Jerzy Modrzewski „Biruta”
Moje nazwisko Jerzy Modrzewski, pseudonim w okresie okupacji i w Armii Krajowej „Biruta”, od nazwy ulicy na Targówku, na Pradze, na której w czasie okupacji mieszkałem. Data urodzenia to 25 czerwca 1924 roku. Jestem warszawiakiem z dziada pradziada. Cała moja rodzina była warszawiakami. Większość to wojskowi. Mój ojciec był kapitanem saperów, dwaj jego bracia – jeden podpułkownik, drugi major. Major zginął w Katyniu. Najpierw był w Kozielsku, potem w Katyniu. Miałem dwóch braci starszych od siebie, jeden osiem, drugi dziewięć lat. Jeden, Wiesław, był oficerem zawodowym w 36. Pułku Legii Akademickiej na Pradze, drugi był studentem politechniki i też żołnierzem 36. Pułku Legii Akademickiej na Pradze, na ulicy 11 Listopada.
Tak jak większość kolegów z mojego pokolenia, należeliśmy do harcerstwa – Związku Harcerstwa Polskiego. Ja należałem do 62. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, która mieściła się na ulicy Szerokiej przy szkole powszechnej numer 51, chociaż byłem wtedy uczniem gimnazjum Władysława IV na Pradze i w momencie wybuchu wojny skończyłem drugą klasę szkoły gimnazjalnej, szykowałem się do podjęcia nauki w trzeciej. Ale wybuchła wojna.
Wcześniej, jak to zwykle bywało u harcerzy, 24 sierpnia 1939 roku powołano mnie jako harcerza do pełnienia służby – normalne powołanie wojskowe, w obronie przeciwlotniczej na Pradze. Komenda obrony przeciwlotniczej na Pradze mieściła się w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze, koło mostu. Większość posterunków obrony przeciwlotniczej, wojskowych i potem cywilnych, bo ta straż była też cywilna, rozmieszczona była na ogół na budynkach, na dachach po całej Pradze. Stamtąd, ponieważ moją specjalnością był telegraf Morse’a, a to był zasadniczy instrument łączności w tamtym czasie, jako specjalista posługiwałem się tą łącznością i wewnątrz miasta, i poza miastem. Przyjmowałem również telefony, określając sytuację, jaka wówczas była, szczególnie w czasie nalotów, bombardowań, które zaczęły się oczywiście już 1 września.
Wybuch wojny 1 wrzenia zaskoczył mnie akurat, jak wracałem z dyżuru w szpitalu ulicą Zygmuntowską. Ona się tak nazywała, dzisiaj to jest ulica Solidarności. Szedłem na ulicę Wileńską, gdzie mieszkałem, i zastał mnie pierwszy wybuch bomb na Pradze i już wojenne uderzenia. Do 6 i 7 września pracowaliśmy dalej w komendzie obrony przeciwlotniczej, ale szóstego czy siódmego, nie pamiętam dokładniej, komendant obrony cywilnej Warszawy, pułkownik Umiastowski, dał polecenie, że młodzież, mężczyźni wychodzą z miasta, opuszczają miasto, wychodząc na wschód, starając się dostać gdzieś do jednostek i prowadzić dalej walkę. Jeden, najstarszy brat wymaszerował z pułkiem na front. Młodszy, w mundurze kaprala podchorążego 36. Pułku Legii Akademickiej razem ze mną poszedł w marsz przez Polskę.
Doszliśmy do Zaleszczyk, na ówczesną granicę polsko-rumuńską. Jak żeśmy doszli do Zaleszczyk, przekroczyliśmy granicę, usiedliśmy w rowie, patrzymy, tysiące ludzi jadą wozami, idą pieszo, z rowerami, wojsko, cywile, policja maszerowała, opuszczała Polskę, idąc na Rumunię, po czym w swoją dalszą drogę. Brat myśli i mówi: „Wiesz co, Jurek, wracamy z powrotem”. Jaki to byłby inny los, jakby człowiek poszedł wtedy dalej. Wróciliśmy. Wróciliśmy z powrotem. To już było koło dwudziestego któregoś września. W międzyczasie po drodze przyłączył się do nas taki rozsypany oddział żołnierzy z rozmaitych jednostek – zobaczyli kaprala podchorążego. Więc staraliśmy się
tutti, razem, w gromadzie chronić siebie wzajemnie, iść do Warszawy. Szliśmy do Warszawy, ale po drodze pod Siennicą natknęliśmy się na oddział motocyklistów niemieckich. Część z nas miała broń, część nie miała broni. Tam było chyba pięciu czy sześciu motocyklistów z przyczepami, oczywiście uzbrojonych w PN-y. U nas pistoletów maszynowych nie było, tylko karabiny, ja miałem visa. Stoczyliśmy tam pierwszą walkę. Moje lata były bardzo skromne, ale posturę miałem solidniejszą, wyglądałem na starsze lata. Oczywiście byłem w mundurze harcerskim (tutaj panu pokażę, jak wyglądał taki młody człowiek, teraz gdzieś pokręciłem, ale znajdę...). Wróciliśmy do Warszawy. Moja mama była bardzo zdziwiona. Rozpłakała się, zemdlała przy okazji. Powiedzieli jej, że po drodze nas pochowano w Wawrze; osobiście jeden pan pochował nas w Wawrze po nalocie samolotów.
Zaczęły się już lata okupacyjne. Było trudno. Nie mieliśmy ani co jeść, ani żadnych środków do życia. Matka była emerytką po ojcu. Ojciec zmarł w 1937 roku. W życiorysach później, w czasie PRL-u, nie musiałem się tłumaczyć, że był kapitanem, bo zmarł w 1937 roku. Tłumaczyłem się tylko z tego, że był technikiem specjalistą.
Zaczęły się lata okupacji. 62. Warszawska Drużyna Harcerzy miała za drużynowego kaprala zawodowego z 36. Pułku Legii Akademickiej. Nazywał się Jan Krupiński. Jego zastępca też był zawodowym podoficerem 36. pułku, też Jan. Dwóch zawodowych podoficerów było kierownikami tej mojej 62. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej. Zaczęły się pierwsze spotkania i pierwsza organizacja. To było w październiku. Spotkaliśmy się w kilkunastu młodych ludzi pod kierunkiem naszego dowódcy drużyny na ulicy Inżynierskiej na Pradze, chyba Inżynierska 7, w mieszkaniu jednego z moich kolegów, Bartowskiego. Tam powiedziano nam, że zaczynamy tworzyć tajną organizację harcerską. Nazwy jeszcze nie było. Że ona będzie się nazywała „Szare Szeregi”, to żeśmy się później dowiedzieli, gdzieś dopiero wiosną 1940 roku. […].
Zaczynały się pierwsze zadania związane z działalnością podziemną. Jakie to były zadania? Rozmaitego typu. Pierwsze zadanie, przynajmniej moje, polegało na... Delegowano nas do oficerów Oddziału II Sztabu Generalnego, którzy prowadzili wywiad. W ówczesnym czasie mieszkali na ulicy Środkowej na Pradze. Dali nam zadanie, żeby śledzić takich panów, którzy zaczęli działać na korzyść Niemców, przybierali te wszystkie tytuły Reichdeutscha, folksdojcza czy innych i stawali się agentami gestapo. Między innymi wyśledziliśmy, że jeden z nich, pracownik rzeźni na Pradze na Sierakowskiego, chodził systematycznie w aleję Szucha, i żeśmy przekazali tę informację. Innego typu sprawy, któreśmy wykonywali w tamtym czasie jako młodzież harcerska, to było roznoszenie do zaufanych ludzi komunikatów radiowych. Zaczął wtedy wychodzić systematycznie „Biuletyn Informacyjny” i były jeszcze inne czasopisma, które żeśmy roznosili do określonego grona ludzi. Oczywiście, czym to groziło?
Wtedy zaczęły się trudne czasy, kiedy zaczęły się historie związane z Wawrem, masakra naszych ludzi w Wawrze. Potem powstała organizacja młodzieżowa „Wawer”, która wchodziła w zakonspirowane grupy rozmaitego typu: partyjne, niepartyjne, wojskowe, niewojskowe, które jeszcze nie tworzyły jednolitej organizacji. Jednolita organizacja, Armia Krajowa, powstała dopiero w lutym 1942 roku. Do tego czasu żeśmy działali w „Szarych Szeregach”, ale w pewnym momencie powiedziano nam, że zaczynamy tworzyć zawiązek Związku Walki Zbrojnej. Właśnie ci nasi koledzy, dowódca drużyny i jego zastępca, podoficerowie działali i byli sprzężeni ze Służbą Zwycięstwa Polski, bo była taka organizacja, która powstała z zawodowych wojskowych, przetwarzała się potem w kolejne organizacje, Związek Walki Zbrojnej, a później, już scalając poszczególne grupy, w Armię Krajową.
Mój brat, ten starszy, oficer, wrócił pod koniec 1939 roku z niewoli niemieckiej. Był w domu i zaczął działać w organizacji Służba Zwycięstwu Polski. Na wiosnę 1940 roku on i kilku jego kolegów zostało aresztowanych na ulicy Stalowej. Wywieziono ich najpierw na Daniłowiczowską, później do obozu Matthausen w Austrii i w 1940 roku tam go zamęczono, zamordowano po prostu. Dzięki staraniom matki przysłano prochy. Prowadziła bardzo obszerną korespondencję z obozem, bo trzeba było i zapłacić za te prochy, i potem, gdy przysłali puszkę, też zapłacić osobno. Ale przysłali puszkę z prochami, brat został pochowany na Cmentarzu Bródnowskim.
Stała się rzecz taka, żeśmy musieli z drugim bratem uciekać z domu, bo wiadomo było, że jak był pierwszy aresztowany, to będą przychodzili dalej do domu. Byli tylko raz i to nie gestapo, tylko przyszła nasza policja okupacyjna, która wysługiwała się w tym czasie Niemcom, bo i tacy byli. Tacy byli przede wszystkim, ale niektórzy byli potem w organizacjach. Tak żeśmy z domu musieli uciekać. Pojechaliśmy do rodziny do Siedlec. Wróciliśmy z powrotem gdzieś po pół roku, pod koniec 1940 roku i żeśmy zaczęli się znowu skrzykiwać w tej mojej organizacji. Było nas gdzieś około siedemnastu, osiemnastu młodych ludzi. Nasza organizacja harcerska połączyła się w pewnym okresie z kolegami z 26. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej. W tej chwili, jak się pisze i jest kilka takich opracowań, wspomnień z tamtego okresu, to czasami mylą 62 z 26. Dalej prowadziliśmy pracę, która przede wszystkim polegała na tak zwanym małym sabotażu, na malowaniu napisów czy kotwicy.
Poważniejsza praca zaczęła się wtedy, kiedy żeśmy już weszli w organizację typowo wojskową, Armię Krajową. Złożyliśmy przysięgę. Przysięgę żeśmy wtedy składali na Wileńskiej pod numerem 5, w mieszkaniu mojego kolegi Tadeusza Gąsiorowskiego, na czwartym piętrze. Myśmy byli uczniami rozmaitych uczelni działających w tamtym okresie, które mogły działać – takie kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia, bo nie było gimnazjów czy liceów, bo Niemcy nie pozwalali na to. Większość z tych szkół należała do tych wszystkich organizacji praskich związanych szczególnie z obwodem centralnym na Pradze, Wileńska i okolice, Szeroka, Inżynierska, o tam.
W tej grupie, w której ja byłem, była taka sytuacja, że większość była po małej maturze, wobec tego zaproponowano nam szkolenie w szkole podoficerskiej. Zaczęliśmy uczyć się w szkole podoficerskiej zawodu zawodowego wojskowego. Wykłady były prowadzone przez kilku wykładowców. Kierownikiem szkoły był wtedy zawodowy porucznik. Jego pseudonim „Radwan”, nazwisko, które poznałem, później – Kazimierz Praxmajer, niemieckie nazwisko. Potem się okazało, że to był zastępca II Rejonu na Pradze. Praga tworzyła w ogóle w Armii Krajowej pięć rejonów. Pierwszy rejon to była Pelcowizna i tam Wysokie Bródno; drugi obwód to właśnie Bródno, cmentarze – ten dział; trzeci to był Grochów; czwarty rejon to był Michałów i Smolowizna, a piąty obwód to była centralna Praga, Wileńska, dyrekcja, tam gdzie „Czterej Śpiący” i Saska Kępa.
Po skończeniu szkoły podoficerskiej, która trwała, nie pamiętam, pięć lub sześć miesięcy nauki, podano nam przydziały i numery. Ja dostałem numer 1188. Z takim numerem skończyłem szkołę podoficerską II Rejonu na Pradze. Przydzielono mnie wtedy jako dowódcę drużyny do II Rejonu, dając mi trzy sekcje po sześciu ludzi do szkolenia. Pierwsza sekcja to byli ludzie z Targówka – większość z Targówka; sześciu było z centralnej Pragi; sześciu było z Pelcowizny i Bródna. Z tych dwóch sekcji górnych to była młodzież w większości robotnicza, ale doskonale energiczna, wychowana dobrze, potrafiąca sobie dawać radę w życiu. Trzeba było wyrzucać węgiel z wagonów niemieckich na transporcie Warszawa–Praga, żeby przeżyć, to to robili; trzeba było im dać jakieś zadanie bojowe, żeby coś prześledzili, załatwili – można było na nich zupełnie polegać.
Tak były w tym czasie ukształtowane moje losy.
Zawiadomienie o Powstaniu... Aha, szykowaliśmy się do opanowania całego szeregu obiektów na Pradze. Dowódcą obwodu praskiego w okresie przed samym Powstaniem był pułkownik Żurowski, przedwojenny oficer, podpułkownik jeszcze wtedy, później dostał pułkownika, w okresie już popowstaniowym. Pułkownik Żurowski, zawodowy wojskowy. Oczywiście ja z nim łączności nie miałem. Miałem łączność tylko z dowódcą plutonu. Dowódcą plutonu był plutonowy podchorąży „Lot”, pracownik zakładów „Dzwonkowa” na Grochowskiej. Mieszkał w dziwnym miejscu, ale fajnym, bo mieszkał na Targowej 15, a tam była niemiecka żandarmeria, wacha. Więc jak się w tym domu mieszkało, to na ogół był spokój, ten dom nie był penetrowany przez żandarmerię, która co jakiś czas robiła naloty, wyganiała z mieszkań.
Życie w Warszawie było wtedy bardzo trudne. Przeżyć dzień to było wielkie szczęście: systematyczne łapanki, gubiło się kolegów, co jakiś czas byli pochwyceni na ulicy, rozstrzeliwani. W moim plutonie nie było wpadek związanych z działalnością konspiracyjną, ale w innych były. Miałem przyjaciół, których potraciłem po obozach, rozstrzeliwanych. Człowiek się czuł na ulicy jak zapędzony zając.
Ja w czasie okupacji uczyłem się na kursach przygotowawczych do szkół zawodowych drugiego stopnia i potem wstąpiłem do tej tak zwanej szkoły zawodowej drugiego stopnia, która była w gmachu dawnego gimnazjum kolejowego, szkoły kolejowej na Chmielnej 88. Tam młodzieży było już sporo. Wszyscy byli oczywiście zaangażowani w działalność konspiracyjną.
Jednocześnie, ponieważ trudna była sytuacja w domu, trzeba było jeść, pracowałem. Pracowałem w rozmaitych... Mając piętnaście lat, zacząłem pracować jako goniec i roznosiłem paczki z papierosami w rozmaite miejsca z pewnego zakładu tytoniowego. W innym miejscu, żeby dostać obiad, wykładałem matematykę młodemu człowiekowi, który sobie nie umiał z tym dać rady. Potem pracowałem w zakładach Kolberga, to są zakłady optyczne. Mieściły się na ulicy Kujawskiej 5 na Mokotowie. Zakład ten był o tyle dobry, że pewna część produkcji, lornetki, była wykonywana dla Wehrmachtu, wobec tego legitymacja, która wtedy była, była legitymacją z tak zwaną gapą z Richtungskommando, że w razie czego proszą o nie ciąganie tego złapanego w ulicznej łapance pana, bo to jest pracownik zakładów wykonujących dla Richtungskommando pewne uzbrojenie. W tym zakładzie pracował też mój średni brat. Też działał, ale w zupełnie innej organizacji niż ja. To był taki czas, że myśmy sobie nawzajem specjalnie nie mówili, gdzie kto, co kto robił. Ja pracowałem dalej jako dowódca drużyny. Z kolei w pracy żeśmy utworzyli taki zespół, który co jakiś czas zawiadamiał gdzie potrzeba i przechwytywane były transporty lornetek na mieście dla naszych żołnierzy. Kiedy przygotowywało się transport lornetek, lornetki były załadowane na rykszy. Taki goniec czy woźny zawoził to na aleję Niepodległości. Tu w Warszawie na placu był Richtungskommando i Heeres-Kraftfahrpark, taki niemiecki park samochodowy, gdzie zbierano wszystkie wytwory dla wojska niemieckiego, dla Wehrmachtu, robione w warszawskich zakładach jako boczna produkcja w pewnym sensie; dla Niemców – zasadnicza. Zakłady były bardzo dobre z punktu widzenia fachowego, ale w tych zakładach prawie wszyscy należeli do rozmaitych grup konspiracyjnych. Zasadniczym jest to, że w tych zakładach pracował rodzony brat „Grota” Roweckiego. Gdzieś tutaj mam taką ciekawą sprawę... Ktoś wydał mnie, że ja pracowałem w tych zakładach i zaczęła do mnie pisać pewna pani z Londynu, która zbiera lornetki. Dowiedziała się, że takie lornetki były robione w tych zakładach i pytała się mnie, jak te lornetki były znakowane i tak dalej. Zbieracz.
Pokażę panu ciekawą sprawę. Jest tu oświadczenie właśnie brata [„Grota” Roweckiego]: Stanisław Rowecki, pseudonim „Jerzy Malinowski” dał takie oświadczenie mojemu kuzynowi, który pracował w tych zakładach i tu jest podany ten fakt o lornetkach i przechwytywaniu tych lornetek przez nasze wojska. Z jakąś korzyścią dla Niemców odbywała się ta produkcja. Ale dzisiaj zbieracze poszukują lornetek od Kolberga. Ciekawy dokument.
Oczywiście w organizacji pracowało więcej [osób]. Gdzieś to napisałem, kto pracował dla tej organizacji. Tu są nazwiska: był Zygmunt Pączyński, kontroler; Jan Łabudź, kierownik zakładu; Stanisław Szczytowski to był majster, to był mój majster, i kierownik warsztatu samochodowego Jagiellońska 4, który dawał samochody w razie czego. I tak dalej, i tak dalej. Tak się działało w okresie okupacji.
Powstanie. Zawiadomienie dostałem późno, pierwszego, gdzieś około ósmej... Później, dużo później nawet, około dziesiątej godziny. Ponieważ trzy sekcje były rozrzucone w różnych miejscach, musiałem zawiadomić trzech sekcyjnych mieszkających w rozmaitych miejscach – Pelcowizna, Grochów, centralna Praga – i mojego zastępcę. Moim zastępcą był starszy strzelec „Kruk”, Tadeusz Olkowicz. Żyje, nawet jest ze mną w tej chwili w tym samym kole kombatanckim, jakkolwiek biedny prawie nie widzi na oczy. Czyli w czterech miejscach musiałem zawiadomić. Trwało to dość długo. Punkt zbiórki był w budynku Okołowa 36, jak ja pamiętam. Praga była przygotowana i myśmy byli przygotowani do atakowania ponad czterdziestu obiektów na Pradze. Czekaliśmy ciekawie i cierpliwie na broń. Broń przyszła gdzieś za piętnaście piąta w postaci dwóch opakowań. To były takie blaszane puszki z napisami „Ogórki”. W tych „Ogórkach” były „filipinki”. Wystarczyło mniej więcej po jednej „filipince” na żołnierza. A ja miałem [pistolet] FN 6,35, którego zdobyłem w taki sposób, że w czasie okupacji miałem kontakt i z batalionu kolejowego w Siedlcach, który wykupywał broń od żołnierzy, którzy jechali na front, przywoziłem z moją łączniczką tę broń dla moich oddziałów. To były granaty trzonkowe, to była broń krótka, to były czasami pistolety maszynowe – tylko to były już drogie historie, to już po kilkanaście tysięcy złotych kosztowało. Tam szefem batalionu kolejowego był oficer pseudonim „Witold” – takie trudne nazwisko do zapamiętania, na „k”, gdzieś miałem zanotowane. On i dwóch jego podchorążych, z którymi miałem kontakt – kapral podchorąży Czesław Bugajski i Otton Piesiewicz, też kapral podchorąży – brali udział w zakupach tego sprzętu, a my w tych walizkach – jedna walizka, teczka, moja łączniczka też miała – przewoziliśmy do Warszawy. Oczywiście czym to pachniało w razie łapanek na kolejach, to wiadomo. Przewieźliśmy parę razy, chyba do dziesięciu razy żeśmy byli konwojentami takich rzeczy. Tutaj przejmowano ode mnie broń. Niestety przed samym Powstaniem okazało się, że część tej broni wywieziono poza [Warszawę], bo Warszawa miała w ogóle nie brać udziału w akcji „Burza”.
Faktem jest, że moja drużyna dostała po jednym granacie, a ja miałem 6,35. Mieliśmy atakować szkołę na Targówku Fabrycznym, na ulicy Mieszka I. W większości szkół byli przecież Niemcy, żandarmi, policja i tak dalej. W wyniku tych wszystkich akcji, które żeśmy tam zadziałali, kilkanaście obiektów zostało opanowanych, między innymi szkoła na Bartniczej – tam jest kościół i obok był zespół szkół; wartownia na Warszawa–Praga – potem podjechał samochód pancerny i wygonił wszystkich; posterunek policji na bocznej ulicy od Świętego Wincentego, na „o” – nie pamiętam, zapomniałem już. 24. komisariat policji rozbrojono, zdobyto parę sztuk broni. Na Pradze, na Wileńskiej, opanowano 22. komisariat, dyrekcję kolejową, tą, która tutaj przy „Czterech Śpiących” jest; później rzeźnię na Sierakowskiego. Kilkanaście obiektów opanowano.
Ja miałem pecha, bo pierwszego dnia zostałem ranny. Zostałem ranny od granatu. Poleciało tak, że cała łapa, tutaj, to było wyrwane. Osiem sztuk tutaj poszło. Pierwszego dnia to jest i pech, i dobrze było, okazuje się potem. Zaniesiono mnie do szpitala na Tykocińską. Tam był taki szpital podręczny, niedaleko kościoła, który tam jest na Targówku. Szpital już trochę był zapełniony, bo zaczęły się pierwsze walki. Cudownie się spisywała nasza służba zdrowia, te dziewczyny, nasze sanitariuszki, cudowne. A operował mnie doktor pseudonim „Atom”. Popatrzył na mnie i mówi: „Ile, synu, masz lat?”. Ja mówię: „Nie mam jeszcze dwudziestu”. – „No to ci nie obetnę tej łapy, ale nie wiem, czy ją zachowasz”. I jakoś ją mam. Trochę niesprawna, ale mam. No i pierwszego dnia tak mi się to skończyło. Drugiego dnia trzeba było z tej Tykocińskiej uciekać, bo Niemcy zaczęli chodzić i... W ogóle po Warszawie, po Pradze zaczęły myszkować częste patrole niemieckie. Na Pradze, okazało się, było gdzieś około czterech, pięciu tysięcy Niemców i to z takich sławnych wojennych dywizji jak „Viking”, „Totenkompf”, „Hermann Göring”, 19. Dywizja Pancerna, 4. Dywizja. Pięć dywizji – tych, co się akurat szykowały później, żeby ruskich pogonić koło Rembertowa. Cały czas przez Targową ganiały czołgi.
Nasza akcja na 36. pułk nie udała się, chociaż dwa razy była powtarzana. Zginęło sporo ludzi, około trzystu, czterystu chłopaków, bo broni niestety nie było, a tam wojsko doświadczone, przeciwlotnicy. Zresztą sporo przeciwlotników niemieckich było na Pradze. Nie udał się też atak na kancelarię cmentarza na Bródnie, bo tam było siedemdziesięciu kilku żołnierzy „Hermann Göring” SS. Między innymi tam później ta grupa rozstrzelała chyba ze dwudziestu akowców, których pochwyciła. Zresztą oni ganiali potem po cmentarzu, wyciągali z grobu tych, co się tam pochowali.
Wracam już teraz do tego czasu drugiego. Musiałem uciekać ze szpitala. Przeniesiono mnie wtedy gdzieś do kogoś prywatnie na Grochów i wtedy mi pomógł kapelan naszego zgrupowania, ksiądz Durka. Przenieśli mnie gdzieś na mieszkanie prywatne. Tam byłem ze dwa dni. Ręka była dobrze opatrzona, obandażowana, chodzić można było, więc 6 czy 7 sierpnia, 6 sierpnia zameldowałem się u dowódcy zgrupowania. Dowódcą Zgrupowania 666 był wtedy Kozłowski Jan [Jerzy?] pseudonim „Sęk”. Dał mi polecenie, żeby zbadać możliwość przechodzenia. Na Pradze Powstanie się już kończyło, było te parę dni, ze względu na to, że tam było pełno wojska niemieckiego, a nie było czym walczyć. Mosty nie były zdobyte, dlatego że mosty były cholernie chronione przez Niemców, przez obronę przeciwlotniczą i karabiny maszynowe, działka, a nasi jak uderzali, to tam tylko wytłukli ludzi i koniec. Na Pradze w ogóle zginęło, jak potem można było ocenić, jak oceniamy w tej chwili, około czterdziestu młodych ludzi. Rannych chyba sześćset. To sporo jak na sześć i pół tysiąca, które przystąpiło do Powstania.
Trwało to Powstanie trzy, cztery dni (w Rejonie I chyba dłużej), ale chyba 4 czy 5 sierpnia pułkownik Żurowski, widząc, że już nie da rady, dał polecenie „schować się w konspiracji, być na swoim posterunku, akcja »W« nie została odwołana, czekać dalej poleceń”. Każdy się zagnieździł, gdzie mógł. Ja dostałem polecenie zbadać, czy można przejść do Kampinosu. Z moim kolegą z drużyny harcerskiej jeszcze, Witoldem Jędrzejczykiem, zameldowałem się w komendzie odcinka Henryków, bo tam została otworzona filia obwodu praskiego. Zameldowałem się, że mam polecenie zbadania przejścia do Kampinosu. Byłem słaby, ręka na temblaku, ale łaziłem. Wtedy tam było sporo takich „umrzyków chodzących”. Przyjął mnie jakiś chyba podporucznik czy porucznik. Mówi, że on tu jest dwa czy trzy dni, on nie zna jeszcze tych wszystkich dróg, więc do Kampinosu to się chyba nie dostaniemy, ale może nas przerzucić. Dowodził tym, że tak powiem, kontaktem jakiś podpułkownik z komendy obwodu praskiego, podpułkownik. Nie widziałem go. Widziałem tylko tego oficera, który ze mną rozmawiał. Jak się dowiedział, że tu kapral z cenzusem, no to „Przerzucimy was na lewą stronę”. Dobra. To było 7 albo 8 sierpnia czy 8 na 9 sierpnia, nie powiem wyraźnie, z takiego oddalenia, sześćdziesiąt sześć lat, to człowiek już naprawdę gubi pewne sprawy. Przerzucono nas, sześciu młodych ludzi, na wysokości Kępy Tarchomińskiej; Kępa Tarchomińska – takie krzaki. Przerzucał nas na pychówce – taki obwód – starszy, siwy pan, dobre sześćdziesiąt lat, w mundurze leśnika, gajowy czy nie gajowy. Przerzucił nas na lewą stronę i żeśmy doszli do cmentarzy, naszego ewangelickiego, kalwińskiego... Na Ochocie... Nie na Ochocie, od strony Opaczewskiej. Tam, na tamtych cmentarzach walczyło zgrupowanie „Radosława”, parę tych zgrupowań. Tłukli tam Niemcy jak cholera po tych wszystkich trzech [cmentarzach]. Pan gajowy nas pożegnał i zostaliśmy sami.
- Przepraszam, na Opaczewskiej czy Okopowej?
Okopowa. Przepraszam. Tam zaczęliśmy się meldować. Ja zacząłem się tam meldować po kolei do kogo tam mogłem. Nikogo tam człowiek nie znał. Zresztą... wszystko w płomieniach, wszystko waliło się, bo artyleria waliła, Niemcy strzelali, wszyscy byli zaambarasowani, krzyczeli, biegali, strzelanina z naszej strony też tam szła na stronę zachodnią. A tu przychodzi facet z białym temblakiem i prosi, żeby go gdzieś przyjęli. No nie mieli czasu. Tak się zaczęła ta moja, nazwijmy to, golgota żołnierza, który przyszedł z Pragi i którego nie chcieli nigdzie przyjmować na początek, no bo nie był cenny, walczyć to on nie mógł, strzelać to on nie mógł.
Po kilku takich rozmowach, dwóch czy trzech, usiadłem gdzieś tam na którymś grobie na cmentarzu ewangelickim. To było późnym wieczorem. Strzelanina szła jak cholera wtedy, bo to i na Woli była strzelanina. A zgrupowań było sporo, bo tam było parę batalionów: była „Zośka”, wpierw był „Parasol”, była „Miotła”, była „Pięść”, była „Czata 49”. Pierwsze moje kontakty to były w takiej szkole, Świętej Kingi czy coś, ale mi powiedzieli: „Co możecie zrobić? Idźcie do zakładów na drugą stronę ulicy Okopowej, tam są zakłady Kamlera, zakłady »Telefunkena«. Tam się zbierają bez broni”. Usiadłem taki bidny na grobie. Obok mnie usiadł drugi taki żołnierz, wrócił z boju z „Parasola”. Żołnierz z „Parasola”. Tak na mnie patrzy i mówi: „Co jesteś taki zmęczony?”. Ja mówię: „Przyszedłem tu z Pragi. Nikt nie chce mnie przyjąć, nie mam co robić”. „Słuchaj, a czy mógłbyś zorganizować, żeby nam donoszono wodę na pierwsze stanowiska?”. U! No to fajno. Tu już jest coś! Skrzyknąłem paru chłopaków i zaczęliśmy nosić wodę na pierwszą linię, a ta pierwsza linia to była ulica... Na „m”, na Woli, równoległa do... Gdzie cmentarze wychodzą... No dobra... Wszystko na stronę zachodnią, bo z tamtej strony Niemcy nacierali od strony zachodniej. Linia frontu to był cmentarz ewangelicki, kalwiński, kalwiński, to tutaj przy Żytniej, Młynarska – o, Młynarska. Strzelanina była jak cholera, Niemcy walili automatami. Nasi trochę mieli, bo „Zośka” i „Parasol” były na ogół dobrze wyposażone, uzbrojone. Ale było co robić. Ten mój kolega, którego poznałem, stał się moim w pewnym sensie opiekunem. Nazywał się Tadek Fopp. Był z „Parasola”.
„Tadeusz”. Z nimi potem przeszedłem na Stare Miasto. Na Stare Miasto żeśmy przechodzili już po tym, jak Gęsia była zajęta, Stawki. Ja już wtedy zafasowałem panterkę. Dobrze, że zafasowałem panterkę, bo potem mnie nikt nie zaczepiał, bo legitymacje obowiązywały; trzeba było chodzić po mieście, a jak byłem w panterce, to byłem swój.
Żeśmy przez getto przechodzili... Getto było strasznie bite wtedy, ale żeśmy się przedostali. Tam kupę, kilkadziesiąt ludzi żeśmy stracili. Zgubiłem „Tadeusza”. On był czynny i biegał; był specjalistą od lkm-u, który mu się popsuł już trochu. Nareperowałem mu tam. Były zadry. Jako specjalista technik – bo byłem przecież technikiem, pracowałem, uczyłem się – to mu tam trochę podpiłowałem pilniczkiem od ręki i trochę te naboje wyskakiwały. Był elkaemistą. Zgubiłem go potem.
Tak się szwendałem po tych wszystkich oddziałach, starając się pomóc, odprowadzając rannych do szpitali. Szpitali było kilka, na ulicy Długiej to był cały rząd albo punktów opatrunkowych, albo szpitali. Na Freta 10 u dominikanów był szpital; w Archiwum [Głównym] Akt Dawnych czy Starych, jakoś tak się to nazywało, chyba pod numerem 7 w podziemiach był szpital. Było parę punktów opatrunkowych. Dalej na Miodowej był szpital, chyba ze dwa nawet. Tak że było gdzie odprowadzać tych bidnych. Jednak Stare Miasto zaczęło być strasznie bite, ale to tak nie tylko artylerią, ale goliatami, czołgami, tymi „szafami” cholernymi, które wyskakiwały, [pociskami] rakietowymi (akurat pracuję w uzbrojeniu, więc technika rakietowa jest mi bliska). To była wtedy straszna rzecz, w tamtym czasie. Nie mówiąc już o gradach kul. Grady kul leciały od strzelców wyborowych, którzy po rozmaitych ulicach się chowali i na przykład trudno było przejść przez niektóre odcinki ulicy Długiej, bo strzelcy wyborowi się tam gdzieś przyczajali i rąbali. Trzeba było pomagać. Wtedy pomagałem, gdzie można, starając się gdzieś coś zjeść. Nikt nie przyjął mnie do stanu liniowego, bo nie mogłem strzelać, niestety.
Starałem się być pomocny. Pomagałem przy szpitalach. Byli tam lekarze: był doktor Krauze na Długiej, rozmaite siostry; „Ksenia” – taka siostra z „Czaty 49”. Tych nazwisk i pseudonimów to już może w tej chwili nie wspomnę, bo nie będę pamiętał, tego sporo tam jest. Starałem się być użyteczny, między innymi dyżurować przy rozdziale wody. Woda to był skarb. Nawet później wyszło, już mnie nie było wtedy na Starym Mieście, zarządzenie „Montera”, dowódcy okręgu Warszawa, o godzinach, kiedy szpitale pobierają wodę, kiedy wojsko, kiedy cywile, Bracka i tak dalej, i tak dalej. W tamtym czasie woda to było coś wspaniałego do picia i człowiek szukał tej wody wszędzie. Ludzie się pchali.
W początkowym okresie ludność przeżyła gehennę. W piwnicach się działy straszne rzeczy; dzieci, kobiety, starcy. Jedzenie trudno było dostać, [nawet] nam trudno było, chociaż w pewnym okresie, no właśnie, organizowałam takie ekipy, które w czasie, kiedy jeszcze można było ze zdobytych stawek przynosić jedzenie, to przynosiły. Tam dobre żarcie, kasza była, cukier był. Potem w wytwórni papierów wartościowych, jak żeśmy opanowali, był susz kartoflany. Był taki dowódca Zgrupowania „Leśnik”. Ten susz żeśmy przynosili i mniej więcej wypadało – taka norma potem już była, tak słyszałem – pół kilo suszu na głowę mieszkańca. Co człowiek organizował jeszcze potem? Organizował służby przeciwpożarowe, bo Niemcy, latając tymi swoimi samolotami, zrzucali zapalające środki, tak że musiała czuwać na dachach służba przeciwpożarowa. Nie wszyscy ludzie byli chętni do tej służby.
Wojska było na Starym Mieście sporo, bo było parę tysięcy. Tak to się wszystko ciągnęło, ciągnęło się. Coraz gorzej było z nastrojami ludności, która przeżywała tragedie, straszne tragedie. Widać było, że się zbliża już do końca pobyt na Starym Mieście. W tym samym czasie na Starym Mieście urzędował również „Bór” Komorowski. W tamtym czasie, chyba 13 sierpnia, jeśli się nie mylę, była taka historia, że na ulicę Kilińskiego Niemcy podprowadzili czołg, taki „Mark III” czy „Mark II” wyładowany materiałem wybuchowym. Nasi nie wiedzieli, co to jest, nie znali się na tym. Nawet pojechali nim kawałek i na rogu Długiej i Kilińskiego to wywaliło wszystko. Tam było kilkaset trupów, kilkaset. Jak ja byłem w ekipach, które ratowały tych rannych i odprowadzały po tych wszystkich punktach, to przecież widać było... Mięso wisiało na balkonach nawet, porozrzucane, straszne rzeczy. [Niemcy] nakotłowali wtedy niesamowicie. W tamtym czasie również pierwsze ataki „goliatów”, zanim nasi opanowali, co to jest, jak się przed tym bronić, to była straszna historia. Przecież tam było pięćdziesiąt kilogramów ładunków. Między innymi były potem instrukcje – odciąć kabel i wszystko będzie załatwione. Ale trzeba było o tym wiedzieć. Wszystko to jest doświadczenie.
27 albo 28 sierpnia mój kolega, jeden z poznanych, mówi: „Wiesz co, mam polecenie odprowadzić przedstawiciela Delegatury Rządu do Śródmieścia. Może pójdziesz ze mną?”. – „Z wielką przyjemnością”. Kanałami. Miał przepustkę napisaną, a Delegatura Rządu i „Bór” Komorowski jeszcze wtedy byli właśnie na Starym Mieście. Przepustkę miał napisaną na siebie, plus jeden. To „plus jeden” to akurat pasowałem ja. Żeśmy zeszli kanałem, nie tym z placu Krasińskiego, tylko gdzieś tam na Daniłowiczowskiej. To był jakiś kurierski [kanał]. Ekipy tych, że tak powiem, kanałołazów mieszkały, miały swoją kwaterę gdzieś na Długiej. Taki starszy pan, pracownik dawnych wodociągów przeprowadzał nas tym kanałem z delegatem rządu. Trwało to, ja wiem, trzy, cztery godziny. Trzeba się było mocno schylać, bo to były bardzo wąskie te historie, ale żeśmy wyszli na Wareckiej, nie koło Nowego Świata, tylko bliżej placu Napoleona, jakiś taki kanał był. Tam widocznie ci wodociągarze to znali, jak to się robi. Odprowadziliśmy wtedy delegata na ulicę Jasną, tam była kwatera „Montera” Chruściela. Nie. Najpierw żeśmy go odprowadzili jeszcze na Przeskok, bo tam była chyba delegatura. Tak. Potem żeśmy się rozeszli. Trzeba było coś zjeść. Zameldowałem się w Prudentialu. Tam była organizacja harcerska, „Pasieka” się nazywała – centrala harcerzy „Pasieka”. Dawali żarcie. Oprócz tego powiedzieli jeszcze, gdzie stołówki żołnierskie są, że można tam było skorzystać z tego. Człowiek był brudny, bo przecież wylazł z kanału; tam się wymył porządnie. Dali mi parę adresów. Stołówka żołnierska była między innymi tu w PKO na Świętokrzyskiej, gdzieś tutaj koło Chmielnej była, chyba ze trzy takie adresy.
1 i 2 września kanałami zaczęli wracać nasi ze Starego Miasta, „Radosław” i reszta. Dowiedziałem się o tym. Oni wtedy, żebym nie skłamał, przenieśli się po wyjściu z kanałów na Okrąg, tam gdzie jest to konserwatorium. Tam się przeprowadzili. Tam jeden dzień z nimi byłem i dowiedziałem się, że mają zadanie przejść na Czerniaków. Zbiórka tych, co mieli iść na Czerniaków zaczęła się w pierwszych dniach... [Z] „Radosława” przede wszystkim, bo to było wszystko porozwalane; niewiele pozostało ludzi z tych zgrupowań, po kilkunastu, po kilkudziesięciu. Wyszło ze Starówki podobno około trzech tysięcy. Chyba połowa tylko wyszła. Zresztą potem były masowe mordy, między innymi na Długiej 7. Tam wszystkich wymordowali, kilkaset osób, i spalili ich Niemcy od razu na podwórku.
5 na 6 września przeszliśmy, czy 4 września... Nie, chyba 5 na 6 września przeszliśmy z częścią Zgrupowania „Radosław” w dół na Powiśle Czerniakowskie. Przechodząc przez podwórko Instytutu Głuchoniemych, w dół ulicą Książęcą, w dół żeśmy przeszli na ulicę Okrąg, Okrąg 2 chyba, tam jak Ludna. W rozmaite miejsca. Część przeszła na Rozbrat; gdzieś tam się porozdzielało to towarzystwo. Ja na początku byłem na Okrąg 2, potem na Śniadeckich. Do 7 września nic się specjalnie na tym Powiślu Czerniakowskim nie działo, a potem się zaczęły tragedia, bo Niemcy już po zwalczeniu Starego Miasta, po zwalczeniu Powiśla, wzięli się za Czerniaków. Zaczęły się już kołomyje.
Ręka mi zdrowiała, ale jeszcze nie byłem zdolny do akcji. Też tak się szwendałem, głównie przy „Parasolu”, przy „Czacie 49”. Dzisiaj jak rozmawiam z generałem Ścibor-Rylskim, to sobie przypominamy pewne czasy. On był przecież dowódcą „Czaty 49”, kapitanem. W takiej wiatrówce występował wtedy. Bojowy oficer. Nie chował się po piwnicach, był zawsze na pierwszej linii. 12 chyba, 13 września nasi atakowali szpital Świętego Łazarza, potem stamtąd ich Niemcy wygonili tutaj na Książęcej. 13 września, ja wtedy byłem w szpitalu ZUS-u, który był na zbiegu ulicy Ludnej i Książęcej, od strony gazowni atakowali Niemcy. Gazownia jeszcze wtedy chyba była w naszych rękach. Nas wtedy stamtąd wygoniono i stamtąd chyba atakowały jednostki Dirlewangera – te cholerne kryminalistyczne jednostki – plus „kałmuki”, „azerbejdżańscy”. Atakowali szpital zusowski. Ja wtedy akurat miałem ewakuować do innych jednostek część żołnierzy, którzy tam byli ranni, w tym szpitalu na Okrąg. Tam też był szpital powstańczy, Okrąg 2 czy Okrąg 4. Tam była taka pani doktor „Konstancja”. Potem była taka historia że zaczął się nalot, ataki samolotów na ten ZUS. Potem podrzucili „goliaty” i tam wywalił „goliat”, a rąbanie było od strony północnej, ze strony gazowni, że nie można było nosa wychylić, ani z okna, ani z drzwi wyjść. Tam gdzieś tyłem staraliśmy się wychodzić, ale nie bardzo było można. Potem jakoś „Czata 49”, która była z prawej strony, od strony Ludnej, trochę osłoniła ten szpital swoim ogniem i można było część ludzi wyprowadzić. To było 13 września.
Przeszedłem na ulicę Okrąg. Czternastego września na ulicy Okrąg spotkałem „berlingowców”. To nie byli ci „berlingowcy” z pierwszych desantów, tylko chyba ci z oddziału rozpoznawczego, który wcześniej przeszedł, ale zobaczyliśmy [ich] po raz pierwszy. Zresztą byliśmy ucieszeni, że idzie jakaś pomoc z tamtej strony. Dopiero „berlingowcy” zaczęli się przerzucać z 15 na 16 września nocą i potem chyba kolejne trzy ekipy. Pierwsza to była ekipa porucznika Kononkowa. To był chyba 1. batalion, który zajął stanowiska na Wilanowskiej, Zagórnej, część była chyba też na Ludnej – Ludna 5, Ludna 7, 5a. W gmachu PKO na rogu Okręg i Ludnej był wtedy chyba „Parasol” i chyba część z „Zośki”; to był taki porządny gmach, solidny. Dalej, co jeszcze bym pamiętał? Potem zaczęły przychodzić inne jednostki.
Przeprawa była na Wiśle, naprzeciwko ulicy Wilanowskiej. Na Wiśle był w połowie zatopiony statek, „Bajka” się nazywał. Tych okrętów, tych jednostek – to nie okręty, statki – to było więcej, wyżej i niżej, ale ten był bardzo znany, bo akurat w tym miejscu było miejsce przeprawowe z Pragi. Przeprawiano się z Pragi, z takiej plaży Kożuchowskiego. W ogóle w czasie okupacji, trochę było przystani, gdzie kajakiem można było popływać i tak dalej, na tej plaży Kożuchowskiego. Pierwsze desanty były niezauważone przez Niemców, ale potem to się zrobiło piekło. Obsypywali Wisłę gradem z moździerzy, z mostu. Most Poniatowskiego był chyba wysadzony i wszystkie mosty. Trzynastego września, gdzieś po południu Niemcy wysadzili, wiedząc, że ruscy się zbliżają do Pragi. Ruscy na Pragę przyszli 14 czy 15 września. Drugi batalion, który przeszedł na lewą stronę, od „berlingowców”, to był dowodzony przez takiego kapitana... Olechnowski chyba, on był potem ranny, chyba nawet ciężko ranny. Potem ich szef sztabu – taki ruski, Łatyszonek, z twarzą trochę kałmucką, ale przyjemny pan był.
Stało się tak, że w zasadzie był taki czas, kiedy tym wojskiem, które tam było, to dowodził... Dowodzili nasi, dlatego że tamci się nie znali i w ogóle po raz pierwszy brali udział w walkach ulicznych. W zasadzie dla niektórych to był pierwszy bój. Nie umieli się chować. Pierwsza rzecz, którą można było zauważyć – jak zajmowali stanowiska gdzieś w jakimś oknie, to zamiast wyrzucić te szkła z szyby, ze wszystkiego, to to zostawiali i potem, cholera, jak Niemcy, jak strzelali po pokoju, to te szyby kaleczyły w niemożliwy sposób. W nocy gadali, palili papierosy. Nie umieli biegać po schodach, wrzucać granatów do palącego się budynku czy coś. Część się bała po prostu, nie wyłaziła z piwnic, chociaż sporo miało postawę bojową i aktywną. Oficerowie zwłaszcza. Porozstawiali te swoje czujki wszędzie. Na ulicy Solec w kierunku wschodnim było ustawione działo 45 milimetrów, a na ulicy Wilanowskiej róg Zagórnej, drugie działo, chyba 45. Kompanią moździerzy dowodziła babka, taki porucznik, Błaszczak się nazywała. Trochę ich poznałem, bo z kilkoma innymi kolegami delegowano mnie, żebym trochę nimi się opiekował. Więc mnie przydzielono na przewodnika dla plutonu Janka Skrętkowica, sierżanta. Ale to tak trzy dni i plutonu nie było, cholera, bo ich tam rozwalili. Pochowali się, pouciekali i nie było ich, ale poznałem ich tam. Główna kwatera u nich była w końcu na ulicy Solec 39. Tam urzędował major Łatyszonek z radiostacją. Nasi mieli łączność. 19 czy 18 września Niemcy podpalili fabrykę nitrocelulozy, która była powyżej ulicy Solec i cała cholerna lawina siarki zaczęła spływać na ulicę Solec, akurat na tę kwaterę, gdzie mieścił się sztab „berlingowców”. Myśmy tam robili rowy, żeby to spływało gdzieś dalej, bo to śmierdziało, nie można było w tym wytrzymać w ogóle.
Wtedy na Solcu zaczęła się już końcowa obrona niedobitków – i „berlingowców”, i nas, bo zostało nas tam już niewielu. Rannych odprowadzano – między innymi ja też ich odprowadzałem, bo trzeba było ich odprowadzić – tych lekko rannych do statku „Bajka”. Tam zabierali ich na pontony i przewozili na stronę praską. Przede wszystkim przewożono „berlingowców”, ale gdzie się dało, i naszych, i Powstańców, nawet ludność cywilną. Tam się działy niesamowite tragedie, niesamowite rzeczy. Niemcy ostrzeliwali to miejsce z mostu Poniatowskiego w sposób straszliwy, wszystkim co leciało, bronią maszynową i strzelecką, moździerzami, artylerią i tak dalej. Pomoc ze strony praskiej jakaś była, ale to była słaba artyleria, bo trzeba mieć obserwatora. Byli tam obserwatorzy, ale gdzieś poginęli. Poza tym strzelali tymi działami, nie haubicami, nie stromo, torowo, tylko na wprost. To gdzie można celować? W swoich. To się wszystko tak wymieszało na ulicach, że gdzie był Niemiec, a gdzie byliśmy my, to nie było poznać. Więc to były takie momenty dość trudne.
Walka trwała. Był taki moment, że największe skupisko walki było na Idzikowskiego. Na Idzikowskiego walczyli i nasi Powstańcy, walczyli też i „berlingowcy” pomieszani. Tam walczył taki prawdziwy, moim zdaniem, bohater z Powstania Warszawskiego. To był generał Komornicki, szef nasz, który dostał Virtuti Militari. Tam walczył ze swoim plutonem o budynki. Drugi odcinek takich walk to była Wilanowska 1. Początkowy sztab... Wcześniej na Wilanowskiej pod numerem 18 był szpital powstańczy. Do tego szpitala żeśmy też posyłali niektórych, odprowadzali kolegów. Potem ten szpital się ewakuował w dół. Na ulicy Wilanowskiej, między innymi, gdzieś tak po stronie parzystej było kupę figur cmentarnych, figur ludzkich. Nawet Niemcy się mylili w nocy, bo rąbali po tych figurach.
Stało się tak, że odprowadzałem czterech [rannych „berlingowców”] z moim kolegą – znalazłem tego mojego kolegę, tego Witolda, z którym wychodziłem z Kępy Tarchomińskiej; znalazł mi się. On walczył w oddziałach „Tura” czy „Tuma”, gdzieś tam u „Kryski” – był taki dowódca zgrupowania. Znalazł mi się tam. Ja odprowadzałem wtedy do „Bajki” czterech czy pięciu rannych „berlingowców”, jeden miał zawiązane oczy. Ale nie wypadało wtedy płynąć razem z nimi, bo tam była kupa cywilów. Mówi mi [Witold]: „To co, płyniemy na Pragę?”. – „Płyniemy”. No to jak? Ja pływam dobrze. Ja dzisiaj mam osiemdziesiąt parę lat, dwa razy w tygodniu osiemset metrów robię we wtorki i piątki i idę do pracy. To wyobraźcie sobie, jak człowiek miał niecałą dwudziestkę, jak pływał. Witold słabo pływał, a jeszcze był trochę ranny w rękę, dostał tutaj skazy, więc nie bardzo mógł. Moja ręka już pracowała, to znaczy mogłem trochę niezgrabnie, ale... Mało tego, dostałem automat, to sobie jeszcze trochę postrzelałem z tych pepeszy – na ulicy Solec trochę, potem na Ludnej; już wtedy dostałem ten automat. To była niesamowita rzecz: siedemdziesiąt dwie sztuki nabojów i jeszcze magazynek dodatkowo. Mogłem pruć jak karabin maszynowy. To sobie tam trochę postrzelałem, potrąciłem po drodze trochę Niemców, żeby sobie ulżyć.
Z Witkiem mówimy: „Płyniemy”. No to płyniemy. No tak, tylko koło pontonów nie, bo będą w nie walili, no to trochę niżej zejdziemy. Żeśmy tak sto metrów zaczęli płynąć. Wisła była płytka i zimno było, cholera. Buty człowiek zdjął, zawiązał sobie na szyi. Byłem w panterce, Witek nie miał panterki. Płynęliśmy przez Wisłę i jeszcze go ciągałem tam, pilnowałem go, żeby mi się gdzieś nie stopił na tych głębszych [wodach], ale można było przynajmniej połowę przejść ulgowo na kolanach, nie wychylając się, bo walili. Co chwilę były pociski, leciały jak grad z nieba i rąbały głównie po tym odcinku, gdzie szły pontony. Pontonów było parę. To już był koniec w ogóle. „Berlingowcy” nie mieli pontonów. Podjęli akcję, nie mając dostatecznego zabezpieczenia w pontony, a ruscy im nie dali, specjalnie.
Jakoś żeśmy przepłynęli. Jeszcze na tę plażę strzelali z moździerzy. Udało nam się. Pochwycili nas ci „berlingowcy”. Witali naszych i odprawiali do Otwocka, a Witka wzięli do Otwocka. Szpitale były w Otwocku. Ja – kapral. Zaprowadzili mnie chyba na ulicę Walecznych, do takiego oficera żandarmerii w pięknym naszym przedwojennym mundurze, z płatkami tutaj... W takiej czworobocznej czapce żandarma; przedwojenna, piękna. I, cholera – coś do mnie mówi, ja nie rozumiem, bo po rusku gada. Gada coś, krzyczy, wymachuje rękoma. Ni cholery nie rozumiem. A ja jestem zziębnięty, bo stoję zziębnięty, coś by człowiek zjadł. Wrzeszczy na mnie. Ale jak krzyknął: „Bandyta”, to zrozumiałem. No to strąciłem mu tą czapę, cholera, z głowy. Jak strąciłem czapę z głowy, to wiadomo, czym to się skończyło – to mi wlali tak, że mnie wrzucili do piwnicy na Walecznej i tam sobie poleżałem. Chyba byłem tam ze dwa dni. Potem przyszedł do mnie żołnierz, taki bidny jakiś, w tym swoim hełmie, płaszczu po matce, z menażką, dać mi jeść, coś tam. Stołeczek mały był, to mu przyrżnąłem w ten kapelusz tym stołeczkiem, tak po warszawsku, ogłuszyłem go, pepeszę zabrałem, wziąłem ten hełm, narzutkę i chodu. Uciekłem do swoich na Pragę, na Wileńską.
Jak przyszedłem na Wileńską, no to zacząłem szukać kontaktów. Znalazłem czterech kolegów: Badowskiego właśnie, u któregośmy składali przysięgę i jeszcze kilku innych. Mówię: „To co będziemy robili?”. – „Idziemy do partyzantki”. – „Do jakiej partyzantki, gdzie?”. – „Do Puszczy Kampinoskiej”. No nie pójdziemy, bo tam wszystkich już nie ma, bo tam ich wytłukli. „Kampinosu” już nie ma. Wobec tego, co zrobić? Do wojska. Do wojska – ale mówię, jakaś dziwna rzecz, dostałem po pysku, za to że biłem się z Niemcami. Nikt nie rozumiał, o co chodzi, co tu było, dlaczego mnie potłukli. Bandyta... Ja potem zrozumiałem, że ich uczyli, że wszyscy żeśmy niszczyli Warszawę. No to bandyta. Dobra.
Dwóch tam poszło na przeszpiegi i nie wrócili. Zostało nas dwóch, ja i Badowski. Co robimy? To idziemy do wojska. Myśmy składali przysięgę. Dobra, czy można? Można, dlatego że pułkownik Żurowski miał tworzyć 36 Pułk Legii Akademickiej. Dogadał się z „berlingowcami”. A potem nie było nic. Jego aresztowali i wyrok śmierci dostał w dodatku. Kazał się – z ogłoszenia, że można – zgłaszać się do wojska, no to się zgłosiliśmy na Białostocką i żeśmy gębę zamknęli na kłódkę, że nigdzie żeśmy nie byli – tu żeśmy byli, na Pradze cały czas, nie w żadnym Powstaniu.
Tą drogą dostałem się do wojska i do 1994 roku nie mówiłem, że byłem harcerstwie, „Szarych Szeregach”, w organizacji AK, że byłem kapralem. Dopiero w 1994 roku, jak spotkałem mojego szefa na pewnej uroczystości koleżeńskiej – Ścibora-Rylskiego... Pyta się mnie: „A ty co?”. Ja mówię: „Nigdzie nie należę, bo mam z jednej strony uraz, bo przeżyłem tragiczne historie, a dwa, cały czas przecież miałem gębę zamkniętą”. Jak jego spotkałem, to potem poszukałem kolegów i znalazłem. Znalazł mi swego zastępcę z Pragi, znalazłem tych z Pragi i w tej chwili jestem w kole praskich akowców. Spotykamy się raz na miesiąc, mamy swojego prezesa, żyjemy, dokąd nam się uda, osiemdziesięciolatki, dwóch ma po dziewięćdziesiąt lat.
Do Powstania mam może dwa takie wspomnienia, bo to chodzi cały czas we mnie. Pierwsze, to jest taki wiersz Baczyńskiego, którego też nie powiem, bo do wierszy... Jak byłem malutki, to mówiłem wiersze dobrze. On mówił takie coś, że lata złej młodości – lata otwierające trudną starość, „ojczyzno złej młodości, trudnej starości dniu narodzin” – iI to jest raz. Do całego Powstania mam taki stosunek jak sporo z nas, a to może najlepiej oddaje wiersz Osmańczyka, który powiedział tak, że rozum po tysiąckroć przeklnie Powstanie, ale serce po tysiąckroć zabije z dumą: „Przeklnie rozum tysiąckroć Powstanie, serce ujrzy tysiąckroć je w glorii”.
Warszawa, 24 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła