Krystyna Frychel
Nazywam się Krystyna Frychel z domu Brudek. Urodzona 1 kwietnia 1929 roku w Warszawie na Powązkach.
- Co robiła pani przed wybuchem drugiej wojny światowej?
Chodziłam do szkoły. Ponieważ nasza szkoła na ulicy Elbląskiej została zajęta przez Niemców, załatwiono nam szkołę w alei Wojska Polskiego na Żoliborzu w prywatnej wilii.
- To już było w czasie okupacji?
To już było w czasie okupacji.
- Gdzie pani mieszkała przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny też mieszkałam na ulicy, ale nie Dolnośląskiej, a Czartoryskiej.
- Czym zajmowała się pani rodzina?
Moja mama przed wojną zajmowała się robieniem lodów. Jej to bardzo szybko szło, bo to był tak zwany baon wojskowy, który zajmował bardzo duży teren, tak że był niezły zarobek na lodach.
- Czym zajmował się pani ojciec?
Rodzice rozeszli się przed wojną. [Dziadek − Andrzej Brudek był dyrektorem cmentarza na starych Powązkach. Ojciec – Wiktor Czesław Brudek zatrudniony był na stanowisku kierowniczym (nadzor nad robotnikami) na cmentarzu powązkowskim].
Miałam trzech braci i siostrę.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
W 1939 roku mieszkaliśmy również na ulicy [Czartoryskiej, później] na tej samej ulicy, z tym że pod numerem 4, a później pod numerem 14. Byłam sama z mamą. Moi dwaj bracia, starsi ode mnie, chodzili do prywatnej szkoły, do księży, która mieściła się na Mokotowie. Jeden był w szóstej klasie [szkoły] podstawowej, drugi był w siódmej.
- W której klasie pani wtedy była?
Byłam w czwartej klasie.
- Jak zapamiętała pani sam wybuch wojny, wrzesień?
Nie bałam się. Pamiętam ludzi, mama i siostra, wszyscy [byli] zdenerwowani, bo jak był wybuch wojny, to księża popuszczali [uczniów] do domu (oczywiście także i braci). Moja siostra była w prywatnej szkole na Kole (jak się jedzie na Koło, po prawej stronie). Siostra już była w gimnazjum. Wszystka młodzież została wypuszczona do domu.
- Cały wrzesień 1939 roku była pani w Warszawie?
Byłam cały wrzesień, z tym że jak były straszne naloty i ktoś puścił „kaczkę”, że Niemcy mają tutaj wszystkich wyrżnąć, to ludzie masowo zostawiali mieszkania i uciekali, gdzie kto miał jakąś rodzinę. Moja mama ze mną i z siostrą uciekła na ulicę Wspólną do swojej kuzynki. [Uciekłyśmy] we trzy: mama, siostra i ja. Tam byliśmy prawie do końca. Później, jak już Niemcy weszli do Warszawy, mama przyszła na [Dolnośląską]. Zobaczyła, że chałupa jest spalona i nie ma gdzie mieszkać, więc ludzie z [niezrozumiałe] zaraz zorganizowali [mieszkania], bo w baonie zostały biura – budynek niezburzony i niespalony, i tam na parterze można się chwilowo osiedlić. To były duże pomieszczenia i mężczyźni, którzy jeszcze nie byli starzy [stawiali ścianki]. Tam była cegła. Pamiętam, że tę cegłę my – dzieciaki czyściłyśmy (już Niemcy byli) i to się odnosiło do punktu skupu, i Niemcy za to płacili grosze. Wszystkie parterowe budynki, gdzie wojsko stacjonowało, były wypalone, ale mury stały.
- To robiły dzieci, a czym zajmowała się pani mama?
Moja mama jeździła do Rosji za handlem, bo tu nie było pracy. Jak wyjechała, to ja z siostrą i z braćmi zostawaliśmy. Siostra zajmowała się wszystkim, bo była najstarsza. Mama kupowała tu towar. Na przykład kupowała zegarki, [kreton. Rosjanie płacili złotem].
- To było w czasie okupacji?
Tak. Mama kupowała (nie tylko mama) takie zegarki, aby dwa, trzy dni chodził. [Kupowała też] materiały – szalenie tam szły materiały. Ludzie na tym dobrze zarabiali i Warszawa masowo jechała na wschód. Co było w pociągach? Jeżeli na przykład gdzieś na jakiejś stacji stało SS, to ludzie mieli – jak to się kiedyś mówiło – cynk, żeby wcześniej wysiadać. Maszynista zatrzymywał [pociąg] jedną czy dwie stacje wcześniej, ludziska wysiedli i dalej jechał, a jak wojsko zatrzymywało, to nie, nie było potrzeby.
- Czy w czasie okupacji zetknęła się pani z konspiracją?
Nie.
- Czytała pani prasę podziemną?
Nie.
- Czy ktoś z pani rodziny brał udział w konspiracji?
[…] Siostra wróciła z Koła, bo wcześniej zakonnice kazały rodzinom zabierać [uczniów] do domu i wróciła wcześnie. Dzięki temu ocalała, nie trafiła do gospodarza niemieckiego, do bauerów, a księża nie puścili [chłopców do domu]. Niemcy przyszli, nie zawiadomili wcześniej, tylko zrobili nalot i wszystkie klasy szóste i siódme – wcześniejsze nie – czyli mój brat Henryk i Tadeusz (jeden był w szóstej, jeden był w siódmej), zgarnęli do bud i wszystko poszło do Niemców, do bauerów. Nie do obozów, tylko do bauerów. Pamiętam, że mama często kupowała wędzoną słoninę i piekła przeróżna ciastka, które mogą przetrwać w paczce i pakowała to do dużej paki, i wysyłała do Niemiec. Starszy brat, który nie odpisywał, trafił do gorszych Niemców, bo uciekł od nich wiele razy. Ponoć mu powiedzieli, że jak jeszcze raz ucieknie, to trafi do obozu koncentracyjnego. Brat młodszy od niego (Tadeusz był młodszy od niego o rok) trafił do lepszych Niemców. Dlaczego? Ci Niemcy mieli czterech synów, którzy zginęli na froncie wschodnim i dlatego polubili szalenie mojego brata Tadeusza i błagali go, żeby został, że to już wiadomo, że Hitler już wkrótce będzie kaput. On się tam nauczył niemieckiego, bo przecież nie miał z kim rozmawiać po polsku, musiał się nauczyć. Błagali go, że jeżeli się zgodzi zostać z nimi, to natychmiast przepiszą cały majątek na niego. On mówi: „Ja jestem chłopak z miasta, to się nie nadaję do roli”. – „Ale przecież robiłeś?”. Mówi: „Ale to pan mi dużo pomagał jako gospodarz”. [Brat] powiedział, że pojedzie do Polski. [Mówił], że Warszawa jest ponoć zburzona, ale pojedzie do Warszawy i będzie się starał odnaleźć swoją rodzinę. Powiedział, że może przyjedzie. Nie dał pewności, ale [powiedział], że może przyjedzie...
Ten budynek został i stoi do dzisiaj, bo sąsiadował z piekarnią. [Ulica Czartoryska 14].
- Budynek, w którym państwo mieszkali?
Budynek, w którym mieszkaliśmy już później. To nam Niemcy dali. Niemcy przyszli do baonu i powiedzieli, że musimy się stąd wynieść, bo tam zamieszkało wiele rodzin. Jak to była taka przeolbrzymia sala, to [ludzie] popostawiali sobie ściany, drzwi, bo wszystko było na tym terenie. Pamiętam, że to był bardzo duży teren i my mieliśmy zajęcie, bo się cegłę czyściło, to kawał żelaza z muru się wyrwało i to było zajęcie. Szło się do punktu i sprzedawało, i było parę groszy.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania [zastał mnie] na Dolnośląskiej. To już była Dolnośląska.
- Jak zapamiętała pani to, co działo się 1 sierpnia?
Przed Powstaniem Niemcy uciekali masowo. Ulice były tak załadowane różnymi samochodami i nawet fury [były], i to wszystko uciekało z Warszawy. Słyszałam od ludzi, od mężczyzn, którzy właśnie szli do Powstania. Było dwóch takich młodych, ale oni nie wrócili po wojnie do domu. Nie wiadomo, co [się stało]. Jedna żona czekała, jedna miała czworo dzieci, druga miała dwoje. Jeden i drugi nie wrócił. Oni powiedzieli, że Niemcy wiedzą, że w Warszawie ma być Powstanie i dlatego masowo wyjeżdżają, żeby zdążyć przed Powstaniem, ale oni później ściągnęli z całej Polski i dali tutaj do wiwatu. [Mama zabroniła mi oddalać się od domu. Ludzie mówili, że powstańcy ominęli Powązki i skierowali się na Żoliborz. Następnego dnia opowiadano, ze na ulicy Powązkowskiej i w okolicy Fortu Bema rozstrzelano kilkudziesięciu akowców].
- Pani była za młoda, żeby brać udział w Powstaniu, ale czy ktoś z pani rodziny brał udział?
Pamiętam, że poszła siostra.
- Czy powiedziała, gdzie idzie?
Nie powiedziała. Powiedziała mamie: „Mama, idę tam, gdzie muszę iść, ale nie powiem ci. Jak przeżyję, to ci powiem”.
Nie, zginęła na Krakowskim Przedmieściu. Mam nawet papiery z PCK. Jest Krakowskie Przedmieście i podany numer. Pochowana była w podwórku. Miała przy sobie butelkę czy buteleczkę, w której była kartka. Chciałabym wiedzieć, co ona napisała na tej kartce.
Ponieważ „ukraińcy” i Niemcy przychodzili dzień i noc, [do tego drugiego] budynku, co mieszkaliśmy od 1940 roku. Jak Niemcy przyszli do baonu, to powiedzieli nam, żebyśmy sobie – każda rodzina – szukała mieszkania: Powązki i Żoliborz. Jeżeli ktoś sobie znajdzie mieszkanie tu czy tam, to żeby dać im znać i oni załatwią, i każda rodzina gdzieś się ulokuje. Pamiętam, że ten Niemiec był z tłumaczem, a ja stałam z boku w baonie. Stałam i słuchałam. Tłumacz mówił: „Gdzie kto sobie znajdzie, to my załatwimy”. Moja mama, nie siostra a moja mama, znalazła właśnie to mieszkanie, skąd nas Niemcy zabrali do Pruszkowa przejściowego, ale to była pojedynka. Siostra z mamą poszła drugi raz. Pamiętam, że słyszałam, [siostra mówi do mamy]: „Mamo, co ty chcesz wziąć? Pojedyncze mieszkanie na nas troje. Nas jest troje: my dwie i ty”. Chłopcy byli w Niemczech. Mama powiedziała: „Jak się wojna skończy, to może tam wrócimy i się jakoś odbuduje”.
Przyjęła to mieszkanie, ale okazało się, że właściciel tego domu to był folksdojcz. Oni byli ewangelikami. [Wiedziałam], bo kolegowałam się z ich córką. Nie chciałam uczyć się niemieckiego. Siostra moja uczyła się niemieckiego i francuskiego w gimnazjum na Kole, a ja nie chciałam się uczyć. Pamiętam, że córka folksdojczów nieraz mnie prosiła, żeby jechać na aleję Szucha po prowiant. Dla nas nie było czekolady, cukru, masła i tym podobnych, a dla nich było. Ona prosiła, żeby jechać i mówiła zawsze do mnie: „Krycha, naucz się niemieckiego, bo idziesz ze mną jak niemowa”. Mówię: „To nie będę z tobą jeździła”. Folksdojcz nie chciał nam dać tego mieszkania, bo to był drugi – jego brat. Rodzice Eli – nazwę ją Niemką (do wojny była Polką) – mieli sklep na parterze, a na pierwszym piętrze mieszkał ich [brat]. To była rodzina i to był jego dom, i nie chciał nam dać tego [mieszkania]. Moja siostra znała niemiecki, więc poszła do kierownika na Fort Bema, bo on wszystkim dał adresy, i powiedziała, że mama znalazła byle jakie mieszkanie, ale właściciel nie chce nam dać tego mieszkania. Niemiec poszedł z siostrą i z mamą, a ja poszłam za nimi. Zapukali, zadzwonili, on uchylił [drzwi] i zobaczył siostrę, a Niemca, który stał z drugiej strony nie i chciał zamknąć [drzwi]. Niemiec się odezwał, więc tamten szybciutko otworzył. Powiedział mu, że jeśli jeszcze coś mu się nie będzie podobało, to wyląduje na Wschodzie, bo jeszcze jest na tyle młody, że może od razu wskoczyć w mundur. Siostra później mamie tłumaczyła. Dali nam to mieszkanie. [Mieszkałyśmy], dopóki tutaj nie załatwiłam sobie tego mieszkanka.
- Czy w czasie Powstania przebywała pani ze swoją rodziną?
Tak, z mamą, bo rodzice rozeszli się przed wojną.
- Gdzie spędziła pani pierwsze dni Powstania?
W domu na Dolnośląskiej na Powązkach.
- Pamięta pani, jakie warunki panowały w tych pierwszych dniach?
Była straszna panika. Ludziska już wszyscy wiedzieli. Ja wiedziałam trochę więcej, bo córka folksdojczów to i tamto mi powiedziała, więc przyszłam do domu i mówiłam mamie, bo siostry nie było. Mówiłam mamie i pamiętam, że mama jeszcze mówiła: „Boże, co to będzie?!”. Pamiętam, że ci, co piekli pieczywo, mówili: „Ludzie, chleba wam nie zanie, ale nic więcej nie mamy”. Jak jest ulica Krasińskiego, były działki. One się ciągnęły prawie tutaj, jak jest ulica Broniewskiego, bo ulicy Broniewskiego nie było. Były działki i tam były warzywa, owoce, to niektórzy nocami chodzili, późnym [wieczorem], przed północą. Jak sięgam pamięcią, to siostry nie było w domu. Ona wpadła, coś zjadła, mówię: „Wyglądasz, jakbyś do wojska poszła”. Poklepała mnie po głowie i mówi: „Powiedziałabym ci to i owo, ale ci nie powiem, bo ty wygadasz”. Uciekliśmy z ulicy Dolnośląskiej z Powązek na wieś Chomiczówka (to [wtedy] była wieś), a na Wawrzyszewie (pierwszych Powązkach) mój dziadek kupił sobie ziemię, że w starszym wieku, to już nie będzie jeździł na urlop po Polsce, tylko tu będzie spędzał: wioska, dużo zieleni, niskie chałupy. Za Niemca to wszystko oczywiście stało, a po wojnie wszystko zostało przez ludzi rozebrane. Moi dziadkowie zginęli 1 czy 2 sierpnia – w Powstanie, na pierwszych Powązkach – starych. Powązki były pierwsze i drugie: stare i nowe. Nawet mówiono: „Gdzie idziesz?”. – „Do miasteczka”, czyli na drugie Powązki – wojskowe.
Jeszcze jak byłyśmy w Wawrzyszewie, to tam przychodzili Niemcy i szukali akowców. Przychodzili w nocy. Gospodyni musiała otworzyć, a oprócz mnie i mojej mamy to miała jeszcze kilka innych rodzin. [Trzymała ich] gdzie mogła: tu na podłodze, tu na podłodze. Gospodarze przynieśli słomę i co mogli, to rozłożyli. Co mogli, to dawali nam wszystkim jeść, bo nie było gdzie kupić. Mama mogłaby kupić, ale nie było gdzie. Mama mówi tak: „Wiesz co, wracamy na Powązki, na swoje śmiecie. Ty z Wandą (z koleżanką) będziesz siedziała w piwnicy, a ja w budynku”.
- W czasie Powstania mieszkała pani w piwnicy?
Nie, na noc przychodziłam do domu, a rano, jak zjadłam śniadanie, [schodziłam do piwnicy]. Kiedyś nie zjadłam śniadania i zaczęli strzelać, ale to byli „ukraińcy” w niemieckich mundurach, rozmawiali po niemiecku. Wiadomo, że nie tylko szli na ochotnika, przecież... Przyszli „ukraińcy” i zaczęli strzelać, to już nie mogłam zejść na parter, tylko na górę weszłam. Na górę i tam się posiedziało. Jak się uspokoiło, to przyszła mama i mówi: „Zejdźcie dziewczynki i szybciutko do piwnicy”. Piwnice były duże. W drugim budynku była piekarnia. Na całym parterze była piekarnia, a na pierwszym piętrze dopiero właściciel mieszkał. No i „ukraińcy” nas dorwali. Jednego dnia wyszłyśmy sobie wcześniej, bo były szczury, więc wyszło się z piwnicy. Moja mama i mama mojej koleżanki Wandy, nawet nie wiedziała, że wyszłam. Nazywała się Wanda Domżał, ale już nie żyje. Niedawno zmarła na raka. „Ukraińcy” nas dorwali: jeden złapał jedną, drugi drugą. Moja mam znała rosyjski, bo w pierwszą wojnę światową wracała z Niemiec i pociąg został skierowany nie do Polski, tylko na Rosję i była w rewolucję w Rosji, głodna i tak dalej. Sprzedała wszystko, co miała swojego. Poznała tam młodą Rosjankę, która zaprowadziła mamę do swoich rodziców. Bogaci ludzie, ale ta Rosjanka była analfabetką, bo tam kiedyś uważano: po co ci [wykształcenie], masz taki majątek, jedyna, po co ci nauka.
- Mama nauczyła się tam rosyjskiego?
Tak. Mama ją wzięła ze sobą. Rodzice dali im jeść, dolarów. Wtedy jeszcze były dolary w złocie. U nich płaciło się wtedy w złocie i mama przywiozła tego trochę.
- Opowiadała pani o „Ukraińcach”.
Ci „ukraińcy” jak nas dorwali, to ktoś krzyknął, że Krystynę i Wandę złapali Niemcy, a to byli „ukraińcy”. Moja mama, nie pytając, od razu wyskoczyła na podwórko i do tego, co mnie trzymał za rękę, mówi: „Słuchajcie, czy rozumiecie po niemiecku?” – „Tak, ale jeżeli byś umiała po rosyjsku, to rozmawiaj z nami po rosyjsku, bo my nie jesteśmy Niemcami, tylko Ukraińcami”. Mama mówiła: „Przecież to są dziewczynki! To jeszcze dzieci! Jak możecie je zabrać?!”. A już każdy wiedział, bo nawet ja mała słyszałam, że jak już się wpadnie w łapy „ukraińca”, to już się nie wyjdzie albo się wyjdzie kaleką. Gosposię tych, co mieli piekarnię, dorwali. Kto się miał za nią wstawić? Ledwie przyszła. Zaraz kto mógł to ją opatrywał. Ledwie przyszła. Pamiętam jej słowa: „Dlaczego oni mnie nie zabili? Po co ja mam teraz żyć”. Mama ich prosiła po rosyjsku. Moja mama, żeby mnie i Wandę puścili, pocałowała go przy mnie w rękę. On mnie puścił i do tego drugiego zwrócił się, żeby puścił drugą, o on z karabinem do niego, bo jeden i drugi miał karabin, i powiedział:
Niet!. Byłby mnie puścił, a tamten nie chciał. W tej chwili usłyszałam dźwięk nadbiegających koni, nie jednego, ale dwóch, trzech i spojrzałam. W bramę wjechało dwóch oficerów na koniach, zeskoczyli i [pobiegli] od razu do nich [mówiąc] po niemiecku: „Co to ma znaczyć?!”. Oni wiedzieli, że mama rozumie też po niemiecku, bo była i w Niemczech i w Rosji. Później siostra uczyła się niemieckiego. Tylko się zwrócił po niemiecku do mojej mamy, żeby nas gdzieś ulokowała i żebyśmy więcej w dzień nie wychodziły na dwór, a ci dwaj, to już nie wrócą tutaj, bo od razu zostaną wysłani na Wschód. I zostali wysłani, ale mimo to jeden Niemiec powiedział: „Żeby dziewczynki nie wychodziły w dzień. Wieczorem niech wyjdą, bo – mówi – są i dranie Niemcy też”. Ale to nie Niemcy gwałcili [tylko „ukraińcy”].
Przecież to, co się działo na Woli... [(Zabijano mieszkańców w poszczególnych budynkach na kilku ulicach.)] Jak byliśmy na Chomiczówce, to pamiętam, że wyszło się po dwudziestej drugiej na dwór, to na Chomiczówce było widać łunę palącej się Woli, a trochę bliżej było słychać straszne krzyki i jęki, a to się rozprawiali „ukraińcy” mówiący po niemiecku, w niemieckich mundurach. Później, jak pracowałam w rentgenie na Kasprzaka 17, to miałam już pięćdziesiąt dwa, trzy lata czy cztery, bo za rok miałam już iść na emeryturę i opowiadałam to takiej młodej techniczce, a ona mówi: „To nieprawda. To Niemcy mordowali, a nie Ukraińcy. Tam nie było Ukraińców”. Mówię: „Dziewczyno, ty masz dopiero dwadzieścia dwa [lata], a ja już niedługo idę na emeryturę, więc nie sprzeczaj się ze mną, a poza tym, to ja pochodzę stąd, a ty spoza Warszawy i ja mam rację”. – „Nie, nie uwierzę, bo nam na spędach (bo ona należała do młodzieżówki) zupełnie co innego mówią”. W tym czasie stał mój szef, rozmawiał z jedną koleżanką i słyszał naszą rozmowę. Wchodzi do nas – do pokoju techników, i mówi: „Pani Krystyna ma rację”. Zwrócił się do niej i powiedział: „Należy posłuchać i przyjąć to do wiadomości, bo to, co was uczą, to bzdury, to kłamstwo, a wszystko to, co wysłuchałem, co pani Krystyna mówiła, to wszystko jest prawdą, bo ja też jestem z Warszawy”. A szef był ode mnie tylko dwa lata starszy.
- Czy w czasie Powstania spotykała pani Powstańców?
Któregoś dnia przyszło dwóch na podwórko i błagali, żeby dać im pić i chociaż po kawałku chleba.
- Jak cywile się do nich odnosili?
Szalenie dobrze. Zaraz kobiety, kto tam miał jodynę, bandaże, obmyto ich pod pompą na podwórku. Nawet chciano prosić ich do mieszkań, ale oni mówili, że nie, że tutaj, że jeżeli można, żeby ktoś im wyniósł stołek, krzesełko. Zaraz powynosili krzesła. Byli bardzo zadowoleni. Jak trafili do nas Niemcy i powiedzieli: „To nie myśmy. To nie wy nas napadliście, tylko my was, więc się wcale nie dziwię, że jestem ranny od Polaka, no bo to ja jestem napastnikiem”. Jeszcze ręką pokazał. Starsze panie pomogły obmyć i bandaże, i opatrunki, pomogliśmy. Pamiętam takie zdarzenie, że jesteśmy z Wandą u nich na parterze i ktoś krzyknął: „Niemcy na podwórku!” – czy „ukraińcy” (tego nie pamiętam), więc gdzie [uciekać. Pobiegłyśmy] do sąsiadki, która po przeciwnej stronie miała pokój. Otworzyła nam w kuchni klapę od piwnicy i powiedziała: „Szybko! Skaczcie!”. Wanda skoczyła pierwsza do piwnicy, ja za nią. Sąsiadka szybko nakryła wejście. Trzeba trafu, że wchodzi dwóch [Niemców], ale jeden zaraz wyszedł i ten jeden pytał o coś. Nie pamiętam, bo się strasznie bałam i potwornie drżałam. Drżałam tak strasznie, że tylko myślałam: Boże, żeby on tylko tego nie wyczuł, że my tutaj jesteśmy. On stał na klapie i widać było, jak rusza nogami, bo z trzech stron była szpara, ale wyszedł. Wyszedł i moja mama mówi: „Boże, jak wy wyglądacie. Czego tak się strasznie bałyście? Przecież on nie pomyślał, że wy siedzicie tutaj w piwnicy”. Wyszli i jak ktoś zobaczył, że już wyszli z podwórka na ulicę, to dopiero [mama powiedziała]: „Dziewczynki szybko do piwnicy”, do piekarni.
- Czy widziała pani, co dzieje się w innych dzielnicach Warszawy w czasie Powstania?
Nie, słyszałam.
- Czy w pani otoczeniu czytano prasę podziemną, słuchano radia?
Radia? Za to dostawało się kulę w łeb. Jak Niemcy weszli do Warszawy, nie pamiętam dokładnie, czy jeszcze w 1939 roku, bo to był wrzesień, październik, listopad, grudzień, ale chyba początki 1940 roku, to ogłosili, że wszyscy, którzy posiadali radio, żeby zdawali i podali adres, bo jeżeli ktoś nie zda i schowa, a oni będą sprawdzali wszystkie domy, wszystkie budynki, to będzie kara śmierci. My wtedy mieszkaliśmy bliżej, na tej samej ulicy, ale numer 4, a 14, to był [dom], który nam Niemcy dali. Tak że nie było mowy, żeby ktoś słuchał, przynajmniej w okolicach, [może] gdzieś dalej.
- Czy w czasie Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym, w mszach?
Tak. Było szalenie modne. Na wszystkich podwórkach, względnie dwa podwórka, w jednym stawiało się ołtarzyk, duży obraz Matki Bożej i ludzie przynosili kwiaty. Ludziska przychodzili ze swoimi krzesłami, stołkami i tam masowo podwórka zapełniały się i ludzie się modlili, ale Niemcom to nie przeszkadzało.
- To było w czasie Powstania?
Tak.
- Czy poza tymi spotkaniami z Niemcami, o który pani opowiadała, czy miała pani jakiś inny kontakt? Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich z czasu Powstania?
Dopiero jak nas wypędzano z domów, chodzili po każdym budynku, czy to był parterowy czy piętrowy, czy dwupiętrowy i wszystkich [wypędzali]. Jeszcze głośno przez megafon ktoś mówił po polsku, że wszyscy, którzy opuszczają mieszkania, żeby zostawiali otwarte drzwi, a kto zamknie drzwi, to drzwi będą wybite, tak że żeby nie zamykać mieszkań.
- Kiedy została pani wypędzona z Warszawy?
W drugiej połowie września. Było potwornie gorąco. Szliśmy z ulicy Czartoryskiej do Powązkowskiej. Powązkowską prościutko kilometr czy dwa i już koniec Warszawy. Na końcu Warszawy była fabryczka (nie pamiętam, jak się nazywała). Tam zatrudniano wielu pracowników. Skubano tam gęsi i można było kupić pióra na kołdry, pierzyny czy poduchy. Pióra były darte, a nie cięte jak obecnie. Tamtędy nas prowadzono. Mijaliśmy wieś, bo tam były dwie wioski, które już dawno nie są wioskami: Chomiczówka i Wawrzyszew, najpierw Wawrzyszew. To w ogóle nie te tereny, co teraz. Teraz Warszawa jest rozbudowana. To były pustkowia: wieś jedna, przerwa, wieś druga, duże sady owocowe.
- Tamtędy szli cywile z Warszawy?
Tak. Nie tylko my z Powązek, ale ze wszystkich ulic. Innych Niemcy doprowadzali i żeśmy szli. Z przodu szło dwóch Niemców, a z tyłu jeden „ukrainiec”. Jak wychodziliśmy z Warszawy, to wszyscy ludzie na własnych podwórkach czy w swoich ogródkach, chowali kto co mógł, co miał, jakieś dobre palta i takie różne rzeczy, a meble wynosiło się do piekarni do właściciela. Właściciel piekarni powiedział, że u niego można załadować wszystkie piwnice, bo piwnice są w dobrym stanie, z podłogami, z drzwiami. Kto mógł, to tam rozłożył meble. Tam się znosiło. Na podwórku się zakopywało. Pamiętam, że moja mama włożyła (nie wiem, co to był za mebel) i otworzyła drzwiczki, i tam ładowała lepsze rzeczy, a mnie dała starą kurtkę. Mówię: „Mamo, mam nową kurtkę. Daj mi tą nową, a tą starą włóż tam”. – „Jak przeżyjemy i wrócimy do Warszawy, to ci się nowa przyda, a teraz nie wiadomo gdzie trafimy. Raczej gdzieś do gospodarzy w Polsce”. A to nie chodziło o to. Moja mama wszyła mi złoto, bo sporo przywiozła go z Rosji. Miałam [wszyte] w rękawach i na to naszyte byle jakie futerko, i na całym kołnierzu.
- Udało się pani wyjść z tym złotem z Warszawy?
Kto by mi to wziął? Nikt by mi tego nie wziął, [to była] stara marynarka czy blezer. Byliśmy blisko Włoch za Warszawą i było strasznie gorąco, i upuściłam blezer. Za mną szedł „ukrainiec”, podskoczył do mnie, złapał to i się zamierzył, podniósł do góry. Zaczęłam się drzeć. Nie wiedziałam, co tam jest, tylko po prostu [krzyczałam], bo jak mi go zabierze, a zrobi się zimno (we wrześniu noce zimne, w dzień upał) to zmarznę, a szłam cieniutko ubrana: sandałki, gołe nogi, cienka bluzeczka i spódniczka. Niemiec krzyknął, żeby stanąć i dosłownie [zrobił] dwa, trzy susy i już był przy „ukraińcu”. Mówi do niego po niemiecku: „Co ty masz tu w ręku?!”. Jak ruszyliśmy dalej, mama mi zaraz powiedziała. „Ukrainiec” mówi: „Upadło jej to”. – „No to trzeba było podnieść i dać dziecku. Pójdziesz do przodu i będziesz szedł na przodzie, a ja będę szedł tutaj”. Niemiec uratował mi złoto.
- Dotarła pani do Pruszkowa. Jakie warunki tam panowały?
Okropne. Była bardzo długa hala. Na jedną czwartą hali gospodarze musieli naznosić słomy. Słoma była poukładana i ludziska tak spali jak leciał: młody, stary, kobieta, mężczyzna, w tym ubraniu, w którym chodził w dzień. Mówię: „Mamusiu, tu będziemy spali?”. Mama mówi: „Nie, tu nie ma miejsca, a poza tym, tu mi się nie podoba, brzydko pachnie”. [Poszłyśmy] na beton (tam gdzie wjeżdżają stare lokomotywy i pod spodem mężczyźni je reperują). Tam byłam z mamą, jeszcze dwóch starszych panów i ksiądz, którego też dorwali, bo szliśmy najpierw Powązkowską. Z innych budynków z Powązkowskiej też do nas dochodzili. Złapali naszego proboszcza. Ledwo sapał, ale jakoś doszedł. Wrócił po wojnie.
- Gdzie pani trafiła z Pruszkowa?
Tam się spało na betonie. Pamiętam, że ksiądz miał ciepłą kapotkę i mama mi dała swoją kurkę. Położyłam się na kurtce, swoją też podłożyłam (tą ze złotem). [Ksiądz] spojrzał na mnie, zdjął [kapotkę] i mówi: „Nakryj się, bo zmarzniesz i się rozchorujesz, a nie wiadomo, gdzie nas teraz powiozą”. Trafiliśmy w Góry Świętokrzyskie, Skarżysko-Kamienna, Starachowice. Byliśmy blisko granicy czechosłowackiej. Jak się pociąg z nami zatrzymał, słychać było kanonady. Pytałam się jednego pana: „Proszę pana, co to tam tak słychać po lewej stronie?”. – „Jesteśmy blisko granicy czechosłowackiej”. Nas popędzono polami, łąkami do wioski. Popędzono nas do wioski. Była szeroka droga. Po lewej stronie były chałupy wiejskie, po prawej pola uprawne, a przed nami las. Tam są potworne lasy. Wiem to od gospodarzy. Tam żaden Niemiec ani pułk nie zapuścił się w las, bo wiedzieli, że tam są akowcy. Syn i mąż gospodyni, do której trafiłam z mamą, byli w lesie, w AK. Pamiętam, że kiedyś byłam na łąkach zobaczyć, czy jej krowy się pasą. Jedna krowa patrzyła na mnie i szła w moją stronę, a ja biegiem do podwórka. Gospodyni mówi: „Co ty taka zziajana jesteś, dziewczynko? Co się stało?”. Mówię: „Krowa mnie goniła”. Śmiech był, nawet moja mama się śmiała.
- Ile czasu pani tam spędziła?
Tam byliśmy niedługo, chyba miesiąc. U gospodyni były straszne pluskwy. Kiedyś wchodzę, stanęłam w drzwiach i spojrzałam w górę. Zobaczyłam twarz młodego mężczyzny. Jakoś bym krzyknęła, że to może złodziej, a on do mnie tak: [przyłożył palec do ust]. Weszłam do pokoju do gospodyni i mówię: „Pani gospodyni. Ktoś jest u pani na górze”, a ona mówi: „Dziecko, broń Boże nie powiedz komu. My tu wszyscy gospodarze wiemy o sobie, ale lepiej nie mów. To są nasi chłopi, którzy przychodzą tutaj, żeby bieliznę zmienić i żeby wziąć jedzenia do lasu. Oni wszyscy – pojedynczo, po dwóch – nad ranem idą z powrotem do lasu”. W ten sposób się dowiedziałam.
- Jak wróciła pani do Warszawy?
Ponieważ mieszkanie było zapluskwione, mama mówi: „Nie możemy tutaj dłużej być. Ty nie możesz tam spać”, bo ja w nocy wstałam i przyszłam do kuchni do mamy i mówię: „Ja tam nie będę spała. Coś mnie strasznie, okropnie pogryzło”. Mama wzięła mnie na podwórko i mówi: „Dzieciaku, jakie ty masz plamy, takie czerwone”. Strasznie byłam tym upstrzona. Później się dowiedziałam, że pluskwa tak swojego nie gryzie, jak cudzego – inny zapach. I z powrotem. Mama mówi do gospodyni, żeby dała nam chleba. Mówi: „Jak pani upiecze, to ja zapłacę, bo my pójdziemy jednak na własną rękę. Jak się ktoś trafi po drodze, jakiś gospodarz będzie jechał furą, to poprosimy i nas podwiezie. Da mu się parę groszy”. I tak jeździliśmy.
- Dotarła pani do Warszawy?
Nie, do Warszawy nie. Dotarłam do Końskich. Tam poszliśmy do Końskich. Mama poszła do RGO, ale wyszła i mówi: „Nie, dziecko, tu nie możemy zostać. Tu jest coś okropnego. Ludzie chorzy, w krostach. Nie, idziemy na własną rękę”. Mówię: „Mamusiu, a skąd ty masz pieniądze?”. Mama powiedziała mi wtedy, że ma trochę złota. Nie powiedziała mi całej prawdy, ale powiedziała: „Wiesz, wyciągnę taką obrączkę czy pięciodolarówkę, pójdę do miasta i sprzedam na życie. Będziemy żyli za własne pieniądze, a nie za gospodarskie. Od gospodarza wszystko się kupi”. Poszliśmy do sołtysa prosić, czy by nas tutaj nie umieścił. On mówi: „Tutaj za panią jest sad i po lewej stronie stoi domek. To jest duży domek, przeolbrzymi pokój i bardzo duża kuchnia. [Gospodyni] mogłaby panią przyjąć, bo ten pan to jeździ po Polsce i handluje tytoniem i liśćmi, tak że jest tylko gospodyni z córeczką. Córka jest w wieku pani [córki], chodzi do szkoły, ale nie wiem, czy państwa przyjmą. Niech pani idzie i spyta, czy by panią nie przyjęła, że jest pani z córką”. Ja siedziałam przy drodze, bo już mnie nogi bolały. Mama poszła do gospodyni i ona powiedziała: „A z kim pani jest?”. – „Z córką. Córka ma czternaście lat”. – „To i moja ma czternaście”. – „Gdzie jest pani córeczka?”. – „W tej chwili nie ma, bo chodzi na tajne komplety. Skończyła podstawówkę”. Tam była szkoła podstawowa sześcioklasowa, a w Warszawie była siedmioklasowa, więc ona wcześniej chodziła na tajne komplety. Ja chodziłam na tajne komplety z moją siostrzyczką. Tak jej marudziłam, że wreszcie załatwiła mi i też chodziłam.
- Długo pani tam została ze swoją mamą?
Jak tam trafiłyśmy, to był koniec września. 12 marca raniutko z mamą pożegnałam się z gospodarzami, oczywiście podałam adres, że jeżeli nasz dom jeszcze stoi, to żeby pisali do mnie, szczególnie Ania. Do dzisiaj się z nią przyjaźnię, z jej córką i z jej mężem. Mąż też pochodzi z tamtych okolic, a trafiła do Warszawy, ponieważ on tutaj służył jako [żołnierz] zawodowy, więc miał tutaj lokum. [...]
- W marcu 1945 roku wróciła pani do Warszawy?
W marcu wróciłam do Warszawy. Dlaczego zapamiętałam 13 marca? Bo to są moje imieniny, dlatego to zapamiętałam.
- Gdzie się pani wtedy udała?
Jak wysiedliśmy we Włochach z pociągu towarowego, to mama mówi tak: „Słuchaj, teraz to już jest niedaleko do Warszawy. Bliżej by było na Ochotę, ale na Ochotę tramwaje pewnie nie jeżdżą i będziemy szły z Ochoty na Powązki? Idziemy bardziej w lewo i jakoś pomiędzy wioskami i polami, i dojdziemy do Powązek”, a przed wyjazdem, zanim wyjechałyśmy, śniła mi się moja przyjaciółka, której rodzice bardzo się zasłużyli w kościele, bo kupowali za własne pieniądze chorągwie. Ona przed samym Powstaniem wyszła za mąż za swojego profesora, też z tajnych kompletów. Ona mi powiedziała: „Przekazuję ci moją własną chorągiew” i dlatego powiedziałam, że jak wyjdę za mąż i urodzę dziewczynkę, to dam jej na imię Lonia. Moja córka nazywa się Longina.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Chcę jeszcze dodać, że mnie się noc w noc ona śniła. Śniło mi się, że mróz, śnieg, a ona w sukience welwetowej, boso i zawsze rozmawiała ze mną – noc w noc. Później, jak już wróciłam do Warszawy i biegałyśmy (miałam już prawie piętnaście lat)... Po przeciwnej stronie ulicy Dolnośląskiej były pola, łąki, ogrody. Biegałyśmy i w pewnym [miejscu] była bardzo wysoka trawa – tylko tam. Nas było czworo czy pięcioro i jeden chłopiec z naszego domu mówi: „O rety. Patrzcie, nigdzie takiej trawy nie ma jak tu”. Akurat spojrzałam na niego, a on spojrzał i nachylił się. Mówi: „But! Damski but!”. Chciał wziąć ten but do ręki i wyciągnął ludzką nogę. Wrzasnął i my wszyscy [pobiegliśmy] do tego. Zaraz, bardzo płyciutko pod ziemią, był wykopany dół i tam leżało siedem kobiet. Właśnie pierwsza była wrzucona Lonia, która tydzień przed Powstaniem wyszła za mąż – Longina Matuszewska. Trzecia była inna pani, a potem jej rodzona matka, też młoda kobieta. Było siedem kobiet i sześć leżało na Loni. Widocznie nie chciała sama wskoczyć, to ją popchnął i miała złamaną nogę. Twarz miała zmasakrowaną. Widać było tylko czoło i boki, a z twarzy miała jedną maskę. I tak mi się śniła. We śnie mówiłam do niej: „Loniu, rozmawiasz ze mną i stoisz plecami do mnie. Odwróć się. Pokaż mi twarz”. Kiwnęła głową i więcej nie pytałam jej. Myśmy narobili krzyku. Ludziska zaraz masowo zbiegli się. Ktoś zadzwonił, zaraz przyjechali z pozbijanymi deskami, a nie trumnami.
Tak. Jeszcze jak przyjechałam, to mi się Lonia śniła, ale jak wykopali, to nawet jej siostra się znalazła. Jej rodzona siostra, która była kilka lat od niej starsza. Siostra się znalazła. Chciałam podjeść i zobaczyć, ale nie puszczono mnie. Ona się odezwała i powiedziała: „Zostawcie ją. To jest moja kuzynka i ona chce swoją kuzynkę zobaczyć”. Mówi: „To zaraz zobaczy”. Przywieźli wapno, wszystko posypali wapnem i w trumnę.
- Jak po latach ocena pani Powstanie? Czy było potrzebne?
Czytam prasę, różną prasę i różnie ludzie interpretują.
Byłam dzieckiem. Wtedy czternastoletnia dziewczynka to nie dzisiejsza czternastolatka.
Warszawa, 17 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski