Krystyna Batycka „Chinka”
- Czy pani pamięta wybuch drugiej wojny światowej?
Tak, pamiętam. Byłam wtedy w domu na Żoliborzu i poszliśmy na dach z bratem popatrzeć, kto to leci, co to za samoloty. Bo nie wierzyliśmy jeszcze w wojnę.
- Czy spadły wtedy jakieś bomby?
Nie, jeszcze wtedy pierwszego dnia nie [spadły] na Warszawę, tylko latały samoloty.
- Pani miała jakieś zadania związane z wybuchem wojny?
Tak, pod koniec sierpnia jako harcerka miałam dyżury na Dworcu Gdańskim przy transportach wojskowych.
- Ile pani wtedy miała lat?
Czternaście.
Nosiliśmy herbatę, kawę, papierosy, prasę, wysyłałyśmy listy, przynosiłyśmy leki. Po prostu takie [rzeczy].
- Czy pani zapamiętała atmosferę tamtych dni, tamtego czasu?
Och, pełną entuzjazmu. Jadący na front żołnierze byli tak przekonani o tym, że szybko pokonają wroga, że wtedy jeszcze była raczej dobra atmosfera. A pamiętam też przyjemną sytuację, kiedy pani Hanka Ordonówna… Jak się nazywał piosenkarz? Mieczysław Fogg, harmonista, przyszli na dworzec i zrobili koncert dla odjeżdżających na front żołnierzy.
- Przez ile dni pani była na dworcu?
Do 7 września. Ponieważ mój ojciec był na froncie, a mamusia pracowała w szpitalu wojskowym marszałka Piłsudskiego jako laborantka, dostali rozkaz wyjazdu na wschód, żeby założyć tam szpital polowy, również Szpital Ujazdowski, tak że w dwa szpitale wyjechaliśmy na wschód. 17 września dowiedzieliśmy się, że wkroczyli Rosjanie. Nam się udało przekroczyć Bug, dojechać do Chełma Lubelskiego.
- Czy w tym dniu, kiedy wkroczyli Rosjanie?
No, może drugi dzień, w każdym razie wtedy, a Szpital Ujazdowski wysunął się bardziej na południe. Z nimi również był mój brat i myśleli, że uda im się przejechać granicę rumuńską, tymczasem w Podhajcach ich zatrzymano, wszyscy zostali przewiezieni do Kozielska. Bratu mojemu jakoś dali przepustkę i nie na wschód, ale pojechał do Lwowa, a reszta znalazła się potem na liście katyńskiej.
- A pani brat był tam w jakiejś randze?
Nie. Miał szesnaście, siedemnaście lat. Po prostu z kolegami tam akurat jechał, bo rodziny były w tych naszych transportach. Jego puścili, a reszta zginęła.
- Służba już w pierwszych dniach września. Chciałam zapytać, co wywierało wpływ na dzieci, a potem pokolenie Kolumbów, że ono tak się właśnie zachowało?
U nas przede wszystkim było bardzo ważne harcerstwo w szkołach, tradycje rodzinne. Jednak po prostu podchodziło się patriotycznie. A ja sobie zawsze żartuję, że jestem dziedzicznie obciążona, bo urodziłam się 29 listopada w rocznicę powstania listopadowego, mój dziadek był powstańcem 1863 roku, mój ojciec uciekł z domu do wojska do Dowbór-Muśnickiego i ja musiałam być powstańcem.
- Ale czy pani pamięta, czy w domu przed wojną mówiło się o konieczności poświęcenia życia dla ojczyzny?
Nie, nie. U nas nie było patosu. Po prostu to się wiedziało, ale bez patosu.
- W 1939 roku kiedy pani wróciła do Warszawy?
W październiku, bo byliśmy w Chełmie Lubelskim, gdzie nas już wojska ruskie zatrzymały, i musieliśmy czekać na umowę rusko-niemiecką, ta granica na Bugu, i dopiero mogliśmy wrócić do Warszawy za ich przepustkami specjalnymi.
- Czy pani zapamiętała atmosferę tamtego właśnie dnia?
Jak wkraczali… Tak, byliśmy przed szpitalem w Chełmie Lubelskim i patrzyliśmy na czołgi. Niektórzy witali ich transparentami, ale dla nas to było przerażające. Byli tam przecież przez ileś dni z nami. W ogóle strach był po prostu.
- Czy też poczucie klęski w tym momencie?
Raczej tak, bo jechaliśmy założyć szpitale polowe dla naszych wojsk. Czuliśmy, że tam będzie bezpieczna granica, a okazało się, że dostaliśmy nóż w plecy i nie ma gdzie uciekać, tu Niemcy, tu ruscy.
- Jak już pani wróciła do Warszawy, co pani dalej robiła?
Zaczęłam naukę na kompletach z mojego gimnazjum Aleksandry Piłsudskiej.
- Czy to było naturalne, że się zaczyna chodzić na komplety, mimo że to było zagrożone niemieckimi sankcjami?
Oczywiście, że tak. Były domy, że nie zgadzały się na komplety. U nas jakoś odbywały się komplety, a później zbiórki organizacyjne, nie było lęku w moich rodzicach, że narażają się. Nie było o tym mowy, po prostu były. A poza tym mój ojciec był w niewoli, potem mu się udało jako choremu zwolnić, jakoś go zwolnili. Ze znajomym lekarzem wrócili do domu. Trzeba było jakoś żyć, handlować czymś.
- Właśnie. Jak wyglądała sytuacja materialna rodziny w porównaniu…
Bardzo było ciężko. Tatuś zaczął pracować w hurtowni mydlarsko-chemicznej, był po prostu przedstawicielem. Dostarczał do sklepów te materiały, czasami ja pomagałam, woziłam.
- Zauważalna różnica właściwie poziomów życia między okresem przed wojną i okupacją.
Przede wszystkim tak – przed wojną mieliśmy służącą, później musiałam bardzo wiele rzeczy robić sama, ale jakoś to było. Tak się chciało żyć naturalnie, mimo wszystko.
- Był obowiązek szkolny – dla polskich dzieci tylko szkoły zawodowe w czasie drugiej wojny światowej. Czy pani chodziła jeszcze?
Jeśli idzie o szkoły powszechne to były otwarte normalnie, a później właśnie [było] tak – nam otworzyli gimnazjum, to moje gimnazjum, trzecia i czwarta klasa, jako kursy przygotowawcze do liceów zawodowych. To była po prostu normalna szkoła. Musiałyśmy na kompletach dorabiać sobie, powiedzmy, język francuski, łacinę, historię. A później chodziłam do liceum handlowego i liceum humanistycznego na komplety.
- Pani była harcerką przed wojną?
Tak, przed wojną, a po wojnie zaraz straciłam kontakt z harcerstwem, ze swoją drużynową. Dopiero, to był chyba 1941 [rok], koniec 1941 roku, o ile dobrze pamiętam, moi dwaj koledzy, Edward Matecki i Jerzy Bielawski, wprowadzili mnie do organizacji.
- Jaka to była organizacja?
To było ZWZ, Związek Walki [Zbrojnej], potem przemianowany na Armię Krajową.
- A jaka była motywacja? Jak panią przekonywali? Czy musieli przekonywać?
Nie musieli. Cieszyłam się. Cieszyłam się, że będę coś mogła robić. Chciałam być potrzebna.
- Na czym polegały pani zadania, jak wyglądały zbiórki?
Kolportaż. Też była sytuacja, że chłopcy gdzieś organizowali kartki żywnościowe dla Ukraińców. To były sklepy
nur für Deutsche i również tam Ukraińcy mogli kupować. Z tymi kartkami chodziło się do sklepów, kupowało się żywność. To była żywność potrzebna na paczki na Pawiak i dla rodzin, które zostały, powiedzmy, bez środków do życia, jak kogoś z rodziny aresztowano. Myśmy to tam wykupywali, robiło się paczki. A później kończyłam kurs sanitarny, miałam praktykę w Szpitalu Wolskim.
- Czy częste były zbiórki? Jak często się spotykaliście?
Wydaje mi się, że raz na tydzień, ale czy tak było akurat tak systematycznie – trudno mi powiedzieć.
- A była pani w grupie właśnie z tymi dwoma kolegami?
Znaczy się byłam w kontakcie z nimi, ale nie [w grupie]. Byłam w żeńskiej grupie.
- Ile osób znała pani z tej konspiracyjnej grupy?
Na moim komplecie ile tam mogło być? W tej chwili nie wiem. Sześć, siedem osób, może więcej.
- Ale to były te same dziewczyny, z którymi pani chodziła na komplety, czy to były inne?
Nie, to były zupełnie obce. Zupełnie obce. Nauka była zupełnie oddzielona od spraw konspiracyjnych.
- Czy pani miała poczucie zagrożenia – i to nauczanie, i potem konspiracja?
Z całą pewnością myślało się o tym, szczególnie że kiedyś szły do mnie dziewczyny na komplet i wyrok wykonano bardzo blisko mojego domu, blisko [ulicy] generała Zajączka, na konfidencie, który w ogóle pracował w kasynie gry, a oprócz tego, okazuje się, jakąś funkcję miał na Pawiaku. Te dziewczyny szły na komplet do mnie i tamten… Było [pewne] zagrożenie, bo zaraz przyjadą i coś może się dziać. Jeszcze u konfidenta znaleziono listę naszej młodzieży, z naszej gromadki, tak że było [poczucie zagrożenia]. Mnie się wydaje, że czasami… Raz jechałam tramwajem, bo do handlówki chodziłam na Mazowiecką, i na wiadukcie zastrzelono na przedniej platformie niemieckiego oficera, więc nas oczywiście wyrzucono stamtąd. Niektórych zabrano, mnie się udało uciec. Były przeróżne takie sytuacje. Z tym że takie akcje to nie były akcje AK, bo za dużo narażało się innych. To nie były akcje [AK].
- A jeszcze wrócę do pani zadań w okresie okupacji –właśnie pomaganie przy robieniu paczek. Co jeszcze pani pamięta? Czy w akcjach małego sabotażu [brała pani udział]?
Nie. Co jeszcze? Przepisywałam na maszynie dla chłopców te… Do Podchorążówki.
Coś w tym rodzaju. Przepisywałam im na maszynie. Różne były zajęcia. Tak mi trudno w tej chwili powiedzieć o wszystkim.
- Czy pani pamięta moment zaprzysiężenia?
Tak, to pamiętam. To było na Nowym Świecie i było zimno, bo pamiętam koleżankę w kożuchu. To był właśnie koniec 1941 roku. To był bardzo wzruszający i ważny moment.
- To się odbyło w jakimś mieszkaniu?
W mieszkaniu na Nowym Świecie.
- Dużo było nowych żołnierzy?
Gromadkę pamiętam.
- A dowódcę? Kto to był? Kobieta?
Mężczyzna był.
- Składaliście przysięgę akowską?
Tak. To chyba „Olgierd” był, ten, który odbierał od nas przysięgę.
- I potem pani miała szkolenie sanitarne?
Tak.
- Czy pani sobie wybrała, że pani będzie sanitariuszką?
Do wojska, do strzelania nie miałam pędu, ale tu uważałam, że tutaj tak, że tu mogę się sprawdzić.
- Ale w jakim celu? Pani wiedziała, że pani wstępuje do organizacji, co miało być celem?
Myśmy jednak myśleli o walce zbrojnej.
Raczej tak.
- A pod koniec lipca 1944 roku, czy pani się wydaje, że jakiś już był taki nastrój? Wyczuwało się?
Tak. Już się coś wyczuwało. Pamiętam, że byłam w niedzielę i chrzciłam dziecko, to znaczy byłam chrzestną matką, jak przyjechała moja mamusia i powiedziała, że przysłali meldunek, żebym zaraz wracała do domu i rano musiałam już być na Bielanach w punkcie koncentracyjnym.
- To było jeszcze przed Powstaniem, przed 1 sierpnia?
Tak, to był poniedziałek, a we wtorek Powstanie wybuchło.
- I pani tam pojechała? Czy pani pamięta adres?
Wiem, że ulica Granowska. To była koleżanki willa, ale adresu nie pamiętam.
- Kto tam był, oprócz pani?
Właścicielka mieszkania. Ojciec z bratem pojechali do pracy do Warszawy, nie wrócili, więc była Joanna. Muszę przyznać, że nie pamiętam.
- Czy pani pamięta, jak pani była ubrana wtedy?
Ubrałam się w sukienkę przerobioną z munduru harcerskiego, szara.
- Czy zabrała pani ze sobą coś jeszcze?
Tak, oczywiście, podręczne rzeczy.
- Spodziewała się pani, że jak długo będzie poza domem?
W każdym razie, że potrzebne to było. Nie wiedziałam, czy wrócę do domu po coś jeszcze.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?
Zgłosiłyśmy się do dowództwa na Bielanach, przydzielono nas do patrolu wojskowego. Kazano nam włożyć białe fartuchy i opaski Czerwonego Krzyża na rękę. To była aleja Zjednoczenia na wprost AWF, kiedyś to był CIWF. Nie myśleliśmy, że tam będzie aż tak przygotowane, tak uzbroją się Niemcy. Strzelali do nas jak do kaczek. Nosiliśmy rannych do „Naszego Domu”, to był sierociniec doktora Korczaka. Tam znosiliśmy, tam był potem szpital. [Na Bielanach] działania szybko się skończyły. Pamiętam, w nocy szli chłopcy z Żoliborza do Kampinosu na dozbrojenie.
Tak. To pamiętam.
- Czy pani wiedziała, że na Żoliborzu strzelanina zaczęła się już wcześniej?
Nie, tego nie mogłam wiedzieć. Nikt nam nie dał znać. Tutaj było chyba o piątej.
- Ale czy pani zapamiętała, jak to było? Czy powiedzieli: „Zaczęło się Powstanie”? Czy pani jakoś zapamiętała tę godzinę?
To nie wiem, chyba był jakiś sygnał. W każdym razie zaczęli wszyscy wychodzić i myśmy się wtedy ubrały w opaski i wyszłyśmy z domu.
- Dostałyście tam już na tym punkcie fartuchy, opaski?
Tak.
- I jak długo pani była w tym szpitalu?
Tam? 13 czy 14 [sierpnia] udało mi się przez Marymont przedostać na Żoliborz.
- A dlaczego pani się chciała przedostać?
Bo tam już był koniec Powstania i ludności cywilnej kazano iść w stronę Wawrzyszewa.
- A czy pamięta pani swojego pierwszego rannego z pierwszego dnia?
Tak, pamiętam, znałam go jako chłopca. Był bardzo ciężko ranny, wykrwawiał się ogromnie, i niosłyśmy go do szpitalika. Potem pielęgnowałam go, będąc tam. Jak odeszłam na Żoliborz, to już straciłam z nim kontakt. Po latach spotkałam go nad morzem, tak że wyszedł z tego, z tych ran. Było mi bardzo miło, że jednak żyje, że ocalał z tego, a był bardzo ciężko ranny.
- Czy to dla młodej dziewczyny to był szok, to zetknięcie się z prawdziwymi ranami, z prawdziwymi umierającymi?
Już miałam praktykę na chirurgii w Szpitalu Wolskim, asystowałam przy małych zabiegach, tak że to nie było dla mnie aż takim szokiem, ale wszystko razem było trudne.
- Jakie tam były warunki socjalne? To był szpital w piwnicy czy na piętrze? Gdzie to było?
Nie. Sale były – parter chyba. Chyba na parterze myśmy nosiły rannych.
- Czy pani pamięta, co się wtedy jadło?
Jeśli idzie o dom mojej koleżanki, gdzieśmy kwaterowały, to było nawet nieźle zaopatrzone, ale jak było, kto dbał o wyżywienie w szpitalu, to muszę przyznać, że nie wiem.
- Czyli pani z tego szpitala szła do domu koleżanki, bo tam stacjonowałyście?
Tak.
- Jak duży był pani patrol sanitarny?
Nas było z siedem, osiem.
- Czy pani pamięta nazwisko dowódcy patrolu?
Nie.
- Czy wtedy pani wiedziała, w jakim pani jest oddziale?
Może wtedy wiedziałam, dziś nie pamiętam.
- Wtedy, kiedy Bielany już padły, to razem z ludnością cywilną się pani przedostała na Żoliborz?
Nie. Tylko z jedną koleżanką, nie mając pojęcia, jak w ogóle iść. Okazało się, że szłyśmy przez niemiecki parking samochodowy, ale na szczęście [mieszkańcy] poprzecinali siatki w ogródkach i ogródkami szłyśmy aż do Marymontu. Puszczali nas po prostu tak.
- Ale już bez fartuchów, mam wrażenie. Jak pani była wtedy ubrana?
Miałam tylko jedną sukienkę.
- Czyli bez fartucha, bez opaski pani szła?
Tak, oczywiście.
- Czy pani szła w określonym celu? Czy pani wiedziała, gdzie pani dojdzie, gdzie pani chce dojść?
Chciałam dojść na Żoliborz, gdzie mieszkałam, gdzie w razie czego już znałam [okolicę]. Wiedziałam, że się zgłoszę gdzieś do dowództwa. Po prostu w tym celu szłam, żeby nie wychodzić, tylko wrócić do akcji.
Tak, bo do końca Powstania byłam w szpitaliku na ulicy Czarnieckiego.
- Proszę powiedzieć, jak pani się tam znalazła. Jak doszłyście we dwie wtedy?
Myśmy doszły, ona mieszkała na Potockiej, ja poszłam dalej. Zatrzymałam się u którejś szkolnej koleżanki, widziałam się jeszcze z moimi rodzicami, których potem wyprowadzili. Chyba 18 sierpnia z [ulicy] generała Zajączka, z tamtych ulic wyprowadzono mieszkańców. Po prostu zgłosiłam się do tego Oddziału w „Rodzinie Wojskowej”, do fortu. Oni mnie skierowali do szpitalika na Czarnieckiego i tam już zostałam.
- Jakie pani zadania tam były właśnie w tym szpitalu?
Pielęgnacja chorych po prostu, opatrunki, zastrzyki.
- Jak duży był ten szpital?
Trzy pokoje.
Przychodzili. Przychodzili z fortu. Naczelnym lekarzem był doktór Szulc, wspaniały człowiek i wspaniały lekarz.
- Czyli ten szpitalik to był oddział szpitala w forcie?
Oddział szpitala w forcie, tak.
Nie pamiętam numeru domu na Czarnieckiego. Nie pamiętam. To było na wprost szkoły Rodziny Wojskowej.
- Dlaczego taką filię utworzono? W forcie było już przepełnienie? Jak pani sądzi?
Owszem, ale tam były niezbyt dobre warunki, bo to jednak była twierdza z małymi, strzelniczymi oknami. Tam było ciemno, trochę wilgotno. U nas znacznie lepsze warunki mieli chorzy.
- Czy pani pamięta z kolei, co tam się jadło?
Na początku to nam przynoszono, gotowano kotły, czy chodziliśmy, czy ktoś nam pomagał przynieść. Później różnie było, nieraz trzeba było kombinować samemu. Chłopcy przynosili nam. W stronę Cytadeli były ogródki działkowe i nocą nam przynosili, tam rwali i przynosili pomidory, marchew, tam coś, co udało im się zdobyć, cebulę, żeby jakoś urozmaicić. Żoliborz niestety był odcięty, że myśmy piekarni nie mieli, powiedzmy, trudne [warunki]. Chłopcy zdobyli olejarnię, to coś można było smażyć, ale z kartoflami było trudniej, z chlebem było trudniej.
- A warunki socjalne dla pielęgniarek? Gdzie pani spała, gdzie się pani myła?
Tam właśnie, jak był szpitalik, to miałam malutką służbówkę. Tam byłam, bo już do domu swojego nie mogłabym dojść. Łazienka była, dopóki leciała woda. Potem było gorzej, jak myśmy musieli wodę przynosić.
W stronę Cytadeli chyba była aleja Wojska Polskiego. Tam w jakiejś… Piwnica była, coś pamiętam, że stamtąd nosiliśmy wodę.
- Czy pani zapamiętała jakichś rannych w pani szpitalu?
Tak, była pani Wanda Gniazdowska, która pierwszego dnia straciła nogę.
- Była żołnierzem czy cywilem?
Żołnierzem. Była nauczycielką chyba. Była córka Bolesława Bieruta ranna w nogę. Była Mirka Duchińska, siostra mojej koleżanki, bardzo ciężko ranna w pachwinę. Był warszawski tramwajarz „Urwis”. Był „Chemik”, przyszedł do nas z partyzantki, dostał paskudnie w kolano.
- Z partyzantki to już podczas ataku na Dworzec Gdański czy wcześniej?
Nie. Czasami do nas docierali przez Kampinos partyzanci. Nie wiem skąd przyszedł, ale był partyzantem. Był „Mały”, który dostał w kręgosłup. Więcej nie pamiętam. Była dziewczyna, nie pamiętam, chyba Krysia, która szła z meldunkami kanałem ze Śródmieścia. W czasie opatrunku naliczyłyśmy trzydzieści ileś odłamków, ale to było nie wszystko.
- A co jeszcze? Jeszcze była ranna w jakimś innym miejscu?
Nie, mówię, myśmy tylko tyle naliczyli.
- Aha, pani wspomniała córkę Bieruta, tramwajarza. Oni byli…
Z AL. Mirka też była z AL.
- Była jakaś różnica w traktowaniu?
Nie, nie. To raczej oni mieli swoich, którzy przychodzili do nich i przynosili wiadomości, bo radio mieli, koncerty urządzali, na skrzypcach ktoś grał. To z AL przychodzili do nich. Ale my nie, absolutnie nie. Jednakowo się traktowało.
- Czy ludność cywilna też leżała w tym szpitalu?
W naszym nie, nie miałam, może w forcie. Może w forcie to tak, ale tutaj nie miałam. Tutaj miałam samych Powstańców.
- Czy pani miała kontakt z ludnością cywilną podczas Powstania zarówno na Bielanach, potem na Żoliborzu?
Mieszkańcy tego domu, to była matka z córką, ale tak to specjalnie nawet nie było kiedy. Nawet nie było kiedy utrzymywać znajomości.
- Nie miała pani wobec tego żadnego odzewu mieszkańców, jak reagują na Powstanie, na to, co się dzieje?
Spotykałam się tylko z chęcią pomocy. Nie widziałam… Nie byłam w piwnicach, gdzie siedzieli mieszkańcy. Podobno tam mogły być narzekania czy coś. Z takimi ludźmi się nie spotykałam.
- Czy spotykała się pani z Niemcami bliżej niż na odległość strzału? Czy byli niemieccy jeńcy albo zdarzyło się pani zetknąć z Niemcami podczas Powstania?
Nie, ale za to był Rosjanin, który uciekł z obozu, który się przyłączył do Powstańców.
- Jak takiego Rosjanina traktowaliście?
Bardzo dobrze. Za to go źle potraktowali, jak się wojna skończyła.
- Po drugiej stronie za Wisłą niedaleko byli Rosjanie. Czy coś mówiło się na ten temat, że tam stoją?
Niestety, Żoliborz był bardzo blisko Wisły i AL-owcy czasami nam jakieś wiadomości przekazywali. Kiedyś, pamiętam, że przyszli z kwiatkami, z czymś jeszcze do Bierutówny, myśmy nie wiedzieli przecież, kto ona jest, z jakimiś gratulacjami. Myślałam, że ma urodziny, a wtedy w Lublinie on został przewodniczącym PKWN.
- To 22 lipca, to wcześniej, ale…
I oni te wiadomości jakoś otrzymali i jej gratulacje składano.
- Ale na temat tego, że tam stoją i nie pomagają nie mówiliście?
Raczej z nimi na ten temat nie rozmawiałam.
- Jaka była atmosfera w pani zespole, wśród pielęgniarek, z którymi pani pracowała?
Pełna oddania. Jedna zginęła. Poszła właśnie na przedpole, chciała trochę jarzyn zdobyć dla rodziny i trzy serie dostała. To dla mnie było straszne przeżycie wtedy.
- Czy myślało się o śmierci wtedy? Czy pani myślała o swojej własnej śmierci? Czy pani czuła, że pani się tak naraża do granicy życia?
Nie. Pamiętam, że raz szłam z tego swojego szpitalika na Czarnieckiego do fortu i nie zdjęłam fartucha, a z wiaduktu strzelali od Dworca Gdańskiego. Zobaczyli mnie i skosili małe drzewko koło mnie, a mnie się udało przejść. Moi ranni w oknie widzieli, przerażeni, co się dzieje. Potem już wiedziałam, że trzeba bardzo tam uważać, że jednak tam są snajperzy. Drugą przygodę to miałam – szłam po leki do apteki, chyba to ulica Niegolewskiego. Musiałam przejść przez park, ten gdzie fort był, przez park Żeromskiego, a na dachu domu na Mickiewicza był, jak myśmy mówili, „gołębiarz” i strzelał z dachu, snajper teraz, a wtedy „gołębiarz” mówiliśmy. Wracałam z apteki obładowana lekarstwami i przeleżałam do zmroku pod krzakami, bo nie mogłam się ruszyć.
- Właśnie na panią polował wtedy?
Polował prawdopodobnie, gdzie się dało, ale akurat miał taki punkt i wtedy to… Były takie momenty.
- Czy Żoliborz był bardzo ostrzeliwany? Czy bardzo bombardowany?
Nas ogromnie nękały tak zwane krowy czy szafy. Był pociąg pancerny od Cytadeli, tutaj aż do Dworca Gdańskiego stał. I stamtąd właśnie. To było deprymujące, jak się słyszało kilka razy zgrzyt, nakręcanie. To było deprymujące. Ja kiedyś po takim… nalocie – jak to nazwać – poszłam zobaczyć do przyjaciół, co u nich słychać, bo wiedziałam, że tam gdzieś leciały te pociski. To było coś niesamowitego. Drzewa bez liści, spadały liście od podmuchu, leżała kobieta, z której podmuch zdarł sukienkę. W ogóle niesamowite – siła tego. Tam przyszłam, to u nich też w mieszkaniu meble poprzewracane. Drugie takie [bombardowanie] przeżyłam z nimi w mieszkaniu. Strasznie. Meble po prostu latały po mieszkaniu. To to było deprymujące bardzo, bo bombę to jeszcze słyszy się, że leci samolot i bomba, ale tu to drrrr, drrr i wtedy czuję, że zaraz gdzieś uderzy.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje w innych dzielnicach?
Nie, to znaczy mogłam, myśmy byli tak naprawdę oddzieleni, że tylko kanałami można się było dostać. To znaczy się wiedziałam o Starówce i jak byłam jeden dzień u siebie w domu, u rodziców, to z okna widziałam padające, zamieniające się w gruz domy.
- Domy na Starówce pani widziała?
Tak.
- A czy wtedy wiedziała pani o ataku na Dworzec Gdański?
Byłam na Bielanach wtedy.
- To było z 19 na 20 sierpnia.
To już byłam, to już byłam. Aha, to pomyliłam z tym, jak szli do Puszczy Kampinoskiej na dozbrojenie. Miałam rannego spod Dworca Gdańskiego, to właśnie dostał w kręgosłup. Potem kolega po niego poszedł i zginął, a potem drugi kolega poszedł i też został ranny.
- Czy to było naturalne, że jak tam leży kolega, to się idzie?
Tak.
- Czy pani miała jakieś wiadomości o zewnętrznym świecie podczas Powstania? Czy czytała pani jakieś gazetki?
Do nas tam najmniej przychodziło. Właśnie my byliśmy taką odciętą dzielnicą. Śródmieście jednak się łączyło z innymi dzielnicami, a tu byliśmy odcięci.
- Czy w uroczystościach religijnych pani brała udział?
Czasami do kościoła [szłam]. Miałam wspaniałego kapelana, ksiądz Trószyński, to przychodził do nas. Kiedyś właśnie, jak ta koleżanka zginęła, odprawiał nam mszę dla chorych w pokoju. A tak to, specjalnie, na zewnątrz to nie mogło być. Staraliśmy się unikać czegoś, co mogłoby wywołać, że ludzie by ginęli, jeśliby była jakaś widoczna gromada większa. W kościele – kościół Świętego Stanisława Kostki był najbliżej nas.
- Ale pani mogła, było to możliwe, żeby się przedostać tam do kościoła?
Raz na jakiś czas, bo tak to trudno. Były okopy, można było przejść. Tak jak do apteki szłam, to przez Mickiewicza był duży okop, to można było tam przejść. Porobiono tak, żeby można się było przemieszczać.
- Czy pani miała takie odczucie, że pani jest na kawałku wolnej Polski?
Tak. Oczywiście, że tak.
- Gdzieś flagi polskie wisiały?
Tego nie pamiętam. Czy myśmy mieli flagi?
- Czy pani była świadkiem zrzutów lotniczych?
Tak. Niestety, bardzo dużo leciało do Cytadeli, to widziałam. Jakoś tak trudno im było widocznie zlokalizować i tam widziałam, jak leciały zrzuty do Cytadeli. Tak, zrzucali na małych spadochronikach broń i amunicję, a później dostawaliśmy, to już Rosjanie kukuruźnikami latali. Tośmy mieli grochówkę, suchary, coś tam jeszcze. To zrzucali oni.
- Z tych zrzutów to trafiało do szpitala, w którym pani była?
Tak. Wiem, że się pochorowali moi chorzy po grochówce, bośmy byli tacy wyjałowieni, jadło się byle co.
- A w połowie września, jak ruszyła ofensywa radziecka na Pragę, czy o tym słyszeliście, mówiło się?
W każdym razie nic to u nas nie zmieniło. Coś słyszałam, jak AL-owcy mówili, ale myśmy w każdym razie… Paru chłopaków przepłynęło Wisłę, z Mokotowa przepłynęli Wisłę. I co? Dostali się „na białe niedźwiedzie”, jak na tamten brzeg się przedostali.
- Czyli tak wyglądało, że pani po prostu miała swoje obowiązki, zajmowała się swoimi obowiązkami, jakby nie…
Trudno było w tamtych warunkach gdzieś jeszcze… Po prostu zakres swoich obowiązków miałam.
- Czy wolny czas pani miała?
Bardzo mało, szczególnie że mieszkałam tam na miejscu, bo nie miałam domu. Czasami odwiedzałam przyjaciół właśnie tam, na Dolnym Żoliborzu, ale tak to raczej [nie]. I nawet niebezpieczne były te wędrówki. Mało chodziłam. Do fortu musiałam iść, coś załatwiać.
- Aha, pani mi mówiła nazwisko lekarza?
Szulc. Doktór Szulc. Była pani doktór Zalewska i był doktór „Ludwik”, o ile wiem, z AL.
- On też opiekował się jak gdyby tym [szpitalem]?
Tak.
- Czyli raczej taka symbioza? Kto był, to pomagał?
Tak.
- Pani tu wspominała o Rosjaninie. Czy jeszcze z ludźmi innej narodowości pani się zetknęła podczas Powstania?
Nie, tylko proszę sobie wyobrazić, że moja koleżanka z klasy, Żydówka, która spotkała mnie na ulicy, to był 1943 rok może, nie wiedziałam, czy chce, żebym ją poznała, ale przywitała mnie bardzo serdecznie, odwiedzała mnie potem w domu i spotkałyśmy się w czasie Powstania. Była w AL.
- Proszę opowiedzieć nam troszkę o tym spotkaniu. Gdzie się panie spotkały?
Na ulicy niedaleko Dworca Gdańskiego. Była jedynaczką, mieszkała na Żoliborzu i kazano im iść do getta i rodzice ją przerzucili. Jakoś udało im się przerzucić [ją] na naszą stronę. Ktoś tam gdzieś w Śródmieściu się nią opiekował. Miała pseudonim „Iwonka” i powiedziała mi, że rodzice zginęli, że ich tam na
Umschlagplatz wzięli do transportu. Jakiś Niemiec uderzył matkę, ojciec stanął w jej obronie i wtedy oboje przy pociągu zastrzelił. Koleżanka mi powiedziała: „Wiesz, właściwie to może nawet lepiej, że nie przeszli tego transportu, tego wszystkiego”.
- Tak że to było incydentalne spotkanie w czasie Powstania?
Odwiedzała mnie w domu potem. Odwiedzała mnie w domu, nic o sobie nie wiedziałyśmy, co robi, gdzie mieszka, nie mówiła mi tego, ale u mnie w domu była, odwiedzała mnie, a potem tak się spotkałyśmy. Ona właśnie z późniejszą z Jaroszewiczową, Alą Duchińską, przyszła tam do mnie i spotkałyśmy się.
- Pani nie miała już kontaktu ze swoją rodziną od momentu, kiedy rodziców stamtąd wypędzili?
Nie.
Tak.
Mój brat znowu poszedł na punkt koncentracyjny na Rakowiecką, tam była „Baszta”.
- Czy pani wcześniej wiedziała, że on też należy do konspiracji?
Tak, to wiedziałam. Miał pseudonim „Kajtek”, to wiedziałam. Wiadomość tylko miałam taką, mamusia spotkała jakiegoś kolegę, który powiedział, że to był już koniec września, spotkał mojego brata, który stał na warcie, a on ze swoim oddziałem szedł do kanałów, do Śródmieścia, i spytał się brata: „Czy też idziecie?”. A brat powiedział: „Nie miałem rozkazu”. – „To cześć”. – „Cześć”. I słuch zaginął, ale w ostatnim wydaniu „Baszty” znajomy… Tam było podobno paru „Kajtków” i tak wygląda, że jak gdyby zginął właśnie 27 czy któregoś września, ale czy to on, to nie wiem. Nigdzie nie było śladu, w Czerwonym Krzyżu, nigdzie nie było śladu.
- Wróćmy na Żoliborz. Jak pani zapamiętała te ostatnie dni? Czy to rzeczywiście widać było, czuło się, że to już jest koniec?
Tak. Widać było, że to już jest koniec. Okropne były ostatnie dni, bo bardzo nas gnębił ostrzał. To były bardzo ciężkie, te ostatnie dni. Potem już wiedzieliśmy, że ludności cywilnej kazali wyjść. Widzieliśmy ludność cywilną wychodzącą z piwnic.
- Czy zaopatrzenie w leki, w środki opatrunkowe się zmieniało tak, jak Powstanie się zbliżało do końca? Czy odczuwaliście większe i?
Już oczywiście, że było wszystkiego mniej. Nas apteka jeszcze jakoś zaopatrywała. Myśmy potem rannych przenieśli do fortu, bo już baliśmy się być osobno. Podawało się, że to jest szpital cywilny, że w ogóle nie jesteśmy Powstańcami, tylko że szpital cywilny.
- Ale czy mieliście nadzieję, że Niemcy będą respektować cywilny szpital Czerwonego Krzyża?
Raczej mieliśmy nadzieję, z tym że różnie to bywało. Myśmy oznaki powstańcze starali się ukryć, więc w forcie były regały, bo to było kiedyś archiwum, i pamiętam, że moich rannych dano do ostatniej sali. Tam był wielki regał po prawej stronie. Stałam na tym regale, a mnie dawano broń, dawano panterki, opaski nasze powstańcze, co tylko mogło nas charakteryzować jako Powstańców, a udawaliśmy cywilów, to właśnie tam wrzucałam za ten regał. I tak stałam na jednym stopniu, jak weszli, udałam, że tylko coś tam, zeskoczyłam z tego. A potem asystowałam przy operacji doktorowi Szulcowi. Była doktór Zalewska, przynieśli partyzanta rannego w rękę, robiliśmy mu opatrunek i z kieszeni mu wyleciał granat pod nogi Niemców, którzy stali. Chcieli nas tam, oczywiście, z miejsca… Doktór Zalewska mówiła dobrze po niemiecku i powiedziała: „Mamy i Niemców, a mieliśmy swojego nie podnieść i nie przynieść?! Tu są sami cywile. Jednego Powstańca też musieliśmy podnieść, jak leżał ranny”.
- Skończyło się dobrze, na szczęście?
Dobrze się skończyło.
- Czy pani pamięta moment ogłoszenia kapitulacji, koniec Powstania?
Była cisza. Była cisza, nikt do nas nie strzelał i była jedna wielka niewiadoma. Jak przenosiliśmy rannych z Czarnieckiego do fortu…
- Kto to robił? Kto się zajmował przenoszeniem rannych?
W części i ja i przyszli jacyś chłopcy, bo to jednak troszkę siły trzeba było. Niemiec powiedział do mnie, że nas się wyśle do obozu, a ich się wszystkich rozstrzela.
- Ale to przenoszenie rannych do fortu było jeszcze przed upadkiem Powstania, tak?
To już był właściwie koniec Powstania. Już widzieliśmy, że to jest koniec i że trzeba przenieść, bo musimy być razem wszyscy.
- Czy pani liczyła się z taką możliwością, że rzeczywiście tak zrobią, jak mówią?
Oczywiście.
- Jak pani wychodziła z Warszawy?
Ciężarówką z rannymi.
- Czyli ten szpital ewakuowano, tak?
Tak, do Pruszkowa. Dziewiętnastu rannych i jeszcze ja i koleżanka, przewieziono nas do Pruszkowa.
- Czy pani pamięta, kiedy to było? Datę?
Trzeci czy 4 października.
- Czy po kapitulacji Niemcy przejęli zarząd nad tym szpitalem? Jak to było?
Właściwie ciągle się snuli tam, ciągle pilnowali.
Nie pamiętam żadnego incydentu poza tym jednym w czasie operacji. Nie przypominam sobie, żeby nam jakoś specjalnie grożono czy coś. Tego nie pamiętam.
- Znalazła się pani w Pruszkowie?
Tak. Pani doktór nas zostawiła i dziewiętnastu chorych i my dwie dziewczyny. Rivanol i papierowe bandaże. Jakoś tam byliśmy, nie pamiętam ile czasu. Kazano mi przejść, bo to były hale, do innej hali, a wiedziałam, że z tamtej hali się do obozu jedzie, a tu ranni, między innymi był mój późniejszy mąż, był bardzo ciężko ranny. Poszłam za taką, to był wagon czy coś, tam popłakałam i przyszedł ksiądz pallotyn i mówi: „Co się dzieje?”. Mówię: „No cóż, kazano mi przejść do hali numer taki i taki. Tu ranni, zostawiam”. On tak porozmawiał ze mną i mówi: „No nie wiem. Może coś mi się uda zrobić. Nic nie obiecuję”. Proszę sobie wyobrazić, że przyniósł mi listę podpisaną
in blanco i wpisałam nie tylko siebie i dziewiętnastu rannych, ale jeszcze ileś osób. Wszyscy mogliśmy wyjść, z tym że ja z rannymi pojechałam do Tworek. Tam był szpital obozowy w Tworkach.
- Czy pani była tak związana, bo pani mówiła: „moich rannych”, czy rzeczywiście był taki związek?
Tak
- A pani mąż, czy ta nić porozumienia już się wtedy zawiązała, jak był ranny?
Ach, myśmy się już znali wcześniej. Był na Żoliborzu w Powstaniu, dlatego że mieszkali na Grochowskiej i przyjechał, jak dowiedział się, że ja już muszę być na punkcie koncentracyjnym. Bał się, że Wisła go oddzieli od Powstania.
- Czyli to był pani chłopak.
Tak. Tak że z domu moich rodziców poszedł do Powstania na Żoliborzu.
- Później panią odwiedzał, jak pani była sanitariuszką?
Tak
- Czy pierwsze spotkanie, jak był ranny?
Nie. Dowiedział się, że…
Potem byłam z rannymi w Tworkach, ale po jakimś czasie, ponieważ udało mi się nie oddać kenkarty, tak że jak jakaś była…
- Udało się pani, bo wszyscy inni musieli oddawać?
Tak, wszyscy. Przechodzili przez komisję, jeśli byli według nich zdatni, to do obozu, a kto nie, to na wolność. To wszystko zależało od stanu zdrowia. A mnie się udało nie oddać kenkarty i chowali mnie w łazience, gdzieś tam, jak kontrola była.
W Tworkach, tak. Potem jednak musiałam uciec stamtąd, ponieważ budziłam trochę za wielkie zainteresowanie pana inspektora, Ukraińca, to wolałam się nie narażać.
- Kiedy to się stało? Czy pani pamięta datę, kiedy pani uciekła z tego szpitala?
W listopadzie.
- A przez cały czas pracowała pani jako sanitariuszka przy rannych, tak?
Tak.
- A potem jak się pani musiała ukrywać, to doszli do wniosku, że już pani jest tam niepotrzebna? Niemcy doszli do takiego wniosku?
Ja nie wiem. W każdym razie tam były inne [sanitariuszki], bo tam było więcej rannych i tam byli ci medycy, którzy byli. Bo tam jeszcze był szpital na Żoliborzu na Krechowieckiego i z Krechowieckiego byli ranni i były sanitariuszki. Był na przykład, to byli koledzy mojego brata z gimnazjum Poniatowskiego, Ryszard Zwierowicz i Andrzej Rokita. Oni już byli na medycynie, jako medycy tam byli.
- Czyli załoga tego szpitala była polska, polscy lekarze, polskie [sanitariuszki].
Tak. Dyrektor szpitala też był Polakiem. Tam prawie nie było chorych.
To znaczy umysłowo.
- Aha, no tak, bo to szpital dla umysłowo chorych.
Tam ich sprzątnęli przedtem.
- A było lepsze zaopatrzenie, to znaczy żywność, środki opatrunkowe?
Nie. To było bardzo skromnie i bardzo, bardzo kiepsko.
- Pani musiała uciekać, tak?
Tak.
Międzyborów koło Żyrardowa.
- A czy ta ucieczka to było coś takiego spektakularnego?
Po prostu wyszłam. A, jechałam w parowozie, bo mnie tak maszynista wziął, żeby było bezpieczniej.
- Zostawiła pani swojego narzeczonego tam w szpitalu?
Tak.
- I co się dalej z panią działo?
On potem wrócił. Mieszkałam z dwiema paniami, do których mówiłam „babciu” i „ciociu”. Poznałam je właśnie tam. On tam do nas przyjechał.
- Z czego się pani utrzymywała?
Z czego się utrzymywałam? Myśmy dostali odprawę, akowcom dano trochę pieniędzy i miałam tam. Dostałam na wypadek wojny monety, z tego się jakoś [utrzymywałam].
- Cały czas pani je miała przy sobie?
Tak miałam schowane i jakoś tak się udało przeżyć.
- Jak ludność miejscowa odnosiła się do pani, do warszawiaków w ogóle?
Tam nie było specjalnie [ludności cywilnej], bo to nie była wieś. To były właściwie letniskowe domy i tam było trochę warszawiaków. Na przykład byli trzej młodzieńcy, którzy uciekli z transportu, Powstańcy. Bardzo się mną tam opiekowali, pomagali. I to raczej tacy byli… warszawiacy. Tak że to nie była, powiedzmy, wieś. Ale na początku trafiłam do pana Goetza, który był Niemcem, folksdojczem, ale już wtedy przechowywał jednego warszawiaka. Mnie karmili, jak tylko mogli, a on sobie zrobił zastrzyk z benzyny w nogę, żeby nie iść do armii. Prawdopodobnie tę nogę stracił potem, bo jak ją widziałam i robiłam opatrunki, to…
- Czyli pani była cały czas jako uciekinierka zagrożona, tak?
Z tym że ktoś meldunek mi załatwił w Żyrardowie, żeby wyglądało, że w Żyrardowie mieszkałam przed Powstaniem. Coś sobie teraz kojarzę.
- Ale ktoś, pani nie pamięta, kto to był?
Nie, kto to był, nie pamiętam. Czy nie któryś z tych chłopców? Meldunek w każdym razie załatwili, że nie byłam w Powstaniu, tylko byłam w Żyrardowie.
- Kiedy pani do Warszawy wróciła?
18 stycznia.
- Jak wyglądała podróż, zima wtedy była mroźna?
Pieszo, właśnie z moim późniejszym mężem szliśmy. Zatrzymaliśmy się w Pruszkowie u jego rodziny. Stamtąd na Żoliborz pieszo. Mój dom był spalony. Zatrzymaliśmy się u kogoś znajomego na Żoliborzu.
- Czyli już ludzie byli, już wrócili?
Już wrócili, już szli. I tym państwu prawie wszystko ocalało. Cała gromada nas tam spała pokotem, a oni pościel odkopali w ogródku. Potem myśmy szli, ponieważ męża rodzina na Grochowskiej mieszkała, to szliśmy. Nie chcieli nas puścić przez Wisłę, bo już kra się tworzyła, ale ubłagałam, że nie mamy tu gdzie być. Puścili nas, przeszliśmy Wisłę.
- A kto tam stał, pilnował?
Wojskowi, wojsko, może saperzy. Przeszliśmy na drugą stronę.
Po lodzie. Na drugą stronę Wisły.
- Jak pani przyszła po kilku tygodniach nieobecności, jakie Warszawa zrobiła na pani wrażenie?
Jeszcze większe gruzy, tylko przysypane śniegiem, bo jeszcze niszczyli, ciągle niszczyli. Przecież chodzili z miotaczami ognia po mieszkaniach, po domach i niszczyli, tak że jeszcze większe zniszczenia były niż jak wychodziliśmy. Ale w każdym razie jak wyjeżdżałam z Powstania, to miałam takie uczucie, że cały świat tak wygląda, że niemożliwe jest, że gdzieś jeszcze jest normalne życie. I proszę sobie wyobrazić, że jedziemy, to były chyba Błonie, i widzę rodzinę siedzącą przy stole, lampa tak nisko, to myślę sobie: „To są jeszcze takie domy, że rodzina siedzi przy stole”. Wtedy się czułam taka jakaś strasznie samotna.
- Na Grochowie pewnie dom ocalał?
Tak, tam dom ocalał, tak że wszystko tam mieli. W porządku było.
- Co dalej się z panią działo?
Jeszcze potem byłam w Sulejówku u krewnych, ale to rodziny Batyckich krewni, bardzo mi tam było u nich dobrze. Potem bardzo ciężko chorowałam i wyglądało na to, że nie przeżyję.
- A to było coś związane z wojną, z Powstaniem?
Tak. Wyszłam z chorymi płucami po spaniu gdzieś tam, nieodpowiednie ubranie i spanie na betonie i takie tam różne rzeczy. Z płucami miałam bardzo wielkie kłopoty, ale jakoś przeżyłam. Rodzice moi wrócili ze Stutthofu, spotkaliśmy się.
- Co się dalej, po 1945 roku, działo?
Potem wyszłam za mąż i wyjechaliśmy do Bytomia.
- Czy jakieś spotkały panią nieprzyjemności z tego względu, że była pani żołnierzem Armii Krajowej?
Nie. Wyjechałam na Śląsk, z tym tylko tyle, że nie było łatwo, ale nikt nie wiedział początkowo przecież o naszych przeżyciach. Ale na Śląsku i ci ze wschodu, i Ślązacy nie bardzo rozumieli. Zarzucano nam, że zniszczyliśmy Warszawę.
- Kiedy pierwsze kontakty ze swoimi kolegami pani nawiązała?
[Z] koleżanką szkolną zawsze miałam bliski kontakt – Krystyna, też brała udział w Powstaniu, ale bardzo krótko, z Żoliborza. Później się spotkałam z koleżanką w Bytomiu, z którą właśnie miałam kontakt w konspiracji. Była w Śródmieściu i dowiedziałam się, że to księżniczka Czartoryska. Nie wiedziałam, bo miała pseudonim, już nie pamiętam w tej chwili, i mieszkałyśmy razem w Bytomiu jakiś czas w bardzo serdecznej przyjaźni. Z tym kolegą, Edwardem, spotkaliśmy się w Warszawie, a tak to mi było trudno. Przez to, że byłam w Bytomiu, to trudno mi było się spotykać.
- Czy pani wiedziała o represjach w stosunku do żołnierzy Armii Krajowej na początku lat pięćdziesiątych?
Tak, oczywiście. Naprzeciwko nas wprowadził się kolega szkolny mojego męża. Jakiś kontakt nawiązał po wojnie, też był ciężko ranny i aresztowano go z mieszkania. Tak że wiedziałam o tym, że są różne kłopoty.
- Czy to nie budziło gorzkich refleksji, że ci, którzy narażali życie, teraz jeszcze raz muszą cierpieć za to?
Jak niby skończyła się wojna, jak myśmy wtedy szli do Warszawy i spotkaliśmy wojska nasze, którzy mówili pół po rosyjsku, pół po polsku, to nie czuliśmy się wolni. Już czuliśmy, że to nie jest to, czego spodziewaliśmy się na zakończenie wojny. To nie była wolność.
- Czyli można było się spodziewać wszystkiego najgorszego jeszcze, tak?
Oczywiście, że tak.
- Ani nie należało oczekiwać wdzięczności wobec czego, bo nie było od kogo.
Nie, oczywiście.
- Czy ma pani wspomnienie bardzo albo dobre albo bardzo złe, coś, co pani ciągle pamięta?
Dobre, to muszę powiedzieć, że może nigdy nie czułam się [tak] potrzebna. Widziałam tyle ludzkiego zaangażowania, tyle bohaterstwa, tyle dobrej woli w ludziach. Właściwie bardzo Bogu dziękuję, że mogłam to przeżyć.
- Czy dziewczyny-żołnierze były tak na równo traktowane jak i chłopcy?
Trudno mi powiedzieć. Nie byłam w plutonie, tak że mi trudno powiedzieć, ale pamiętam, że miałam koleżankę z plutonu, która była bardzo dzielna, bardzo odważna. Byłam u nich na kwaterze i nagle słyszę piski, krzyk, nie wiedziałam, co się dzieje, a moja bohaterka stoi na stole i krzyczy, bo mysz [zobaczyła]. Różne rzeczy się działy, ale nie wiem, jak one tam były traktowane, te dziewczyny. Myślę, że jednak było braterstwo duże, tak przypuszczam.
- Chciałabym, żeby pani nam opowiedziała historię, jak pani chwilę przed wyjściem z Warszawy poszła po ubrania.
Wybrałyśmy się we trzy do willi koleżanki. To było na ulicy Felińskiego, blisko [ulicy] generała Zajączka, przyszłyśmy tam do mieszkania, dostałyśmy tam jakąś garderobę i wychodząc, zobaczyłyśmy Niemców z sąsiedniej willi wychodzących poprzebieranych w balowe suknie, w kapelusze. Gra gramofon na cały regulator, oni pijani i do nas:
Komm! Komm! Chcieli mieć towarzystwo do swojej zabawy. Byłyśmy przerażone, wiedziałyśmy, czym to się może się skończyć. Na szczęście nadszedł niemiecki patrol i nas odprowadzili i wybawili z kłopotu.
Wesoła, 18 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek