio nadawało takie wiadomości: tu są Amerykanie o tyle kilometrów, tu są Rosjanie o tyle kilometrów, mniej więcej jednakowe odległości. Nie wiedzieliśmy, kto nas wyzwoli. Wyzwolili nas Rosjanie, na takich małych konikach, takie dzikie postacie: „Rozerwijcie druty, niesiemy wam wolność”. I tak dalej. Był nakaz pułkownika Strehla, że żadnych wyjść, że druty są ochroną. Były próby Rosjan w stosunku do kobiet, ale oparła się [temu] główna pielęgniarka, jakoś wybrnęła [z sytuacji]. Były momenty ciężkie, jak przynieśli na przykład parę niemiecką, która popełniła samobójstwo, tak się bali ruskich, tak strasznie Niemcy bali się ruskich. Niby przynieśli nam wolność, ale zaczęła się robić atmosfera nieciekawa, po jakimś czasie [...]. Potem się okazało, że to był tylko zagon kawalerii, że oni się wycofują, a z powrotem wracają Niemcy. Ale jeszcze bardzo istotna rzecz, jeśli chodzi o obóz: Niemy się wycofali, zaprosili starszyznę obozową, przekazali broń i powiedzieli, że oni uciekają na zachód do Amerykanów, kto chce może iść z nimi. A obóz zostawiają i niech się rządzi. I pierwsza rzecz jaka się nam wydarzyła, to był zamach stanu. Doszli do wniosku, jakaś tam grupa jeńców, już było dużo ozdrowieńców, to już była duża odległość czasu, że źle rządzi pułkownik Strehl i cała starszyzna, i powołali nowego komendanta. Ale to tak w międzyczasie. Niemcy się wycofali, ale [po pewnym czasie znów] panika, że wracają Niemcy.

  • Mówiła pani, że Niemcy zostawili broń?

Zostawili broń, tak. Mieli broń na tych wieżyczkach.

  • Czy komendant powołał jakąś straż?

Od razu był zamach stanu, to typowo polskie. To takie małe społeczeństwo tysiącosobowe.

  • Jak ta historia się skończyła? Rozumiem, że ten zamach stanu nie...

To była panika, że wracają Niemcy. Wtedy pułkownik Bętkowski, naczelny chirurg obozowy, zarządził, że uciekamy, że Rosjanie ewakuują się uciekają, zostawiają nam sanitarki, żeby się ewakuować. Ale tych sanitarek jest za mało, więc muszą ranni czekać, a kto chce niech jedzie już, niech wychodzi z obozu. Wtedy była rola mojego ojca, który wystąpił, bo był w tej starzyźnie, i powiedział: „A co z rannymi, którzy zostaną, panie pułkowniku?”. No to po nich obiecali przyjechać: „Dopóki nie przyjadą, to my zostaniemy, bo jesteśmy lekarzami, nam nie wolno”. Trochę lekarzy poszło, młodych.
Niestety, nie niestety, to był tylko sztuczny alarm, wrócili z powrotem Rosjanie i zażądali rozmowy z komendantem obozu. Wyszedł ten samozwańczy (nie pamiętam jego nazwiska) komendant. Oni powiedzieli: „Nieee, ty nie jesteś komendantem, przecież tamten jest komendantem”. Oni wszystko wiedzieli. Zresztą oni mieli obok swoich. Przez druty myśmy mieli Rosjan, mieliśmy Włochów, wszystko było wiadome, co się działo w obozie. Powstał olbrzymi szpital imienia Leontiewa. Pytał się pan, jak długo tam byliśmy. To był kwiecień, potem była kapitulacja, ale szpital działał. Powiedzmy sobie, część ludzi wyszła, czy w tej panice, czy później wychodzi na własną rękę, ale mało było tych na własną rękę, bo to przecież kwestia siły i środków, żeby się przedostać do Polski, jeżeli ktoś chciał jechać do Polski. A to była już zona rosyjska, nie puszczali lekarzy polskich. Mojemu ojcu, który chciał wracać do kraju, powiedzieli: „Nie. Jesteś potrzebny bo... Potrzebny jesteś”. Ojciec mówi: „Ja nie mam sprzętu, nie mam gabinetu, nie mam maszyn, nie mam możliwości [wykonywania] swojego zawodu”. Dali nakaz, kasację, zabranie majątku lekarza okulisty, gestapowca, który w pobliskim miasteczku mieszkał, który uciekł. Pojechali chłopcy z ojca baraku i przywieźli ten cały sprzęt, nie było argumentów. Przy okazji tam różne rzeczy znaleźli, ale to był ich, że tak powiem, profit. Tak to działało.
Dostaliśmy pozwolenie na powrót do kraju w pierwszych dniach sierpnia, i jednocześnie przyszło zawiadomienie, że przyszedł sanitarny pociąg z Polski, żeby obóz [przywieźć] do Polski. No to tym sanitarnym pociągiem wróciliśmy do kraju, w sierpniu.

  • Dokąd się państwo udaliście?

Nas zawieźli do Bydgoszczy, a stamtąd szpital w Toruniu. Ojciec, który się dowiedział, że jego szpital jest na Wybrzeżu w Gdańsku, pojechał ze mną sprawdzić, czy są tam możliwości zakotwiczenia się. Jak najbardziej dawali całą willę w Akademii Medycznej, ale ojca ciągnęło do Warszawy, był warszawiakiem, więc drugi wyjazd był do Warszawy.
Domu nie ma, szpitala nie ma, nic nie ma. Ale ojciec spotkał... Każdy okulista miał swojego nadwornego optyka, akurat szliśmy... Dojechaliśmy EKD z Dworca Zachodniego piechotą, przez ruiny, też ja z ojcem, matka z siostrą zostały. Spotkał właśnie tego pana, a on powiedział: „Tylko tu. Tu się będzie żyło, będziemy wszystko uruchamiali, ja dam pożyczkę, żeby pan się zagospodarował”. I ojciec się zdecydował zostać w Warszawie. Zrezygnował z tej willi na wybrzeżu i z tego swojego starego szpitala. Najpierw był ordynatorem na Kopernika, a potem w Instytucie Hematologii.

  • Jak pani patrzy na Powstanie Warszawskie, po latach, z perspektywy czasu?

Właściwie człowiek jest jednak rozdarty: czy to była warta ofiara, tak straszna ofiara. Naprawdę zginął kwiat, zginął kwiat! Były przecież rozgrywki polityczne, była w międzyczasie śmierć Sikorskiego, do dziś dnia nierozwikłana, jak wiemy. Nie wiem, nie wiem. Jednocześnie był ten moment, że [mężczyźni] mieli się stawić do kopania okopów, Niemcy chcieliby młodzież zgromadzić, co by było tragedią w Powstaniu. Pytał pan o momenty tragiczne. Właściwie momenty tragiczne to były, jak docierały biuletyny, jak było wiadomo, co robią Rosjanie, jak opóźniają wszystko. Przecież myśmy uciekali z tego majątku i z nami jednocześnie, jak jechaliśmy do pociągu końmi, szły ewakuowane niemieckie… Włosi przecież byli w tym wojsku niemieckim, i Niemcy wycofywali się, uciekali.

  • Jakby pani cofnęła się w czasie i znowu miała osiemnaście lat, poszłaby pani do Powstania?

Poszłabym.



Warszawa 22 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Krystyna Piekarska Pseudonim: „Krystyna” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter