Barbara Ewa Kamińska „Ewa”, „Barbara”
Jestem Barbara Kamińska z domu Czeżowska. Podaję to [nazwisko], bo w czasie Powstania tak się nazywałam, po Powstaniu jeszcze też. Stopień wojskowy – szeregowiec, rocznik 1925.
- Co pamięta pani z dzieciństwa? Czym zajmowali się pani rodzice, rodzeństwo? Gdzie chodziła pani do szkoły? Proszę opowiedzieć o okresie przedwojennym.
Urodziłam się, to wiadomo, w Warszawie. Przedtem mieszkaliśmy z rodziną na ulicy Nowowiejskiej. Mój ojciec był wojskowym, był oficerem przedwojennego Wojska Polskiego. Później powstała ta spółdzielnia budowlano-mieszkaniowa i przenieśliśmy się tutaj, jak miałam trzy lata. Od tej chwili zamieszkuję tutaj, w tym domu.
Na ulicy Filtrowej 81. […] Chodziłam do szkoły (do przedszkola to chyba nieważne [gdzie]) – imienia Szachtmajerowej. Ta szkoła mieściła się na ulicy Białobrzeskiej. To była szkoła, do której chodziły córki marszałka Piłsudskiego. Ciekawą rzecz powiem przy okazji, że obie córki – Jagoda i Wanda – o ile dobrze pamiętam, zdaje się, że druga miała tak na imię – nie przyjeżdżały nigdy żadnymi samochodami do szkoły, ale normalnie tramwajem. Nie wolno było rodzicom odwozić samochodem dzieci do tej szkoły, pomimo że był tu cały szereg rodziców, powiedzmy, dość wysoko postawionych w hierarchii społecznej. To była właśnie taka szkoła. Potem do małej matury [przystępowałam], zresztą to już [było] w czasie okupacji. Małą maturę kończyłam na tajnych kompletach. A potem wybuchło już Powstanie.
- Czym zajmowała się pani mama?
Mama była nauczycielką. W okresie kiedy myśmy już tutaj mieszkali, mama nie pracowała, bo ojciec pracował na stanowisku, na którym mógł utrzymać rodzinę. Miałam jeszcze rodzeństwo, dwóch braci, starszych o siedem i osiem lat. To była duża różnica między nami. Jeden [z braci] znalazł się w Korpusie Kadetów we Lwowie. Został tam ulokowany przez ojca, a drugi w Wyższej Szkole Marynarki Handlowej w Gdyni. To byłoby to właśnie, co było przed wojną. Ojciec był majorem, inżynierem budownictwa jednocześnie, i był wykładowcą w Wyższej Szkole Inżynierii Wojskowej, a później był również szefem budownictwa Korpusu Ochrony Pogranicza – tego pogranicza wschodniego. Potem dostał się do niewoli niemieckiej. Armia generała Kleeberga cofała się – wiem, że ojciec był w tej armii – na wschód, tam [nastąpiło] nowe uderzenie, więc stop. Była taka informacja dla oficerów, że może [byłoby] lepiej, gdyby znaleźli się w niewoli niemieckiej niż w sowieckiej. Już były informacje [o niewoli sowieckiej] – bo już przed wojną ludzie byli wywożeni – z tej rodziny różnych oficerów polskich. Ojciec przeszedł tutaj, do Warszawy. Niemcy już mieli gotową listę, kogo mają aresztować. Zaaresztowali ojca i dostał się do obozu jeńców, do oficerskiego obozu, który – jak mówię – nie był najgorszym z tych obozów, które Niemcy organizowali. To był jeszcze najbardziej ludzki, powiedzmy, obóz. Pięć lat był w tym obozie.
- Ojciec wrócił do domu dopiero po wojnie?
Tak, już po wojnie wrócił do domu. A myśmy z mamą zostały [w czasie wojny] tutaj w domu.
Bracia się rozjechali już w 1939 roku. Ten brat z Korpusu Kadetów starał się dostać na zachód, przeszedł przez Rumunię. A drugi brat, ten marynarz w 1939 roku wyruszył w podróż, ostatnią podróż dyplomową. Ich statek dopłynął do atlantyckich wybrzeży Francji i tam już musieli się rozejść. Nie było żadnych dyrektyw, co mają ze sobą zrobić. Każdy na własną rękę już [postępował]. Brat we Francji dostał się do lasu, [pracował] jako drwal po prostu. Potem to drzewo woził samochodem tam, gdzie trzeba było. W czasie tej podróży poznał Francuzkę, ożenił się i został we Francji.
A drugi [brat] dotarł do Anglii, nie do swojej jednostki, bo jeszcze nie był tam w żadnej z tych [jednostek]. Te jednostki naszego lotnictwa zaczęły już powstawać po wojnie, w ramach RAF-u, angielskiej służby wojskowej. Tam walczył w Dywizjonie 202, potem 203, potem jeszcze w którymś z tych dywizjonów. Oni byli różnie przesuwani w zależności od potrzeb. I tam został do końca wojny, skończył architekturę tam w Anglii, został inżynierem architektem.
- Jaki wpływ wywarła szkoła i rodzina na pani wartości, charakter, poglądy?
To było bardzo ciekawe. Sama staram się sobie przypomnieć, jak to się stało, że ja uważałam, że muszę iść do Powstania. W Powstaniu uważałam, że muszę robić wszystko, co tylko jestem zdolna zrobić. Po wojnie znów, że powinnam odbudowywać kraj, koniecznie wziąć udział w odbudowie kraju, razem z całym mnóstwem innej młodzieży. Rodzice właściwie nie „nauczali nas”, że się tak wyrażę. Może szkoła bardziej, ta szkoła Wandy Szachtmajerowej. Tam mieliśmy różne rocznice obchodzone, więc ta nasza patriotyczna strona życia przed wojną – z tym się zetknęłam, powiedzmy, w szkole raczej. A ojciec był bezpartyjny, był inżynierem i majorem.
Aha, no mama nauczycielka, to tak. Mama coś kiedyś tam mówiła. O, na przykład, taki drobiazg: jeździłyśmy z mamą na kuracje do Druskiennik. To było jeszcze w granicach przedwojennej Polski. I tam, w tych Druskiennikach, obok tego sanatorium – to było sanatorium wojskowe zresztą – był teren należący do marszałka Piłsudskiego. To był las właściwie, ogrodzony wysokim ogrodzeniem z drewnianych [sztachet], prymitywne ogrodzenie. I tam marszałek Piłsudski spacerował za tym płotem. A tutaj było solarium, basen i tak dalej. Ja tam właśnie z mamą chodziłam. Wiedziałam tylko, że Piłsudski jest obok i że to robi duże wrażenie na wszystkich ludziach dookoła. Tylko sobie z tego zdawałam sprawę. To było właśnie to. Poza tym moi rodzice byli bardo uczciwymi ludźmi i dobrymi obywatelami. Więc jeżeli chodzi o życie obywatelskie, to się [z nim] zetknęłam już na podstawie wzorów rodzicielskich. To wszystko.
- Miała pani w 1939 roku czternaście lat. Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Pamiętam, że strasznie bałam się Niemców, jako to trzynastoletnie jeszcze [dziecko], jeszcze przed wybuchem wojny. Był we mnie ogromny strach przed Niemcami, jakiś taki intuicyjny, nie mam pojęcia [skąd się brał]. I bardzo się bałam wybuchu wojny. Ale potem przyszedł ten wybuch wojny i trzeba było się ewakuować. Ewakuowano nas jako rodzinę wojskowych, kierowano na wschód, żeby się ochronić przed Niemcami. Znalazłam się w Pińsku, na Polesiu, [który] też należał do Polski. Tam troszkę chodziłam do szkoły, jeszcze podstawowej…
- Te wydarzenia miały miejsce we wrześniu?
We wrześniu, tak. Jeszcze tam do szkoły chodziłam – nie wiem – miesiąc, dwa. Tam spotkałam fantastycznego profesora matematyki, który sprawił, że pokochałam matematykę raptem, ni stąd, ni zowąd, w ciągu kilku dni. Ale wie pan, co to znaczy dobry profesor. Jacy tam byli profesorowie w tym Pińsku, jakiej rangi pedagodzy… Potem okazało się, że trzeba z Pińska jednakże wracać do Warszawy, bo tam znów jest bardzo niebezpieczne miejsce.
- Do Warszawy już zajętej przez Niemców?
Już zajętej przez Niemców. A tam w Pińsku Sowieci już zaczęli swoje rządy. Radzono nam, żeby stamtąd raczej jechać z powrotem.
- Wróciła pani sama z mamą, tak? Tata już był aresztowany i wrócił osobno?
Tato wrócił osobno, był aresztowany. A myśmy z mamą tutaj wróciły. I potem już całą okupację mieszkałyśmy tutaj razem.
- Mieszkała pani w tym samym miejscu, co teraz?
W tym samym domu, tak.
- Jak pamięta pani życie codzienne podczas okupacji?
To co pamiętam, co wyryło się w mojej świadomości, to był głód, po prostu. Było bardzo głodno, bo nie było środków utrzymania. Zostałam sama z mamą. Mama starała się jakoś dorabiać, jakieś robótki, takie rzeczy [wykonywać], ale to wszystko to był bardzo mały dochód, jak na dwie osoby, i po prostu było głodno. Pamiętam, jak żeśmy się odżywiali, jeżeli to byłoby interesujące. Pamiętam, że codziennie była czarna kawa zbożowa, były takie zupki z RGO – to była taka społeczna organizacja, która te zupki udostępniała ludziom, którzy nie mieli dochodu – takie słabe zupki, ale były. Co jeszcze się jadło? Jeszcze pamiętam, że na bazarze było kupowane takie podgardle wieprzowe, najgorszy gatunek tej świńskiej tuszy. To się obsmażało i do tego czarny chlebek. To był „komiśny,” na kartki się dostawało ten czarny chleb. Wydzielany codziennie, cieniutki plasterek tej świninki, taki cieniutki plasterek, no i to musiało wystarczyć. Rosło się. To był okres, kiedy młodzi ludzie rośli, więc po prostu było za mało jedzenia.
A jeszcze była taka sytuacja. Powiem jeszcze, czym się charakteryzował ten dom. Tutaj było dwóch chłopców z Batalionu „Zośka”, tutaj mieszkali. A to mieszkanie konkretnie… Mama przyjęła tutaj siedmiu Żydów, kolejno, którzy się tu ukrywali, kobiety to były, mężczyźni. Kolejno, ale w pewnym momencie tu mieszkało kilka osób. To była niebezpieczna bardzo sprawa, bo za to groziła rzeczywiście kara śmierci. Ale mama była… Tutaj było małżeństwo, ten mąż podobno był zaangażowany w getcie. Kombinowali jakieś powstanie. A jego żona z takim synem właśnie, takim grubiutkim, pulchniutkim, tutaj się przechowywała jakiś czas. I mama, żeby coś dla mnie z tego mieć, zgodziła się, że będzie śniadania robiła dla tego synka, bo obiady już ta jego mama jakoś kombinowała. Mówię to dlatego, że utkwiło to w mojej pamięci,
à propos Polaków takich jak moja mama. Tam był serek. W programie było trochę białego sera, z mlekiem, chlebek; nie wiem, czy masło było, czy nie, obojętne. W każdym razie pamiętam, jak mama przyrządzała ten serek dla tego żydowskiego chłopca. Jak ja przeżywałam to, że ten serek nie może być dla mnie. Ja miałam wielką ochotę na ten serek, mi było właśnie tego serka. Ale mama ani nawet odrobinki z tego mi nie dawała, bo taka była umowa z tą Żydówką, że to ma być dla tego jej dziecka, i nic z tego nie może być dla mnie. Taki szczegół właśnie. A jednocześnie ta ciągle wisząca kara śmierci za to, że w ogóle tutaj byli ci [Żydzi]. Była tu siostra profesora Manteuffla, tu byli wszystko inteligenci, powiedzmy. Oni tak mieszkali tydzień, dwa, trzy, parę tygodni i już zmieniali potem sobie miejsca, żeby nie trafili [na ich trop Niemcy].
Mieszkali potem też tacy państwo Kalinowscy. Potem ich syn, który był wówczas w Związku Radzieckim, wrócił tutaj. [On] tak w kulturze działał bardzo. Dlaczego o tym mówię? Dlatego że ci państwo Kalinowscy byli szalenie sympatyczni. Tacy starsi ludzie, Żydzi, bardzo kulturalni, bardzo sympatyczni, właśnie takich ich pamiętam. I bali się szalenie. I tutaj trafił na ich trop jakiś policjant. Policjanci, którzy działali w ramach porozumienia z Niemcami. Trafił na ich ślad i oni się szalenie bali, że ich zadenuncjuje. Ta pani postanowiła zrobić tu takie przyjęcie, w ramach swoich możliwości, i zaprosić tego policjanta, żeby mu wręczyć jakąś łapówkę.
To się odbyło tutaj i prosiła, żeby była koniecznie i mama, i ja, żeby to było takie towarzyskie spotkanie jak gdyby. Więc myśmy były z mamą. Tam było takie pianino stare. Przed wojną ja się koniecznie miałam uczyć grać na tym pianinie. Strasznie tego nie lubiłam, ale coś tam już potrafiłam wystukać. Pamiętam, że kolacja już się odbywała, a ja miałam zagrać na pianinie dla tego policjanta, żeby taką atmosferę kulturalną stworzyć. No więc siadłam przy pianinie, policjant podszedł do tego pianina. Ja wiedziałam, co to jest za człowiek i po co on tu w ogóle jest w tym miejscu. I tak po cichu mama z tą panią sobie tam rozmawiały, a ten policjant stał przy tym pianinie. Ja coś brzdąkałam. Za chwilę przerwałam i tak [powiedziałam] po cichu, prawie jemu do ucha: „Wie pan, że jak nie zostawisz tych ludzi w spokoju, tych Żydów, to ja powiadomię swoich kolegów z »Kedywu«”. On wiedział, co to jest „Kedyw”, tam wyroki wykonywali.
Tak powiedziałam. Trzeba było być takim w tym wieku głupolem, żeby powiedzieć, że się ma kolegów w „Kedywie”. Ale on się tak przestraszył, ten policjant, że się prędko pożegnał. Zostawił ich. Więcej nie było żadnej mowy o policjancie w życiu tych państwa i w moim też jakoś nie. Wolał nie mówić o tym, że ja mam kolegów w „Kedywie”. Może wie pan, on się bał, że „główka” i koniec. To właśnie było tak. Taki był epizod z Żydami w naszym domu.
- Czym się pani zajmowała podczas okupacji? Chodzi mi o edukację, pracę.
Nie, miałam te trzynaście czy czternaście lat, to jeszcze właściwie… działkę jeszcze miałyśmy, to się tą działką trochę zajmowałam, na tej działce się udzielałam. I uczyłam się normalnie.
Szkoła podstawowa była zupełnie oficjalna. Pierwsze momenty, pierwsza, druga klasa też były oficjalne. Potem dopiero na tajne komplety to przeszło [...].
- W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?
Przez koleżankę szkolną. Właściwie pół naszej klasy – dziewcząt, to była żeńska szkoła – znalazło się raptem w konspiracji (to już było na tajnych kompletach) przez tę jedną koleżankę, Wandę Wojciechowską, która już nie żyje, w zeszłym roku zmarła. Oczywiście też była w AK. I ona nas wciągnęła, że się tak wyrażę. Myśmy miały za zadanie najpierw… to był tak zwany WSOP, Wojskowa Służba Kobiet. W takim oddziale żeśmy się znalazły, miałyśmy za zadanie roznoszenie prasy, ewentualnie meldunków jakichś, gdzie trzeba było. I tym się zajmowałam w czasie okupacji, przed Powstaniem.
- W którym roku weszła pani do konspiracji?
W 1942, tak że dwa lata przeszło takich… to się już nazywało, że jesteśmy łączniczkami.
- Czy zetknęła się pani w związku ze swoją służbą w konspiracji z jakimś niebezpieczeństwem?
Osobiście nie. Myśmy były za dziecinne jeszcze, nie zdawałyśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Jak się ma te czternaście lat… może teraz młodzież jest bardziej dojrzała, ale my jeszcze nie. Do tego stopnia, że – tu jest taka uliczka po drugiej stronie, tam jest balkon z tego mieszkania. Szedł tam kiedyś jakiś oficer niemiecki. My z tą Wandą, która nas wciągnęła, położyłyśmy się na balkonie za zasłonką, i rzucałyśmy zgniłymi pomidorami w tego [oficera]. On się obejrzał, zobaczył skąd [ten atak], myśmy jeszcze chichotały do tego. Najlepszy ma pan dowód, jak w tym wieku [się zachowywałyśmy]. Potem [miałyśmy] piętnaście, szesnaście lat, myśmy zaczęły już dojrzewać. Ale te pierwsze lata to były takie… Dzięki Bogu, że to był jakiś porządny człowiek ten Niemiec, że nie tropił nas, skąd się rzucało tymi pomidorami.
- Jak odbywały się przygotowania do Powstania, co pani pamięta?
Przygotowanie to było tak zwane szkolenie wojskowe. To się odbywało w takim dużym pokoju na Grójeckiej, u rodziców tej Wandy. Uczono nas czołgania się, powiedzmy. Był jeden pistolet, to miałyśmy go rozkładać, składać, nauczyć się tego. To było dosyć prymitywne szkolenie wojskowe, w bardzo małym zakresie, podstawowe informacje sanitarne, jak się zachować w różnych [sytuacjach], jak się jest rannym i tak dalej. Trwało to parę miesięcy chyba. W międzyczasie chodziłyśmy z tą prasa konspiracyjną, chodziłyśmy na Grójecką, na Filtrową i roznosiłyśmy te meldunki ewentualnie. I tej prasy dosyć dużo żeśmy roznosiły.
- Czy miałyście z mamą kontakt z uwięzionym w obozie tatą, z braćmi?
Z braćmi [nie mieliśmy] żadnego kontaktu, ale z ojcem był kontakt, bo ojciec pisał. Z tego obozu oficerskiego wolno było pisać i do niego też było wolno pisać, dosyć regularnie chyba. A jeżeli chodzi o braci, to informacja o braciach, to była od…szczerze, to pierwsza była od… Był tutaj przed wojną taki słynny jasnowidz sowiecki. Mama jakoś zdobyła miejsce, dostała się do niego przeze mnie. Ja miałam tam iść z fotografiami. Ten jasnowidz powiedział, co się z tymi braćmi dzieje, tak ogólnie, gdzie on ich widzi. Powiedział, że widzi, że jeden jest w… jakieś skaliste wybrzeże i morze, a drugi, że jest w… taki jak gdyby las i ten drugi jest tam właśnie. To była niesłychana dla nas wiadomość, że żyją.
- I to się zgadzało, prawda?
I wszystko się zgadzało, co najważniejsze.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie właśnie tam, na Żelaznej, w tym punkcie zbornym.
- Wcześniej pani dostała nakaz zgłoszenia się?
W ostatniej chwili, dzień przez tym dostałam już rozkaz zgłoszenia się tam na Żelazną 17, do dowódcy 31. kompanii „Bełta”, tego środowiska „Bełt”. Tam poszłam po prostu. Tam mnie zastał wybuch Powstania, w domu tego dowódcy, to był zresztą jego prywatny [dom].
Nazywał się Łyskanowski, a pseudonim „Skiba”. Był chyba porucznikiem wtedy. To był moment wybuchu Powstania. Potem okazało się, że jesteśmy tam tylko we trójkę, jako cały oddział, cała kompania, a reszta kompanii jest gdzieś w okolicy politechniki, na Noakowskiego. Dokładnie nawet adresu nie pamiętam, ale wiedziałam, że tam są.
- Tam utknęli i nie mogli do was dotrzeć?
Nie było możliwości nawiązania kontaktu, przejścia. Nie było możliwości. Taki był układ w tych budynkach zajętych przez Niemców tu; tu nie-Niemców i tak dalej. Więc nie było mowy o tym połączeniu się. Wreszcie ten mój [dowódca] zdecydował się… a moja mama została tutaj w domu sama, chora na serce. Ja się strasznie chciałam dostać chociaż na moment jeszcze do mamy, zobaczyć [ją], dowiedzieć się, co się z nią dzieje, ewentualnie pomóc jej jakoś. Namawiałam tego swojego dowódcę, że ja chętnie pójdę tam, spróbuję się przedostać sama tam na tego Noakowskiego. Wyobrażałam sobie, że dostanę się do Pola Mokotowskiego i jakoś Polem Mokotowskim dotrę do Filtrowej. [Chciałam], żeby on jednakże dał mi jakiś meldunek, i ja tam dotrę do naszego oddziału. On się wreszcie na to zgodził. Wyruszyłam, nic nie wiedząc, kto gdzie jest, kto ma ten dom, kto ma tamten dom, kto ma tę ulicę, kto ma tamtą. Wyruszyłam. Dotarłam – tak sobie właśnie idąc, przebiegając pod barykadą na Alejach Jerozolimskich – dotarłam do Alej Jerozolimskich. Potem były zabudowania Szpitala Dzieciątka Jezus, między tymi zabudowaniami jakoś [przemieszczałam się], dotarłam w sumie do Chałubińskiego. Z Chałubińskiego…
- Czy w drodze spotykała pani inne oddziały?
Nie, w drodze nie było w ogóle nikogo, cicho sza.
To już było pod koniec sierpnia. Pod koniec może nie, ale dwa tygodnie na pewno tam siedzieliśmy spokojnie, nieruchomo na Żelaznej.
- Czyli dowódca nie brał udziału w żadnych działaniach?
Nie brał. Tam tylko jeździł czołg Żelazną, celował w nasze okna, ale nie strzelał, bo był spokój z naszej strony. Tam była jedna akcja. Była taka sytuacja, że gdzieś na trzecim czy na drugim piętrze był nasz dowódca niby, miejsce naszego dowództwa, a na parterze był oddział AL-u. Ja się chciałam dowiedzieć od swojego dowódcy, co to za oddział, ale on mówił: „Nic Basiu tym się w ogóle nie interesuj, to są nie nasi, nimi się nie trzeba interesować. Nie nasi”. Mówię: „Nasi, nie nasi, Powstanie jest, wie pan, są ludzie, którzy chcą walczyć, no to nasi, nie nasi, to nieważne”. Ale on powiedział: „Nie nawiązuj z nimi kontaktu w ogóle”, więc [gdy] dowódca każe, to musiałam się podporządkować.
Ale przyszedł taki moment, że zaczęły się bombardowania Niemców. Oni na Żelazną rzucali przede wszystkim bomby fosforowe, zapalające, całe takie serie, wiązanki. Im chodziło o to, żeby spalić całą tę ulicę, odcinek od Złotej, tam dalej w kierunku północnym, tam gdzie już walczyły nasze oddziały. Tam dalej walczył już Batalion „Zośka”. Im chodziło [o to], żeby odcinać jak się tylko da, odcinać wszystkie oddziały, żeby nie mogły działać razem.
Potem powiem… Bo byłam strasznie „napalona” wtedy już na Niemców, autentycznie, już z własnych doświadczeń powstańczych. Ale najpierw muszę powiedzieć, jakie to było doświadczenie. Więc doszłam do Chałubińskiego, nie było żadnego rozpoznania, żadnej informacji. Ci medycy z Dzieciątka Jezus absolutnie nic nie wiedzieli, co się dzieje, dosłownie, po drugiej stronie ulicy Chałubińskiego. Nic mi nie potrafili powiedzieć. No więc wyszłam. Między Alejami Jerozolimskimi, a tym wielkim domem Ministerstwa Komunikacji, który stoi do dzisiaj nienaruszony, tam przed wojną był ogród pomologiczny. Niemcy zlikwidowali te drzewa, wycięli, bo oni lubili mieć dużo wolnych widoków, bez drzew, i tam posadzili ziemniaki. Przeszłam przez Chałubińskiego, tam było nawet takie ogrodzenie z drutu kolczastego, [ale] jakoś się przedostałam na te ziemniaki, na to pole i tylko cicho sza, nikogo dookoła nie ma, nic się nie dzieje. Więc tylko sobie przypomniałam, że nas szkolono, że przez pole nie wolno iść sobie spacerkiem tak jak po ulicy, tylko po polu otwartym trzeba przebiegać i kucać. I tak przebiegam i kucam do środka tego pola. Tam rósł słonecznik. Pomyślałam, [że] pod tym słonecznikiem sobie odpocznę. I kucnęłam sobie pod tym słonecznikiem. To jest taka mentalność: jeden słonecznik z paroma liśćmi na środku pustego pola i człowiekowi się wydawało, że jest jakaś osłona. Podświadomie [się wydawało], bo przecież nie była żadną. Zatrzymałam się pod tym słonecznikiem i raptem patrzę – taki duży liść zwisał mi przed nosem – i raptem tak zatrzepotał. To są ułamki sekundy. Słyszę strzał. Już kula przeszła przez ten liść, nim ja usłyszałam strzał. Odwracam głowę w tym kierunku, skąd ten strzał [padł] i tam widzę dopiero, że wszystkie okna tego budynku są wysoko obstawione workami z piaskiem, mają osłonę, i jest tam wysunięty karabin z taką lufą spomiędzy dwóch worków z piaskiem. Skojarzyłam, że ten strzał musiał paść stamtąd. Zrozumiałam, że ktoś mi prosto w główkę wycelował. Dobrze sobie wycelował, bo ten liść był centymetr przed moim nosem. Nie trafił. Jednakże okazało się, że Pan Bóg kule nosi.
Wtedy już wiedziałam, co się dzieje. Oczywiście padłam od razu plackiem na ziemię. Ale on dalej strzela. Myślę sobie, [że] on dalej mnie widzi, jak ja się posuwam, czołgając się. Więc myślę, że trzeba za którąś z tych bruzd [się schować], i się osłonić bruzdą ziemniaków. Posunęłam się parę metrów najwyżej, bo ciągle te strzały padały, więc widocznie on miał zły kąt padania strzału, i nie mógł tak łatwo mnie trafić. Zaczęłam kopać sobie dołek. Myślę sobie [że], trzeba głowę chociaż jakoś sobie osłonić. Ale potem był problem, [że] siedzenie mi będzie wystawać. Myślę, co zrobić z tym siedzeniem? No to [trzeba] wcisnąć się jak najniżej w tą bruzdę. Tak jakoś usiłowałam się osłaniać tą bruzdą. Niewysoka była. Zdaje się, okopane były te ziemniaki po prostu. Myślę sobie, że teraz to już mu się pewnie znudziło. Leżę, leże, leżę tam. Pewnie myśli, że już mnie zastrzelił i zostawi mnie w spokoju, że będę się mogła chociaż stamtąd wycofać. Nie zdobyłam się na podniesienie, nie trzeba jednakże ryzykować podniesienia się.
Ale tam była taka pogoda tego dnia, że było zimno i padał deszcz. I tak falami ten deszcz przychodził, potem odchodził, plecy mi troszeczkę podsychały, potem znów ten deszcz. W końcu w tym dołku, który sobie tam wygrzebałam, zrobiła się woda i w tej wodzie leżałam. Zrobiło mi się zimno. W pewnym momencie zaczęłam trząść się tam z zimna i wtedy dopiero cała seria poszła po tych łęcinach ziemniaków. Już karabin maszynowy. No to myślę sobie, że oni mnie tak dokładnie widzą tutaj, każdy mój ruch, że nie ma wyjścia, nie mogę się ruszać. Muszę tutaj do nocy, do zmierzchu wytrwać po prostu, że to jedyna szansa dla mnie. Pomyślałam sobie, trudno się mówi, no i leżałam w tej wodzie. I to leżałam czternaście godzin tak, pod tym obstrzałem, że nie mogli mnie trafić. Więc jak ten zmierzch zapadł, to Niemcy już byli zwykle mniej aktywni. Wiedziałam, że to jest dla mnie szansa, jeżeli do nocy dotrzymam, to będę mogła się jakoś stąd wycofać. I tak się stało, że wróciłam do budynku Dzieciątka Jezus, tam jest teraz stomatologia zresztą. Tam wycofałam się i chciałam wejść do środka do nich. Ale niestety tam [były] sztachety wysokie [na] ponad dwa metry. Zamknięte wszystko było. Więc tylko stukałam w te sztachety. Wiedziałam, że nie mogę wołać, bo być może Niemcy są po drugiej stronie ulicy, więc tylko w te sztachety stukałam, i nic. Stoję na tej ulicy i idzie patrol niemiecki, to była Koszykowa chyba czy Nowogrodzka – te dwie ulice – w każdym razie tam, gdzie jest w tej chwili stomatologia. Więc myślę sobie: no nie ma wyjścia, tyle wytrzymałam, mokłam czternaście godzin w tej wodzie, w błocie, jakoś ocalałam, już mogę być ocalona, tylko żeby mnie wpuścili. Oni nie wpuszczają, bo się boją prawdopodobnie po prostu, boją się otworzyć. A tu idzie ten patrol. Myślę, teraz mnie ustrzelą pod bramą ci Niemcy, bo nie wolno było być na ulicy. Człowiek w takich okolicznościach zdobywa się na jakieś super swoje możliwości akrobatyczne. Więc podciągnęłam się na… a były na końcu tej bramy szpikulce jeszcze. Myślę: dobrze, podciągnę się, ale jak przez te szpikulce [przejść]? Nadzieję się na szpikulce. Ale jakoś potrafiłam się tak mocno uchwycić, że przełożyłam nogę: jedną, drugą i jak plackiem spadłam po drugiej stronie.
Pobiegłam tam, zamknięte wszystkie drzwi. Do jednych podbiegłam i zaczęłam stukać delikatnie w te drzwi, też nie za głośno, bo ten oddział, patrol już szedł. Po jakimś czasie… wahali się dosyć długo, nim otworzyli te drzwi, bali się po prostu. A mogli się bać tym bardziej, dlatego że ja w ogóle jak monstrum wyglądałam – błoto, całkowicie, od włosów do stóp, kompletnie byłam pokryta tym błotem. Nawet nie mogli rozpoznać, co to za typ jest, co do nich stuka. Ale wreszcie wychyliła się głowa, ja już – głos w końcu dziewczęcy, więc poznał, że to nic groźnego. Wpuścili mnie tam do środka. „Czy pani jest ranna?”. Ja mówię, że nie wiem, sądzę, że nie jestem, ale muszę się najpierw umyć, to zobaczymy. „No tak, ale wie pani, tutaj jest łazienka, ale w tej chwili jest kompletnie zasłana trupami Niemców, bo tutaj Niemcy sobie przechowują swoich zabitych, więc jak pani tam przejdzie? Do umywalki trudno się dostać”. „Wszystko jedno, niech pan się już nie martwi, ja się już jakoś dostanę”. I tak chodzę, stawiając nogi między jednym trupem a drugim, jakoś tam do tej umywalki doszłam. Oczywiście te trupy nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, po tym wszystkim, co sama przeżyłam.
Umyłam się rzeczywiście. To panu powiem, bo to warto wiedzieć. Jak się już umyłam i dano mi łóżko z czystą pościelą w dodatku, to było na noc, jak się znalazłam w tym łóżku, to miałam takie uczucie, zupełnie jakbym się znalazła w raju. Nie wiedziałam nigdy, co to jest raj, a tam się dowiedziałam. Po tym co przeszłam; po tym, jak sama tkwiłam wobec przeciwnika, który mnie koniecznie chciał zabić; po tym jak wytrzymałam te wszystkie okoliczności, leżenie w tej wodzie, jak dotarłam tutaj na miejsce – i ta życzliwość. Wreszcie człowiek życzliwy, który pozwolił mi się umyć, zainteresował się tym, żebym ja jednakże gdzieś przespała tę noc, to było coś nadzwyczajnego. Jak człowiek się znajdzie w niebezpieczeństwie przez tyle godzin sam, absolutnie sam, to jest przeżycie swojego rodzaju. Żeby to było z kimś, to by było dużo łatwiej, chociaż z jedną osobą, to byłoby dużo łatwiej. Samemu było bardzo trudno, więc się znalazłam w raju. Tę noc już tam przespałam. W dzień się już zaczęłam wycofywać z powrotem do swojej bazy.
- I wróciła pani do dowódcy?
Wróciłam do dowódcy, tak. Tam jeszcze była pralnia w tym szpitalu, jeszcze tam swoją odzież wypłukałam i doszłam tam z powrotem do [dowódcy]. Opowiedziałam, jak cała moja wyprawa wyglądała. Oni potem eseje tworzyli na ten [temat], a ja byłam zła, nie konsultowali ze mną, wypisywali, jaka bohaterka i tak dalej. Więc ja byłam strasznie zła na to i powiedziałam: „Koniec. Żadnych esejów na mój temat. Proszę, koniec. Nie zgadzam się. Nic nie pisać, nic nie rozsyłać nigdzie”. Oni się zdziwili, ale się przestraszyli. Powiedziałam: „Jeżeli sobie na to pozwolicie, to ja was zdemaskuję, że piszecie bez mojej zgody, nigdy, niedokładnie wszystko i tak dalej”. Przestraszyli się i przestali.
Ale ta moja odzież [była] jeszcze mokra, na ćwierć wysuszona. I trafiam tam, i jest następny dzień. Staram się trochę jeszcze suszyć. Przychodzi znów noc i jest nalot bombardujący Niemców na Żelazną; bombardowali bombami fosforowymi. A ja siedziałam w dowództwie i myślę tak: tam nie mogłam nic zrobić, nawet tego meldunku donieść, dzięki temu, że nic nie wiedziałam. Gdyby było przedtem jakiekolwiek rozpoznanie, to prawdopodobnie bym dotarła. Nie, nie było nic. Byłam zła na swoje dowództwo, na to wszystko, co się działo koło mnie. Jest nalot i myślę sobie tak… Wyszłam na podwórze, już widzę, [że] te bomby padają na dach i tu się nikt nie rusza. Ludzie boją się wyjść, siedzą w piwnicy. Pomyślałam sobie: „Nie, to tak nie może być”. I biegiem na piąte piętro, na strych. Przez strych wyszłam na dach sama, bo byłam tak napalona, bo coś trzeba robić na miłość boską, nie można tak – jak ja musiałam leżeć te czternaście godzin – siedzieć dalej w piwnicy. Więc wyszłam i sama wybiegłam na dach. Widzę, co się dzieje. Tu już jedna bomba [spadła], zaczyna się tlić dach. Więc myślę, że trzeba wrócić i zorganizować jakąś pomoc, żeby walczyć, bo budynek zacznie płonąć. No i się odwróciłam, żeby tam zawiadomić. Myślałam, że może ktoś jest już na tej klatce. A tam już się wychyliła głowa człowieka z otworu, który na strych prowadził. I ten człowiek patrzy się na mnie, a tu płonące bomby, i patrzy się na mnie, że ktoś tam jest już. Więc ja krzyknęłam, żeby natychmiast tworzyć taki łańcuch, i podawać piasek na górę. Głosem takim rozkazującym, bo taka była sytuacja, i jeszcze byłam taka zła, bo tak, to ja mówiłam dosyć cicho zwykle.
I ten człowiek, niech pan sobie wyobrazi, ani sekundy się nie zastanawiał. Natychmiast schował się tam, zbiegł, za chwilę patrzę, a tu już jest cały łańcuch [ludzi] na czele z tym człowiekiem. Już się wdrapują na dach, już zaczyna sypać tym piaskiem. I ten człowiek właśnie, który mnie pierwszy zobaczył, patrzy się na mnie, gdzie ja wskażę. Bo ja już tam byłam, wiedziałam, gdzie trzeba najpierw ten piasek sypać, gdzie później. On się tylko patrzył i każdy mój ruch ręki [śledził]. Natychmiast się mi podporządkowywali ci ludzie kompletnie. Ja byłam zdumiona tym zupełnie. Jednocześnie wiedziałam, że ja to muszę robić, nie ma rady, ponieważ jestem pierwsza, która rozpoznała to, co się tutaj dzieje.
Potem się okazało, że ci, którzy brali czynny udział w ratowaniu tego budynku, to byli ci AL-owcy z dołu. To byli ludzie dobrze wyszkoleni, okazało się. Dobre wyszkolenie tym się właśnie charakteryzowało, że jeżeli jest jakiś przywódca, który mówi zdecydowanym głosem, co należy robić, który znalazł się pierwszy wobec niebezpieczeństwa, to wtedy jemu się należy podporządkować bez komentarza, nie zastanawiać się. Oni to właśnie zrobili. Byłam im wdzięczna za to, że oni to zrobili. Okazało się, że to jest porządny oddział.
- Wbrew ostrzeżeniom dowódcy.
Tak. W końcu ta akcja się skończyła, budynek ocalał, ja wróciłam do domu dowódcy. Tam sobie opowiadaliśmy, jak tam było, w pewnym momencie – to takie drobiazgi – [słychać] delikatne stukanie do drzwi. On otwiera i co się okazuje? Że ten człowiek, dowódca oddziału AL-owskiego przyszedł tu do nas, i przyszedł z czym? Prosić naszego dowódcę – oni wiedzieli, że ja jestem pod dowództwem tego [dowódcy], oni sobie wzajemnie rozpoznawali w międzyczasie sytuację – żeby się zgodził, żeby pozwolił, żebym zeszła tam do nich na dół, bo oni by chcieli poczęstować mnie zupą. Zupy nie było przez iks dni, więc ta zupa to był rarytas. Oni chcieli po prostu, żebym ja do nich tam przyszła, chcieli ze mną widocznie nawiązać kontakt.
Co się okazało? Po tych epizodach ja byłam zwykłą dziewczynką, zwykłą dziewczyną, która się krępowała, bo tam byli sami mężczyźni. Krępowałam się tam zejść, bo tam byli sami chłopcy, więc krępowałam się tam zejść między nich ja jedna. Nie miałam ochoty tam między nich schodzić, więc się schowałam gdzieś, daję temu dowódcy znaki, że nie, że ja tam nie zejdę, więc wreszcie tamten człowiek ustąpił. Jeszcze drugi raz potem przyszli, ale zorientowali się, że ja tam nie zejdę, więc zrezygnowali z tego. Potem siedzieliśmy tam jakiś czas, nie walcząc. Ale oni tam już salutowali, jak ja schodziłam. Między nimi a mną – ale nie moim dowództwem – między szeregowcem [czyli mną] a ich dowódcą, był taki pakt nieagresji zawarty, że się wyrażę.
- Czy później pani dowódca podporządkował się jakiemuś innemu oddziałowi powstańczemu?
Nie wiem, dlatego że ja już po tym wszystkim spotkałam tę swoją koleżankę, która mnie wprowadziła do Powstania, do oddziału „Bełta”. Ona mi zaczęła opowiadać, co się tam dzieje z PAST-ą, że tam już zdobywają, że „Gurt” toczy walkę o PAST-ę. Ona właśnie z „Gurta” była. Więc ja myślę: „No to proszę, ja tu siedzę ze swoim dowódcą, nic nie robię, a tam w najlepsze toczy się walka. Trzeba się tam dostać, nie tutaj siedzieć”. Mówię: „Wanda, słuchaj, wiesz co, ja bym się do was chętnie przeniosła do »Gurta«”. Ona mówi: „Dobrze, ja porozmawiam z dowódcą”. No i niech pan sobie wyobrazi, że ten dowódca się zgodził na to, żeby przeszła ta łączniczka i tak rozkazem dowódcy…
Tak – który zresztą mam tutaj – przeszłam tam. Zostałam łączniczką dowództwa Batalionu „Gurt”. Już ta PAST-a była zdobyta w międzyczasie. Bardzo szybko została zdobyta, więc już nie miałam co zdobywać. Zostałam normalną łączniczką, biegałam z [meldunkami].
Potem była już normalna służba: bieganie z rozkazami, meldunkami. I tam już to szło zupełnie inną drogą, piwnicami, pod ziemią, duże odcinki. Trochę trzeba było przebiegać w Alejach jeszcze, pod barykadami, ale głównie to były trasy podziemne. Tymi trasami się biegało. Już wtedy te rozkazy i meldunki były dostarczane, już był kontakt wtedy. Ale to „Gurt” już [to] organizował, że był ten kontakt właśnie, z tymi z Noakowskiego właśnie i z resztą oddziałów. I tak biegałam. Miałam wtedy głównie kontakt z sierżantem Łukasikiem, który wystukiwał na starej maszynie do pisania, te meldunki przepisywał, ja to brałam, biegłam tam, gdzie mi powiedziano.
- Czy to wszystko odbywało się w ramach Śródmieścia?
Wszystko w ramach Śródmieścia. Nie było takiego konkretnego niebezpieczeństwa. Moment przebiegania pod tą [barykadą], tam też ludzie ginęli, ale można było ocaleć też. To już była normalna służba łączniczki. I tak biegałam i biegałam.
- Czy wiedziała pani, co się stało z tym dowódcą z Żelaznej?
Nie, nic nie wiedziałam. Ja się bałam, bo on by pewnie miał do mnie pretensje, bo zostałam przeniesiona rozkazem. Bo tu był dowódca kompanii, a tam był dowódca batalionu, jakby nie było – innego. Ale wszystko jedno. To się liczyło w czasie Powstania.
Nie, skąd!
- Jako łączniczka tylko pani biegała?
Nie, miałyśmy tylko biało-czerwone opaski.
- W jakich warunkach odbywała się służba w „Gurcie”? Co jedliście? Czy było bezpośrednie zagrożenie?
W „Gurcie” to już był ten okres, kiedy Niemcy zaczęli bombardować też Śródmieście. Oni nie celowali specjalnie w jakieś oddziały, tylko budynki wyburzali. Na Złotej 35 było dowództwo batalionu. Nie spadła żadna bomba na Złotą wtedy, jak ja tam byłam, w czasie Powstania. To potem chyba, po Powstaniu dopiero. Więc nie było bezpośredniego zagrożenia, tylko się sypały… Widać było, że sąsiednie domy się sypały, dym, kurz. I w tym się żyło. Jeżeli chodzi o zaopatrzenie, to tam było takie zaopatrzenie, że jak jakiś oddział zdobył sklep czy restaurację, to był zaopatrzony przez zapasy tego sklepu czy tej restauracji. Ale to szło najczęściej dla dowództwa… Nie mówię o oddziałach szturmowych, to była inna sytuacja u nich. Ale u nas przeważnie dowództwo było lepiej zaopatrzone niż doły, ci szeregowi. No więc było głodno rzeczywiście.
- Gdzie mieściła się siedziba dowództwa „Gurtu”?
Złota 35. A myśmy stacjonowały w pobliżu. Stacjonowanie? Jakiś pusty budynek, ludzie uciekli czy nie dotarli do Powstania, to tam nas lokowano. Raz tu, raz tam, różnie to było. Z tym odżywianiem się to było tak właśnie, że myśmy z Wandą zdobyły gdzieś z jakichś zapasów zostawionych w mieszkaniu trochę mąki i trochę melasy, to taka pośrednia faza wytwarzania cukru, taka ciemnobrązowa maź. My jadłyśmy tę surową mąkę z melasą, żeśmy sobie zagniatały, i w ten sposób się dożywiałyśmy. Na surowo to wszystko oczywiście, ale to było jakieś jedzenie. Myśmy dostawali tylko taką zupę codziennie. Przeważnie była kasza z taką suszoną kapustą, paskudną strasznie, ale to też było jedzenie.
- Czy była pani bezpośrednim świadkiem działań Niemców albo dokonywania zbrodni wojennych?
Nie, ale byłam świadkiem, jak Niemcy byli wyprowadzani z PAST-y, jak już skapitulowali. To był bardzo satysfakcjonujący widok, frajda ogromna. Siedzieli w piwnicach i z tych piwnic wychodzili z rękami podniesionymi do góry. Przeważnie to byli oficerowie, [którzy] bronili się do końca w budynku PAST-y. Dosłownie szarzy, twarze szare, w oczach ogromny strach i z tym zwierzęcym strachem wpatrywali się. Tam ludzie stali, przypatrywali się, były tam części różnych oddziałów. I wyprowadzający, zdaje się „Kiliński” ich wyprowadzał stamtąd… I wychodzili ci Niemcy przerażeni zupełnie. To już była satysfakcja, widzieć tych panów świata przerażonych tak okropnie. Ich wyprowadzał taki chłopaczek z karabinem na ramieniu, taki młody chłopaczek, sympatyczny, typ ze wschodu, jeżeli chodzi o urodę, bardzo poczciwy, powiedziałabym, z uśmiechem lekkim na ustach. Zadowolony był, że jemu przypadła funkcja wyprowadzania jeńców. Ale patrzyłam, bardzo mnie interesowało, jak on się będzie zachowywał. Bo jeńcy to są jeńcy. Myśmy zawsze uważali, że jeńcy to jest coś nietykalnego, absolutnie. No więc [patrzyłam], jak on się zachowywał w stosunku do tych jeńców. No i patrzę, a on krzyczał: „No szybciej, szybciej!”, tak jak Niemcy: „Szybciej, szybciej!”. Jak ten wreszcie wyszedł, to tam parę kroków zrobił, szturchnął go łokciem, ale widać było, że tak dla fasonu bardziej, żeby mu nic nie zrobić, tylko [żeby pokazać,] że on jest taki ważny. To tak
à propos [tego], jak się zachowywali Polacy wobec Niemców po tej bardzo ostrej walce. Tam zginęło dużo ludzi, jeżeli chodzi o walkę o PAST-ę. Takie były obrazki różne…
- Czy miała pani kontakt z ludnością cywilną? Jak oni się do was odnosili?
Tak. Początkowo była euforia, wszyscy się bardzo cieszyli, że jest Powstanie. Jednak jak zaczęło to Powstanie [trwać], zaczęli ginąć ludzie, i te wszystkie uciążliwości związane z Powstaniem, z odcięciem miasta, więc zaczęli na nas narzekać. Pod koniec to już odnosili się do nas zdecydowanie wrogo na tej Złotej. Tak już było do wyjścia, do kapitulacji, nie można było liczyć już na żadną pomoc. Byliśmy już wyizolowani.
- Jaka atmosfera panowała w „Gurcie”? Czy miała pani jakieś przyjaźnie oprócz tej koleżanki?
Tam miałam jeszcze dwie inne koleżanki, one też były łączniczkami, ale nie miałam z nimi kontaktu nawet, one jakoś tam…
- Czy był dostęp do prasy? Jak wyglądało życie religijne?
Nie, jeżeli chodzi o Złotą, to nie bardzo to wszystko się tam odbywało. Nie przypominam sobie po prostu, żeby tam jakiś… Tam był kapelan, ale ja nie miałam bezpośredniego [z nim kontaktu]. Niestety nie zetknęłam się z nim tam.
- Proszę opowiedzieć o tych wycofujących się oddziałach.
Na trasie, jak szłam z meldunkiem głębiej do Śródmieścia, spotkałam się z taką sceną. To już było w tym momencie, kiedy skapitulowało Stare Miasto i niektóre oddziały w zorganizowany sposób wycofywały się przez kanały i wierzchem. Wierzchem, z „Zośki”, jak oni przez Ogród Saski przechodzili i z Niemcami jeszcze rozmawiali sobie po drodze, znaczy udawali. Oni udawali Niemców, mieli umundurowanie niemieckie, przecież zdobyli to wszystko, więc mogli sobie na to pozwolić. Ale wszystko jedno, to było bardzo niebezpieczne przejście. Ale niektórzy szli przejściami podziemnymi, [przez] piwnice, gdzie były przejścia wybite w ścianach. Trafiłam na skrzyżowanie tych przejść. Mam iść dalej, ale jest taki obraz.
Najpierw wchodzi chłopak, już z umundurowaniem niemieckim. Chłopak, ale widzę: szara twarz, oczy zupełnie nie wiadomo gdzie patrzące. Zrozumiałam, że to jest człowiek u kresu sił, że on tu dotarł, ale prawdopodobnie jest już zupełnie u kresu sił. I ten chłopak tylko się oparł o ścianę, i tak się osunął pod ścianę i siedział pod tą ścianą. Za chwilę jest taka sytuacja: zjawia się ranny na noszach i osoby niosące te nosze i kobieta, która trzymała kroplówkę. Ciężko ranny, który majaczył. Poza tym klął na swoich przenoszących. Jakiś oficer. Sztorcował ich jeszcze po drodze resztką sił. I oni utknęli właśnie na tym skrzyżowaniu, bo nie mogli się z noszami przecisnąć dalej, za wąskie było przejście po prostu. No i zupełnie nie wiadomo, co robić. I taka sytuacja: ten chłopak, który zupełnie bezużyteczny siedzi tam, nie można od niego nic wymagać, i tylko ja jedna ewentualnie do pomocy, żeby oni mogli się tam przedostać. Więc pomyślałam sobie: „Trudno, musimy coś zrobić, nie może ten ranny tutaj umrzeć dlatego, że nie ma kto pomóc przecisnąć noszy przez przejście”. Więc wzięłam trochę na siebie też wtedy. Jak jest taka sytuacja skrajna, to wtedy człowiek nie wiadomo dlaczego uważa, że on powinien coś tam zrobić i zarządzić ewentualnie. Więc powiedziałam, że wobec tego zróbmy tak: „Podsuńcie te nosze do samego wyjścia, dwoje niech przejdzie na drugą stronę, jedno niech tutaj zostanie. Ja się w to włączę, będziemy próbować to przepchnąć”. No i niech pan sobie wyobrazi, że przepchnęliśmy. Rzeczywiście, udało się. To była bardzo trudna sprawa. Dla mnie to było ponad moje kobiece, dziewczęce siły w ogóle, nosze to jest bardzo ciężka rzecz.
Tak, ale też trochę tych sił widocznie mi przybyło. Potem już znaleźliśmy się po tamtej stronie, [ja] też miałam w tamtą stronę iść. Ten ranny jak zobaczył, że ja przeszłam, stanęłam obok nich… Ten uśmiech na jego twarzy… To był uśmiech takiej bezgranicznej wdzięczności, powiedziałabym, niewspółmiernej może z udziałem z mojej strony, ale to był problem uwierzenia w człowieka. To nie był problem samego tego przepchnięcia, którego nikt nie potrafił bez mojej pomocy zrobić, tylko po prostu ten człowiek wiedział, że sytuacja jest beznadziejna. On może tu umrzeć, nie otrzymując żadnej pomocy. I że się znalazł człowiek, który nie był do tego predysponowany, bo to była wątła dziewczyna – ja byłam zawsze szczupła i jeszcze rosłam w tym momencie – więc on zobaczył, że dzięki tej dziewczynie on się znalazł [po drugiej stronie] i mógł dalej do tego szpitala brnąć. I on w ten sposób, tym uśmiechem powiedział: „Dziękuję ci, siostrzyczko”. To był taki moment właśnie bardzo ważny dla mnie. Bo jak się uczestniczy w takiej sytuacji, gdzie człowiek zaczyna wierzyć w sytuacje beznadziejne, w drugiego człowieka, w jego pomoc, to jest ważne w takich okolicznościach, gdy już wszystko chyli się ku upadkowi.
- Czy udało się pani zdobyć jakąś informację o losie mamy?
Nie, zupełnie nic. Tam nie było mowy… Bo tu w pierwszych dniach Powstania, 5 sierpnia chyba, już Niemcy wyrzucili wszystkich, wygnali stąd, z domu, już ten dom palili. Mama znalazła się w Pruszkowie, dotarła jakoś, doszła do tego wagonu gdzieś na Dworcu Zachodnim, przeszła przez Zieleniak – też się straszne rzeczy działy na Zieleniaku na Ochocie – ale jakoś przeszła przez to i dotarła do Pruszkowa. Stamtąd mama została zabrana jako bardzo ciężko chora osoba – w tym czasie jeszcze była jakaś konwencja z Niemcami, że oni wypuszczają stamtąd chorych. Wyszła i tam już otrzymała pomoc zaraz po wyjściu, i do Milanówka [pojechała]. Potem mama przedostała się, jakoś dotarła z pomocą ludzką do Wieliczki, do przyjaciółki, więc jak ja znalazłam się w Pruszkowie i wyszłam z Pruszkowa – bo ja wyszłam nie z armią, ale wyszłam właśnie dlatego, żeby mamę odnaleźć – to zaraz po wyjściu z Pruszkowa wiedziałam, co się z mamą dalej działo. Już wiedziałam, gdzie mamy szukać.
- Pani wyszła po kapitulacji?
Tak, wyszłam po kapitulacji z cywilną ludnością, sama z całego oddziału.
- Jak pani pamięta sam moment kapitulacji? Jakie były nastroje wśród oddziału?
Bardzo były przykre nastroje.
- Gdzie panią zastała kapitulacja?
Kapitulacja mnie zastała właśnie tam, na Złotej. To był dom… Nie pamiętam nawet, który to był numer budynku, ale budynek był jeszcze zamieszkany przez ludzi, którzy jeszcze po kapitulacji wychodzili z tego budynku razem z całą ludnością cywilną. Ja też zostałam sama, cały mój oddział, wszyscy moi znajomi, z „Zośki” też, wszyscy już odeszli, już wyszli z oddziałami wojskowymi AK. A ja zostałam sama w tym budynku, i ta ludność też była bardzo nieprzychylna, więc siedziałam tam jak mysz pod miotłą.
- Ukrywała pani przed Polakami przynależność do AK?
Nie ukrywałam, tylko po prostu nie ujawniałam, nie chciałam się rzucać w oczy. A oni mieli też swoje zmartwienia. Jak się opuszcza dom, nie ma się możliwości wzięcia, co człowiekowi jest potrzebne, to oni też byli w trudnej sytuacji. Więc nie chciałam im się narażać. Siedziałam tam na najwyższym piętrze.
- Jak odbyło się samo ogłoszenie kapitulacji? Czy było jakieś zebranie oddziału? Jak do pani dotarła informacja o kapitulacji?
To było ciężkie przeżycie dla wszystkich, ale w końcu myśmy byli wymęczeni, naprawdę. Bo już zaczęły się bombardowania, wyburzanie całych dzielnic przez Niemców. To wszystko dotarło też do Śródmieścia, to wyburzanie domów. Tak że właściwie już jak gdyby nie było to takie straszne, bo to nie dotarło w czasie walki, jak na niektóre oddziały, [które] musiały po prostu przerwać walkę, swój plan walki, i skapitulować. To było ciężkie, bardzo trudne przeżycie dla tych oddziałów. Dla nas, łączniczek, to było tak, że kapitulacja to kapitulacja. Koniec służby i musimy wyjść. Dla mnie główną myślą było odnalezienie mamy, to był dla mnie najważniejszy moment wtedy, żeby matkę odnaleźć. No i wyszłam... Też miałam taką sytuację, śmieszną dosyć. Ten dom był już opróżniany, Niemcy biegali już po klatkach schodowych i wyrzucali wszystko.
Schnell! Schnell! – [dokładali] swoje różne dodatki do tego
schnell i już myślę sobie tak: „To piętro wyrzucili, to wyrzucili, a ja siedziałam na najwyższym, to teraz wreszcie dojdą do mnie”, bo rzeczywiście już na czwartym piętrze słyszałam, że opróżnili czwarte piętro, a ja siedzę tam sama na górze. Więc Niemiec mógł sobie ułatwić sytuację i zastrzelić mnie – i koniec, po co miał się mną jeszcze zajmować. Był taki, który miał powierzone opróżnianie tych budynków, to Wehrmacht był.
Więc siedzę tam i tak myślę: „Co zrobić? Co zrobić?”. W końcu słyszę, że czwarte piętro już puste. No to zaraz tutaj do mnie przylecą. To już lepiej wyjść naprzeciw tej sytuacji, nie żeby mnie tam skuloną gdzieś pod ścianą znaleźli. Lepiej wyjść naprzeciw, bo tak by mnie posądzili, że ja się tutaj celowo ukrywam. Więc postanowiłam wyjść naprzeciw i wychodzę. A tu już ten oficer dobiegł do półpiętra, a ja stoję już w drzwiach i idę. Więc pomyślałam sobie, że muszę takim godnym krokiem wyjść stamtąd po prostu. Ale jak ten godny krok miał wyglądać? Przypomniałam sobie, że jeszcze w czasie okupacji oglądałam takie filmy, taki film jakiś (czy przed wojną, nie wiem) z kabaretu francuskiego, paryskiego – „Moulin Rouge” to był. Te „girlsy”, jak one po takich schodach schodziły majestatycznie, jeszcze z takimi wielkimi, długimi piórami strusimi, te pióra jeszcze tak wachlowały. To było bardzo ładne, takie harmonijne to schodzenie tych „girls”. To ja myślę, że muszę jak te „girlsy” – takim krokiem mniej więcej po tych schodach [zejść]. I tak schodzę. Ten podoficer czy oficer niemiecki… W każdym razie ja schodzę. On już otworzył usta, żeby krzyknąć, bo widzi, że jakaś postać się snuje jeszcze, ale zobaczył, że ja takim krokiem [idę] i jeszcze uśmiechnięta sobie schodzę, więc zbaraniał facet kompletnie. Więc z tą otwartą twarzą stoi, patrzy się na mnie i wreszcie wykrztusił:
Fräulein, schneller, schneller. Ale już grzeczniutko to było. Nie wiem, z czym on sobie to skojarzył, ten krok i to, że ja uważam, że sytuacja jest zabawna raczej, bo się uśmiecham. Więc sobie skojarzył, nie wiem z czym, ale nazwał mnie
Fräulein. Więc myślę sobie, że jak
Fräulein, to już jest całkiem dobrze, że nie ty taka owaka, tylko
Fräulein jednakże. I on
schneller, grzecznym [tonem], żebym jednak szybciej, szybciej, żeby ta
Fräuleinszybciej zeszła. Więc ja skinęłam głową, że tak, że rozumiem, o co chodzi, i sobie spokojnie zeszłam na sam dół. Ostatnia wyszłam z tego budynku i dołączyłam do tej grupy ludzi po prostu.
- Jakie były później pani losy? Dotarła pani do Pruszkowa, później szukała mamy i jak to się skończyło?
Do Pruszkowa też dotarłam tak, że wysypali nas. Kawałek nas prowadzili, w kierunku Dworca Zachodniego. Bydlęcymi wagonami zawieźli nas do Pruszkowa. Jeszcze pamiętaliśmy z tej sytuacji, że Niemcy w obozach koncentracyjnych ludzi wyrzucali z hukiem, z psami. Więc byli tam też z tymi psami, też wrzeszczeli, krzyczeli. Już nie było takiego wrzasku, jak przedtem to robili. I ludzie wyskakiwali i każdy chciał przed tamtym, wszyscy się spieszyli, ja sobie myślę: „Do czego ci ludzie się tak spieszą?”. Jak do gazu jedziemy, to po co się tak spieszyć? Bo nie było wiadomo, co z nami zrobią. Były różne słuchy na ten temat. Ja wyszłam sobie też spokojnie ostatnia. I tak się stało, że wszyscy polecieli, a ja zostałam sama.
Tam trawa rosła, to były takie duże pawilony, między tymi szynami a pawilonami, nie dochodząc do tych pawilonów, zostałam sama na tej trawie. W takiej sytuacji, jak człowiek nie wie, co ma ze sobą zrobić, to się musi zastanowić. Więc sobie usiadłam na tej trawie. Rozejrzę się, widzę, że jakiś wartownik z karabinem się kręci, Niemiec, to może poczekam, aż on przejdzie. Wykalkuluję sobie, aż on przejdzie dalej, i tam przebiegnę wreszcie do któregoś z tych pawilonów. Ale myślę sobie: „Do którego z tych pawilonów?”. Wiem, że jeden jedzie do tego, jeden jedzie do tego. Tam różnie robili, na roboty do Niemiec młodych ludzi brali. Wreszcie podeszłam, nie można siedzieć bez końca. Ten Niemiec był już z takich ostatnich sortów, już staruszków niemalże wyciągali do tej armii. On też zanadto się nie palił widocznie do tej służby, więc on sobie chodził, nie zwracał na mnie w ogóle uwagi.
Podeszłam do [pawilonów] i myślę, tu jest taka dwójka napisana, to ja tutaj sobie wejdę. Weszłam sobie pod tę dwójkę i siadłam sobie w tłumie różnych innych ludzi. Niech pan sobie wyobrazi – to są jakieś zrządzenia losu, ale uważam, że to jest jakaś opieka troszkę wyższego rodzaju, że się tak wyrażę – więc siedzę i raptem słyszę: „Basiu!”. Patrzę się, kto mnie tutaj woła. Patrzę, a tam była grupa Czerwonego Krzyża, ludzi, którzy po różnych budynkach, po tych różnych halach [chodzili] i rannych wyciągali z [obozu]. Bo wolno było rannych wyprowadzać. Okazuje się, że to koleżanka szkolna, też od Szachtmajerowej właśnie, była w tym Czerwonym Krzyżu. I ona mówi: „Zbliż się tutaj, do tej barierki, powiem ci, co masz dalej robić”. Mówi: „Słuchaj, poczekaj do nocy. My tutaj przyjdziemy jeszcze w nocy, bo możemy o różnej porze przychodzić. Damy ci pelerynę, ubierzesz tą pelerynę i wyjdziesz razem z nami. Było to pewnego razu ryzyko dla nich przede wszystkim, ale postanowili mi jednakże pomóc. I w ten sposób wyszłam z tego, w tej pelerynie, z Pruszkowa, z tego pawilonu. Potem to już był wolny świat, potem już nie było problemu z dalszym poruszaniem.
- Miała pani już wtedy informację, gdzie jest mama?
Tak. Jak tylko wyszłam z obozu, już chyba ta koleżanka z Czerwonego Krzyża coś mi powiedziała, że mama żyje i próbowała dostać się do Wieliczki.
I dotarłam do Wieliczki, tak.
- Jakie jest pani najlepsze i najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
Najlepsze to jest to, o którym mówiłam, z tym rannym, z tymi noszami. I drugie najlepsze to jest na tym dachu, w czasie akcji, że tam się człowiek czuł wolny, coś mógł zrobić. To była walka, posmak walki. To było to. A najgorsze to…
- Poza tą bruzdą ziemniaczaną.
Poza bruzdą ziemniaczaną, to było chyba… Właściwie to chyba nie powinnam o tym mówić. Ale było takie… to Śródmieścia chyba głównie dotyczyło, przypuszczam. W innych oddziałach, które naprawdę były w walce, tego nie było, że jak coś się zdobyło, nasze oddziały coś zdobyły w Śródmieściu, toż to szło głównie jednakże dla wierchuszki, a te szaraki nie bardzo z tego mogły korzystać.
To mnie tak bolało nie dlatego, że byłam akurat głodna, tylko jak tak można, w takiej wspólnej niedoli… Nie powinno się tak postępować po prostu. Ale ludzie są ludźmi, tak się mówi, no mój Boże.
W każdej sytuacji różni są ludzie i to tak też jest. Tak samo w Powstaniu byli różni ludzie przecież. Nie można idealizować, że tam byli sami bohaterowie, prawda.
- Chciałbym, żeby pani tak ogólnie powiedziała, jakie były pani losy po 1945 roku. Czy była pani represjonowana z powodu przynależności do AK?
Po 1945 to mocno mi się dało we znaki, w 1945, jak wyszłam, to ojciec dotarł…
- Czyli z mamą już dotarłyście [do Warszawy]?
Tak, ale mama już nie żyła. Mama zmarła w styczniu, a ojciec dotarł potem, na wiosnę do Wieliczki po wyjściu z obozu. I ojciec postanowił odbudować. Mówił, że chce odbudować mieszkanie, mówił, że już w tej chwili szuka pracy, żeby móc zacząć coś robić. Bo był bez niczego, bez żadnych funduszy, bez kapitału. Więc czekałam potem w Wieliczce, potem zaczęłam pracować w Krakowie, jakąś tam pracę mi znajomi [znaleźli]. Przez to małżeństwo żydowskie, które ocalało, to starsze małżeństwo. Oni chcieli mi bardzo pomagać potem, a ja nie chciałam, żeby mi pomagali. W każdym razie jakąś pracę mi znaleźli. Zaczęłam pracować i z tej Wieliczki przedostawałam do się [Krakowa]. Nie było normalnej komunikacji, nie było autobusów, pociągi chodziły [tak, że] każdy jak chciał, to szedł kawałek, jak nie mógł, to nie szedł. Też tam była taka sytuacja… Dlaczego chcę wam o tym mówić, do panów to mówię, jako młodych ludzi właśnie, że jak to można zawsze spotkać człowieka. Czy to wróg, czy to przyjaciel, można spotkać człowieka zawsze w każdym. Zdarza się to, w każdym razie.
To była bardzo mroźna zima. Ja nie miałam za bardzo ubrania. W tej Wieliczce mi dali, co kto mógł… Był taki toczek damski, taki jak czapka kozacka, tylko taki z futerka… Ale nie mogłam nałożyć, dało się tylko na jedno ucho nałożyć, no i z tym toczkiem na jednym uchu szłam. Wisła była głęboko skuta lodem. Tam masę ludzi przechodziło wówczas na piechotę przez Wisłę, bo mosty były zniszczone. I szłam w tym toczku na głowie i raptem oficer, rosyjski z kolei, podchodzi do mnie – on sobie solo tam przechodził przez Wisłę – i zaczyna mi znaki pokazywać, wskazywać na moje ucho i coś tam. Zrozumiałam, że mu chodzi o moje ucho odsłonięte. Myślę sobie, może mnie po prostu facet tak zaczepia, trzeba ostrożnie z nim tak. Ale nie, on uparcie, więc coś tam odburknęłam mu, a on dalej za mną idzie i na to ucho pokazuje. Ponieważ ja się nie mogłam zorientować, o co mu konkretnie chodzi, więc wziął garść śniegu i bez pozwolenia zaczął mi to ucho śniegiem rozcierać. Nie pytał już, czy ja chcę, czy ja nie chcę. Zaczął mi to ucho rozcierać. I sobie pomyślałam, że to jest człowiek, który rzeczywiście chciał mi pomóc. Chciał, żebym nie została bez ucha. Przypuszczam, młody człowiek, może miał siostrę, może miał żonę. W każdym razie coś pomyślał, taka dziewczyna jak moja siostra czy jak moja żona, pomóc tej dziewczynie [trzeba], bo jest głupia, bo nie wie, że zostanie bez ucha w końcu. Zrozumiałam to, podziękowałam mu, on mi jeszcze tłumaczył, to zrozumiałam po rosyjsku, że jak przyjdę do domu, to mam broń Boże nie wchodzić do ciepłego miejsca, tylko stopniowo [ogrzewać], bo jeszcze to ucho może być w niebezpieczeństwie.
Więc takie też spotkanie [miałam]. Tu spotkanie z Niemcami, tu spotkanie z Rosjanami, z różnymi ludźmi, z różnymi oddziałami i w ramach walczącego Powstania. Najważniejsze jest chyba, żeby każdy, jeżeli może w tym momencie być człowiekiem… To jest najważniejsze ze wszystkiego. Niezależnie w jakiej sytuacji się znajdzie. To jest to, co ma sens.
- W którym roku wróciliście do Warszawy? Jak odbywała się organizacja życia?
Ja potem pracowałam w takiej agencji.
Nie, już w Warszawie. Ojciec został szefem budownictwa departamentu wojskowego w Warszawie, bo był dobrym fachowcem. Z tego tytułu mieszkaliśmy w hotelu wojskowym. To było na rogu Nowowiejskiej i Niepodległości. Ten budynek był kiedyś hotelem wojskowym. Tam właśnie zamieszkałam z ojcem i jego drugą rodziną. Ojciec potem ożenił się po raz drugi. Został sam, w sile wieku, pragnął jakoś odbudować rodzinę, dom, więc ożenił się po raz drugi. Tę rodzinę sobie wziął na swoją głowę jako obowiązek.
I tutaj zaczęłam pracować w bibliotece, w takiej agencji teatralno-filmowej. Ale znów – to była praca bardzo spokojna. Mnie ciągle coś tam do działania pobudzało, więc doszłam do wniosku, że ja się muszę… Warszawa się tu odbudowuje, to była wspaniała atmosfera, [która] tworzyła się zaraz po wojnie. Wszyscy chcieliśmy koniecznie odbudować ten kraj jak najszybciej, i ja też. Tutaj niedaleko, na Niemcewicza było takie koło ZMP. Ale z kim, myślę sobie. Sama nie mam się tutaj gdzie zaczepić, do jakiej grupy dotrzeć. [To było] takie terenowe koło. No i ja wiedziałam, że oni chodzą na tę akcję odbudowy, że biorą w tym udział. Pomyślałam sobie, że ja do nich dotrę i razem z nimi będę działała. Tam się zgłosiłam, oni mówią: „Koleżanko – per koleżanko się zwracali do młodych ludzi – tak, ale musiałaby być koleżanka tutaj przyjęta do naszego koła. Mówię: „No to przyjmijcie mnie”. „Tak, ale tutaj koleżanka musi wypełnić ankietę i przyjść na takie zebranie specjalnie, bo to na takim specjalnym zebraniu my przyjmujemy”. Mówię: „Dobrze, to przyjdę”. Wypełniłam tę ankietę, napisałam, że byłam w AK i wszystkie te [fakty]. W Krakowie się ujawniłam, że byłam łączniczką, na takiej komisji, która tam była.
Data zebrania – jest to zebranie. Myślę sobie: „Czego oni będą chcieli ode mnie na tym zebraniu?”. A oni chcieli wiedzieć, czy ja już jestem ideologicznie przystosowana, douczona. A ja nie byłam wcale ideologicznie douczona, więc zastanawiałam się, jak to pójdzie. Z prezydium padają pytania. Pytają mnie: „No koleżanko, co koleżanka wie o PPR?”. Ja mówię: „Właściwie nic nie wiem”. „Ale koleżanko, może koleżanka słyszała, zetknęła się z tym jakoś”. Myślę sobie: „No tak, tu na murze było napisane niedaleko »PPR – płatni pachołcy Rosji«”. Ale myślę sobie, że tego nie bardzo mogę im powiedzieć. Ale oni [nalegali]. Mówię w końcu, że z napisów na murach się spotkałam z tym PPR-em, z tymi literami. „Dobrze, ale co koleżanka tam odczytała na tych napisach?”. Myślę sobie, że powiem wreszcie, żeby mi dali spokój. „Odczytałam, że PPR to są płatni pachołcy Rosji”. To prezydium o mało co nie pospadało z krzeseł ze śmiechu, że kandydatka do ZMP o tych organizacjach komunistycznych…
Ale wie pan, ciekawa sprawa, że oni nie wiedzieli w ogóle, z kim mają do czynienia. No „akówka” jednakże, miała przeszłość akowską, ojciec oficer przedwojenny, bracia też za granicą. Więc zastanawiali się, co ja jestem za typem w ogóle. Co ja jestem za monstrum w ogóle, co się po świecie pęta, które się w ogóle nie powinno pętać, w zasadzie powinno nie istnieć. A ja sobie opowiadam, że to są płatni pachołcy Rosji, uśmiali się tam, to byli młodzi ludzie, mieli poczucie humoru po prostu i przyjęli mnie do tego koła. „Więc koleżanko, co będzie koleżanka robiła w tym naszym kole?”. Mówię: „Nie wiem. Co trzeba, będę robiła, co muszę, przede wszystkim chcę odbudowywać”. – „Tak koleżanko, ale mamy koło, koło pracuje, tu koło też musi pracować”. A ja wtedy już się zaangażowałam w tę akcję antyanalfabetyzmu. Już tam uczyłam grupkę młodych ludzi, którzy ani be, ani me, ani liter nie znali jeszcze. Więc powiedziałam, że ja uczę właśnie tak, i oni: „To koleżanka zostaje sekretarką naszego zarządu”. Bo już umie uczyć, to niech zostanie tą sekretarką.
Zostałam sekretarką. Byli ze mnie bardzo zadowoleni, dlatego że ja nie cytowałam dosłownie tego, co kto mówił, tylko sens zawsze wybierałam i sama sobie to ubierałam w odpowiednią obudowę literacką, że się tak wyrażę. Potem się odczytywało każdy ten protokół na następnym zebraniu i o dziwo, wszyscy [mówcy] byli zachwyceni tym protokołowaniem. Byli bardzo zadowoleni z tych swoich wypowiedzi, co najważniejsze, przeze mnie przedstawionych w ładniejszy sposób. To było wszystko zgodne z prawdą. Niedługo byłam w tym kole.
- Czyli nie dość, że się pani udało uniknąć represji…
A jeszcze próbowałam ich nawracać na demokrację jako ta pisarka, już uznana. To jeszcze wydelegowali mnie do takiej gazetki ściennej. I ja chciałam pracować, coś robić, a nie zawracać głowę tymi wszystkimi bzdurami. Jeszcze nie wiedziałam wtedy, co PPR naprawdę robi. Nie miałam zielonego pojęcia o tym, więc jeszcze pozwoliłam sobie…
Taka była akcja: odgruzowywać coś. Ja ludzi wyciągnęłam, takich kilka osób wyciągnęłam, którzy tam się zapisali wyłącznie po to, żeby się dostać do szkoły, tylko po to tam byli. A ja uważałam, że jeśli się zapisują, to niech przynajmniej coś z siebie dadzą. Więc zorganizowałam tę grupę do odgruzowywania, a tutaj przychodzi rozkaz z góry, że nie idziemy odgruzowywać, tylko idziemy witać jakiegoś notabla na dworzec. No to mnie wtedy aż zatrzęsło. Powiedziałam, to ja wam tu zaraz pokażę, co to jest za… Jak wy w ogóle działacie? Tutaj się mówi o demokracji w komunizmie, a wy tutaj rozkaz z góry i co? Zamiast pracować, to się idzie witać i krzyczeć, jakieś wiwaty robić. I taki artykuł wysmarowałam na cztery strony papieru, ręcznie to napisałam, wykład mój na temat demokracji. To był długi artykuł, on się w tej gazetce nie mieścił, więc zwinęłam to w rulonik, taką wstążeczką owinęłam z kokardką, przyczepiłam do takiej tablicy, gdzie się pisało wszystko, co trzeba. I wie pan, że to była sensacja. Z jakichś wyższych władz przychodzili różni fachowcy i czytali ten artykuł. Oni musieli przede wszystkim rozwiązać to, i potem to zwijali. Dla mnie to była taka fajna historia, jak oni to jeszcze zwijali w rulonik. A tutaj ciężka atmosfera, czuję, że się nade mną straszne chmury zbierają. Wreszcie taka dziewucha będzie ich nauczać o demokracji. Niebezpieczna, coś z nią trzeba zrobić, ale nic mi nie zrobili jednakże.
- Dziękuję pięknie za wspomnienia, za wywiad.
Pan pozwoli jeszcze, z tego ZMP po roku wyszłam. Już sobie sama wyszłam, doszłam do wniosku, że nie ma...
Rozczarowałam się, tak.
Warszawa, 3 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Arek Seta