Krystyna Bieńkowska
- Proszę opowiedzieć coś o swojej rodzinie: kim byli pani rodzice, gdzie pani mieszkała i gdzie się pani wychowywała.
Mieszkałam w Warszawie, urodziłam się w Warszawie. Mieszkałam na Okopowej 30 w mieszkaniu numer 10. W tym domu to był „Tata Tasiemka”, PSS, prawica. Tramwajarze się opiekowali, grali i przychodzili. Tam mieszkałam. Moja mama tam pracowała, tata był introligatorem. Tata był na wojnie i był tam truty gazami na wojnie. Był odznaczony Virtuti Militari, ale przyszła wojna i wszystko figa, już nic nie dostałyśmy z siostrą. Miałam tylko siostrę. Miałyśmy to dostać po tacie. Niestety. Znalazłam tylko zdjęcie u swojej ciotki. Nie ma nic.
- Pani mama pracowała jako kto?
Mama pracowała dorywczo [jako krawcowa]. Nie potrzebowała pracować.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam na Nowolipki 80. Tam był szkoła podstawowa. Później zaczęłam chodzić do szkoły [na Dzielną przy Smoczej]. Ale ta wojna to mi wszystko [zepsuła]. Mam skończoną małą maturę.
- Jak pamięta pani wrzesień 1939 roku, początek wojny?
Miałam wtedy 24 lata, to mnie to nawet bawiło, powiem prawdę. Mój mąż był powołany do wojska. Mnie to bawiło. Kto sobie zdawał sprawę, jak miał te lata. Wyszłam za mąż 2 lutego 1939 roku, mój mąż był powołany i był w pancernym wojsku. Na Woli, gdzie jest cmentarz katolicki, był ten ich cały... Nie wiem, jak to się nazywa. Mój mąż był wydelegowany z tym wojskiem na Zamek Królewski. Tam broniliśmy. Siedziałam z mężem na Nowym Zjeździe 1 i tam wszystko widzieliśmy. Widzieliśmy, jak bomby leciały do Wisły i wtedy jeszcze Zamku nie rozwalili. Przychodziłam tam do męża. A później wszystko się skończyło.
- Kim był z zawodu pani mąż?
Mój mąż był ślusarzem. Pracował na Krochmalnej [71 w Fabryce Obrabiarek „Pionier” od dnia 1 lutego 1941 do dnia 1 sierpnia 1944 roku].
- Jaka funkcję pełnił na terenie Zamku?
Był kapralem. Miał pod sobą.. Czy ja wiem, co on tam robił? Na Nowym Zjeździe mieszkaliśmy w suterenie i przychodziłam do męża. On mnie nauczył, jak chodzić, gdzie strzelają, po której stronie ulicy [iść], jak był ostrzał. Póki on był, to chodziłam. Fajnie było, dopóki Niemcy nie weszli. Jak weszli Niemcy, to była już bida.
- Gdzie państwo mieszkali w czasie okupacji?
Mieszkałam: Leszno 125. To róg Leszna i Karolkowej.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji?
Nic nie robiłam. Pilnowałam swoich dzieci. Miałam dwoje dzieci: syn miał 4 lata, a mała pół roku. Było dobrze mi przez pół roku, a później bida, bida.
- Rozumiem, że te dzieci miały 4 lata i pół roku w czasie wybuchu Powstania?
Tak. [Stefan 4 lata, Jadwiga pół roku].
- Wracając jeszcze do czasów okupacji. Pani była w domu i zajmowała się opieką nad dziećmi.
Tak.
[26 siernia1939 roku został zmobilizowany do 3 Batalionu Pancernego i brał udział w obronie Warszawy do 27 września 1939 roku to znaczy do chwili kapitulacji. Jego jednostka broniła mostów]. A mąż pracował.
[Tak]. Mąż pracował na Mińskiej w PZInż-u [ulica Terespolska 34\36]. To była fabryka samochodów czy coś.
- Pani mąż należał do konspiracji?
Oczywiście. [Armia Krajowa Zgrupowanie „Kryska”].
- Wychodził na jakieś zebrania.
Wychodził, ale nic mi nie mówił. Bał się, żeby ktoś się nie dowiedział. Tam, gdzie mieszkałam, był milicjant. Pytał się, po co do mnie te chłopaki przychodzą, a ja mówię, że lubię chłopaków. Co miałam powiedzieć?
- A ci ludzie przychodzili do państwa?
Przychodzili. Uczyli się strzelać w tapczany. Nie wiem, czym te tapczany wykładali. Wychodziłam, kiedy oni strzelali. Szłam do sąsiadki na czwarte piętro, żeby obserwować, co się dzieje, czy ktoś tam nie idzie. Tam chłopaki uczyli się strzelać. A to wszystko to były pseudonimy. Niektóre to ja wiem, kto kim był. A tak to ja nic nie wiedziałam. Specjalnie nic mi nie mówił. To była tajemnica.
- Czy broń była także u państwa w domu ukrywana?
Nie. Nie było broni. Oni mieli swoją i ją zabierali. Przychodzili z tym i to zabierali.
- Rozumiem. A który to był oddział powstańczy?
Chyba dwudziesty czwarty. On był plutonowy i miał swoich... Nie pamiętam dokładnie. [Zgrupowanie „Kryska”]
- Jak pani pamięta wybuch Powstania?
Mój mąż o trzeciej powiedział, że wychodzi, że się spotyka na Czerniakowie, gdzieś w okolicach Zagórnej. Powiedział, że Powstanie zaczyna się o piątej. Zaczęłam płakać! Mówię: „Ja zostanę, Stefanka żeś wywiózł, a mnie zostawiłeś!”. Kilka dni przed Powstaniem wywiózł Stefanka. [Mnie zostawił], bo karmiłam Jadzię. Mówi: „Oj, dwa tygodnie potrwa, myślę, że więcej nie”. On wyszedł o trzeciej i już go nie widziałam. Przychodziły wiadomości, że jeszcze żyje, że dotarł do swoich, do tej „Kryski” na Czerniaków. Tam był. Dalej już nic nie wiem.
- A gdzie mąż wywiózł Stefanka?
Do Szymanowa. Tam miał swoich rodziców. On tam był, a ja zostałam.
- Pani przebywała na Lesznie z małym dzieckiem.
Tak. Tylko parę dni. Później tułałam się w piwnicach. A jeszcze później, jak było to już niemożliwe, bo przyszli Niemcy i zaczęli wszystkich wyrzucać, to ja się tułałam. Poszłam do matki, potem po ulicach, gdzie tylko było jakieś mieszkanie, gdzie ktoś został w mieszkaniu.
- Jak długo była pani na Lesznie jeszcze w czasie Powstania?
Może ze trzy dni. A później Niemcy wszystkich wyrzucili. To było tam najgorsze. Oni wzięli się za Wolę. Tam było najgorzej. Mój dom to był taki żelazobeton. Spalił się, ale cały stał.
- Zostali państwo wyrzuceni?
Tak, wyrzuceni!
- Co się dalej z panią działo?
Miałam blisko matkę, więc przyszła do mnie, na Okopowej (już mówiłam), dopóki domu nie zwalili. [Matka] mówi: „Chodź, Krysia, tam jeszcze mieszkanie niezwalone, tam może coś zrobimy do jedzenia”. A gdzie tam! Też do piwnicy [zeszłyśmy], ale to nie było możliwe, żeby tam zostać. Potem wyszłyśmy i się dowiedziałyśmy, że na ulicy Wolność są siostry, Świętej Marii chyba. Tam tyle młodszych sióstr było. I ten Korczak chyba gdzieś był! A Niemcy wszystkich policzyli. Chciałam tam zostać z tym małym dzieckiem, ale to było niemożliwe. Niemcy powiedzieli, że część tych dzieci wywiozą. Gdzie, to ja nie wiem. Musiałyśmy stamtąd wyjść i one też wyszły. Gdzie było trochę mieszkania wolnego, to człowiek wchodził. A tam figę mógł sam zrobić! Nic nie mógł zrobić. Tułałam się: u nas na Gibalskiego, później chodziłam po ulicach, żeby cokolwiek sobie ugotować i dla tego dzieciaka. A żeby się umyć, a gdzie tam! Zwalili filtry i nie było wody, no to gdzie? Na Okopowej nie było tak jak teraz. Były same ogrody. Na Okopowej 60 była szkoła. Wleźli tam Niemcy i tam siedzieli. Każdy się bał. Było blisko getto.
- Przez cały okres Powstania pani się tułała?
Tak. Tam, gdzie tylko można było. Tak, dopóki Niemcy nie powiedzieli, żeby się ustawiać i wychodzić. A gdzie, to na razie nie [wiadomo]. Okazało się, że szliśmy ulicą Bema. Widziałam wtedy, jak ludzie w oknach się ruszali. Siedziała taka pani przy stole, dom się pali, a ona już nie żyje. Wszyscy byli już rozstrzelani. Ciepło było, więc zaczął się ruszać. Mówię w skrócie. I dawaj – my do Pruszkowa.
- Pamięta pani, który to był dzień, kiedy zostali państwo wygnani?
To był chyba piąty... Nas wcześnie wyrzucili.
5 sierpnia. 6 sierpnia leciały już samoloty. Myśleliśmy, że to nasi, że to Anglicy. A co? Figę! To Niemcy wyrzucili Anglików. I nas wyrzucili do Pruszkowa. Wagony i jazda!
- Jakie były warunki w Pruszkowie?
Ojej! Klepisko. Tam była fabryka, gdzie robiło się wagony. Tam było klepisko. Każdy usiadł na tym, co miał i tam drzemał. Przychodzili i tam dawali jakiejś de lur kawy, suchego chleba i kto co miał to przeżył. Opłakany stan!
- A czy udało się pani wynieść jakiś dobytek?
Nie. A, troszkę wyniosłam! Prześcieradło, bo stwierdziłam, że będzie mi dziecku potrzebne na pieluchy czy co. Nie mogłam nic wynieść! Wózek i dzieciak! No co? Co? Co ja miałam wziąć? Co mogłam wziąć? Nic! Wszystko, co wyniosłam do piwnicy, to później ukradli. Nic już nie miałam. Nic a nic.
- Jak długo przebywała pani w Pruszkowie?
Noc i ranek. To dwa dni. Później na te wagony i na roboty. Była taka rzecz, że nie chciał mojej matki, odstawił ją na bok. Dowiedziałam się, bo mówili po rusku i po niemiecku, że do [Ravensbruck]. O nie! Ja matki nie oddam! Chowałam tą matkę. Później coś tamtemu powiedziałam, a on... Schowałam matkę. Mówił: „Schowaj ją za ten wagon, za wózek, żeby ci matki nie wyciągnęli”. Takim cudem jakoś się wydostałam.
Do Pruszkowa.
Jechaliśmy... Tam był Grodzisk Mazowiecki, tam Czerwony Krzyż. Kazali mi dziecko oddać, żebym napisała mu [na dłoni] o rodzinie i oddadzą do rodziny. Powiedziałam, że tego nie zrobię, bo to jest mój skarb, bo tylko to mam. Jak mogę oddać dziecko? Jakaś pani mogła oddać, a ja nie oddam! Później jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. Tam wszyscy jechali: chłopcy, dorośli i wszystko. Później do Mainburga. To był pierwszy przystanek, w Mainburgu. Tam zaczęli oddzielać chłopców od ojców, matki, żony osobno. Miałam małe dziecko, to ja na bok, żeby mnie na oczy nie widzieli. Tam dantejskie sceny się działy! Jeden pan rzucił do mnie dziecko. Mówi ten pan: „On ma Jurek na imię!”. Oddzielali wszystkich. Wszystkie dzieciaki zabierali. I ten pociąg pojechał! Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. Przystawali później na terenie Niemiec. Młodych zabierali do fabryk, tam gdzie byli [potrzebni]... Nikt nie chciał z tymi małymi dziećmi. Przecież ja nie byłam jedna, sporo było takich. Nie chcieli nas nigdzie wziąć. W końcu powiedzieli, że pojedziemy. Dwa tygodnie jeździłam po tych Niemcach. Dwa tygodnie w wagonie!
- A co działo się z pani matką?
Była ze mną.
Tak, bo ja ją chowałam. Wzięłam prześcieradło, nakryłam tę matkę. [niezrozumiałe] i tam nie patrzył! Miałam szczęście. Jakie ja szczęście do ludzi miałam! Jechałyśmy i jechałyśmy, a nas nigdzie nie chcieli. Co ja przeżywałam! Chodziłam, jak chciałam z tendra wody się napić, to szwab mówi: „Weź ode mnie, bo przecież tam jest trucizna”. Chodziłam i żebrałam, żebym mogła na taką kuchenkę coś temu dziecku ugotować. Ten dzieciak mnie sparszał. Oj! Ale jakoś tam dowiozłam. Dwa tygodnie nas wozili, wozili. Tu nie chcieli, tam nie chcieli. W końcu jakiś Niemiec... A jeszcze wcześniej mówi: „Nie ruszajcie się stąd”. Wziął te papiery, gdzie spisane było nazwisko, porwał je i wyrzucił. Mówi: „Pojedziesz do Oberieza. Tam się wami zaopiekują. Będzie tam Hitlerjugend, to się wami zaopiekują”. Tam była fabryka cukru. Robili żółty cukier. Dali nam jakieś mieszkanie. To znaczy salę. Tam było pełno... Trafiliśmy tam do Polaków, co już parę lat siedzieli w Niemczech. Rozmaici. Oni na wieść, że... Wpuścili nas, a tam takie [mieszkanie], jak te dwa pokoje. Tam kto gdzie mógł, to trzymał. Tego wzięli, tamtego wzięli. Gdzie kto mógł mnie wziąć z tym małym dzieckiem? Te starsze to chodzili... Przyszło tam za dużo ludzi. Front się przybliżał. Byłam niedaleko Getyngi.
- Pani matka była cały czas z panią?
Tak. Cały czas.
- Czy była brana gdzieś na roboty?
Pytała się, kto jest tam [krawcową - schneiderin], kto umie [szyć]. Jakaś Niemka potrzebowała, to matkę wzięła. Dała jej chleba, dała jej to i tamto, żeby... Coś jej dawała. To było tak, że albo ja bym poszła do pracy, albo [matka]. Ale matka nie chciała tego dziecka pilnować, bo to przecież półroczne dziecko. A warunki – nie daj Boże! W końcu jak tam posiedzieliśmy, to te starsze powywozili i pozostało osiemnaście kobiet i dwadzieścioro dwoje dzieci. Rozmaite: 3 lata, 4 lata, 6 lat. Później nas wywieźli. Dostałam się do Getyngi. Tam dostałyśmy się i obierało się kartofle dla wszystkich. Dla żłobków, dla restauracji, dla [Niemców]. Myśmy obierały te kartofle. Ja obierałam ćwiartkę [25 kilogramów], bo więcej nie mogłam. A baby brały metr, z workiem na plecach i poszła. A ja gdzie? A ja słuchałam, co kto mówi. Jeden mówi tak... Później wzięli mnie do obozu i tam powiedzieli mi, żebym nie dawała sobie wybić numeru ani dziecku, ani sobie, bo jak sobie tam wypiszę ten numer, to już stamtąd nie wyjdę. To już nie wyjdę...
- A jaki to był obóz? Pamięta pani?
Nie pamiętam. […] Bergen-Belsen mam tam gdzieś zapisane. Tak że chowałam matkę i nie dałam sobie i jej tego numeru wybić. Tam był też taki Niemiec, to gdzieś tam się działo, który mówił tak: „Jak ja idę prosto, to i ty idź prosto, ale nie patrz się na mnie. Słuchaj uważnie tego, co mówię. A że masz
mądrą głowę, to będzie dobrze. Co sobie wykombinujesz, to twoja rzecz. Tylko schowaj dziecko w słomę tam daleko, bo oni przyjdą i będą kłuli, a ja tam do końca nie dam im iść!”. Tak ocalałam. Wyszłam z tego obozu i wtedy pojechałam do tej Oberieza. […] Siedem kilometrów z tym wózkiem szłam! A ten wózek, jak przyjechałam do Polski, to jeszcze ludziom dałam, żeby dzieci w nim jeździły. Bo to nie był taki, jak teraz te wózki, one to by tego nie wytrzymały. Poszłam tam i jak się już dostałam, to słuchałam, co mówił, żeby nie dać sobie tego numeru [wybić], bo wiedziałam, co to znaczy. Jak nazywał się ten obóz? Mniejsza o to.
Mam te papiery. Mam schowane. Pobyłam tam i później też mieli nas już dosyć. Później weszli Amerykanie...
- Ile czasu przebywała pani w tym obozie?
Chyba trzy, cztery albo pięć [tygodni].
Od Powstania. Długo tam nie byłam, bo nie dałam sobie tego numeru zrobić. Tam nas po trzy godziny liczyli. O! Jeszcze powiem, trzy godziny nas liczyli.
Links, rechts, links, rechts. Kto na lewo to do komina, komin dymił. A mnie nie. A jeszcze chcieli mi zabrać [matkę].
Bergen-Belsen! W tym obozie byłam. On później chciał mi matkę zabrać. On mówił: „Kobiety z małymi dziećmi ustawiać się, ale bez rodzin!”. A ja sobie myślę: „O hoho! Dobrze”. Tak sobie wykombinowałam, że ja jestem matki dziecko, a to moje... I mówię, że to
meine Mutter, a to
mein Kind, a ja jestem jej dziecko, a to tutaj to jest moje. A on:
Raus! Myśmy wyszły. Jakie było moje zdziwienie, gdy on dziecko ode mnie zabrał. A ja dobrze go trzymałam. A po nim wszy łaziły, że takich jeszcze nie widzieliście. Miał je we szwach. Jakie było moje zdziwienie, jak ten szwab mnie wziął i przyniósł mi całą kupę pieluch po Żydach. Wtedy przywieźli węgierskich Żydów i zabili ich. A mi przyniósł
buttermilks, tam kankę mam i że mam iść po mleko. Jak wyszłyśmy za te wieżyczki, to całowałyśmy ziemię. A Żydzi coś tam robili w barakach, to ich powyduszali. Zostały im jakieś pieluchy, coś takiego... Tak było.
- Została pani wyprowadzona z obozu?
Tak. Później poszłam do Getyngi. Jak weszli Amerykanie, to już było co innego.
- A ile czasu przebywała pani w tej Getyndze?
Chyba ze dwa lata tam byłam. Dwa lata w Niemczech byłam, nie byłam w domu.
- A czym się pani zajmowała?
Tam przyjechał zespół Wojska Polskiego. Umiałam śpiewać, więc dostałam się do tego chóru. Później przyjechał Anders. Kombinowałam sobie, co trzeba zrobić, żeby zostać [z nimi]. Poszłam tam i Anders mi podpisał [pozwolenie na zaangażowanie w chórze]. Bo kazali mi znowu wrócić do tego obozu, przeprowadzić się. A on mi napisał, że zostaję. Byłam w tym chórze i grałam pierwsze skrzypce! Przeżyłam! Żeby nie ten Beethoven i ci wszyscy inni, gdybym nie umiała śpiewać, to już bym nie żyła.
- Jeszcze za czasów, kiedy Niemcy byli w Getyndze, to gdzie się pani zatrzymała?
Mieszkałam w [Goettingen, Papendick 1], tam była taka restauracja. Oni wygrużyli taki wielki pokój dla wszystkich i tam ich wwalili.
Bier tam pili, piwo tam pili, a nam to oddali i później każdy się tam gdzieś lokował. Chciała nas tam jedna Niemka wziąć, ale mówi: „Mój mąż jest
Altdeutsch, jak on cię zobaczy, to [koniec]
Konzentrationslager”. Ja mówię: „Nie pójdę”. Tak się broniłam, a później, jak weszli Amerykanie, to miałam już co innego.
- Pani mama była cały czas z państwem?
Tak, cały czas. Nie oddałam matki. Tak ją chroniłam, że jak ją pchnął, [to by się przewróciła] A drugi mówi: „Ty ją za ten wagon schowaj, prześcieradłem nakryj”. Matki nie puściłam.
- Jak pamięta pani moment wejścia Amerykanów?
Najpierw chodzili Murzyni. Murzyni na tych swoich samochodach, tych...
Dżipy. Na tych dżipach jechało całe towarzystwo. Pełno Murzynów. Takie wysokie były [samochody], tyle [wyższe ode mnie]. Później oni weszli. Jeszcze się wrócę i powiem, że tam był taki kościół. My z tą Wierą (ona dobrze mówiła po niemiecku) taką dziurą wlazłyśmy do tego kościoła, bo czułyśmy, że coś się święci. Szwaby wyjeżdżają i mają białe szmaty, to znaczy że się poddają. Myśmy dziurą weszły do kościoła i dowiedziałyśmy się, że rano przyjdą Amerykanie. Chcieli, byśmy im powiedzieli: „Jeśli się nie poddacie, to Getynga pójdzie w diabły”. A Getynga to było miasto uniwersytetu [i klinik -szpitali]. To jak mogli? Uciekłyśmy stamtąd i to powiedziałyśmy. Szwaby [niezrozumiałe], nie dawali już nic. Tak to było. Jak Amerykanie weszli, jak dostałam się do tego zespołu w Getyndze, to mam zdjęcia, to byłam ho, ho, ho. Wtedy odetchnęłam. I gdyby mój mąż mnie nie szukał przez Czerwony Krzyż, to bym nie wróciła. Słowo daję, nie wróciłabym. Miałam już wszystko załatwione. Tylko jak mogłam to drugie dziecko zostawić? O dwunastej w nocy pisze, że Stefan Bieńkowski poszukuje Krystyny Bieńkowskiej wyprowadzonej wtedy i wtedy, tu i tu. Mam wszystkie listy z Getyngi! Mam to wszystko zapakowane. Jak ja tu poszłam, jak oni to wszystko przydzielali, to było pełno komunistów. To wszystko na czysto nie było. Oni dla siebie wszystko zgarnęli.
- A pani matka? Co się działo po wyzwoleniu?
Matka przyjechała ze mną do Polski. Jak już później odchodziły transporty i dowiedziałam się, kiedy ten transport idzie, te pociągi, to wszyscy nas tam odprowadzili do granicy. I wojsko się potem wróciło. Nie szli. Moja matka... Przyjechałyśmy tam, gdzie był mój Stefanek. Przyjechałyśmy do nich na wieś. A później była ta tułaczka po Polsce.
- Tam spotkała się pani z mężem?
Tak.
Tak. I z synkiem.
- Co się działo z mężem w czasie Powstania?
Był postrzelony w płuco. Był w „Blaszance”. Leżał w szpitalu. Jak Niemcy ich szukali, to poprzebierali się [w ubrania] trupów. Oni szukali Powstańców, ale jakoś go nie zabili. Dostał się do szpitala. On ma kulę, mam takie zdjęcie nawet. On nie jest operowany, bo ja miałam... Lekarz taki znajomy powiedział: „Póki ona siedzi, a dostała się między serce a płuca, przy żebrach, to nie trzeba ruszać”. Ten pocisk się zatrzymał. Tak że go nie ruszyli. On dopóki żył, to ten pocisk miał ze sobą. A mąż na wsi, to nie wiem, co robił. To wszystko było okropne. Tam zaraz rodzina... Każdy chciał się gdzieś zaczepić. Później tam mieszkałam. Ja się trzy razy dorabiałam. Trzy razy zmieniałam mieszkanie.
- Co się działo po tym, jak państwo się spotkali?
Tam mieszkaliśmy. Tam jeszcze urodził się mój syn. Później odnaleźliśmy rodzinę w Warszawie, ciotkę. W Rembertowie znaleźliśmy mieszkanie. Dwanaście lat mieszkałam w Rembertowie,. Tam należałam do chóru i tak dalej. Jakoś sobie radziłam.
[Mój mąż prowadził ze mną dom, opiekował się dziećmi]. I on też śpiewał i tak samo [jak ja w chórze].
- Już nie pracował jako ślusarz?
Nie. On pracował w PZInż-u. Już nie pracował, bo jak na tej Karolkowej „Błyskawicę” zrobili, to to zbombardowali. Tam był pan Blomth i był dyrektorem tego całego... Ta fabryka była na Krochmalnej. On się dostał do PZInż-u. Takie moje życie.
- Chciałbym jeszcze wrócić do momentu Powstania, do tych kilku pierwszych dni. Panie ukrywały się w piwnicach.
Tak. Po mieszkaniach i w piwnicach.
- Czyli pani pamięta na początku Powstania Powstańców? Widziała pani ich?
Widziałam! Mówiłam, że na początku Powstania poszłam do swojej sąsiadki, gdy oni tam strzelali. Widziałam. O piątej strasznie biły dzwony, wyły syreny. Takie młode chłopaki lecieli. W tych hełmach, w [opaskach] AK. Później to się natworzyło: było AL, rozmaite były odłamy. Na tych z AK to się tak patrzyli, wie pan... Widziałam tych Powstańców. Myśmy byli w strasznej dzielnicy. To było coś okropnego. A ten szpital, jak ludzi ratowali, jak ktoś [podawał] wodę.. To szwaby wciągali i zabijali tych ludzi. Coś okropnego! Mówili mi, że mogę do męża kanałami iść. Ja mówię: „Kanałami? Gdzie tym błotem? Jak tam wejdę do kanału?”. Nie poszłam.
- Pani ukrywała się w piwnicach. Rozumiem, że razem z innymi mieszkańcami, tak?
Tak.
- Rozumiem, że atmosfera była tam bardzo napięta.
Jeszcze jaka! Głód. Nie można było się umyć. Każdy szukał. Ten przypomniał sobie, że ma gdzieś... Ten drugi... To się rozdwoili. Jedni szli w stronę Mińska, drudzy jeszcze gdzieś. Każdy szukał jakiejś rodziny. U nas było dużo Austriaków – Niemców. Z nimi jeszcze można było dojść do mowy. Jak byłam w Warszawie na Lesznie, to sobie poprzebijali z kamienicy do kamienicy przejścia, żeby można było coś kupić, [iść] na Kercelak. Tam byłam.
- Chodziła pani po jedzenie na Kercelak?
Tak. Tam była ulica Wolność, był [szpital] Święta Zofii. Na Nowolipki chodziłam do szkoły, to znałam to wszystko. Ta Kacza, Żytnia, to wszystko... Może pan o tym słyszał, to dośpiewa pan sobie resztę.
- Potem ukrywała się pani u matki w domu.
W piwnicy. Później, jak już zbombardowali, to moja ślubna suknia wisiała w szafie i tak jak na [pośmiewisko]. Szwaby jeszcze sobie pokazywali, już musiałam stamtąd uciekać. Później zaczęłam się tułać. Gdzie kto mógł... Raz siedziałyśmy w piwnicy...
- A to była piwnica na Okopowej?
Nie. Na Lesznie. Był taki czas, że każdy chciał, żeby coś [mu] przynieść. Tam takie łobuzy były. Wory z cmentarza, gdzie chowali, to ziemia się ruszała. Słowo honoru! To chodziło, bo tam nie wszystkich trupów pochowali. Postrzelony, to buch [do ziemi] go. Tamci łobuzy, jak chodzili, to obcinali głowy tym Żydom. Tamtych to już dawno powykańczali, tych na lewo. Głowy ucinali, zęby wykruszali – te złote. Te łobuzy tym handlowały, a my myślałyśmy, że oni kapustę [mają]. Patrzę, a tam krew jest. A my myślałyśmy, że oni kapustę znaleźli. Co tam się działo! Jedni się dorabiali, a inni co? I dawali tym Niemcom, żeby mogli tam wejść. To pamiętam. Przeżyłam okropne rzeczy. Rwałyśmy z matką pokrzywy, żeby się rozgrzać. Po plecach i nogach żeśmy się cięły pokrzywami, żeby się rozgrzać. Mowy nie było. A pieluchy, to wyskakiwałam z pociągu i prałam. Była wtedy taka miękka woda. Pociąg ruszał i naciskał try-try, żebym mogła jeszcze wejść. W biegu wskakiwałam do pociągu. Jak człowiek miał 24 lata, to był zdolny do wszystkiego.
- Po roku 1945 mieszkali państwo w Rembertowie.
Tak, na ulicy Kościuszki.
- Jakie jest pani najlepsze i najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
To, że nie mogłam do domu wejść, tej budki zdjąć. To było najgorsze. Nie mogłam, bo tam siedzieli ci, co strzelali. „Gołębiarze” ich nazywano. Oni zabijali. Cała kupa folksdojczy się zebrała. Wszyscy folksdojcze później panami się zrobili razem z tymi Niemcami. Tam nie można było się odezwać, bo nie wiadomo, kto kim był. A tych gołębiarzy to była cała kupa. A nasza dzielnica była najgorsza. Najgorsza!
- A jakie było pani najlepsze wspomnienie z tego czasu?
Najlepsze wspomnienie było takie, że jak już wyszłam z tego obozu i dostałam się do tej Getyngi, zobaczyłam, że tam mogę się do chóru dostać i tam poznali się na mnie. Wtedy żyłam! Wtedy odetchnęłam. Dopiero! Już mnie nie przerażało, że zostałam, że nie jadę do domu. Gdyby mąż mnie nie szukał, to bym nie wróciła. Miałam już tak załatwione. Poszłabym dalej na swój kierunek na studia do tych swoich śpiewaczy i tam bym skończyła. Ale ja nie mogłam tego dziecka zostawić! Nie mogłabym! Bo bym nie żyła. To było najlepsze, że się wyzwoliłam. Jeden Amerykanin to był taki, że mówił, że do wuja [Witosa]. Taki działacz był chłopski, jak on się nazywał? Na Wolę nie chcieli przepuścić, bo tam zabijali ludzi. Tam zabijali! A jak nie mogli, to obcinali palce i zabierali obrączki. Miałam taki pierścionek i ten Niemiec powiedział mi: „Zdejmij to, bo może ci się przydać, bo jak nie, to ci łapę urżną, a jak nie utną ci palców, to cię zabiją. A jeszcze z matką?! Nie dość, że jest wojna, to tak jest przepełnione, że może jeszcze z pół roku, może z rok, więcej nie będzie”. Nie chciał mnie już puścić, żebym tam nie doszła. Później się dowiedziałam, że to dlatego, że ruskie weszli. Mówili do mnie: „Po co ty jedziesz do tej Polski? Nie jedziesz do Polski, tylko do Rosjan”. Mieli rację. A jeszcze powiem... Jak wsiadałyśmy do tej Polski, to jakiś rusek się przyczepił i pyta: „Dlaczego?”. A ja z flagi niemieckiej, czerwonej zrobiłam sobie taki szalik. I on mówi:
Wania, Pajdiosz sa mnoj. Pakażu gdie pojdom. Ja mu dałam swój dowód. [niezrozumiałe] „To nie wasza kartka, przecież jest napisane po polsku” – mówię. I on siadł. Działy się rozmaite rzeczy. Tam też tych Rosjan wywozili, od bab odłączali – straszne rzeczy. Najszczęśliwsza byłam, jak poszłam na górę, gdzie ten Anders, i on powiedział mi: „Co ty umiesz robić?”. – „Śpiewać”. – „Śpiewaj mi!”. Zaśpiewałam mu i on mówi: „Zostajesz! Już ja cię nie puszczę!”. To był najszczęśliwszy dzień. A wrogów to miałam tyle [po uszy]! Nie wiem już, jak mnie nazywali, bo każdy mówił: „Krysia, przetłumacz, żeby dał chleba”. A ja... Moja matka płakała i mówiła: „Krysiu, podziel się z nimi”. A ja: „Jak? Tak mnie wyzywają i mam się podzielić?”. Ale dawałam im. Tam jak byliśmy w tym obozie, to przyjechał taki samochód ciężarowy z chlebem. Chleb ten rzucali w twarz – „Masz! Komu, co?”. Tam woda była i ten chleb tak w wodę! A ja z matką stanęłam pod drzewem i mówię: „Nawet jakbym miała umrzeć, to się po ten chleb nie schylę! Szwab rzuca po ziemi, a ja mam go z błota wziąć? W żadnym świecie!”. I ten szwab z daleka:
Frau! Komm schnell! I dał nam dwa bochenki chleba! Ludzie na mnie mówili, że jestem folksdojcz. Myślę sobie: „A niech tam!”. Dopiero tym to się podzieliłam, owszem. Najszczęśliwsza byłam wtedy, gdy nie potrzebowałam iść z powrotem te siedem kilometrów do tego obozu, że tam zostałam i poznali się tam na mnie. Tam Amerykanie pozajmowali już, byli na piątym piętrze zamknięci, jak w mieście. Śpiewaliśmy „Ave Maria”. On basem, a ja sopranem. Dopiero te Niemki mówiły: „Jak ty się dostałaś tutaj?”. Pamiętam, jak poszłam do kościoła i gregorianki [mówią mi], żeby śpiewać. To tak patrzyli na mnie! Tam każdy... Pastor to miał takie swoje ubranie, a tacy inni to mieli kołnierzyk, to można było poznać. Dobrze, że dostałam się do tej Getyngi, to nic że te szwaby były, ale to była trochę inteligencja. Tam to było tak, że dzieci wydawały rodziców. Było takie same przekupstwo jak i tu. Straszne rzeczy. Nie da się opowiedzieć. Wtedy byłam najszczęśliwsza. Matka wtedy: „Krysiu! A to jedzenie mogę oddać?”. Jak oni na mnie patrzyli! Te paczki dawali mi na eksport, żeby... Ksiądz mówi: „O! Pani Krysiu, tam kaplica będzie...”. Ja już z Andersem załatwiłam, to poszłam... Tam był później chór Wojska Polskiego, to odetchnęłam. Dlatego żyję! Jestem strasznie wierząca. Ja się modliłam, jak tylko widziałam... Pana Boga z Łagiewnik Chrystusa! Dlatego ja żyję! Żebyście wiedzieli. Ja dlatego żyję, że Pana Boga nie opuściłam. Dlatego przeżyłam. Mam te lata. Nikomu nic nie zabrałam, nikomu nic... Jak komuś nie dałam, to sama też nie wzięłam. A dopiero tam odetchnęłam. Odetchnęłam w tej Getyndze, gdzie był chór i żeśmy tam śpiewali. To było moje życie. Całe. Później, jak byłam w tym obozie wojskowym, to też byłam pierwszy stopień. Chodziłam na to, na tamto, bo mnie zostawili w tym obozie. Tam była major, Kazik się nazywała, nie pamiętam nazwiska. Tam była taka weryfikacja. Poszłam tam i powiedziałam, gdzie był mój mąż, co ja robiłam, jak się nazywał, u kogo był i dała mi pozwolenie na pozostanie w tym obozie. Bo inaczej tam był już nie została. A że ja znałam i powiedziałam nazwisko i wszystko, mój mąż był w kompanii, to ja tam zostałam. Major, ona się tak nazywał.a.. Dużo ludzi poszło takich, że myśleli, że tam zostaną, a gdzie tam! To była taka weryfikacja. Ja jej wszystko powiedziałam. Co ja jej powiedziałam, to ona zapisała to i mówi: „Pójdziesz tam do tego [Andersa]”. I ja zostałam. Tak się ucieszyłam, że nie wiem. Później, jak Amerykanie zestrzelili, to ja tak kożuszek od jednego dostałam. Ten kożuszek przewróciłam na drugą stronę, zakręciłam sobie włosy, tak [żeby lepiej wyglądać]. Powiedziała, że jestem niewiadomo co. A ja uważałam na siebie. Co tam! Wtedy było mi dobrze. Naprawdę! Jak Amerykanie weszli i Anders przyszedł... To był dusza-człowiek. On połowę twarzy to miał kontuzjowaną. Pół twarzy to... Wyglądał jak sowa. Jak ktoś go nie widział, to nie to. Miał pół kontuzjowanej. Ci Polacy, co walczyli we Włoszech...
Monte Casino. Jego pół twarzy to było coś okropnego. Coś okropnego! Ale to był dusza-człowiek! Dusza! I on mówi: „Skowroneczku kochany, przyjdź, śpiewaj mi, o!”. Na schodach mnie zauważył i pyta adiutanta: „Kim ona jest? Zawołaj ją tutaj!”. I zostawili mnie. Jak była moja radość! A co by mnie czekało? Tam każdy mógł iść, bo jak mieli chłopa, to mogli iść do [bauera], a co ja miałam zrobić? Jedna moja pociecha to było to, że mogłam się do tego chóru dostać, że zostanę w tej Getyndze. Później, jak mój mąż mnie szukał, bo o dwunastej to zawsze Czerwony Krzyż szukał. Każdy leciał do tego radia, żeby posłuchać. I mnie szukał. Tak że wróciłam. […] Ktoś nade mną czuwał. Byłam w takich opałach... Jakie moje zdziwienie było, jak szwab zabrał mi moje dziecko i przyniósł mi pieluchy, masło i jeszcze mówi: „Weź tę kanę i mleko weź na drogę”. To kto nade mną czuwał? Kto? Ludzie? Nie. Nie umiałam tak perfekt, ale trochę po rusku, po niemiecku i jakoś się dogadałam. Najgorzej źli byli, jak on coś mówił do pana, a pan nic nie rozumiał. Nie rozumie się jego. Nie dawałam się. Mam takich swoich znajomych, powiedzieli: „Krysia, nie daj sobie komu na głowę wejść”. Ja mówię: „O to to na pewno nie!”. A mam szczęście do ludzi. Naprawdę mam szczęście. Jakoś mi pomagali, jakoś mnie lubili. Gdzie byłam, to raczej było mi dobrze. Nie narzekam, nie płaczę. Mam swoje dolegliwości, ale co ja mogę chcieć na te lata? Dobrze, że jeszcze żyję. A co ja mogę chcieć, żądań żadnych nie mam. Już się wszystko skończyło. […]
Warszawa, 9 października 2012 roku
Rozmowę przeprowadził Michał Studniarek