Krystyna Malinowska-Wolańczyk „Krysia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Malinowska-Wolańczyk, urodziłam się już bardzo dawno temu, bo 30 listopada 1926 roku.

  • Gdzie pani się urodziła?


Urodziłam się, proszę pani, w Warszawie, tak że jestem warszawianką, ale jestem też kresowianką, bo cała rodzina jest z Kresów.

  • Proszę opowiedzieć o historii swojej rodziny przed wybuchem II wojny światowej.


Przed wybuchem wojny, po pierwsze, już dawno, dawno ojciec wszystko stracił na Ukrainie, no a rodzina na Białorusi i potem… Bo rodzina mojej matki jest z Wańkowiczów. No i to jest moja ukochana [okolica], zawsze na każde wakacje jeździłam do Wilna i teraz byłam w Wilnie. Dziadek miał majątek Petesza, miał trzy domy w Wilnie i tam cała rodzina była. No i szczęśliwie moja matka, którą bardzo kochałam, umarła w trzydziestym siódmym roku. I Panu Bogu do tej pory dziękuję, bo cała rodzina i dwie siostry z dziećmi i z mężami zostali wywiezieni na Syberię. Mężowie nie przeżyli, no, a dzięki jednej z nich ściągnęli mnie potem do Ameryki z Francji, już w późnych latach.

  • Wymieniła pani nazwisko Wańkowicz. Czy z pani rodziną był spokrewniony Melchior Wańkowicz?


Tak, wie pani, ja mam taką mapę Wańkowiczów, przeogromną. I my jesteśmy tu, [a Melchior tam], dziadek, który był bardzo konserwatywny, ale strasznie zasłużony, na Rossie jest jego wielka kaplica, czym on nie był, gdzie on nie był.

  • Dlaczego był zasłużony?


On jeszcze był w Dumie, tam reprezentował Polskę, potem w nie wiadomo ilu towarzystwach działał, stale pisał w „Słowie Wileńskim”, nam, dzieciom, kazał słuchać tych artykułów, to ja nic z tego nie rozumiałam. Ale dziadek był bardzo konserwatywny, inaczej niż Melchior, więc miłości między nimi nie było. Ale z Melchiorem byliśmy potem w stałym kontakcie.

  • Czyli państwo byli spokrewnieni?


Tak, wie pani, [istnieje cała mapa rodu Wańkowiczów]. Tu była nasza linia, a [tam Melchiora]. To był daleki wujcio, który był ulubiony zresztą. Ja go dopiero pierwszy raz spotkałam w Polsce, jak tu przyjechał. Przychodzę do niego i robi ze mną taki wywiad: „A dlaczegoś nie wyszłaś za mąż, a dlaczego to?…”, to ja mówię: „Cóż to, ja przyszłam do wuja się przywitać. Ja odmawiam tego rodzaju spotkania rodzinnego”. Ale potem była wielka miłość, byłam u nich często w Ameryce, w Waszyngtonie. Jego córka Tirliporek, [Marta Erdman], niestety wszystko poszło na raka tragicznie. [Ona i] jej córka, [Ania Walendowska], wspaniała dziewczyna, która [w Polsce] była razem z mężem, skończyła tu medycynę, oni prowadzili [w] domu Wańkowicza [słynny] salon literacki. W momencie kiedy skończyła studia, została wyrzucona z Polski. Niestety oboje, ona i jej mąż [Tadzio] Walendowski ([pochowani] teraz w Laskach) umierali na jednym łóżku na raka. Coś strasznego. Myśmy tam chodzili jak do kaplicy. I potem [w Waszyngtonie] było spotkanie na jej temat. Ona była lekarzem dziecięcym. Sala była trzy razy jak ta tutaj, pełna ludzi i ludzie mówili, jak ważna była ta dziewczyna w ich życiu. Ja powiedziałam sobie, warto takie życie, [choć krótkie], przeżyć, żeby tyle ludziom pomóc, bo i w organizacji, i jako lekarz, [działacz, matka, wychowawca, słowem] wspaniała [postać]. [Wróćmy teraz do Melchiora]. Potem córka [Marta Erdman nie mogła w tym czasie przyjechać do Polski, nie wiedziała, że ojciec był w nienajlepszej formie, stałam się przez przypadek] ostatnią osobą z [rodziny], co była u niego i [widziała przed samą śmiercią. Dowiedziałam się o niej po wyjściu z samolotu w DC. A przecież jechałam z całą listą spraw, które tu, w USA, miałam dla wuja załatwić. Jego śmierć bardzo tu nas, krewnych w USA, zasmuciła]. Był uroczym człowiekiem. [Z moim kuzynem Stasiem Kiersowskim wspominaliśmy stare czasy i różne figle i wygłupy kochanego wujaszka. Był uroczym człowiekiem i zawsze dawał okazje do śmiechu. Kiedyś] chciał pokazać, jak on to mówi po angielsku, [w konkursie z wnuczkami Anią i Ewą], a te dziewczynki po angielsku mówią świetnie, [były tu urodzone]. [Śmiechu było co niemiara, a ja] aż prychnęłam czerwonym barszczem na wykrochmaloną koszulę sąsiada z naprzeciwka]. [Wuj] był przekochany. [Ale tu, w Stanach, za czasów komuny był krytykowany, że jeździł do Polski. Mam większość jego książek, wańkowiczowskie mapy, zdjęcia. Zostawię to w spadku jego wnukom, Dawidowi Walendowskiemu w Polsce i Eliaszowi tutaj. Niedawno byłam w Wilnie, gdzie jest grób mojej matki na Rossie, no i serce Marszałka, i kaplica Wańkowiczów. Mam wielki sentyment do Wilna, Rossy, Ostrej Bramy, Peteszy, która dziś poza stajnią wygląda tragicznie. Objechałam mająteczki rodzinne w stanie raczej tragicznym, tylko groby Wańkowiczów w Rudominie wyglądają fantastycznie pod opieką pań, które znaleźliśmy. Niech wiedzą, że Polacy dbają o swoich. Takie to nasze Wańkowiczowskie sprawy].

  • Pani rodzice mieszkali w Warszawie?


Nie, mój ojciec stracił wszystko, wyszedł bez grosza z tej Ukrainy. Potem pracował u Zamojskich, prowadził jakieś browary, bo był bardzo wykształcony w Niemczech w browarnictwie, w różnych nowoczesnościach rolniczych. Potem prowadził majątek swojej siostry na Kujawach pod Włocławkiem, Więsławice. […] No ale ja się czuję warszawianką i wilnianką.

  • Czy pani uczyła się przed wojną?


Przed wojną uczyłam się w Sacré Coeur u sióstr [w Pobiedziskach], w tym Sacré Coeur pod Poznaniem, a potem dzięki siostrom niepokalankom… Pierwsza matura w czterdziestym piątym roku u sióstr niepokalanek, przyszedł taki idiota, jakiś egzaminator, nic nie wiedział i dla nas to jakby było zakończenie Powstania, że my go musimy ukatrupić, musimy zdać na piątki i myśmy zdały, chociaż nie było czasu się przygotować. Tak że te siostry niepokalanki to były wspaniałe patriotki i w Szymanowie był taki ogród, jak Niemcy przychodzili, to były dzwonki, my do tego ogrodu i tak dalej, ale dzięki nim skończyłam szkołę. Tam ukrywały Żydów, ze mną siedziała córka Kossak-Szczuckiej. Naturalnie ja o tym nie wiedziałam, prawda. One ukrywały tam wszystkich. Ale znowu były takie jakieś pojęcia… Kiedyś mi [siostra] mówi: „Dostałaś list od chłopca”, no to ja mówię: „Na miłość Boską, jest wojna”. No cóż to, „panienka z dobrego domu”. A one naprawdę były takie [wspaniałe w konspiracji]. I tego chłopca trzy dni potem powiesili na środku łodzi, więc to takie… A ja im do tej pory pomagam, są wspaniałe.

  • Kiedy pani zamieszkała w Warszawie?


W Warszawie, proszę pani, jak nas wyrzucili z Kujaw… Bo mój ojciec i moja ciotka ważyli po chyba ponad sto kilo, ale wyglądali pańsko, dla Niemców – to ratowało. I nas w tych Więsławicach wyrzucili w lutym. Był taki Treuhänder, a ja miałam kuce, moje kuce to był mój świat, i ja chciałam tymi kucami cały ten wózek naładować i jechać do Warszawy, bo ten Treuhänder mi na to pozwolił. No ale ojciec bardzo słusznie powiedział, nie pozwolił, bo lokaj, który był u nas, nie ten stary, ale nowy, to był taki niepewny, to on by mnie wyrzucił z tego wozu i wszystko wziął. Tak żeśmy potem wylądowali gdzieś na południu Polski, no i [potem] do Warszawy. I mieszkaliśmy świetnie, na Ujazdowskich 39, w oficynie na najwyższym piętrze, z widokiem na Wisłę. Mieliśmy ogrzewanie, mieliśmy elektrykę, a szkopy na przedzie nie miały. I potem ja tam spędzałam Powstanie w tym okresie.

  • W którym roku pani zamieszkała w Warszawie?


Proszę pani, to chyba był [rok czterdziesty]. Ja byłam bardzo krótko. Ja przyjeżdżałam tam na święta, [a generalnie] byłam w Szymanowie. Najpierw uczyłam się na Kazimierzowskiej, na Kazimierzowskiej też była tajna szkoła, chodziliśmy do jakiejś szkoły dziewiarskiej, tam było mnóstwo dziewczyn w AK.

  • Czyli to już w czasie wojny, w czasie okupacji?


Tak, w czasie okupacji, a potem byłam w tym Szymanowie, gdzie te siostry były nadzwyczajne, bo ukrywały, uczyły.

  • Wybuch wojny zastał panią w Poznańskim?


W Więsławicach, [20 kilometrów od Włocławka na Kujawach]. Jak dziś pamiętam, było takie niebieskie niebo, to leci samolot, a ja mówię: „Nie muszę iść do szkoły”. Idiotka. I potem wszyscy uciekali, wszyscy, z Poznańskiego, i już nie było co dawać ludziom jeść, były tylko dynie. I te dynie – myślałam, że już nigdy dyni nie będę jadła – myśmy ich karmili i [nigdy nie uciekali], dzięki temu dwór nie był obrabowany. Potem Niemcy tam siedzieli, potem był Treuhänder jakiś, no i potem w lutym nas stamtąd wyrzucili i taki był koniec.

  • Czym zajmowali się rodzice w czasie wojny?


W czasie wojny moja ciotka na początku robiła sery, a potem zaczęła robić likiery, robiła jakiś kawowy, curaçao, coś takiego, ojciec to roznosił po lokalach i z tego żyliśmy. I ja z tego żyłam w czasie Powstania, bo nie było co jeść, ja dostawałam codziennie pół szklanki tego likieru i to było moje główne pożywienie. No, [o ile] wygląd mojej ciotki i ojca był pomocny w jakiś sposób [w relacjach] z Niemcami, to potem, jak przyszły ruskie, to nieszczęście.

  • Czy pani zetknęła się z konspiracją w okresie okupacji?


Proszę pani, ja chciałam być w konspiracji, naturalnie. Ojciec się trząsł nade mną i dlatego mnie w tym Szymanowie zamknął, bo na Kazimierzowskiej było więcej ruchów. Tam zresztą dużo dziewczyn poaresztowali, teraz byłam w Szymanowie, jest cała lista, które poginęły i tak dalej. Tak że jak ja przyjeżdżałam na wakacje, to wszyscy moi koledzy i koleżanki byli w konspiracji, no to ja malutka byłam, dosyć szybko chodziłam, biegałam, to w nocy latałam, mówili: „Leć tu, leć tam”, ja nie pytałam co i koniec. Tylko jak ja leciałam w nocy, bo mi powiedzieli, że trzeba załatwiać, to ja byłam uradowana. Jak ja musiałam w nocy lecieć dla ojca do apteki, żeby coś załatwić – a… to wielkie poświęcenie. To tak było. Więc właściwie dopiero w czterdziestym czwartym roku na wiosnę była moja wspaniała przyjaciółka, „Maja” Matusińska. Maja naprawdę to była taka dziewczyna, która łyżwy, nie łyżwy, konspiracja, wszystko robiła wspaniale. I ona niestety miała niewspaniały pomysł, że mnie wysłała, że ja mam być sanitariuszką. Ja się do tego nie nadawałam. Poszłam na ten kurs, coś tam się uczyłam, bandażowałam niezbyt sprawnie. Jak poszłam do szpitala, jak dziś pamiętam, taka leżała noga straszna i obcinali tę nogę – noga spadła, ja padłam na ziemię. Więc nie nadawałam się do tego wszystkiego. No ale trudno, miałam przydział potem na Mokotowskiej, nie wiem, czy to było 25-9, czy 49, i była tam taka bardzo miła żona jakiegoś wyższego naszego [dowódcy, nie wiem], czy to była Przedpełska, urocza.

  • To już było w czasie Powstania?


To było już w czasie Powstania, tak.

  • Czy pani może jeszcze coś powiedzieć o czasach okupacji?


Proszę pani, w czasach okupacji siedziałam w Szymanowie, przyjeżdżałam [do Warszawy] tylko na święta. Tam miałam znajomych i oni mnie wykorzystywali, w nocy, byłam mała, latałam tam, nie byłam znana, więc ja się nie pytałam, co i jak, mówią: „Ten adres, zanieś to”, no to latałam i byłam uradowana. A ojciec mnie zamykał w tym Szymanowie, żebym właśnie nie była w tej konspiracji, i dopiero na wiosnę ta moja Maja… Bo ja chcę powiedzieć o „Mai” Matusińskiej, bo na pewno macie coś o niej. Ona z taką Zosią Piwnicką z północnej strefy Warszawy przeszła na Mokotów z meldunkami i postanowiły wracać przez Pole Mokotowskie z białymi [chustkami]. Jednej strzelili w głowę i drugiej strzelili w głowę, położyli w rowie. Zosię Piwnicką zabili, „Maja” przeżyła. Krwią napisała nazwisko tej Zosi i w nocy przeczołgała się ranna w krzyż przez całe Pole Mokotowskie. Potem miała 99,9% inwalidztwa, była bardzo dzielna. Potem studiowała, no, nadzwyczajnie dzielna. I ona tylko zrobiła ten błąd, że chciała ze mnie zrobić sanitariuszkę. No ale nie byłam długo tą sanitariuszką.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?


Proszę pani, przed Powstaniem byłam w Warce, w lasach takich. Wsiadłam w pociąg, nie mogliśmy dojechać do samej Warszawy, przyjechałam do Warszawy, zgłosiłam się na ten punkt, oni nic nie wiedzieli.

  • A gdzie był punkt zborny?


Ja miałam w tym szpitaliku na Mokotowskiej. Ja tam się zgłosiłam, nie wiedzieli kiedy, co i jak, i rodzina mówi: „Leć na Kopernika po kartofle”. No to ja z workiem na tego Kopernika, a tu Powstanie się zaczyna, ja mówię, że jestem sanitariuszką. Ludzie natychmiast dali mi apteczkę, dali mi jakąś kurtkę, no i ja poleciałam do elektrowni.

  • To było na samym początku sierpnia?


1 sierpnia. I w tej elektrowni tam się działo, no więc ja robiłam, co mi mówili, tu nosiłam, tam nosiłam, trochę byłam… no, zupełnie ni z gruszki, ni z pietruszki. Przyleciałam i mówię: „Ranek nastał, to ja wracam do siebie”. Więc się odmeldowałam.

  • Czy pani wie, jaki to był oddział?


Nie mam zielonego… Elektrownia – [pytałam], co mogę robić, słuchałam, przez całą noc tam latałam…

I już wszędzie były przejścia przez piwnice, przez Jerozolimskie, [szłam] do domu. Zameldowałam się w rodzinie, zameldowałam się na tym punkcie. A na tym punkcie już byli popaleni ludzie. Sierpień, gorąc jak dzisiaj, a oni w długich, białych gaciach, ciepłych. Obrzydlistwo. Jak dziś pamiętam, jeden był w takich kąpielówkach granatowych. Wie pani, bo to był straszny brud wtedy. A ja… Oni mnie musztrowali, co ja mam im pomagać, [więc] poiłam, bandażowałam, coś tego. I po jakichś siedmiu dniach idę… A mój dom był obok, tu Mokotowska, a tu Ujazdowskie. Więc jak był wolny czas, wracałam do domu, tam myśmy barykady budowali. Niemcy strzelali do nas jak do myszy. I pamiętam, był taki śliczny chłopak, stał koło nas i był jakiś pułkownik, koło nas jeszcze ktoś stał przy barykadzie. Bum! Już nie żył. I taka pierwsza śmierć i mówię: „Aha, chłopak nie wiedział, że w ogóle ginie”. Ale błogosławiona śmierć, bo nie cierpiał. Bo wie pani, sprawa śmierci to jest osobny rozdział. I potem, po siedmiu dniach… Aha, i budowaliśmy z ojcem barykadę i latałam na górę, na to piętro i z góry było widać, jak oni, już ci Niemcy, bombardowali. I myśmy sobie z ojcem w trzeci dzień Powstania powiedzieli: „Krysiu, to się nie zakończy dobrze, ale jak jest, to jest, robimy, co jest możliwe”. Budowaliśmy tę barykadę…

  • Z czego państwo budowali barykadę?


Barykada na Ujazdowskich.

  • Tak, tak, ale z jakiego materiału?


Proszę pani, z czego się dało. Z mebli, z kamieni, kto co miał. Ale to w wolnych chwilach, jak nie byłam w tym szpitalu.

Ale po siedmiu dniach patrzę, mam wszy, więc przerażona przylatuję do domu, a tu ani wody, ani nic. A tu patrzę, oddział jest pod trzydziestym siódmym. No to ja melduję się do tego [dowódcy], już nie wiem, który to z nich był, że ja bym tu chciała do oddziału na łączniczkę. „To proszę się odmeldować, mieć zwolnienie z tego miejsca, to dobrze”. Poszłam do tej naszej [przełożonej], już nie wiem, jak ona się nazywała, ale ona nie była bardzo życzliwa i sympatyczna, obsztorcowała mnie, że jestem wrogiem Polski, że jestem zdrajcą, że nie wiadomo co, ale dała mi zwolnienie. No i tam się zgłosiłam na tę łączniczkę, ale oddział był zupełnie zlepiony, to nie był oddział ludzi, którzy się znali. Ja tam miałam jednego znajomego właśnie spod Szymanowa, z majątku, takiego Jurka Ruszczyńskiego. Ja patrzyłam w niego jak w obraz, bo to był jedyny człowiek, którego tam znałam. Dziewczyny były fajne, ale najfajniejsza to, wie pani, była taka, zdaje się, że to była taka pół-prostytutka. To była tak fantastyczna dziewczyna, że najlepiej ją wspominam. I właściwie trzymałyśmy z tymi dziewczynami. No i chodziło się na te akcje. Ale jakie to były akcje: bo to było „gołębiarzy” dużo, a to się jakiś budynek tu zdobywało, a to tu, a to tam… Ale to było miejsce, gdzie w czasie Powstania powoli przychodzili ludzie z Mokotowa, z tego, i strasznie dużo potem było takich łazików. To jak ja chodziłam, bo chodziło się piwnicami, to miałam taki ogromny klucz. Bo pani wie, jak to jest. Ja się nie bałam śmierci. Śmierć, jak widziałam, jak ten chłopak padł, to Panie Boże. Ale bałam się potwornie być ranna.
Kiedyś poszliśmy pod Sejm i to była głupia akcja, bo ja sądzę, że te chłopaki wymyśliły, że w tym Sejmie było jakieś wino czy coś, a to był jakiś dowódca przylepiony, [to znaczy] stale chodził z jakąś dziewczyną, zachowywał się fatalnie. Polecieli tam. Tam jednego zabiło i moją taką koleżankę, bardzo fajna dziewczyna, zraniono. I myśmy ją zanieśli pod trzydziesty siódmy i tam był szpital na dole, w piwnicy, pełno ludzi – zabili wszystkich, sanitariuszki, zabili lekarza. Myśmy w nocy tam przychodzili się opiekować. Ona dostała uremii, ona nas gryzła, biedaczka, nie chciała nic jeść, to była makabra. Jak ja to widziałam, Boże święty – tylko nie być tak ranną. Nie wiem, co się z tymi ludźmi stało.

  • Gdzie to było?


Pod [numerem] 37 na Ujazdowskich. W piwnicy pełny szpital ludzi rannych, ani lekarza, ani sanitariuszki, myśmy w nocy, jak miały czas, to przychodziły, coś im pomagały, ale wody nie było… Ja nie wiem, jak to było, bo ten Jurek Ruszczyński napisał jakieś pamiętniki, ja je chciałam przywieźć, nie mogę ich znaleźć, ale były tak napisane, że strasznie trudno odczytać, ale wiem, że oni bardzo dużo działali i oni mieli co jeść. Myśmy nie miały nic, bo ten intendent to taki był drań, że on jak miał dla nas pszenicę czy coś, to on to na wódę sprzedawał. Tak że ja byłam na tym likierze, którym się dzieliłam jeszcze z koleżankami.

  • Czy pani miała ciągle kontakt z domem?


Ależ naturalnie, bo ja byłam obok, to ja codziennie latałam i po ten mój likier, żeby tym się żywić. Zawsze ojciec mi robił taki wstyd, bo jak szliśmy na jakąś akcję, to ojciec stał w bramie, gdzie „czeka na córkę bohaterkę”. No taki mi robił wstyd. Jak ja się zgłosiłam do tego, nie wiem już kogo, bo już nie wiem, kto to był nawet, to [ojciec] poleciał, że on daje córkę dla ojczyzny. No przecież coś strasznego, co ten mój tata wyrabiał. To było okropne. No ale nic, był poczciwy, tam był w jakiejś akcji, prawda, ratowania domu, jak się paliło czy coś. Potem ludzie z Mokotowa zaczęli przybywać i przyjechał taki Tomek Kępiński, cały w tym „guano peruwiano”, i ja na to nasze najwyższe piętro, była taka wielka wanna, brudna woda i ja ten jego płaszcz jakoś starałam się wyprać, ale to trochę trudne pranie. Ja to takie [właśnie] rzeczy pamiętam. I cały rozdział mam o śmierciach i o tym, że właściwie myśmy byli tak nieprzygotowani. No bo ja grałam w siatkówkę i jaka była akcja: że się szło na róg Pięknej, siedziało się z jakąś karbidówką, ale w dzień. A ja nawet nie wiem, czy ja umiem dobrze rzucać, bo ja grałam w siatkówkę, ale nigdy nie rzucałam niczym, a tu nie było gdzie poćwiczyć. I siedziałam z takim chłopaczkiem, ja go nazywałam „Jabłuszko”, taki młodziutki, gdzieś ze wsi, no i potem jak się wychodziło stamtąd… Bo to było, nie wiem, na rogu Pięknej i Ujazdowskich jest taki ładny pałacyk, to był Ciechanowiecki, zdaje się, i tak dalej. Myśmy w tym pałacyku urzędowali i tam była granica, tam się siedziało z tymi karbidówkami i tak dalej. I potem się wracało, dziewczyny wracały przez przekop, przez Matejki, a chłopcy przelatywali. I temu chłopcu niestety nogi urwało, więc latałam do niego z tym moim nieszczęsnym likierem, żeby coś mu [ulżyć]. No, okropnie. Bardzo przeżywałam jego śmierć.
I potem pierwsze dni to były takie, że taki był „Tygrys”, nie bardzo żeśmy go lubili – zabito go. I nagle mama ma przyjść i każą go przygotować na przyjście mamy. No więc kto, ja mówię: „No, proszę bardzo”. To było takie nieprzyjemne, bo co zamknął usta, to się otwierały, wie pani, ale jakoś go przygotowałam, te głupie dziewczyny wołały: „Krysia, nie bój się”, takie idiotyzmy, no ale to już było tak, że się przygotowało na przyjście mamy. A potem się chodziło po trupach, w ogóle nie było żadnego, prawda, [oporu].
I wie pani, że jakieś takie były… No, już nie mówię o tym, prawda, że facet sprzedawał jakieś ziarno na wódę, nie było co jeść, to takie krytycyzmy. Ja siedzę kiedyś właśnie z tym Ruszczyńskim i on ma karabin. No, wielka rzecz. Ja mówię: „To pokaż, jak to się…”, i on mi tam coś pokazuje. I wychodzi jakaś wielka komisja: „Na baczność! Co to znaczy? Na warcie jesteście!”. Pół dnia nic się nie dzieje, jesteśmy w tym parku. No to jak oni poszli, to my z powrotem. I oni znowu. I oni mi wtedy kazali mi za karę stać pod obstrzałem (mówiąc między nami, nikt wtedy nie strzelał, ale było pod obstrzałem), że ja godzinę za karę mam stać pod obstrzałem. To jak oni poszli, to ja sobie poszłam. Ale nie wiem, co by było, gdyby wrócili, naprawdę nie wiem, bo plotek było mnóstwo. Mieliśmy jakiegoś takiego chłopaczka, bardzo fajny, latał, wszystko załatwiał – posądzili go o coś. Czy go rozwalili, nie wiem, takie były plotki. Jak są plotki, to plotek nie należy powtarzać. Tak samo na końcu wiem, jakichś takich było dwóch chłopców, bardzo fajnych, którzy chcieli wrócić do swojego własnego oddziału, i zdaje się, że ich strasznie ukarali za to, że chcieli wrócić. No bo jak w takim oddziale się jest zlepionym, to… Myśmy mieli trzy bataliony czy plutony, czy coś.

  • Jak nazywał się oddział, w którym pani służyła?


Ja już zapominam. Ja byłam w Batalionie „Miłosz”, kompania „Ziuka”, ale ja byłam w plutonie „Kulawego” i ten pluton „Kulawego” był zawsze pierwszy, a potem był drugi i trzeci. To ja słyszałam, że ten trzeci to takie były „rabowniki”, chodziły po mieszkaniach i rabowały na końcu, więc takie to było towarzystwo. Ale nasz pluton był bardzo fajny.

Naturalnie mieliśmy zakładników niemieckich. Polacy z taką przesadą latali koło tych Niemców, że ja nie mogłam [tego znieść]. Jeszcze w szpitalu położyli Niemca przy tych moich spalonych biedakach, latali koło tego Niemca pięć razy więcej niż trzeba, potem on uciekł i jeszcze kogoś tam pobił i tak dalej. Nie mogłam tego znieść. Potem Niemcy zakładnicy byli tam… stale ich zabijali. I ja byłam od tego, żeby ich kierować na pogrzeb. Więc ja szłam – nienawidziłam tego – i wielki grób im robili, na początku taki był.

Ale potem zaczęłam to lubić, bo był ksiądz z takim brzuszkiem i mówi: „Nie ma wody święconej. Poleć, dziecinko, na górę po wodę święconą”. Jak wlazłam na tę wodę święconą, jak zobaczyłam, ile ten ksiądz z brzuszkiem ma tam żarcia, no to mówiąc między nami, podkradałam to żarcie i stale mówiłam, że nie ma wody święconej, prawda.

Ja rozumiem, że można nieprzyjaciela pogrzebać, ale grzebali z taką pompą niepotrzebną, naprawdę przesada. To mnie okropnie denerwowało.


Wie pani, gdzie najbardziej cierpiałam? Siedziałam całą noc na tym rogu Pięknej, w takim jakimś mokrym ogrodzie, miałam tak potworny ból żołądka i pęcherza, że wyłam z bólu, i to najbardziej pamiętam – to był największy ból w czasie Powstania. I to całą noc tak trzeba było siedzieć. Siedziałam z tą karbidówką, że jak nią rąbnę, to miało być hasło, że coś się dzieje. Nic się nie działo.
Mieliśmy takiego pułkownika jakiegoś. Dziad był pijaczyna, dzielny, wręcz walczył z tymi Niemcami i kiedyś, idiota, od strony Pięknej, gdzie była granica między Niemcami, wali do naszych drzwi. Jego się wpuściło, został zdegradowany, potem się zapił na śmierć i chyba zginął. Tacy byli też, postrzeleńcy.
I wie pani, zbliża się już koniec i nagle mówią: „»Bór« ma przyjść” i my mamy śpiewać, o kilka kroków od Niemców ćwiczyć piosenki powstańcze. Nie poszłam nic ćwiczyć, no i jak „Bór” miał przyjechać, to ja przyniosłam dużą butlę mojego likieru, mówię: „No, kolesie, to się napijemy, bo jak nam tutaj trzasną, to już lepiej, żebyśmy nie wiedzieli, co się dzieje”. Naturalnie nas zaaresztowali i wsadzili do paki. Ale takie idiotyzmy, żeby ćwiczyć piosenki – jak „Bór” przychodzi, to my będziemy się darli, piosenki powstańcze śpiewali o dwa kroki od Niemców – to były te idiotyzmy, które mnie doprowadzały do szału.
Druga rzecz, właśnie te wyroki. Taka była Wanda Kronenberg, ona pracowała w trzech wywiadach. Ja Wandę znałam jeszcze ze szkoły i tak dalej, widywałyśmy się. Naturalnie, że pracowała dla Polaków, ale Polacy nie wierzyli. A ponieważ strasznie na tych naszych kwaterach śmierdziało, ja nigdy nie spałam, tylko nosiłam [wiadomości, na przykład jakiś] mąż prosił, [żeby] do żony zanieść wiadomość, latałam po Warszawie w nocy. Idę kiedyś z jakimś takim Powstańcem, pytam, dokąd idzie. „A, idę na rozwałkę”. – „A kogo?” – „Wandy Kronenberg”. Szlag mnie trafił. Te szybkie decyzje – ja je dzisiaj będę odbrązawiać – te decyzje rozwalania ludzi szybko w czasie Powstania były kryminalne. Naprawdę. Mam nadzieję, że to odbrązowią, bo ja ją widywałam w czasie wojny, widziałam, co się dzieje, opowiadałam, o niej. Że ona pracowała w różnych wywiadach – pracowała dla nas, to oni jej nie wierzyli, nie sprawdzili. To było dla mnie bardzo bolesne.
Muszę powiedzieć, że mnie z Powstania został obraz tych ludzi w tej piwnicy, samych. Potem kiedyś… Żeśmy grzebali na początku, potem idę i kiedyś widzę taką kobietę, leży, już nie żyła, chwała Bogu, tu robaki wychodzą z tego brzucha, ja nie wiedziałam, co robić, czy ją pogrzebać, a nie było w czym pogrzebać. Naturalnie brak wody był rzeczą straszliwą. Ja wiem, że w tym naszym oddziale, bo w tych pamiętnikach Ruszczyńskiego widziałam, ci chłopcy jakoś mieli co jeść, byli zorganizowani. [Jerzy] Ruszczyński potem został już po kapitulacji w Warszawie i oni tam działali jeszcze dużo.

  • Jakie nastroje panowały w pani otoczeniu?


Proszę pani, ja dużo miałam styczności z mieszkańcami. Ludzie byli pomocni, optymistyczni. Tam była [tylko] jedna baba, co tak wygrażała: „Co wyście narobili”. I pamiętam, kiedyś idę Mokotowską i widzę, jak się wali kościół na placu Trzech Krzyży. To trwało strasznie długo, bo „krowa” walnęła w niego i tak leciał, leciał, leciał, dlatego to mi zostanie na zawsze w pamięci. Ja byłam na spokojnym odcinku, nie byłam w kanałach, nie byłam ranna – ja mówię, bohaterowie najtragiczniejsi to byli na Woli.

  • Czy docierały do pani informacje, co dzieje się gdzie indziej?


No naturalnie, dostawaliśmy [wiadomości], naturalnie, były gazetki, stale się to czytało i widziało, co się dzieje. Poza tym przychodzili ludzie, jak ten mój znajomy któryś z Mokotowa przyszedł, tośmy wszystko wiedzieli. No i gazetki były, czytało się mnóstwo.

  • Czy rozmawiali państwo ze sobą o tym, co się dzieje?


No jasne, poza tym ja stale latałam w nocy po różnych ludziach, od jednych do drugich, tak że myśmy byli stale au courant wszystkiego, co się dzieje.

  • Czy pani miała określony strój w czasie Powstania?


Ja chodziłam tak jak wszyscy w takich szarawarach. Wszyscyśmy wyglądali tak samo. Bo tam kobiety, to muszę powiedzieć, że chyba przez, nie wiem, rok nie miały menstruacji zupełnie, ale to była normalka. Na przykład widziałam, byli tacy chłopcy od marianów, tacy święci byli, ale to nie byli u nas, tylko tam obok, a na końcu Powstania to się jakoś tak ześwinili, bo i ta wojna, to wszystko, ale ta cała świętość od marianów im przeszła. To pamiętam, to jakieś robili dziwne rzeczy.
Ja pamiętam, jak potem już był koniec, no i dawali nam po pięć czy dziesięć dolarów i ja wiem, dali nam dziesięć dolarów na dwie osoby. [Dałam je Teresie, co szła do obozu. Chciałam po wojnie odnaleźć, ale jak]. Ja sobie powiedziałam, „Przecież nie będę wychodziła z takim oddziałem, bo to trzeba wychodzić z oddziałem, który ma jakiegoś ducha”. Ja poszłam, już nie pamiętam do kogo, bo ja nawet nie wiedziałam, kto jest ten, kto jest tamten… I poszłam do tego, co był naszym dowódcą, siedział tam i proszę o zwolnienie, że ja wychodzę z tego oddziału, bo ja nie widzę żadnego powodu iść do niewoli w takim oddziale. On mnie zwolnił. I AL-owcy nas chcieli przekupić. Były takie stosunki z AL, że ja potem się żegnałam z kolegami, to oni mnie odprowadzali do domu, dwa kroki, bo taka była sytuacja nieprzyjemna i napięta. Bo dzisiaj się mówi, prawda, że tego… Ale oni gwałtownie chcieli nas przekupić jakimiś dolarami, ale potem był taki wrogi stosunek, że oni [koledzy z AK] mnie odprowadzali, to pamiętam.
Nie wiem, dla mnie Powstanie, rzecz święta. Ja mogę sobie krytykować, mówić, co widziałam, ale co ja widziałam – siedziałam na odcinku, który właściwie był bardzo… Tę Wasilewską się słyszało, to myślałam, że zamordować można. Potem Londynu się już nie chciało słuchać, bo to było… Moją znajomą była potem w Waszyngtonie Zosia Korbońska, która była w radiu, ta słynna osoba. Teraz leżą oboje, z mężem Korbońskim, tutaj, w tej świątyni. Ten Glemp to narobił… Tego księdza naszego kochanego, Twardowskiego, wsadził do tej świątyni, a ten ksiądz chciał być pochowany z rodziną. Jak można nie wysłuchać ostatniej woli? Ja Glempa za to nienawidzę. I Korbońscy też leżeli u nas, no i przywieźli [ich]. Oni chcieli być ze swoimi, na wojskowym, nie, on ich wsadził do tej świątyni.

  • Z kim pani się przyjaźniła w czasie Powstania?


Z moimi koleżankami, z którymi byłam, z nimi się przyjaźniłam. Poza tym miałam znajomych, których spotykałam, już nie pamiętam nazwisk, ale znałam mnóstwo ludzi. Oni to dawali mi karteczki, „leć do żony”, ale to wszystko było na tym naszym Śródmieściu. Ale głównie się przyjaźniłam z tymi moimi dziewczynami, szczególnie z jedną, Teresa była. Tak że jak ona szła do obozu, to naturalnie dałam jej te dolary, to wszystko. To była Teresa, tyle o niej wiem. Nigdy nie mogłam jej odszukać, nie wiem, co się z nią stało, czy przeżyła, ale potem, jak już się wszystko skończyło, to ja szalenie uważałam, jak chodziłam po Warszawie, bo ja się bałam niektórych ludzi spotkać z mojego oddziału. Wie pani, bo to człowiek nie znał ich. A co to, wiadomo? I to było przykre. Znałam [Jurka] Ruszczyńskiego, znałam te moje dziewczyny, znałam Tadeusza, ale tych innych nie. Dlatego to, że ja nie byłam w takim prawdziwym, swoim oddziale, to było smutne. I wie pani, dla mnie, jak ja patrzę na to, co się działo na Starówce i tak dalej, to ja głowę pochylam, bo co to ja, coś tam się robiło, ale to, jak się mówi, małe piwo, prawda. Najgorsi to byli ci „gołębiarze”. „Gołębiarze” byli okropni, naprawdę nam pozabijali dużo ludzi.

  • Niech pani opowie, w jakich okolicznościach pani opuściła Warszawę.


Zwolniłam się i mam dwóch staruszków po sto kilo, ledwo chodzących. I to człowiek taki głupi: wzięłam jakiś stary worek, wsadziłam najgorsze rzeczy, bo się zniszczą, tylko wzięłam albumy i moją Matkę Boską Częstochowską, tylko to, no i myśmy szli przez Pruszków.

  • Kiedy to było?


No, to od razu po kapitulacji, jak się wychodziło. Już nie pamiętam, nie powiem, czy to był czwarty, czy piąty. No i pamiętam, zobaczyliśmy jakieś pomidory, Matko Boska, człowiek leciał, chcieli do nas strzelać, ale się wszystko dobrze skończyło. A ja, głupia, te moje dokumenty zgubiłam. Gdzieś ojciec znalazł puszkę sardynek, ja w te puszki sardynek te dokumenty włożyłam, żeby nie znaleźli. Naturalnie już ani sardynek, ani tych dokumentów nie znalazłam.

No i idziemy, idziemy, doszliśmy, no i potem zaczyna się segregacja. Ja z taką paniusią, która pomagała jakiejś rodzinie – na roboty, do Niemiec. I była taka pani Bronikowska, która szukała swoich córek, była tam jakąś sanitariuszką czy coś, i ona odsunęła nas i uratowała, że ja nie musiałam do tych Niemiec jechać. Byłam uratowana, miałam duże szczęście. Człowiek miał szczęście, nie był ranny, wszyscyśmy przeżyli.


No i potem wsadzili nas do pociągu, jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy dosyć długo i wysiedliśmy w Kielecczyźnie, a tam na Kieleckim to była „Rzeczpospolita Kielecka” i tam była bardzo silna partyzantka. Pojechaliśmy do takich Kundziów Niemojewskich, do majątku. Tam mieszkaliśmy w takim domeczku przy dworze i było wszystko dobrze. No i ja do oddziału. I był taki cholerny drań, porucznik, [który opowiadał] że: „My będziemy zdobywać, my zdobędziemy i tego”. I było tam takich dwóch Niemców, ślepych Austriaków, jeden z nich się kochał w pannie domu, przy telefonach. Więc trzeba było w nocy gdzieś iść z jakimiś wiadomościami, to ja mówię: „Spazierengangen?”. Ja tam po niemiecku nie bardzo mówiłam. Idziemy na spacer pod pachą, ja mówię: „Stójcie tu, ja wrócę wtedy i wtedy”, oni na mnie czekali, wracali, byli zaprzyjaźnieni. Ten porucznik obiecywał złote góry. „Jak przyjadą Rosjanie, to my was weźmiemy do oddziału, ukryjemy…” Bo naprawdę byli pomocni. Chodziło się z nimi w nocy, o nic nie pytali i tak dalej. I potwornie się bali, co się z nami stanie, jak przyjdą ruskie. Bo ten pan domu to był taki… Ja sądzę, że on tam [niezrozumiałe] całą rodzinę w okolicy, taki ten… Wiadomo, że będzie niedobrze. No i moja rodzina z tym wyglądem, Matko Boska. No i mamy tam zdobywać… A, jeszcze był Nowy Rok, byłam na Nowy Rok w oddziałach i tak dalej. Tam dostałam jakiegoś strasznego świerzbu, potem, Jezus Maria, co się działo. Bardzo to wszystko było romantyczne, ale żadnego z tego… Po tych wszystkich przeszkoleniach co mamy robić? Przychodzą, a on nic nie robi.

  • Czy pani orientuje się, jak się nazywał ten oddział czy kto był dowódcą?


Ja nie wiem, jak on się nazywał. Ja nawet tego porucznika nie pamiętam, jakiś Zdzisław był czy coś, ale był jakiś… No, mam o nim jak najgorsze wspomnienia. Bo niech pani sobie wyobrazi: przychodzą „kałmuki”, my siedzimy wszyscy w tym dworze, w kuchni, a ten idiota porucznik, który obiecywał tym dwóm Niemcom, że ich tam weźmie do oddziału, będzie ukrywał w lesie i tak dalej, mówi: „A ja ich teraz zastrzelę”. Kucharz dopiero wziął tych dwóch Niemców, ukrył ich w pralni jakiejś (taki był domek, pralnia). No dobrze, przyszły te „kałmuki”… A myśmy mieszkali w takim domku, gdzie na końcu mieszkał taki komunista, który był w wojnie hiszpańskiej i tak dalej. Jak przyszły te „kałmuki”, jak zobaczył, że te folksdojcze wszystkie natychmiast zamieniły się w dwadzieścia cztery godziny w komisarzy, to on się powiesił po prostu. A ja mówię: „Jezus Maria, co ja z tymi moimi zrobię?”. I przychodzą jakieś ruskie: „No, to popijamy sobie”. Ani ojciec, ani ciotka nie będą pili. I taki jakiś samogon pomieszany z jakąś benzyną musiałam pić z nimi, żeby tylko był spokój. No ale jakoś żeśmy wytrwali.
I potem, pamiętam, przyjeżdża nagle na saneczkach, psy ciągną, taki sobie chłopina, wojskowy, z karabinem na sznurku. Dajemy mu wodę. „A ty skąd?” – „A ja z Szepetówki”. A Szepetówka to była tam, gdzie ojciec był na Ukrainie. Z nami wielka przyjaźń, wodę nam nosił, ojca w rękę całował, na rogu się modlił, myśmy go tam dokarmiali, taki był poczciwy, biedny. No, taki świat.
No a ci Niemcy… To pierwsza noc była, bo to już było o wiele później. Pierwsza noc, to mówi: „Jak my tu złapiemy jakiegoś Niemca, to was wystrzelamy” i tak dalej. No to do mnie przychodzą: „Ty z Warszawy, ty nietutejsza, to ty idź do tej pralni i powiedz, że oni [ci dwaj Niemcy] muszą uciekać i tak dalej”. No to ja w nocy idę tam do tej pralni, cichutko, nikt mnie nie widział szczęśliwie. A pralnia się trzęsła, oni się tak bali. Ja do tego jednego Eryka mówię: „Jak nie uciekniecie, to Martę zastrzelą – tę dziewczynę, w której się kochał – uciekajcie”. I uciekli. Ktoś ich potem widział w Częstochowie. Bo jakby ich znaleźli tam, to my byśmy wszyscy mogli pójść pod ścianę.
Ale mówię, to tacy właśnie byli… Naprawdę, tam na tej Kielecczyźnie to Niemcy się bali jechać. Naprawdę była wspaniała partyzantka, wspaniała. Tylko te panie to one się tak trochę bawiły w to wojsko. Ja przyjeżdżam z Powstania, to one mówią, że ja mam biblioteczki dla żołnierzy robić. Ja mówię: „Czy panie…”. Ja nigdy nie byłam zaprzysiężona, dopiero u nich byłam zaprzysiężona. Bo nie było na to czasu, kto tam zaprzysięgał – jesteś, walczysz i tak dalej. One bardzo były oddane, ale to takie było – dla nas, jak z Powstania żeśmy przyszli – takie było… Natomiast ta partyzantka była super, naprawdę Niemcy się [bali]. Tam potem były wielkie walki. Duże straty mieliśmy tam. No bo się nazywała „Rzeczpospolita Oleszańska”.


I potem tego Kundzia Niemojewskiego zaaresztowali, naturalnie rodzinę też, no ale nas nie. No to potem ojciec z ciotką pojechali jakoś do Krakowa, jakoś się nie czepiali. Ja potem za nimi podążyłam. Już teraz nie pamiętam, jak to było. Bo ja potem stamtąd na pociągu… Bo oni pojechali do Krakowa, a ja na pociągu (to był taki pociąg towarowy, a to zimno, był marzec) jechałam do Szymanowa, żeby robić maturę. A po wojnie to wszystko z głowy wyleciało przecież. I miałam ten świerzb, z tego oddziału. No i jadę z takim workiem, zimno jak jasna cholera, wobec tego widzę, jedzie jakaś zamknięta lora, ruskie jadą. Wsiadłam tam, jakaś taka kurewka z nimi była, no ale wszystko było dobrze aż do Łowicza. W Łowiczu dostali wódę, więc ja wyskoczyłam i na dworzec, a na dworcu ciemno jak cholera, ale jest pokój jasny, gdzie są „berlingowcy”. I tu my idioci, ja idiotka. Oni nas zapraszają: „Chodźcie”, jasny pokój. „Nie, ja do »berlingowców« nie pójdę”. Ten nasz stosunek do „berlingowców” był obraźliwy, naprawdę fatalny. Ja się tego wstydzę do dziś. I siedziałam na tej ciemnej stacji. Jakaś lokomotywa szła, ja chcę lecieć tam do tej lokomotywy, jakiś ruski się do mnie dosiadł, [zaczepiał], ja w końcu walę go po mordzie i siadam na tym [moim worku]. On [chce worek wyrwać, a ja], że nie dam mu rzeczy. Nagle przychodzi jakiś konduktor czy coś, to mówię: „No, panie, ratuj mnie”, to on się do mnie też z drugiej strony dobiera. Matko Boska Częstochowska, waliłam po mordzie, byli pijani, poleciałam do kierownika dworca, powiedziałam: „Co za świnie macie” i tak dalej, takie były to stosunki. Ale wstydzę się tego naszego stosunku do „berlingowców” – że ja nie pójdę do „berlingowców”, królowa. Nie, to wstydliwe, naprawdę ja się tego wstydzę.
I potem przyjechaliśmy do Szymanowa, w Szymanowie szpital, no a nas tam kilka do tej matury. To myśmy potraktowały tę maturę jako dalszą część Powstania, że… Bo to z głowy wszystko wyleciało, człowiek już nie bardzo [pamiętał], a mnie odseparowali z powodu świerzbu. Ja siedziałam sama, książek mi nie dali, żebym nie zaraziła, i przychodziła Wanda Dernałowicz do mnie w nocy i myśmy się razem uczyły. Ta Wanda potem tragicznie zginęła pod tramwajem, już w Polsce. No i [przygotowywałam] się do tej matury, ale mówiąc szczerze, ja z matematyki, fizyki jestem zero, bo siostry były dobre przede wszystkim z języków i tych rzeczy kulturalnych, historii i tak dalej. Z historii byłyśmy wykute przez te trzy miesiące co do [joty]. Przyjechał ten wizytator, jakiś człowiek na niskim poziomie, nie było trudno zdać tę maturę. I potem – co się dzieje z pamięcią – kilka miesięcy [później] jestem w Krakowie, jest jakaś rozmowa historyczna, nie pamiętałam daty bitwy pod Grunwaldem. Do tego stopnia, że człowiek był taki skoncentrowany, tak się przygotował i potem pustka w głowie, to było przeraźliwe. No i tak to było. Potem mnie dali natychmiast przez kuzyna jakiegoś, załatwiono… Ja miałam jakiś taki bardzo podły mająteczek [na Wileńszczyźnie], nic nie warty, nigdy żeśmy z ojcem nawet tam nie byli. Lasek, piasek i nic więcej, nawet domu nie było. Nazywała się Podymanka. I nagle oni mi załatwili, że mi dali farmę na Ziemiach Odzyskanych. I co ja z tymi staruszkami dwoma będę robiła na farmie, gdzie ja wszystko muszę sama zrobić i dostarczyć. Powiedziałam: „Bierzcie sobie tę farmę”. Wylądowałam w Krakowie, jakoś tam pracowałam, no i takich dwóch – oni chcą wyrzucać nas, ojca i ciotkę, że to tacy ludzie nie mogą tutaj w Krakowie mieszkać. I ja do tych strasznych [ludzi] (bo to przyjechali to z Rosji, więc nie mówili dobrze po polsku, z takimi nosami) [szłam] prawie że na kolanach. Musiałam się upodlić, żeby [ciotki i ojca] nie wyrzucili. No, jakoś zostali. No i potem już było normalne życie.
Aha, i jeszcze nie koniec na tym. Obok był dom akademicki. W tym domu akademickim był kierownikiem akowiec, który się zrobił świnią. I pamiętam, to takie dziwne rzeczy się dzieją… A myśmy w międzyczasie mieli ludzi z Londynu, czworo ich było. Tam były demonstracje, trzeba ich było ukrywać. I pamiętam, że kiedy w demonstracji dla tego akowca, który taką się zrobił świnią, a mieszkałam na szóstym piętrze… A, bo przyjeżdżali Polacy, warszawiacy, a tam gdzie mieszkał ojciec i ciocia, mieliśmy pokój i ta pani się skarży: „No, przez Niemców dywan straciłam”. Ja wtedy już zaczęłam się bawić w dziennikarstwo, napisałam artykuł do gazety o krakauerach. No bo, wie pani, nie chcieli tych ludzi z Warszawy przyjmować. To ja w tym domu akademickim, bo pracowałam w różnych knajpkach i wychodziłam na cały dzień, wpuszczałam moich różnych znajomych i nieznajomych do tego pokoiku, zamykałam ich na klucz, no i on potem mi powiedział, że ja prowadzę niemoralne życie, że ja tam sobie z jakimiś chłopakami nie wiadomo co robię. No, świnia był. I pracowałam w takiej knajpce u pana Mehoffera. No, nazwisko piękne, jego żona bardzo miła. Mówiąc między nami, większość tych ludzi, co przychodzili, to byli znajomi tych kelnerek. On nie był dobrym [szefem]. Pamiętam, Waldorff przychodził tam, a Waldorffa znałam z jakiejś innej [okoliczności]. I ten Mehoffer mówi: „Proszę wyprosić pana Waldorffa, bo on nam nie płaci” czy coś. To mówię: „Niech pan sam to zrobi”, prawda. I kiedyś są moje imieniny i ten drań z domu akademickiego z innymi ubekami przychodzi do mnie z jakimiś takimi kwiatami. A przedtem ten Mehoffer mówił, że się nie wolno panienkom dosiadać do stolików, a większość to są nasi znajomi. Dobrze. A on do mnie przylatuje: „Pani Krysiu! Przecież panowie do pani przyszli”. – „Panowie?” Ja mówię: „Są moje imieniny, jestem wolna?”. –„Naturalnie, pani jest wolna”. To wzięłam te kwiaty, tylnymi drzwiami uciekłam. No wie pani, takie były [sytuacje]. Czasami to człowieka szlag trafiał. No bo stale trzeba było gdzieś tych ludzi z Warszawy umieszczać. Potem były wielkie demonstracje studenckie, gdzieś tam nas poaresztowali, ale to były krótkie rzeczy. Stale trzeba było ukrywać tych ludzi z Anglii, no więc też tam u mnie mieszkali, i w końcu żeśmy powiedzieli, że koniec. A jeszcze co do tego mieszkania, to tam nie było okien, to w nocy ja chodziłam… chłopcy nasi znajomi pilnowali budynku, to ja w nocy chodziłam, tam się kradło okna, ja z dwoma oknami pod pachą po godzinie policyjnej szłam do tego mieszkania, żeby te okna zainstalować. To potem mi je kradli. To ja jeszcze raz. No i w końcu były już te okna i w końcu byliśmy tak źli na tego drania, żeśmy wszystkie meble, co były takie żelazne z tego szóstego piętra, poszły na podwórko. No przykro, że tak jakoś się robi. I byłam tam teraz, nadal jest dom akademicki, jest to mieszkanie, gdzieśmy mieszkali, wszystko istnieje. To była ulica Jabłonowskich, gdzieśmy mieszkali, i zrobili z tego ulicę Ziai, a to był jakiś komunista. A ja jeszcze potem z Francji pisałam listy na ulicę księdza Ziei i dochodziło. Bardzo śmiesznie, bo teraz byłam w kościele Świętego Krzyża i widziałam właśnie, to był biskup Zieja, coś takiego, nie wiem, skąd ja to wykombinowałam. Takie dziwne rzeczy się działy. A ci z Anglii zdołali uciec.

  • A równocześnie pani studiowała w tym czasie?


Proszę pani, zapisałam się na prawo, żeby pojechać do Strzechy Akademickiej na narty. Jak się wynartowałam, to wyszłam z tego prawa, bo się do tego nie nadawałam, i poszłam do strasznej uczelni. To była Wyższa Szkoła Nauk Społecznych, na wydział dziennikarski. Proszę pani, tam co się działo, co robili ci niektórzy studenci. Było jeszcze kilku porządnych profesorów, to oni na nich donosili, gnoili ich, to ja tam przestałam chodzić. Pracowałam w „Dzienniku Polskim”, to była wtedy taka gazeta numer jeden, Balickiego.

  • W którym to było roku?


No, to był rok [czterdziesty] szósty czy siódmy i pracowałam jako dziennikarz sportowy. Niewiele się na tym sporcie znałam, no ale bardzo mi się to podobało. Ojciec był bardzo ciężko chory. Naprawdę ojciec był świętym człowiekiem, czterdzieści dni przed śmiercią był cały opuchnięty, nie mógł się położyć i był cały obandażowany. Każde pójście zrobienie siusiu to było… Ale mieliśmy taką Anielcię naszą, która z nami była, ta Anielcia kochała ojca miłością wielką. Gdyby nie Anielcia, to nie wiem, co bym zrobiła, bo ja pracowałam, potem pracowałam w Katowicach u takiego redaktora Zięby, w „Sporcie i Wczasach”, potem znowu w Krakowie, potem tatuś umarł i została ciocia sama.
I mnie zaproponowali, żeby pójść na kurs dziennikarski do Warszawy. Wtedy ciocia powiedziała: „Krysiu, trzeba znać nieprzyjaciela. Idź na ten kurs”. No i poszłam. To był taki kurs… Żeśmy mieszkali na Marszałkowskiej w jakimś domu, gdzie mieszkali ludzie z Komitetu Centralnego. My na jakimś takim piętrze, oni wyżej. No a myśmy byli raczej wesołym towarzystwem, no to się chodziło wieczorem do jakiejś restauracji, coś, w nocy się przechodziło przez jakąś szparę. I pamiętam, pewnego dnia wieczorem ja się pomyliłam o piętro i wylądowałam w nie swoim łóżku. Matko Boska. A to było łóżko kogoś z Komitetu Centralnego. Jak ja uciekałam i but zgubiłam, „Boże, jak oni mnie złapią…”. I ten kurs to był „marxismus leninismus dupismus”. I potem koło mnie był taki bardzo przyjemny dziennikarz z Krakowa, który był naprawdę w przekonaniach chyba bardzo lewicowy, ale porządny facet, Kwiatkowski, i on mówił: „Krysia, wytrzymaj”. Bo to były [zakłamane] żony tych dziennikarzy. I taki był profesor Wohl, który nas prowadził, towarzysz Wohl, taki mały kurdupel. To było jedno kino, ale ja tam poznałam dużo ludzi, z którymi się potem bardzo zaprzyjaźniłam, byli porządni ludzie. Najgorsze były te żony dziennikarzy, które się tam podśmiewały do tego Wohla, a naprawdę myślały swoje, każdy był zakłamany. I potem jest koniec tego kursu i on mówi: „No, towarzysze, jak my się kiedyś spotkamy i opowiemy sobie o naszych doświadczeniach – i tak dalej. – Czy ktoś ma coś do powiedzenia?”. Ja mówię: „Ja”. –„Co Malinowska chce?” – „Bo ja, proszę towarzysza Wohla, to ja skończyłam siostry niepokalanki i matka niepokalanka mówiła toczka w toczkę to samo, co towarzysz Wohl. Jaka różnica?” – „Ooo, Malinowska się przepracowała, Malinowska musi iść na wakacje”. No to takie były kina.
No ale potem zaczęłam pracować w „Przeglądzie Sportowym” i jakoś to było. Człowiek żył na kwaśnym mleku z kartoflami, bo to dziewczyny zawsze piły. Ja na tym kursie poznałam taką Maryśkę Karaś. To była Żydówka, która bardzo nie lubiła o tym mówić, z garbem, i miała takie małe mieszkanko w wypalonym domu. Myśmy mieszkały razem, bardzo była fajna, niestety umarła już. I pewnego dnia kochała się tam nieszczęśliwie w kimś, była dobrą dziennikarką, bardzo porządnym człowiekiem, no i pewnego dnia urodziło jej się dziecko. Ja byłam jakby przyszywanym ojcem tego dziecka. I ona była dzielna, bo ona potrafiła (mając małe dziecko, które ledwo miało trzy miesiące, już woziła do jakiegoś żłobka), [kiedy] kogoś tam w redakcji oskarżają o jakieś nie wiadomo co – Marysia była jedyna, która stanęła w obronie, a ryzykowała wszystko, więc bardzo ją za to ceniłam. Ona była z takim garbem, nigdy o tych żydowskich sprawach nie chciała mówić, niestety już umarła. I tak żeśmy przeżyły.
Ach, to były czasy. Mieliśmy takiego znajomego, który był dziennikarzem w „Trybunie Ludu”, i wiedziałyśmy, że on nas nie wsadzi. On mieszkał w takim mieszkanku na Starym Mieście i myśmy jechały do niego wieczorem na wódkę ze śledzikiem i mówiliśmy, co my myślimy o Bierucie, o tym wszystkim. Miałyśmy pełne przekonanie, że nam to nic nie grozi. A on nawet nie wiedział, ile tramwaj kosztuje, bo do niego taksówka przyjeżdżała. I on nas chciał przekonać. Naturalnie nic z tego nie wyszło, my do szóstej rano… Ale to było takie wyżycie psychologiczne, że my możemy takiemu nagadać. W sumie to był porządny człowiek. Jak ja potem już za granicę wyjeżdżałam i on za mnie chciał [gwarantować]. Bo ja potem pracowałam wiele, wiele lat w tym „Przeglądzie” (no nie tak wiele, bo pięć czy sześć) i w pięćdziesiątym szóstym roku pierwszy raz dostałam jakieś zlecenie na wyjazd za granicę. I to też było bardzo śmieszne, bo wyjeżdżamy do Bled w Jugosławii na wioślarskie mistrzostwa, jadę z wódką i z papierosami, bo w Wiedniu trzeba spędzić pół dnia. Nie mogę sprzedać tej wódki, nie mogę sprzedać papierosów, nie mam na tramwaj, poszłam do jakiegoś parku i przysiadają się do mnie jacyś państwo, mówimy po francusku. No, nagle patrzę na zegarek, no to ja muszę lecieć, a nie znam Wiednia, nie mam na tramwaj, nie mam na nic, to oni mówią: „Chodź, z nami pojedziesz do Francji”, ja mówię: „Zwariowaliście?”. Ale na siłę prawie, tak że musiałam prawie nawiewać. I miałam wielkie szczęście, bo podchodzę pod jakiś hotel i widzę, jest samochód z wiosłami na wierzchu, po francusku się dogadałam, że ja tu jadę na pociąg, nie wiem jaki, jeden pan mnie zawiózł na dworzec i wszystko się dobrze skończyło. Ale miałam dużego stracha, muszę powiedzieć. No i na drugi rok jeszcze byłam na jakichś zawodach wioślarskich za granicą.
Potem pojechaliśmy do NRD na wakacje. Jechał z nami taki kierownik wycieczki, taki chamuś, siedzimy w tym… a to jeszcze nie było muru berlińskiego, i tym Niemcom mówi: „Widzisz? Palca nie mam – do tych Niemców po polsku – Wiesz, gdzie straciłem?”. To takie było gadanie. W NRD nas przyjmowała jakaś pani burmistrz, z wielką fanfarą, ale nastroje nie były życzliwe i oni się potwornie bali. A ja z kolegą jako dziennikarze poszliśmy do takiej gazety niemieckiej, żeby tam coś nadać do Warszawy – oni stali pod nami, pilnowali straszliwie. Potem pojechaliśmy tam na południe bardziej, wchodzimy do jakiejś knajpy, to chcieli nas pobić, tak że było niebezpiecznie, żeśmy czujki w nocy trzymali. Potem myśmy postanowili z tym moim kolegą pojechać do Berlina. No ale jak tu uciec? Więc przez jakąś ubikację w restauracji [przechodziliśmy] i my mówimy: „Będziemy mówili ze sobą po francusku”. No to mówiliśmy [do siebie] po francusku. Przyjechaliśmy do tego Berlina, bardzo żeśmy uważali, bo nie mamy nic przy sobie, jesteśmy na jednej liście, bez dokumentów, bez niczego. No, byliśmy w tym Berlinie… Tamci dostali takiego stracha, że nas nie ma, że natychmiast kazali wracać szybciej do Polski. Ale wtedy te Niemcy Wschodnie (no, mieli rzeczy, można było coś kupić, to był tak zastraszony kraj, mam z tego takie okropne wspomnienia, okropne. Natomiast jak byłam potem w Niemczech Zachodnich, to jak najlepsze. Ludzie życzliwi, mówią: „A ja byłem tu, byłem tu ranny, leżałem w Krakowie”. Nie było żadnego takiego jakiegoś… Ale to już są późniejsze czasy.
Potem była Francja. Kochałam tę Francję strasznie. Jak z moimi znajomymi pojechaliśmy wszyscy do Francji… Bo ja miałam rodzinę we Francji, siostrę przyrodnią, która była z taką rodziną francuską bardzo… jedno château, drugie château. Ja im kiedyś powiedziałam, bo jak przyjechałam, to musiałam żyć według ich reżimu. Powiedziałam: „Wiecie, mnie komuniści tak nie dali w kość, jak wszyscy ci château, nie château”. Bo to znowu inny reżim. I jak wszyscy przyjechaliśmy, to poszliśmy do Ameryki, do amerykańskiej ambasady po wizy. Tylko moi znajomi to byli ludzie, którzy mieli dobre zawody, a co to jest dziennikarz sportowy? Zero. I potem rodzina, która przeszła przez tę Syberię, potem przez Indie, potem przez Afrykę, przecież znaleźli się w Nowym Jorku, to potem mnie ściągnęli z tej Francji. A ja nie miałam pieniędzy, we Francji byłam na wakacjach, w związku z tym pracowałam jako taki guide turystyczny dla Francuzów we Włoszech. Bardzo to lubiłam. I wracam kiedyś z Wenecji czy skądś o trzeciej rano i dostaję wiadomość, że dostałam wizę migracyjną do Ameryki. Ja w płacz. Ja nie chciałam, ta Ameryka to dla mnie bezguście.
I naprawdę Ameryka to był szok. Bo jak przyjechałam do Ameryki, z Paryża do Jersey City, gdzie mieszkała moja rodzina, bardzo skromniutko – no, strasznie. Jak ja widziałam tam fabryki, to niech się Żeromski schowa… Robili jakieś tam biustonosze, jakieś torebki, jakieś coś. Szukałam z inną dziewczyną jakiejś pracy. A we Francji pracowałam dla polskiej sesji Radio-Télévision Française, w radiu. I to było bardzo fajne, bo mieli biuro na Champs-Élysées, jak przyjechał Kennedy z de Gaulle’em, to [wszystko widzieliśmy], było bardzo przyjemnie i ciekawie. I to życie we Francji… Mieszkałam w takim podłym hoteliku, gdzie na czwartym piętrze mogłam mieć żarówkę tylko czterdzieści watów czy coś. Jak był telefon, to mi cieć dawał znać, że jest telefon. A ta rodzina nie chciała mnie wypuścić, bo: „Ach, powiedzą, żeśmy cię wypędzili”. Ale pewnego dnia policja śledcza mnie wezwała. Ja wzięłam jakiegoś znajomego, bo ta śledcza policja we Francji to nie jest przyjemna. Ten znajomy został na korytarzu, ja wchodzę, taki rozpasany siedzi i pyta się: „Czy ty z nim śpisz?”. Ja mówię: „Niech pan wejdzie pod łóżko i sprawdzi”. To na takim poziomie była rozmowa. Na czym to polegało? Że oni chcieli się dowiedzieć, czy nie jestem jakąś ukrytą pracownicą tych markiz. No więc jak ja im o tym powiedziałam, to wtedy mnie wypuściły. I trzeba było dać cieciowi dwadzieścia dolarów, żeby zamieszkać w mieszkaniu po mojej koleżance, która wyjeżdżała do Afryki, gdzie wyszła za mąż i tam pracowali. Muszę powiedzieć, że Paryż to był wspaniały, ale umyć się nie było gdzie – w jednym pokoju jeden zlew do mycia, do talerzy, do wszystkiego. Mieszkało się na walizkach, ale człowiek był szczęśliwy. I przyjazd do Ameryki z Paryża to był szok. Nie wiem, pani nie była nigdy w Ameryce… Jersey City – straszliwe, naprawdę straszliwe. A ja idiotka. We Francji strasznie oskarżali Amerykanów, jak traktują Murzynów. I na lotnisku czekała na mnie ciocia, która przeszła przez tę całą Syberię, a ja pierwsze słowa: „Co wyście zrobili z Murzynami?”. No wie pani, takiej idiotki trudno [szukać] dalej. Ale jak przejechałam wokół, opłotkami do Jersey City, to mi przeszło.

  • Pani nadal mieszka w Stanach?


Nadal mieszkam w Stanach. Miałam wielkie szczęście, bo po prostu przez przypadek – właśnie przez córkę Melchiora – dostałam się do Instytutu Języków, który uczy dyplomatów. Cioci powiedzieli, że wszystko zależy od mojego angielskiego, a to była nieprawda. Tak że ja tam pojechałam autobusikiem, nauczyłam się na karteczce I am Krystyna i tak dalej. No i potem ta córka Melchiora na mnie czekała, zawiozła mnie tam. Ten dyrektor [powiedział]: „Bardzo dobrze, że pani nie mówi po angielsku – po francusku żeśmy rozmawiali – i nie będzie pani mówiła”. To był piątek, a w poniedziałek byliśmy już w pracy. I to była naprawdę piękna praca. Ja uczyłam tych dyplomatów, jak lądować w Polsce i jak pracować dla Polaków. I oni przez jakieś dziesięć lat, a szczególnie w latach sześćdziesiątych, przyjeżdżali do mnie z tej Polski ze łzami w oczach, pomagali Polakom, sprowadzali, no byli nadzwyczajni. A ja nie musiałam do żadnych organizacji polskich należeć, bo ja miałam robotę, że ja tych dyplomatów przygotowywałam [na Polskę], i byłam sama. A potem zaczęli przychodzić następni nauczyciele, a jak jest pięciu Polaków, to jest [problem]. Pracowałam tam do dziewięćdziesiątego piątego roku i muszę powiedzieć, że praca do jakiejś połowy lat siedemdziesiątych dawała dużą satysfakcję, a potem się już zrobił business as always. Zawsze w jakiejś grupie byli tacy wyjątkowi ludzie – ja mam jednego studenta, który mówi ośmioma językami chyba, rozmawiamy po polsku, jest moim wielkim przyjacielem, i który do tej Polski ma ogromny sentyment. I mam takich jeszcze kilku, do których naprawdę słów nie mam.
Ja miałam sześćdziesiąt osiem lat, a przyjechał mój mąż (były, bo umarł), który we Wrocławiu budował Dom Lekarza. I to było tysiąc lekarzy… On powiedział: „Musi być dom”, dostał od miasta ten [projekt], budował ten dom, zaniedbywał rodzinę, mieszkał w jakichś strasznych warunkach w szpitalu. Zbudował ten dom. Tam był i hotel, i restauracja, i wykładowe sale, no bardzo to wszystko grało. Przyjechał Kuroń: „Nie mieścicie się w socjalizmie”, bo to nie było związane z żadną partią. Dom zamknęli. Męża, który miał odznaczenia, bo on był bardzo dobrym chirurgiem i ordynatorem, wyrzucili z pracy. Gdzieś tam pracował na jakiejś prowincji, przyszli, zaaresztowali, wsadzili do ciupy na cztery lata. Wie pani, takie były czasy. A miał profesora kuzyna, który pracował nad rakiem już w Ameryce. Kiedy on był w ciupie, to już miał wizę amerykańską. On we Wrocławiu był [zatrudniony], jak wyszedł z więzienia, to pracował w Krakowie, no i ten ubek powiedział, że Wolańczyk za Boga nigdy z Polski nie wyjedzie. No ale kiedyś tego ubeka też wsadzili do ciupy. Wtedy Adam pojechał, przyjechał do Ameryki. Ale ten jego kuzyn umarł nagle i [Adam] znalazł się na lodzie. No i ja go poznałam i widzę, że… Bo chcą go wyrzucać z Ameryki, jacyś adwokaci go oszukują, to wyszłam za niego za mąż, żeby został. I potem tak już zostało. I stąd ja dwadzieścia pięć lat codziennie słyszałam o pomordowanych profesorach we Lwowie.
Mój mąż na końcu był ciężko chory i miał troszeczkę „kuku”, i to poważnie. Przyjechał do tej Polski, walczył o tych profesorów… I naprawdę mnie sprawa tych profesorów lwowskich leży na sercu. Teraz Instytut Holocaust w Waszyngtonie uznał, że Polacy też należą do Holocaustu, że są poszkodowani. No, jak są poszkodowani, to trzeba walczyć, prawda? Przede wszystkich chciałam o tych profesorach, ale na to, żeby oni coś zrobili, to trzeba mieć naocznych świadków. Szczęśliwie mam syna jednego profesora, który nie był w domu i nie był zabity, on ma tam zeznawać.
I była taka słynna historia w czasie wojny, nie wiem, czy państwo wiedzą, w Zbydniowie. To był ślub mojej kuzynki, która była córką mojego wuja Wańkowicza, brata mojej matki. Na tym ślubie pomordowali wszystkich, to była bardzo słynna historia w czasie wojny. Ale [zamordowano] i służące, ktokolwiek był w tym dworze. Tylko dwóch się uratowało Horodyńskich, którzy jakoś na jakimś strychu się uratowali, i potem oni z AK zamordowali tego, co to zrobił, bo on chciał po prostu zająć ten majątek, obrabować rzeczy i tak dalej. I po prostu jak go zamordowali, to ja nie wiedziałam, co dalej. Jest teraz taki tutaj pan, jest taka telewizja Stella, która zrobiła o tym film, ja go mam, dostałam, i ten pan (zapomniałam, jak się nazywa) napisał scenariusz do tego filmu. No i ja chciałam, żeby ten Holocaust Museum o tym napisał. A oni mówią: „No, musi pani dotrzeć, czy ktoś przeżył”. No, tam są jakieś dwie staruszki, ale w różnych miejscach. A jak do nich dotrzeć? I ja teraz walczę, żeby to się dostało, bo jak chcą, to niech piszą o takich rzeczach. Bo potem z tego filmu się dowiedziałam, że jak oni zamordowali tego, co to zrobił, tego Niemca, to potem zamordowano chyba z pięćdziesięciu Polaków. To takie rzeczy są. [Do tej pory Holocaust Museum nic nie zrobił, tylko trzyma mój tekst]. […]

  • A wracając do tematyki wojny i Powstania, co szczególnie utrwaliło się w pani pamięci?


Proszę pani, dla mnie była to ta straszna euforia, żeby walczyć, żeby coś robić. I to, żeśmy z moim ojcem na trzeci dzień Powstania powiedzieli: „To niestety źle się skończy”. Ale była ta euforia, żeby coś robić. Ja się martwiłam, że się robi za mało, ja byłam krytyczna niestety. Te jakieś samosądy, jakieś to, to wszystko…. Ja dlatego [wyróżniam] kilka osób: ta moja „Maja” Matusińska, to jest osoba, o której chciałam mówić, ten [Jurek] Ruszczyński, to byli ludzie, o których ja chcę mówić. No co ja wiem więcej? Ja wiem, że ja w porównaniu z tamtymi to co ja tam byłam, ja byłam jakimś pionkiem nieważnym, że tam latałam i coś tam. Dla mnie Powstanie jest święte. Jak moja siostrzenica zaczyna [mówić]: „Powstania nie powinno być”, ja mówię: „Co ty, durna, będziesz gadała?”. Co dyskutować. Aha, ja obwoziłam „Bora”, bo przyjechał do Waszyngtonu. No, przyjmowali go, przyjmowali, dali mu jakiegoś adiutanta, pijaka i biedny „Bór” jedzie z tym adiutantem, a adiutant jedzie przeciwko ruchowi. „Bór” przerażony… A kochany „Bór”, taki miły. Ja go potem moim takim starym volkswagenem woziłam, ja do „Bora” mam szacunek, naprawdę. Bo na początku się nim zajmowali, a potem przestali się tak bardzo zajmować. „Bór” był kochany. Miałam tę okazję i zaszczyt poznać „Bora”, poznać [Bartoszewskiego]. […] Bartoszewskiego spotykałam w Waszyngtonie. Przyszedł do nas kiedyś do Instytutu, a ja nie wiedziałam, [kto to jest] Bartoszewski. Tam też z angielskim były trudności. A taki był skromniusi. I potem go spotykam w tym Instytucie Żydowskim – Boże, jaki on był serdeczny, kochany, on tyle zrobił dla Polski, no nadzwyczajny człowiek. I potem jak były te obchody akowskie, to słyszałam, że go wygwizdywali. No, to chamstwo to po prostu czasami trudno strawić.

Warszawa, 11 sierpnia 2015 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska

Krystyna Malinowska-Wolańczyk Pseudonim: „Krysia” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Miłosz” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter