Maria Jaśkiewicz „Godlewska”
Nazywam się Jaśkiewicz Maria. Urodziłam się 24 września 1919 roku w Utracie pod Warszawą, wtedy się nazywała Utrata, potem zmieniono tą nazwę na Piastów, bo uważano, że ta nazwa przynosi pecha.
- Czym się pani zajmowała przed wojną?
Przed wojną uczyłam się przede wszystkim. Zdałam maturę w 1938 roku w czerwcu w gimnazjum imienia Marii Konopnickiej w Radomiu i we wrześniu tego roku zdawałam egzamin na Akademię Stomatologiczną w Warszawie i zostałam przyjęta. I studiowałam przez rok. Potem wybuchła wojna w trzydziestym dziewiątym roku. Zaczęły się komplety tajne.
- Dobrze, a gdzie pani mieszkała przed wybuchem wojny?
Przed samym wybuchem wojny mieszkałam w Warszawie na ulicy Natolińskiej 7. Z jednej strony to była bardzo króciuteńka ulica, miała tylko jedenaście numerów. Z jednej strony wychodziła na Ministerstwo Spraw Wojskowych, przed którym były dwa wielkie lwy granitowe, a z drugiej strony wychodziła na ambasadę czechosłowacką, która była z czerwonej cegły i potem ją po wojnie otynkowali, była biała, brzydsza. Ta ulica wpadała w aleję Róż, aleję Przyjaciół. Było blisko Alei Ujazdowskich. Tam mieszkałam do Powstania. Przed samym Powstaniem…
- Jeszcze te czasy przedwojenne mnie interesują, to co mówiła pani wcześniej. Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec był inżynierem i pracował w PZU i był powiatowym inspektorem. Później awansował i został zatrudniony w centrali, to znaczy w Warszawie na Kopernika wtedy się mieściła ta instytucja, tam pracował.
- A czy jest jeszcze coś, co pani pamięta z rodzinnego domu, jak wychowywali panią rodzice, jak wyglądała nauka w szkole?
W szkole nauka to wyglądała bardzo różnie, raz lepiej, raz gorzej, jak to zwykle bywa w tamtym czasie, ale zdałam maturę bardzo dobrze, miałam dyplom z historii, celująco zdałam z historii i byłam zwolniona z egzaminu z polskiego. Tylko pisałam pisemny egzamin z polskiego. Miałam bardzo wspaniałe nauczycielki w tej szkole imienia Marii Konopnickiej. To wszystko były młode kobiety i mężczyźni po studiach, ładni, eleganccy, bardzo przychylni młodzieży. Był wspaniały ksiądz Sznuro, który niestety zginął w czasie wojny, w czasie okupacji został zamordowany przez Niemców. Klasa była duża, było nas czterdzieści kobiet i było dużo Żydówek, z którymi żyliśmy w bardzo wielkiej przyjaźni i zgodzie. Jeżeli miały jakieś kłopoty, to szły do księdza Sznuro i on rozstrzygał wszelkie nieporozumienia.
Co jeszcze bym mogła powiedzieć. W ósmej klasie, bo wtedy było ośmioklasowe gimnazjum, jak ja kończyłam, byłam chorążyną, poproszono mnie kiedyś do dyrektorki, strasznie byłam zbulwersowana, bo nie wiedziałam, o co chodzi, a ponieważ używałam trochę pudru, to sobie bardzo starannie nos wycierałam, bo myślałam, że to będzie jakaś nagana. Przyszłam i spotkało mnie wielkie rozczarowanie, bo pani dyrektorka powiedziała: „Marysiu, po naradzie rady pedagogicznej jesteś przeznaczona do noszenia sztandaru naszego gimnazjum. Będziesz miała dwie towarzyszki po bokach”. Ja będę nieść, a po bokach będę miała, jak to się nazywa taka osoba towarzysząca… mniejsza z tym. W każdym bądź razie było nas trzy, a ja byłam tą najważniejszą osobą. Byłam dość wysoka i pewnie się nieźle uczyłam, skoro mnie przeznaczono do takiej funkcji. Co niedziela chodziłyśmy na nabożeństwo parami do kościoła garnizonowego, który był niedaleko od tego gimnazjum. W czasie nauki w gimnazjum zostałam również delegowana, byłam dobrą polonistką, zostałam delegowana do takiej redakcji pisemka międzyszkolnego „Głosy Sztubackie”. To składało się z delegatów Radomia, Skarżyska Kamiennej i okolicznych miejscowości. I co jakiś czas były zebrania, były przysyłane artykuły, młodzież pisała wiersze, były kontakty z poetami ówczesnymi. No i to by było chyba wszystko z takich ciekawszych rzeczy.
- Dobrze. Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
Zapamiętałam okropnie, tragicznie. Słyszałam, jak przemawiał prezydent, że opuszczają Warszawę, i powiedział: „Wrócimy do was po wojnie”. To było strasznie tragiczne. Myślałam, że będziemy się bronić do upadłego. Myślałam, że będzie się bronić każda ulica, i wtedy kiedy ogłoszono, że Warszawa się poddaje, to nie miałam siły wejść do mieszkania. Usiadłam na ziemi, odmówiły mi nogi posłuszeństwa i rozpaczałam niesamowicie. Potem były te tragiczne momenty, jak nasi żołnierze musieli oddawać broń. Widziałam, jak rzucali, był taki wielki kopiec usypany z tej broni, rzucali broń, rzucali lornetki, rzucali jeszcze jakieś przybory, które mieli przy sobie, i szli w rozpiętych mundurach. To było bardzo tragiczne. Nie chciałabym nigdy tego przeżywać po raz drugi. A potem się zaczęła okupacja.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji w Warszawie?
Więc tak, naturalnie studiów oficjalnych nie było. Jeszcze w czasie oblężenia zgłosiłam się do szpitala Dzieciątka Jezus i tam robiono badania krwi dla rannych. Taki był punkt konserwacji krwi dla rannych. I ja tam się zgłosiłam i nauczyłam się robić badania grup krwi. Któregoś dnia nie poszłam, nie dotarłam na miejsce, dlatego że jak wyszłam z domu i wysunęłam głowę zza ulicy, w którą musiałam skręcić, to gwizdnęła koło mnie kula i zorientowałam się, że jest ostrzał, i cofnęłam się do domu. I to było jakieś przeznaczenie, dlatego że tego dnia… tam żeśmy często nawet na noc zostawali, bo nie można było wrócić do mieszkania, wrócić do domu. Dowiedziałam się, że tego dnia, kiedy ja nie poszłam, pocisk trafił w miejsce, gdzie spali wszyscy, którzy przychodzili do pracy w szpitalu. I ja bym tam zginęła. Tam potem była lista w szpitalu wywieszona wszystkich, którzy polegli w czasie oblężenia Warszawy. I tak właśnie ocalałam, dotrwałam do końca oblężenia. A bombardowanie było potworne. To była kamienica czteropiętrowa podpiwniczona i jak ogłaszano alarm dla miasta Warszawy i zaczęły wyć syreny, to wiadomo było, że będzie nalot. Było bombardowanie Warszawy. Był moment taki, że poczułam, jak się chwieją mury domu. Moja matka jak wyszła z piwnicy, to miała siwą łatę na głowie. Była brunetką, wyszła siwa. To było potworne. Straszne było bombardowanie. Naprzeciwko tego domu, w którym mieszkałam, jakieś poselstwo było z Ameryki Południowej i oni na dachu położyli płachtę, bo myśleli, że jak będzie znak, że to dyplomaci, to nie będą bombardować. Tym bardziej walnęli w ten dom tak, że wywaliło olbrzymią bramę, która prowadziła do tego domu i tam zginęli ludzie. To był chyba 24 albo 26 września, gdzie było takie straszne bombardowanie, gdzie dzień wstał słoneczny, a potem zrobiło się ciemno. Ciemno od dymu, od tego pyłu z gruzów, które się unosiły. Nie było kompletnie nic widać. Padał deszcz takiego pyłu.
No cóż. Potem, już jak weszli Niemcy, nie było wody, nie było światła, nie było ogrzewania, zaczęło się życie. Początkowo było jakieś takie… Już nie pamiętam tych początków, pamiętam później tych Niemców, którzy patrolowali ulice, chodzili w dwójki, trójki pod bronią, zaczepiali ludzi, robili rewizje. Jak coś znaleźli, co im się nie podobało, były aresztowania, były łapanki na ulicach organizowane, wychodziło się z domu i nie wiadomo było, czy się do tego domu wróci, dlatego że idziemy ulicą i naraz widać, że wszyscy wracają, tłum ludzi wraca i wpadają do bram. Łapanka. Idzie szereg Niemców i wszystkich zgarnia do takich „bud”. Podjeżdżały „budy”, przykryte ciężarówki, wchodziło się od strony odkrytej i zabierali z ulicy ludzi. Czasami się w ogóle do domu nie wracało. Czasami wysyłali od razu do obozu tych ludzi. Kiedyś szłam Alejami Ujazdowskimi i zobaczyłam, że idzie patrol niemiecki. Nie wiem dlaczego – jakaś siła mnie pchnęła do bramy. Wpadłam do tej bramy, wpadłam na klatkę schodową i patrzyłam przez okno z klatki schodowej. Oni weszli, zaczęli się rozglądać, a ja jeszcze wyżej poszłam i oni po chwili machnęli ręką i wyszli stamtąd. Nie wiem, dlaczego wtedy tam uciekłam, pojęcia nie mam. Po prostu się przestraszyłam.
W czasie okupacji byłam na tajnych kompletach stomatologicznych. Przede wszystkim zgłosiłam się do pracy. Tak jak chodziłam do tego punktu, który badał tą krew, to ja się zgłosiłam i zostałam, zaczęłam się uczyć badań laboratoryjnych, badania krwi, badania moczu, pobierania krwi od moczu. Pracowałam w szpitalu Ujazdowskim. Po tym jak się poduczyłam, dostałam etat laborantki i pracowałam jako laborantka i jednocześnie chodziłam na tajne komplety stomatologiczne i jeżeliby taki komplet nakryto, to też nam groził obóz. Były bardzo ciężkie restrykcje za nauczanie potajemne. Ale były nauczania potajemne i szkoły były potajemne. I była szkoła założona przez profesora Zaorskiego, to była szkoła dla felczerów niby, ale w ogóle się uczyli tam medycyny. I ci z tej szkoły Zaorskiego przychodzili do nas do laboratorium też się uczyć robienia tych analiz różnych. Wtedy pracowały, opiekowały się chorymi siostry szarytki. To były siostry z wielkim poświęceniem oddające się chorym. W tym szpitalu bardzo często byli przechowywani ranni z różnych akcji przeciwko Niemcom, nigdy nie było żadnej wsypy.
- Czy pani wiedziała o tym, że to byli ranni?
Proszę pana, ja się domyślałam. Jak szłam do chorego, żeby mu pobrać krew i miał zabandażowaną głowę, to on mi mówił, że stał na balkonie i jakaś kula go trafiła niechcący. Przecież wiadomo było. Byli ranni w nogę, byli różni ranni.
Co jeszcze pana interesuje? Aha. Jeżeli chodzi o… w tym czasie kiedy pracowałam jako laborantka, to nawiązałam kontakt z jednostką, która miała za zadanie przygotowywanie się do Powstania, już wtedy.
Który to był rok, proszę pana… To było chyba tak jakieś półtora roku przed Powstaniem. W czterdziestym czwartym wybuchło, w czterdziestym trzecim, przed czterdziestym trzecim, więc byłam na takim zebraniu. Prowadził to zebranie z zawodu lekarz. Mówił swój pseudonim, ale ja nie pamiętam. Było nas trzy czy cztery i naszym zadaniem było zbieranie opatrunków, leków i dostarczanie ich na punkt. Już gromadzono opatrunki i leki. I szkoliłam się na ogólnej chirurgii instrumentować do operacji. Uczyłam się narzędzi operacyjnych i uczyłam się, jak się podaje narzędzia w czasie zabiegów. To było moje szykowanie się do Powstania. Tego się uczyłam w szpitalu Ujazdowskim na chirurgii. Proszę pana, nikt nikogo nie pytał, dlaczego i co. Wiadomo było. Chciałam się nauczyć, mnie to interesowało i nauczyłam się tych rzeczy. Potem mi się to przydało w czasie Powstania.
- Czy w konspiracji miała pani jeszcze jakieś zadania oprócz zbierania?
Nie. Innych nie miałam. Miałam to szkolenie się, zbieranie opatrunków i w tym zbieraniu opatrunków pomagały bardzo też szarytki.
- To może przejdziemy już do okresu Powstania. Jak pani zapamiętała ten okres tuż przed wybuchem?
Więc proszę pana, moi rodzice bardzo dużo… Mieszkaliśmy na tej Natolińskiej i wtedy kiedy już była okupacja i chodziły wieści, że Niemcy zrobią dzielnicę dla Niemców, że będą zamieszkiwali Niemcy w tej dzielnicy, wtedy kiedy jeszcze to nie doszło do skutku, to moi rodzice bardzo dużo wywieźli z naszego mieszkania do Piastowa, tam gdzie ja się urodziłam, do domu moich dziadków. Powywozili dużo różnych kosztowności, wszystko co się dało wywieźć, wywieźli, tak że niektóre pokoje były prawie półpuste.
- A jak wyglądała sytuacja na ulicach Warszawy tuż przed 1 sierpnia? Czy dało się zauważyć…
Dało się zauważyć, dało się zauważyć ruch. To się czuło nosem, że coś się zacznie dziać. Był jakiś niepokój, był zwiększony tłum na ulicach. To się dało odczuć. Więc ja miałam punkt w PZH, a mieszkałam… ponieważ byłam na tajnych kompletach, to mieszkałam również w Warszawie, częściowo w tym mieszkaniu opustoszałym do połowy, a częściowo mieszkałam w Piastowie z rodzicami. Więc wtedy kiedy już miałam wyznaczony ten punkt i miałam się zgłosić do PZH, to pojechałam do Piastowa, bo miałam 1 sierpnia zgłosić się o oznaczonej godzinie w tym właśnie punkcie. Miałam tam przygotowany plecak, miałam buty specjalne wyfasowane. Nikt nie zwracał uwagi, ale to były buty, które były podobno przez Niemców noszone. Pan Bóg mnie strzegł. Byłam z plecakiem wyładowanym tymi opatrunkami, poszłam do Malich, bo nie było połączeń kolejowych, tylko kolejka EKD była, odchodziła z Malich, a to było parę kilometrów od Piastowa i w ostatniej chwili skoczyłam na stopień tej kolejki, jak już ruszała. I to była ostatnia kolejka, która doszła do Warszawy przed Powstaniem. Już później bym się nie dostała.
Jak dojechałam do Warszawy, poszłam na Natolińską i równolegle do Natolińskiej była Służewska, też króciutka i na tej Służewskiej mieszkała koleżanka, która też należała razem ze mną do tej organizacji. To przez ulicę, bramami jakoś się łączyło, już nie pamiętam. Jakoś z bramy było wejście na górę. I kiedy u niej byłam pierwszego, wczesnym popołudniem usłyszałyśmy strzały w okolicy placu Zbawiciela, bo to bliziuteńko. Przyszedł mąż akurat tej mojej koleżanki i mówi, że już się zaczęło. Już nie mogłam dojść do PZH, już nie doszłam do PZH. Byłam tam unieruchomiona na tej Natolińskiej. Byli ranni już, dlatego że już był ostrzał, Służewska i Natolińska należała do Polaków, ale dalej już byli Niemcy i już gwizdały kule i byli ranni. Pod piątym na Natolińskiej leżało paru rannych, jedno lżej, dwóch było bardzo ciężko rannych. Byli nieprzytomni. Mężem tej mojej koleżanki był lekarz, on się nimi opiekował. Byłam zrozpaczona, bo byłam w ogóle bezużyteczna, nie miałam co robić.
Drugiego dnia Powstania jakoś przedostał się do nas oddział powstańczy, składający się z kilkunastu osób, i nieśli ci chłopcy olbrzymi kosz kiedyś do bielizny używany, z pałąkiem, olbrzymi kosz butelek z benzyną. To była broń. Oni później rzucali przed czołgi te butelki z benzyną. I oni szli dalej. Oni szli w kierunku placu Trzech Krzyży i Mokotowskiej. Ja namawiałam swoją koleżankę, żeby razem z mężem poszła. Oni nie chcieli, on się nazywał Bogdan Michalski, ten lekarz, on powiedział, że on tych dwóch rannych nie zostawi samych, bo oni nie mieli jak ich przenieść. Wzięli tylko lżej rannych ze sobą i oni zostali i on potem zginął. Ci ludzie, którzy tam zostali, to byli gromadzeni w Muzeum Narodowym. Przeważnie byli rozstrzeliwani. Ją już z mężem rozdzielili i ona już więcej męża nie oglądała, a była w ciąży i ten syn się urodził już później, już nie znał ojca.
- Jak pani rozpoczęła swoją pracę jako sanitariuszka?
Ja poszłam razem z tym oddziałem i po drodze mówili nam, że tam gdzieś ma być szpitalik po drodze. Szliśmy całą noc, dlatego że też były miejsca, które były niebezpieczne. Miasto było caluteńkie ciemne. Było mnóstwo szkła potłuczonego, bo szyby wylatywały przy tych różnych akcjach. Chrupało nam pod nogami szkło, żeśmy się przemykali pod domami, już były porobione przejścia między domami, tak że z ulicy na ulicę można się było dostać tyłami tymi ulic. Były porobione przejścia, jeśli był murowany płot, to było rozbite i było przejście. I my tak żeśmy wędrowali. Dowędrowałam, już nie pamiętam, na jaką ulicę, rano. Rano przespałam się na jakimś tam krzesełku, gdzieś była kawiarnia po drodze na ulicy rozstawiona. I oni poszli dalej, ja zostałam, bo powiedziano mi, że na Mokotowskiej organizuje się szpitalik. Ja przez tą wyrwę w płocie dostałam się na tyły Mokotowskiej i dostałam się do tego szpitalika. To były tyły tych domów 55, 51, 53, który był taki z wnęką obok i otoczony kratą dom. Nie pamiętam, jak się tam dostałam, ale w każdym bądź razie w tym domu Mokotowska 55 był pensjonat sióstr zmartwychwstanek i tam się organizował szpital polowy. Oficyna była duża, w tej oficynie już były ustawione łóżka, które te siostry dały, i zgłosiłam się do pani doktor Miłodrowskiej. To było trzeciego dnia Powstania.
- Jak wyglądała pani praca?
Momencik, zaraz panu powiem. Momencik. I ucieszyła się bardzo, że ja mam pojęcie o tym, jak się obchodzić z narzędziami chirurgicznymi. Narzędzia były doprowadzone przez lekarzy, którzy byli w tym szpitaliku. W tym szpitaliku było czterech lekarzy Feliks Loth, który był synem tego znanego profesora Lotha, był doktor Golanowski, był doktor Majewski, ginekolog położnik, i był doktor Michał Masiukiewicz. To byli chirurdzy. I były już sanitariuszki, które się zgłosiły. To byłam ja Łannicka, była Bożena Niczko, żona admirała polskiej floty wojennej, który był za granicą, była Krysia Śliwowska, córka pułkownika wojsk polskich, była Maria Miłodrowska, chirurg stomatolog, która nami zarządzała, i była doktor Klara zastępczyni komendanta i doktor Boszczyński, komendant szpitala. Poza tym odwiedzał nas doktor Kafliński, lekarz laryngolog, który był inspektorem sanitarnym szpitali polowych w czasie Powstania.
Moja praca polegała na tym, czego się uczyłam, a poza tym jak noszono rannych, jak był ostrzał, to od razu był potok noszy, byli ranni. Początkowo pracowaliśmy tam właśnie w tej oficynie w przygotowanym szpitaliku, ale w krótkim bardzo czasie musieliśmy się przenieść do piwnic. Rąbnął pocisk w środek podwórza, wyleciały wszystkie okna, odłamki latały, nie było mowy o tym, żeby tam cośkolwiek robić. Już byli bardzo ciężko ranni. Przywieziono nam bardzo rannego młodego chłopca, który miał rozerwaną klatkę piersiową. Serce mu biło, widać mu było, jak to serce bije, krwawi strasznie. Chciano mu jakoś szyć, ale nie dało się nic, nie dało się opanować zupełnie tego krwotoku, nie było warunków na to. On miał pseudonim „Ipsylon”. Przychodzili do niego jego koledzy, żegnali się z nim. On wiedział, że on umrze, on mówił: „Ja wiem, że umrę, umieram za ojczyznę”. No niestety umarł. „Ipsylon” miał pseudonim. Przychodzili do niego wszyscy, całowali go po rękach.
Przenieśliśmy się do piwnicy. To było okropne. Okropne. Wilgotne piwnice, ciemne, oświetlane były tylko świeczkami albo karbidówkami. Nie było dostatecznej ilości wody. Początkowo była woda, początkowo można było te narzędzia gotować. Potem nie było wody. Trzymaliśmy te narzędzia w takich wielkich słojach z lizolem. I w tym lizolu się dezynfekowało te narzędzia. To było wszystko koszmarne. Początkowo nie było głodu. Przez jakieś kilka dni, kilkanaście jako tako było, a potem zaczął się głód, nie mieliśmy co jeść i tak zginął jeden z chłopców w taki głupi sposób. Nie było co jeść, on gdzieś się udał na pole, żeby zerwać pomidory, bo były, żeby cośkolwiek było, ale go postrzelili i tak go ostrzeliwali, że nie można było do niego podejść, żeby go zabrać stamtąd. On zginął z upływu krwi. Miał ojca lekarza, mieszkali naprzeciwko naszego szpitala po drugiej stronie Mokotowskiej. Antek Wąsowicz zginął albo Wąsowski. Ojciec był lekarzem. Ojciec przychodził do naszego szpitala i dorywczo pomagał i był na drugi dzień po śmierci Antka i był tak spokojny, tak nieprawdopodobnie opanowany, że nas młode dziewczęta ogarniało przerażenie, jak patrzyliśmy na tą jego spokojną twarz, bo myśmy bardzo przeżywały śmierć tego chłopca, bardzo.
- A co pani jadła w takich momentach?
Początkowo, tak jak panu mówię, te siostry, które tam były, zmartwychwstanki, to one miały zapasy. Początkowo nam trochę dawały od siebie, później już nie dawały. Nie wiem, czy nie miały, nie wiem. Mniejsza z tym. Nie mówmy o tym. W domu u mnie na Natolińskiej został olbrzymi wór papierowy kartkowego chleba, bo Niemcy dawali nam chleb na kartki, ale można było, jak ktoś miał pieniądze, sobie kupić, a ten kartkowy chleb u nas się krajało i później się zabierało do Piastowa dla kur, żeby pożywić te kury. I mój ojciec krajał tak ten chleb, a ja mówię: „Po co krajasz ten chleb, przecież tego nawet kury nie będą chciały jeść”, a on: „Nic nie mów, nic nie mów, jeszcze ty będziesz jadła”.
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 29 stycznia 2013 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Bartosz Mazurek
Do tego Powstania, do tej swojej pracy w czasie Powstania przygotowywałam się prawie rok. Odbywałam szkolenie na chirurgii ogólnej, uczyłam się instrumentować, uczyłam się narzędzi i wszystkiego co z tym jest związane. Do szpitala na Mokotowskiej dobrnęłam trzeciego dnia Powstania i zaczęła się praca. Poczułam się potrzebna.
Tak jak wspominałam, sala operacyjna była zorganizowana w oficynie poprzecznej pod tym numerem na Mokotowskiej. Ale przyszedł pewien moment, kiedy było bombardowanie, kiedy się sypały okna, sypały się odłamki pocisków na podwórze. Praca stała się absolutnie niemożliwa w takich warunkach i żeśmy musieli zejść do piwnic. To było okropne. Piwnice były oświetlane karbidówkami albo świecami. Były momenty czasami koszmarne. Któregoś dnia przyniesiono mi rannego w brzuch. Młody chłopiec. Były pomieszane jelita z pożywieniem, które spożywał parę godzin wcześniej. To było przerażające. On był mimo wszystko przytomny i mówił: „Siostro, czy ja umrę? Ja się nie boję śmierci”. – „Nie umrzesz” – pocieszałam go. Wiedziałam przecież, że nic się nie da zrobić kompletnie. Chłopiec miał na palcu bardzo piękny rodowy pierścień. Niestety umarł, pierścień poszedł do schowka, a kilka dni później przyszedł pan o pięknych szlachetnych rysach i miał na palcu ten pierścień swojego syna i pytał się: „Proszę pani, czy mój syn cierpiał, co mówił?”. Patrzył się na te ciemne mury obślizgłe, szare w świetle świec, które się świeciły i pewno sobie myślał: „Tutaj był koniec mojego syna”. Pocieszałam go, że nie cierpiał, bo on rzeczywiście był w takim szoku, że nie cierpiał. On potem stracił przytomność i odszedł.
Trudno mi mówić tak. Ja będę mówić obrazami, to co zapamiętałam, bo to bardzo wiele lat przecież. Ja wtedy miałam 25 lat, a teraz mam 93 lata, to ile to lat temu. Zacierają się pewne rzeczy zupełnie. Tak jak obrazy mi się będą nasuwać we wspomnieniach, tak ja będę obrazami mówić o tych swoich rannych, których opatrywałam. Nas było kilka. Dałam panom nazwiska tych sanitariuszek. Sala operacyjna i część łóżek przeszło wszystko do piwnic. Pewnego razu był straszny ostrzał, okropny. Waliło się nam wszystko na głowę. Przynosili rannych jeden po drugim. Przynosili nieżywych ludzi, których wydostali spod gruzów, i nie wiedząc o tym, że nie żyją, prosili, żeby ich ratować. Pamiętam młodego człowieka, który przyniósł z pomocą na noszach kobietę i mówi: „Ratujcie mi ją, ratujcie, dam wszystko, co mam!”. A ona już nie żyła. I on nie mógł tego pojąć, że ona nie żyje. To było młode małżeństwo. Była ogromna rozpacz.
- Jak wyglądała praca już w tych szpitalnych piwnicach? Skąd czerpano wodę?
Woda początkowo była przynoszona z zewnątrz, ale później taki był ostrzał, że nie można było chodzić i zaczęto kopać studnię na podwórzu. Wydostawano tam jakąś wodę. Nie wiem, jak to zorganizowano, ale było trochę wody, po wodę były kolejki. Myśmy narzędzia operacyjne początkowo gotowały, ale później już tej wody było mało, można było tylko myć i trzymałyśmy narzędzia w dużym pojemniku z roztworem lizolu. Taka była dezynfekcja. Myśmy gołymi rękami te narzędzia po jakimś czasie wydostawały z tego lizolu do pracy. Miałyśmy ręce pokaleczone od lizolu, popękane były prawie do krwi. A ręce nasze aż do łokci miały zapach okropny, mdły, słodkomdlący zapach krwi. Myślałyśmy, że nigdy się tego nie zmyje, to było okropne, nie można było jeść zupełnie.
Pamiętam, jak przyniesiono rannego mężczyznę, który się ukrywał. A dlaczego się ukrywał? Był skoczkiem zrzuconym pod Warszawą, a był kiedyś na Monte Cassino i tam walczył. Był bardzo ranny w lewą rękę i w lewą nogę. Po opatrunku bardzo krwawił, były beznadziejne rany, tak że te kończyny musiały być amputowane. Zaniosłyśmy go na pięterko, bo my jako sanitariuszki miałyśmy swój pokój w mieszkaniu na parterze tego domu, które było opuszczone przez właścicieli. Nam przydzielono tam pokój. I można było jeszcze wchodzić wyżej do tego mieszkania. I tam do tego mieszkania myśmy go zaniosły i mówił, że tak głupio ginie, że tak niepotrzebnie ginie. Miał strasznie wiele goryczy, strasznie dużo goryczy było w jego słowach, że przeszedł tyle, a teraz ginie w taki sposób. Umarł. Schowałam po nim okulary, był krótkowidzem, ale też mi te okulary później przepadły. Chciałam mieć na pamiątkę po nim te okulary.
- Jak mieszkańcy okolicznych domów reagowali na państwa pracę? Przychodzili z pomocą?
Proszę panów, myśmy były wyznaczone na dyżury. Nas było kilka i myśmy miały swoje dyżury od godziny do godziny. A poza tym cały czas był wolny. Ja w tym czasie chodziłam bardzo często do mieszkania, gdzie mieszkałam przed Powstaniem na Natolińską. Przechodziło się piwnicami. Były domy połączone między sobą piwnicami. Były strzałki, w którym kierunku trzeba iść, z napisami, dlatego że mury się schodziły i te mury między domami zostały wykute i były przejścia z ulicy nawet na ulicę, na Kruczą, na Hożą można było przejść. Ja częściowo tymi piwnicami, częściowo jak można było przejść [niezrozumiałe]. Chodziłam na tą Natolińską i ludzie w tych korytarzach, które się tworzyły… W tych przejściach było bardzo wielu ludzi, bardzo wiele ludzi, osób, które nie miały się gdzie podziać, które Powstanie zastało akurat w tym miejscu i tam zeszli i tam siedzieli. Nie wiem, jak oni tam żyli, ale była bardzo wielka niechęć do nas, niestety. Oni nie mieli co jeść, oni nie mieli się w co ubrać, byli rozdzieleni z rodzinami. Pracowali w Śródmieściu, a mieszkali na Żoliborzu. Nie wiedzieli, co się dzieje, nie było kontaktów zupełnie wtedy. Wtedy nie było ani komórek, ani telefonów, żeby można się było połączyć.
Nie wiem, czy mówiłam o lekarzach. Żeśmy mieli bardzo wspaniałych lekarzy. Między innymi był pan doktor Wąsowicz internista, który mieszkał naprzeciwko naszego szpitala i który przychodził do nas i pomagał również. Miał syna, który brał udział w Powstaniu. Ponieważ był głód, on wybrał się jakimiś sobie znanymi drogami na jakąś działkę po pomidory, żeby coś przynieść do jedzenia i go ranili i nie można go było wydostać. Taki był ostrzał, że absolutnie nie można było do niego podpełznąć i go zabrać. I on się wykrwawił i zmarł. Ojciec na drugi dzień przyszedł tak przeraźliwie spokojny, że myśmy były pełne podziwu, myśmy nie mogły tego zrozumieć, że on z takim spokojem tak zaczął swoją pracę, jak gdyby nic się nie stało.
- A jaka atmosfera panowała w tym zespole sanitariuszek czy lekarzy? Czy państwo się lubili?
W zespole byliśmy bardzo zgrani, byliśmy jak rodzina. Jak ja dźwigałam rannego, byłam bardzo silną dziewczyną, to kiedyś któryś z lekarzy powiedział: „Popatrzcie, jaką ona ma krzepę, a żeby tak jeszcze dać jej jeść, jak ona by mogła dźwigać”. Dźwigałam rannego ze stołu na łóżko. Na tej sali, tak zwanej operacyjnej, która była w piwnicy, było łóżko z boczku, na którym myśmy czasami odpoczywały. Któregoś dnia ja byłam bardzo zmęczona po dyżurze i położyłam się na tym łóżku i zasnęłam. Po prostu byłam bardzo zmęczona. Nie wiem, jak długo spałam, ale kiedy się obudziłam, to nie wiedziałam, gdzie jestem, paliła się tylko jedna jedyna świeczka, było ciemno, szaro i na stole operacyjnym leżał ranny i kapała z niego krew na podłogę. Nie było żywej duszy, nie wiedziałam, co się dzieje. Potem jak oprzytomniałam, wyszłam, wszyscy byli na podwórzu, świeciło słońce i patrzyli w górę. A na niebie były dziesiątki małych spadochronów, do których były przyczepione pakunki. Wszyscy się cieszyli, że to jest zrzut. Myśleli, ze dostaniemy w ręce, ale był wiatr bardzo niekorzystny i wszystko poszło na stronę niemiecką. Nic z tych zrzutów do nas nie przyszło. Straszne. Z początku była euforia, a potem była wielka rozpacz. Był wielki głód. Potem opowiem o tym głodzie jeszcze.
Ponieważ był głód, nie miałyśmy co jeść. Pierwsze dni to jeszcze były jako tako. Jeszcze siostry nam coś dały, ale później im było Powstanie dłuższe, tym było mniej jedzenia. Przyszło do tego, że myśmy dostawały raz na dzień miskę jakiejś kaszy, czegoś takiego słodkiego ciągnącego się, gdzie było pełno plew. Stawiałyśmy to w kącie i nie będziemy tego jeść, to takie okropne. Ale w miarę upływu czasu się podchodziło i z obrzydzeniem to zjadało. Miałyśmy pokaleczone usta, jamę ustną, plułyśmy, bo to nazywała się kasza „pluj”. To było strasznie niesmaczne i okropne, ale byłyśmy ogromnie głodne. W tym mieszkaniu, w którym żeśmy mieszkały, znalazłyśmy beczułkę z solonymi kurkami, grzybami. Myśmy jadły te kurki osolone, ale po tym się chciało pić, a z wodą też było ciężko. Cóż zrobić, tak było. Ja w swoich wędrówkach do domu na Natolińską znalazłam w domu jeszcze trochę cukru, trochę mąki, jakieś płatki do jedzenia i duży worek pokrajanego chleba, który się dostawało na kartki, którego myśmy nie jedli. To się krajało i wywoziło się na wieś dla kur. Drobniutko się krajało. To był duży bardzo worek, ja bym go nie przyniosła, więc pewnego dnia poszedł jeden ze mną z rannych tylko w rękę jedną, tak że mógł lewą ręką trzymać ten worek, ja mu podtrzymywałam z tyłu i jakoś żeśmy ten worek z chlebem przynieśli do naszego szpitala. Maczaliśmy go w wodzie ciepłej i ranni jedli i my jedliśmy. I jeden z tych rannych złamał sobie ząb na tym chlebie, taki był ten chleb twardy, mimo tego rozmaczania. Ale coś było.
A tak było bardzo ciężko z jedzeniem. Chodzili do zakładu Haberbuscha i Schielego, gdzie było dużo pszenicy, która była im potrzebna do robienia chyba piwa czy czegoś. I tą pszenicę przynosili i tą pszenicę się przekręcało na młynku do kawy i się gotowało. I ja któregoś dnia się wybrałam po taką pszenicę razem z oddziałem zorganizowanym, więc przejścia były bardzo ciężkie, bo były miejsca, gdzie stale wiadomo było, że co jakiś czas uderza duży bardzo pocisk. Tam był wielki lej i nad tym lejem się przechodziło. Trzeba było odczekać. Jak była cisza, to się szybciutko przebiegało. Tak że się docierało na tą Próżną i ja dostałam gąsior z sokiem, to był jakiś sok, też potrzebny im do produkcji. Jeszcze było tego soku sporo. Gąsior był opleciony koszykiem i mnie pomógł któryś z moich towarzyszy nieść. I wiem, żeśmy musieli przejść przy barykadzie, która była w Alejach Jerozolimskich, naprzeciwko BGK. Tam była dość wysoka barykada, był wybrany bruk, żeby było łatwiej przechodzić, ale sterczały szyny tramwajowe i jak się przez te szyny musiało przełożyć nogę, to trzeba było głowę wystawić. I wtedy walili z góry, z tego BGK – ostrzał niemiecki. Mnie zostawił ten towarzysz, który niósł, zostawił z tym koszem. Ja sama starałam się ten kosz przenieść, ale uderzyłam o tą szynę i stłukłam ten gąsior. I ten sok mi się zaczął wylewać w piach. Ja stanęłam nad tym zrozpaczona, że może coś ocalę. Ale to było bez sensu. To wsiąkało wszystko w piach, a za mną był krzyk: „Przechodź, przechodź!”. Zostawiłam to wszystko i przeszła zrozpaczona. Później mnie pocieszono i dostałam od któregoś z towarzyszy taką butelkę tego soku, żebym miała do okraszenia tej pszenicy, którą oni donieśli, którą żeśmy się później podzielili. I mełło się na młynkach do kawy pszenicę i się gotowało. To było nasze jedzenie.
Były siostry. One nie miały głodu. Więcej już nic nie powiem.
Co jeszcze można by było powiedzieć. Chorowały moje towarzyszki. Ja byłam silnym organizmem. Chorowały na biegunkę, szczególnie jedna chorowała – Krysia. Ona wstała i nie miała siły trzymać się na nogach. Łapała się za drzwi, żeby nie upaść na podłogę. Jak doszła do posłania, to powiedziała: „Boże, tak bym się chciała napić wody, takiej czystej wody ze studni ze skrzypiącym żurawiem”, wspominała sobie. Tak żeśmy żyły. Byłyśmy bardzo zżyte. Wiedziałyśmy, że te siostry mają zapasy, bo do kuchni było wejście, nie było zamkniętego wejścia. Myśmy bardzo blisko mieszkały tych sióstr, tej kuchni i wiedziałyśmy, że one tam coś mają do jedzenia. Podpatrzyłyśmy, że są jakieś puszki w szafce i żeśmy machnęły taką jedną puszkę. Myślałyśmy, że tam będzie trochę mięsa chociaż, a tam był szpinak. Bardzo było wielkie rozczarowanie. Ale co było zrobić. Skończyły się kurki i dalej trzeba było tą kaszę pluj jeść i tą pszenicę przekręconą przez maszynkę.
- A jak wyglądało życie duchowe, religijne? Czy uczestniczyła pani w jakiejś mszy, czy w jakichś nabożeństwach?
Nie. Tam gdzie ja byłam, nie było nabożeństw. Tam były tylko wspólne modlitwy na podwórzu i tą właśnie modlitwę dałam panu. Tam żeśmy się modlili. Tam była taka kapliczka przydomowa i pod tą kapliczką żeśmy się modlili. I kiedyś jak żeśmy się modlili, to spadły odłamki. Nikogo nie raniły, ale spadł jeden koło mnie bardzo bliziutko. Ja go podniosłam i się poparzyłam. On był bardzo gorący. Odłamek jakiegoś pocisku. Rzuciłam go i miałam sparzoną rękę. Przyszedł do nas kiedyś młody Powstaniec i mówi, że nam zrobi zdjęcia. Robi nam zdjęcia i okazało się, że on miał głupi pomysł, bo nie miał zupełnie kliszy i udawał, że robi zdjęcia. I myśmy były oburzone później, jak żeśmy się o tym dowiedziały. Ale takie rzeczy też się zdarzały.
- Czy czytała pani powstańczą prasę? Czy jakiś taki biuletyn miała pani w ręku?
Biuletyny to ja miałam przed Powstaniem w ręku. W czasie Powstania nie przypominam sobie, żeby był jakiś biuletyn.
Miałyśmy łączniczkę, [łączność] z naszym szpitalem, z otoczeniem, ale ja nie pamiętam jej dobrze. Nie pamiętam jej i nie pamiętam, jaki miała pseudonim. Zupełnie nie pamiętam.
Pamiętam, że jednemu rannemu powiedziano, że jakby mu się dało trochę krwi, to by na pewno był ocalony. I ja się zgodziłam, żeby tą krew wzięto ode mnie. Ja miałam grupę 0Rh+, ale nic mu nie pomogło. Umarł. Chociaż tej krwi ode mnie trochę wzięto. Trudno. Nic się na to nie poradziło.
Było coraz mniej opatrunków. Coraz było trudniej chować zmarłych. Początkowo chowało się zmarłych w trumnach, bo na placu Zbawiciela po lewej stronie, idąc [od] Mokotowskiej, był zakład pogrzebowy i tam były trumny. I stamtąd się te trumny brało i chowało się w trumnach. Był cmentarz… Po drugiej stronie Mokotowskiej był taki lokal „Hybrydy”. Za „Hybrydami” był ogródek, który graniczył z Alejami Ujazdowskimi. I tam był cmentarz. Tam się chowało początkowo rannych. Potem zało trumien, były deski i jakoś zbijali te deski i chowali w deskach. Później już nie było desek, tylko chowali w prześcieradłach. Potem zało miejsca w tym ogródku za „Hybrydami” i chowało się wzdłuż ulicy Mokotowskiej, tam był cmentarz. I nie ma do tego żadnego śladu. Wydaje mi się, że na tym domu powinna być tablica objaśniająca, że tam był szpital powstańczy. Przepraszam… [płacz]. Tyle lat i nie mogę mówić inaczej. Trudno to sobie wyobrazić, trudno sobie wyobrazić szpital w tym podziemiu, te pełzające ogniki, światła, cienie na tych ścianach czarnych, tych umierających ludzi – trudno sobie wyobrazić. To były jakieś potworne sceny. Była obok sali operacyjnej w piwnicy, gdzie składałam amputowane nogi i ręce… To wszystko przerastało możliwości ludzkie.
- Czy wiedziała pani coś na temat sytuacji w mieście? Nie tylko w pani dzielnicy, ale jak to wygląda…
Był taki moment, że przyszli do nas… padła Starówka, przyszli kanałami chłopcy ze Starówki, potem przyszli z Mokotowa. Strasznie cuchnęli, pomimo że mieli już pozmieniane ubrania, zanim trafili do nas. Były wypadki, że ginęli w tych kanałach. Były takie częste wypadki. Byli bardzo zmęczeni i zniszczeni. Ale co się działo za Warszawą, nic żeśmy nie wiedzieli o sobie ani oni o nas. Były dwa razy zawieszenia broni w czasie Powstania i wtedy cywilni ludzie wychodzili z Warszawy. Za drugim razem wyszły siostry zmartwychwstanki. Tak żeśmy zostały bez tych sióstr nawet. Ja nie miałam z nich, ani my jako sanitariuszki nie miałyśmy od nich żadnej pomocy. Raz jeden jedyny jak przyszłam strasznie głodna po tak zwanym wolnym swoim czasie i poczułam zapach jedzenia i powiedziałam im bardzo dosadnie, chociaż byłam młoda, co sobie o tym myślę, to jedna z nich dała mi wtedy w misce coś do zjedzenia. I zjadłam. A tak nie. Tak nic nie było. Powiedziałam sobie, że już w życiu nie wezmę sobie żadnej kaszy do ust. I do dzisiaj mam awersję do kasz. Chociaż nie myślę o tym, ale tak się zakodowało we mnie, że widocznie do końca życia będę miała uraz do kaszy.
- Czy rozmawiała pani z koleżankami na tematy polityczne w czasie Powstania, w czasie wojny? O czym rozmawiano?
O czym rozmawiano… O polityce żeśmy nie rozmawiały. Rozmawiałyśmy o tym, że się doczekamy wolności i marzyłyśmy o wolności. Miałyśmy takich przyjaciół wśród rannych, właśnie dwóch, których później spotkałam już po Powstaniu. To byli dwaj przyjaciele. To był Janusz Damski i Kazik Kaźmierczyk. Janusz Damski po wojnie pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zmarł w Nowym Jorku na serce. A Kazik poszedł gdzieś na zachód i przepadł. Z tym pierwszym miałam kontakt, bo on się ożenił, spotkałam go w Piastowie po Powstaniu i przyprowadził do mojej rodziny, przyszedł ze swoją narzeczoną, przedstawił narzeczoną i myśmy się bardzo zaprzyjaźnili i w przyjaźni byłam z nimi do śmierci. Już oboje nie żyją. Jego żona zmarła stosunkowo niedawno. Niecałe dwa lata temu zmarła. Żeśmy sobie wspominały. Był później attaché handlowym w Australii, w Sydney. Był tam parę lat.
- Czy ma pani z okresu Powstania takie wspomnienie, które jest miłym wspomnieniem?
Nie. Nie przypominam sobie. Czy miało miejsce coś takiego, co zostało w pani sercu, co niekoniecznie musiało być związane z pracą w szpitalu?
Nie. Ja bardzo tęskniłam tylko za swoimi bliskimi. Bardzo tęskniłam za nimi. Nic nie wiedziałam i jak padło Powstanie, to nas ogarnęła wielka rozpacz. Ale Śródmieście było ostatnią dzielnicą, która padła, która się poddała Niemcom. Bardzo żeśmy to przeżywały. Mimo takiej ogromnej pracy, takiego okropnego głodu i takich warunków niesamowitych i przyglądaniu się takim wielkim cierpieniom myślałyśmy, że będziemy jeszcze walczyć, ale nie było sensu walczyć. Jedno jedyne Śródmieście zostało. Mieliśmy rannych Niemców też, którzy byli bardzo dobrze traktowani. Jak Niemcy weszli, byli bardzo wobec nas przyzwoici, to trzeba im przyznać. Wiedzieli o tym, że tam nawet jakiś generał był ranny. Nie pamiętam dobrze. Po Powstaniu kłębił się właściwie w Warszawie tłum ludzi, który nie wiedział, co z sobą zrobić. Ja byłam w tej swojej okolicy, to znaczy Mokotowska, Hoża, Krucza, tam się kłębił tłum, który chciał wyjść, nie chciał wyjść, nie wiedział jak, nie wiedział dokąd, nie wiadomo było, co się pod Warszawą dzieje i tak w parę dni po upadku Powstania przyjechało spod Warszawy RGO – Rada Główna Opiekuńcza. Oni przywozili żywność do Warszawy, zaczęli dowozić żywność, rozdawać żywność. Byli naturalnie pod dowództwem niemieckim. Pilnował ich Niemiec, który przyjeżdżał w łaziku, przywoził go Polak, kierowca polski woził go. Ale wracając jeszcze do końca Powstania. Dostaliśmy żołd. Żołd był w dolarach i w złotówkach. I kto chciał w dolarach i kto chciał w złotówkach. Ja patrząc na te ruiny, cmentarze w ogóle nie myślałam o żadnych pieniądzach. W ogóle nie znałam wartości dolara. Wzięłam złotówki. Nawet sporo tych złotówek dostałam, nie pamiętam ile, ale sporo. Skąd te dolary były, nie wiem, skąd te złotówki były, nie wiem. To nie były od Niemców, broń boże. To była organizacja polska. Ale ja nie pamiętam, jak to było. Mówi Mania: „Dlaczego ty nie chcesz wziąć tych dolarów”. Ja mówię: „Po co mi dolary, dolary mi są niepotrzebne”. Te pieniądze może mi się przydadzą, ale nie wiedziałam, czy rodzice są w Piastowie, czy tam wszystko jest tak, jak było, dlatego że pytani ci z RGO byli bardzo niesympatycznymi ludźmi i nie chcieli w ogóle z nami nawiązywać bliższych kontaktów. Mówili, że wysiedleni, że nikogo nie ma, że pusto, więc ja byłam skłonna pojechać do obozu, dlatego że bardzo wiele moich kumpli do obozu się wybierało, że pojadą do obozu jednak, bo nie mają się gdzie podziać w ogóle. Ja pomyślałam sobie, że gdybym wiedziała, że tam jest pusto, że tam nie ma mojej rodziny, to ja też bym do tego obozu z nimi pojechała. Bo były podstawiane wagony, do których ci, co chcieli jechać, byli odprowadzani. Te wagony były urządzone na drogę. I ja się dowiedziałam od kierowcy tego samochodziku, tego łazika, że pod Warszawą wszystko jest tak, jak było, że nikt nie jest wysiedlany, że wszyscy mieszkają w swoich domach. Ja się zapytałam, czy ja bym mogła z nimi pojechać. On powiedział, że on nie wie, ale żeby się zapytać jego zwierzchnika, dlatego że ten zwierzchnik jest bardzo dobrym i przyzwoitym człowiekiem, to jest Tyrolczyk. Więc namawiali mnie moi towarzysze, że jak on by mnie zabrał, żebym pojechała, żebym zaufała im. On przyszedł po jakimś czasie i ja pytam go: „Czy ja bym mogła pojechać, ja tam mam rodzinę, ja tej rodziny dawno nie widziałam?”. On się zgodził, powiedział, że mnie zabierze, tylko żebym absolutnie po drodze się nie odzywała, bo po drodze są kontrole. Więc pożegnałam się z nimi wszystkimi i im powiedziałam, że z rodziną się zobaczę i do nich wrócę. Bo myśmy byli bardzo zżyci wszyscy. Długo się bardzo czekało na powrót tego Tyrolczyka, dlatego że on tam coś załatwiał. Nie wiem gdzie i co. W każdym bądź razie przyszedł, ja plecak miałam, bo tam miałam jakieś drobiazgi w tym plecaku. I zaczęła się droga.
Już było ciemno, zaczął padać deszcz malutki, mżyć zaczął. I zaczęła się droga jak z filmu Hitchcocka. Jechałam przez miasto, które znałam, ale którego nie znałam. Sterty gruzów sięgały do pierwszego piętra. Łuny były naokoło, Warszawa się paliła. Niemcy chodzili i tymi miotaczami ognia palili od góry do dołu wszystkie domy. Łuny były naokoło. Ten łazik wdrapywał się tylko sobie znanymi drogami, on jechał gdzieś tam na szczyt pierwszego piętra, a później trząsł się tak, że mało się nie przewrócił, i zjeżdżał po tych gruzach na dół. Wreszcie żeśmy dotarli do Woli. Wola też była zniszczona. Nie poznałam Woli. I wreszcie trafiliśmy na wyjazd z Warszawy. Przy wyjeździe z Warszawy pierwsza była kontrola, szlaban i szlaban był podniesiony do góry, pusto było, nikogo nie było, przejechaliśmy. Jechaliśmy dalej, dojechaliśmy do Ursusa. W Ursusie był na szosie zwalony wiadukt. Trzeba było go okrążać też przez jakieś gruzy. Był szlaban, pusto, nikogo nie było. I potem trzeci szlaban już przy wyjeździe do Piastowa, gdzie był skręt do mojego domu, pusto było. Ten Niemiec powiedział: „Ma pani szczęście, pierwszy raz – on dobrze mówił po polsku – nikogo nie spotkałem na kontroli, a jeżdżę bardzo często”. Zawiózł mnie pod sam dom. Ja chciałam dać mu pieniądze, ale on powiedział: „Pani mnie obraża. Ja mam dom, ja mam fabrykę, ja mam posiadłości duże”. Wcisnęłam jakieś pieniądze temu kierowcy. On też nie chciał. Ja powiedziałam: „Proszę pana, dla mnie pieniądze nie mają żadnego znaczenia. Po tym wszystkim co przeżyłam, pieniądz dla mnie niczym nie jest kompletnie”. Wziął te pieniądze. Ten Niemiec mu powiedział, żeby wziął te pieniądze. Pożegnałam się z nimi. Bardzo mu dziękowałam. Powiedziałam, że mu tego nigdy nie zapomnę.
Ja go spotkałam później w Pruszkowie, bo jak wróciłam do domu, to wsadziłam plecak, sobie zarzuciłam, poszłam przez podwórze, wchodzę, znajome podwórze, znajoma altana, znajome schody, światło się paliło na tych schodach, pukam do drzwi: „Kto tam?”. – „Marysia”. I okrzyk radości. Oni trzy dni wcześniej dowiedzieli się, że ja żyję, dlatego że dotarła do nich znajoma, z którą ja się spotykałam na Hożej w czasie Powstania. Zaszła do moich rodziców, bo wiedziała, że tam mieszkają, bo wyszła z domu tak prawie jak stała. I powiedziała, że ja żyje, że to nieprawda, że się spaliłam w jakiejś sanitarce, bo tak im mówili, jak mnie szukali. Więc była straszna radość. Można sobie wyobrazić. „Jakaś ty chuda – mówili – jakie ty masz rączki chudziutkie”.
I tam było PCK. Dowiedziałam się, że się organizuje PCK w Piastowie. Ja się zgłosiłam do tego PCK i zaczęłam pracować, bo na terenie dawnej fabryki (tam była fabryka akumulatorów i jeszcze była jakaś fabryka Tudora) były puste hale, bo wszystkie maszyny zostały wywiezione. I w tych pustych halach PCK urządziło jak gdyby mieszkanie dla uchodźców z Warszawy, którzy nie mieli się gdzie podziać, bo obóz był w Pruszkowie. To było okropne. To był obóz, z którego wysyłali dalej.
- Czy pani pamięta, którego dnia pani opuściła Warszawę?
Zupełnie nie pamiętam, którego dnia. Pamiętam tą drogę, pamiętam, jak przyszłam do domu, ale którego to było dnia, zupełnie nie pamiętam.
- Dobrze. Jak już pani dojechała do rodziców, to zaczęła pani pracę w PCK.
Tak.
Pracowałam w PCK bardzo długo. Jeździłam do Krakowa, bo tam parę osób jeździło do Krakowa po różne zaopatrzenia. Już nie pamiętam. W każdym razie coś tam się załatwiało w PCK. Co dokładnie nie wiem.
- Czy pracowała tam pani do końca wojny, czyli do maja czterdziestego piątego?
Zaraz. Muszę sobie przypomnieć. Czy ja pracowałam tam do końca wojny? Jak to było. Nie mogę sobie przypomnieć. Tam to chyba później to rozwiązano po wojnie. Nie wiem. Ja wiem, że przez ten teren przewijało się bardzo dużo ludzi w ogóle, którzy krążyli po Polsce, nie mogli sobie miejsca znaleźć. Tam byli przechowywani Żydzi nawet. To jeszcze była okupacja. Kiedyś poszła wieść, że będzie kontrola niemiecka tego całego obozu, że tak powiem, bo ja nie wiem, jak to nazwać. Tam ludzie mieszkali, mieli swoje kąty, prowadzili tak jak gdyby normalne życie na tym terenie. To wiem, że tych Żydów schowano w jakiś ostatni kąt, posadzono parę osób, rozłożono prześcieradła i kazano im się sczesywać, że wszy mają. I jak Niemcy przyszli i zobaczyli, że oni czeszą te wszy, do jakiegoś miejsca doszli, to się wrócili, bo się strasznie wszy bali. Te wszy nie roznosiły tyfusu. Tyfus roznosiły wszy odzieżowe. Ale oni, proszę pana, ocalili ileś osób. Tam było sporo Żydów chowanych w tym obozie.
- Czy tak jak pani mówiła przyjaciołom, dotarła pani potem do obozu w Pruszkowie?
Nie, nie byłam, broń boże. Ja mieszkałam w Piastowie. Tam wywozili po Powstaniu chyba, nie pamiętam, w jakich to było okolicznościach. Wiem, że tam był obóz przejściowy i że stamtąd ludzie bardzo często byli wywożeni. Jakaś była selekcja. Nie pamiętam dokładnie tego wszystkiego.
- Teraz takie pytanie bardziej ogólne. Co pani robiła po wojnie, jak już się wojna skończyła? Czy w związku z tym, że brała pani taki udział w Powstaniu…
Przyszli Rosjanie, było okropnie.
- Czy była pani represjonowana?
Nie, nie byłam. Nie przyznawałam się, proszę pana. Przecież były afisze: „AK zapluty karzeł reakcji”. Były rozwieszane afisze, więc przyznanie się do tego, że się było w AK, to to samo co być represjonowanym. Więc Rosjanie jak przyszli, to nas wysiedlili z naszego domu. Tam spory był dom moich dziadków. Tam było sześciu lokatorów oprócz moich rodziców. Ich wysiedlili, bo zabrali dla wojska polskiego, proszę pana. Dla tych oddziałów, które były pod polskim dowództwem. Oddali im ten dom do zakwaterowania. A nam za łapówkę małą znaleziono jakiś pokój przy rodzinie i my [czyli] troje dzieci, dwoje rodziców, [razem] pięć osób było w jednym pokoju. Tam gdzieś matka dała któremuś z oficerów złotą obrączkę czy coś i za to dostaliśmy ten pokój. Potem żeśmy sobie załatwili drugi pokój. Zaraz, bo się pogubiłam…
Przede wszystkim jak już się okrzepło, to myślałam o studiach, żeby znaleźć. Ja byłam na stomatologii, już byłam po egzaminie i po pierwszym roku studiów przed wojną w trzydziestym ósmym roku. W trzydziestym dziewiątym już bym była na drugim. W czerwcu zdałam maturę, później zdawałam na Akademię Stomatologiczną i od razu zaczęły się studia, zostałam przyjęta. Chodziłam pieszo z Piastowa do Warszawy, bo nie było żadnej komunikacji, chyba że ktoś mnie podwiózł po drodze. I szukałam, żeby się gdzieś zaczepić, szukałam, czy gdzieś uczelnia nie powstaje. No i w rezultacie znalazłam gdzieś tę uczelnię. Ale muszę panu powiedzieć, że trudno mi sobie bardzo przypomnieć. Wiem, że dochodziłam do tego ośrodka, gdzie była weterynaria. Był zakład weterynaryjny. To było na Grochowskiej. Potem przenieśli to wszystko na Ursynów, ale tam wtedy był ten zakład weterynaryjny. I ja tam się dowiadywałam, bo tam weterynaria już się zaczęła organizować i gdzieś znalazłam, proszę pana… znalazłam.
Warszawa była bardzo zdruzgotana, ale ludzie po wojnie do tej Warszawy szli. Do tych ruin szli, urządzali się, znajdowali jakieś ciupki. W bramie jakichś domów już była, proszę pana, ciepła strawa sprzedawana. Warszawiacy bardzo są żywotni. Można było sobie kupić coś do jedzenia. Prymitywne to wszystko było, ale było. Zaczynało się życie na tych gruzach. Na gruzach się zaczynało życie. Były gruzy i gdzieś było światełko widać, że się paliło jakieś. Jakaś świeczka, karbidówka coś takiego. Warszawa była zrujnowana nieprawdopodobnie. Dziury były w oknach, nie było okien, gruzów było pełno, najpierw odgruzowywali Warszawę, żeby można było chodzić po ulicach, żeby było jakieś przejście, żeby życie jakieś mogło powstać. I tak życie po troszeczku wkradało się do stolicy.
A ja już mieszkałam wtedy pod Warszawą, bo dom był spalony. Dom został spalony przez Niemców na Natolińskiej, gdzieśmy mieszkali. Tam teraz nie ma już tego domu. Tam jest teraz [niezrozumiałe]. Jak ja byłam, bo ja już dwa lata nie wychodzę na dwór, jak ja chodziłam po mieście, to tam poszłam kiedyś i patrzyłam, gdzie ja byłam, gdzie ja mieszkałam. Tam boisko było, dzieci grały w siatkówkę czy coś, w tym miejscu, gdzie ja wtedy mieszkałam. Służewska chyba była zachowana, bo to była równoległa uliczka do Natolińskiej. Natolińska miała 11 numerów tylko, a Służewska chyba 7.
Jeżeli chodzi o moją rodzinę, bo ja nie powiedziałam tego na początku, moja rodzina była bardzo patriotyczna. Mój ojciec był legionistą, który był w Struży, który był, proszę pana, w tym oddziale, który wchodził 6 sierpnia do Kielc. Tylko później już był w jakiejś akcji bojowej i na skutek wybuchu coś stało się mu z oczami, tak że zaniewidział na jedno oko prawie. Tak że bardzo źle widział jednym okiem, a drugim trochę lepiej. Ale jeszcze pracował. Pracował umysłowo. W PZU pracował na Kopernika. Tak że ja byłam wychowana w duchu bardzo patriotycznym.
- Czy ma pani jeszcze jakieś takie wspomnienia, o których nie mówiliśmy, o które nie pytałem?
Mam jeszcze gdzieś wiersz. Ten wiersz mówiłam, jak się kończył?
I nie wiem, gdzie go podziałam. Nie mam pojęcia, gdzie go podziałam. Po Warszawie w tym wolnym czasie byłam w furażerce, byłam w opasce i zaczepił mnie oddział powstańczy, który mnie kontrolował, kim ja jestem. Więc ja mówiłam, kim ja jestem, a oni mi nie wierzyli. I proszę pana myśleli, że ja jestem szpionem. I prowadził mnie. Ja mówię, że pracuję w szpitalu, jestem sanitariuszką. On nie wierzył mi. I proszę pana miał jakiś granat w garści na… jakaś rączka była. Powiedzieli mi, że jak on by tego granatu użył, to on by pierwszy zginął. I przyprowadził mnie do szpitala i dowiedział się, że ja rzeczywiście nie jestem szponem, tylko faktycznie pracuję w tym szpitalu. Ja szłam i płakałam ze złości. Szłam za nim i płakałam ze złości i myślałam, że go zamorduję tam. I wtedy dostałam właśnie tę przepustkę, co panu dałam. Właśnie wtedy dostałam tą przepustkę od kierownika tego szpitala. Z paroma osobami… później już się z nikim nie spotkałam… Do Warszawy to ja jeszcze wracałam wielokrotnie, pracując w PCK, dlatego że tam byli ludzie, którzy byli dementywnymi staruszkami, znajdowało się jakichś ludzi, którzy nie chcieli opuścić tych ruin. A Niemcy powiedzieli, że jeżeli tego i tego czasu kogoś w Warszawie spotkają, to będzie rozstrzelany. I pamiętam, że PCK chodziło po Warszawie i szukało. I kiedyś znaleźliśmy dwie staruszeczki. Kącik jakiś w Warszawie, nie pamiętam, gdzie to było, jak żeśmy tam weszli, to było jakieś podwóreczko maleńkie, kwiatki w oknach, firaneczki w oknach i dwie staruszeczki, które za skarby świata nie chciały wyjść. Za skarby świata. Jedną się namówiło, że one wyjdą z tego domu, że one tutaj są, one tu będą żyły, one tutaj będą. Takie były wypadki jeszcze.
Spotkałam jedną z sanitariuszek, która się urządziła w Piastowie i tam mieszkała później, to była lekarz dentysta, który tam mieszkał. Tego Powstańca to też przypadkiem spotkałam w Piastowie. A tak o lekarzach nic nie wiem. Wiem, że jednemu z tych lekarzy, którzy u nas byli, urodziła się córeczka w czasie Powstania. Chodzili przyjąć tą córeczkę. Ojciec przyjmował córkę, bo był położnikiem i winszowali mu wszyscy, że się urodziła dziewczynka w takim czasie. Co jeszcze?
Muszę panom powiedzieć, że jak myślę sobie o Powstaniu, o tym, czy było potrzebnie, czy nie, to nie wiem. To była chyba zbyt wielka ofiara, która jeżeli chodzi o naszą sytuację polityczną, nic nie zmieniła. Nic. A tylu młodych ludzi pięknych, zdolnych zginęło. Kwiat młodzieży zginął. Patrzyło się na tych chłopców, na te dziewczęta. Boże. Rozpacz ogarnia jeszcze teraz. Czy ja dość powiedziałam? Sporo powiedziałam?
- Tak. Jeżeli już nic pani się nie przypomina, to w takim razie zakończymy.
A może pan jeszcze o coś zapyta?
- Ja właściwie wszystkie pytania, które miałem zadać, to zadałem. Tak że jeżeli…
Ale czy pan nie uważa, że ja wracałam cudownie, że to jest jak w powieści, z tej Warszawy? Nie chciało mnie RGO zabrać, bało się. On się nie bał.
Tak. Ja go spotkałam później jako pracownik PCK w Pruszkowie w jakimś urzędzie. I powiedział: „Już więcej się na pewno nie spotkamy, dostałem wezwanie na front”. Był zrozpaczony. On nie był hitlerowcem, absolutnie. On bardzo tęsknił za rodziną tak jak w tej rozmowie króciutkiej powiedział, że nie widział ich bardzo dawno, nie wie, co się z nimi dzieje. W ogóle nic nie wie. Nie wiem, dlaczego nie wiedział. Zdarzały się cuda. Jakiś mi przypadł w udziale.
Warszawa, 29 stycznia i 12 marca 2013 roku
Rozmowę prowadził Bartosz Mazurek