Jerzy Mieczysław Brzozowski „Juras”
Nazywam się Jerzy Mieczysław Brzozowski, bo na drugie mam Mieczysław. Mieszkam w Ursusie w tej chwili, ulica Lipiec Reymontowskich, Warszawa. Urodziłem się w 1930 roku w Warszawie na ulicy Łódzkiej. W 1933 roku przeprowadziliśmy się do Ursusa, bo tatuś mój pracował w PZI „Ursus”, Państwowych Zakładach Inżynierii „Ursus”, w fabryce.
Mama nie pracowała, była w domu. Zajmowała się synem, bo później w 1937 roku urodziła mi się siostra i już było nas dwoje.
- Pamięta pan wybuch wojny? Jak w ogóle zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie koło Garwolina. Tam mojej mamy siostra była kierowniczką szkoły powszechnej. Tam mnie zastał wybuch wojny. Kiedy Niemcy kazali wszystkim mężczyznom z Warszawy i z okolic wyjść stąd i iść na wschód, to tatuś mój też poszedł. Ale poszedł tylko po to, żeby dojść do Garwolina i mnie od cioci wziąć z wakacji, przyprowadzić do domu. Myśmy poszli, czyli tatuś przyszedł po mnie, zabrał mnie, a o wojnie dowiedziałem się u cioci z radia na kryształek. Ciocia miała radio na kryształek. To było jedno jedyne radio na całą wieś i o wybuchu wojny dowiedzieliśmy się właśnie z tego radia. Tatuś mnie zabrał i żeśmy wracali do Warszawy. Koło Otwocka natrafiliśmy na polski rozbity szpital polowy, siedem furmanek dwukonnych i z jednym woźnicą. Na pierwszej furmance ten woźnica jechał, a wszystkie konie szły po prostu za tą pierwszą furmanką. Jak się dowiedział, że chcemy do Warszawy się dostać…
A my na piechotę. Że się chcemy do Warszawy dostać, to się bardzo ucieszył, bo wsadził nas na ostatnią furmankę i tatuś mu znów powoził tą ostatnią furmanką aż do Warszawy. Przyjechaliśmy na most Poniatowskiego. Tutaj na moście nas nie chcieli wpuścić, ale ten woźnica to był żołnierz w mundurze, tatuś był po cywilnemu i ja byłem przy tym po cywilnemu przecież, bo to miałem siedem lat w czasie wybuchu wojny.
- Urodził się pan w 1930 roku, to dziewięć lat.
Nie podałem, przepraszam. Urodziłem się w 1930 roku.
- Tak, miał pan dziewięć lat w czasie wybuchu wojny.
Dziewięć lat, przepraszam. Dziewięć lat miałem, nie siedem. W końcu puścili nas. Żeśmy przez most przejechali, dostaliśmy się do Warszawy. Tatuś jedną furmankę od tego woźnicy dostał razem z końmi i tam [dojechaliśmy] na ulicę Łódzką, gdzie moi rodzice mieszkali przed przeprowadzeniem się do Ursusa. Później stamtąd w czasie nalotów na Warszawę… Były właśnie naloty ostre, ostrzeliwali z dział, między innymi właśnie tutaj między Ursusem a […] Piastowem stało działo kolejowe, niemieckie – tak zwana Berta, jak myśmy ją nazywali – olbrzymie działo, które ostrzeliwało Warszawę i okolice poza Warszawą. Między innymi i „Prudential”, ten przedwojenny drapacz chmur w Warszawie, dostał taką „Bertę”, taki pocisk.
- W 1939 roku wrócił pan do Warszawy i chodził do szkoły?
W 1939 roku, jak żeśmy przyjechali do Warszawy, to byliśmy w Warszawie do końca września.
A potem furmanką przyjechaliśmy do Ursusa, bo już Niemcy zajęli Warszawę, już była…
- A jak pan pamięta wejście Niemców do Warszawy? Samo wkroczenie wojsk.
Samo wkroczenie wojsk niemieckich, to po prostu wjechali samochodami, ustawili się na rogatkach. Aha, i kazali wychodzić ludziom z miasta. Tatuś wziął tą furmankę, to była furmanka wojskowa, ale coś było trzeba zrobić, bo inaczej Niemcy by poznali, że to jest wojskowa furmanka. I tą furmankę zamienił tatuś z jakimś innym panem na furmankę wiejską, drabiniasty wóz, i jednego konia do tego jeszcze tam temu gospodarzowi dał. W Warszawie ktoś tam miał jakieś konie, więc załatwił to tatuś i żeśmy z jednym koniem furmanką przyjechali tutaj, do Ursusa. Dlaczego? Bo w 1939 roku w czasie wybuchu wojny tutaj wszyscy myśleli, że Piastów, Ursus, Włochy to będą pierwsze linie obrony Warszawy i się tu wszyscy obawiali, że tu będzie największy bój. Ludzie stąd uciekali do Warszawy, ale jednak boju tutaj nie było, bo Niemcy tu weszli… Jak weszli, to nie wiem, bo byłem wtedy w Warszawie.
Mama też, wszyscy, to było zamknięte. Tylko sąsiedzi w domu naprzeciwko, co tam był wybudowany naprzeciwko, doglądali trochę tutaj dom. Niemcy przyszli, dopytywali się o nas, to sąsiadka powiedziała, że poszli, w kolejce stoją za chlebem w piekarni na Gołąbkach. To było kłamstwo, ale oni to uznali i dlatego tutaj nam nawet nie obrobili domu, jak to się mówi, nie rozwalili drzwi, drzwi były zamknięte i było wszystko w porządku. Wróciliśmy, to po pierwsze tatuś pobiegł do studni zobaczyć, czy nam Niemcy wody nie ukradli albo czy czasami jej nie zatruli. Nabrało się wody, mamusia moja zagotowała wodę i tatuś pierwszy wypił szklankę herbaty, znaczy może nie herbaty, ale wody, bo z herbatą było ciężko. Napił się wody, patrzy, czy nie jest zatruta. Zobaczył po dwóch godzinach, że jest wszystko w porządku. Mówi: „Dobrze, to grunt, że mamy wodę”. Cała radość była z wodą przy tej okazji. Tak zostaliśmy już w Ursusie do samego wyzwolenia. Tatuś dalej zaczął pracować w fabryce w Ursusie, a ja w tym czasie w 1939 roku poszedłem do Szkoły Powszechnej imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego w Ursusie.
- I potem chodził pan dalej.
I później dalej chodziłem do tej szkoły, którą skończyłem w 1944 roku.
- Szkoła nie została zamknięta przez Niemców?
Nie, to była szkoła powszechna i Niemcy do niej na razie nic nie mieli. Nie wyganiali nas ani nic. Myśmy tam byli w tej szkole, to była tak zwana szkoła numer 1 w Ursusie.
- A jak zetknął się pan z konspiracją, harcerstwem?
A konspiracja, właśnie już harcerstwo, już „Szare Szeregi” się zawiązywały i w 1943 roku wstąpiłem do „Szarych Szeregów”.
- I jak to wyglądało, przebiegało? Kto pana [wciągnął]?
To były zastępy i tak jak w harcerstwie. Był zastęp i od tego był jeden starszy, znaczy „starszy” – jeden z kolegów był patrolowym tak jakby i on niby miał nas pod sobą. Myśmy musieli go się słuchać i co nam kazał zrobić, to musieliśmy to wszystko robić. I tak żeśmy byli tutaj. W 1944 roku skończyłem [szkołę].
- A pamięta pan moment zaprzysiężenia?
A tak, to u niego właśnie w mieszkaniu, to było u Włodka Cypelta. Nie żyje już dawno ten mój patrolowy. Ale to było u niego w domu, na stole się położyło krzyż harcerski, następnie był krzyż z Panem Jezusem i był kawałek wstążeczki biało-czerwonej i żeśmy na to składali przyrzeczenie harcerskie. W tej chwili nie pamiętam przyrzeczenia harcerskiego. Nie mogę nic powiedzieć na ten [temat].
- Jakie były pana zadania? W ogóle jak wyglądały zbiórki harcerskie?
Potem myśmy zbierali się raz w tygodniu, raz u tego, raz u tego, u jednego kolegi, raz u drugiego, trzeci raz u trzeciego i tak dalej. Żeśmy się zbierali niby że lekcje robić czy coś takiego, a przy tym właśnie były rozmowy na temat tego, co mamy robić. Dostaliśmy zadanie na fabryce „Ursus” wyrysować „PW”, „Polskę Walczącą”. Wyrysowaliśmy. Później pomału żeśmy się zaczęli już szykować, bo niedługo zbliżało się Powstanie w 1944 roku. Dobrze mówię?
Już skończyłem szkołę powszechną i żeśmy poszli na tajne komplety do gimnazjum. Mieliśmy egzamin wstępny do gimnazjum i tu, w Ursusie, było gimnazjum, myśmy chodzili na tajne komplety. Niby to była siódma klasa czy tam ósma klasa, już nie pamiętam, ale oficjalnie dla Niemców to było to, że myśmy byli w szkole powszechnej jeszcze, a już byliśmy w gimnazjum. Cztery lata gimnazjum, później dwa lata liceum się skończyło tutaj właśnie w Ursusie.
- A na zbiórkach harcerskich miał pan, na przykład jakieś szkolenia?
Tak, były szkolenia z rozbierania broni. Był pistolet, oczywiście zdezelowany, nie [sprawny], tylko zdezelowany był, żeby go rozebrać i złożyć. Żeśmy się uczyli, żeby to zrobić po ciemku, nie patrząc, tylko rozebrać i złożyć. Następnie przygotowywaliśmy już… Powstanie wybuchło, to już…
- A wiedział pan wcześniej o wybuchu Powstania?
To znaczy nie wiedziałem oficjalnie wcześniej, ale 1 sierpnia się dowiedziałem o Powstaniu. Dowiedziałem się z domu, bo tatuś mój szedł na Powstanie do „Garłucha”, właśnie tam.
- A tato był też w konspiracji?
Był w konspiracji, był w Armii Krajowej w „Garłuchu”, a oni byli ukryci jako Ochotnicza Straż Pożarna w Ursusie. Tam był porucznik Bodych. Był dowódcą straży pożarnej i tutaj na terenie Ursusa, to może nie Ursus, bo to się nazywało gmina Skorosze. Tatuś mój tam był w tym. Ja też się dowiedziałem, bo tatuś tu w domu powiedział wcześniej, że wychodzi, idzie, w nocy tatusia nie będzie, a kiedy będzie, to nie wiadomo. Miał wychodzić i w ostatnim momencie [wrócił]. Wyszli, ale gdzieś za godzinę tatuś wrócił. Oni tam dostali zawiadomienie, że nie ma połączenia z Warszawą, bo mieli iść na Warszawę, ten pluton, ta kompania „Garłucha”, ale już nie doszli i musieli się wrócić. Wrócili się, ale dalej byli w straży pożarnej i Niemcy ich używali jako straż pożarna dla ochrony fabryki. Nawet im dawali mundury granatowe, jak straż miała kiedyś przed wojną. I oni tam właśnie byli, a my już żeśmy dostali nowe zadania. Między innymi właśnie zaczęło się od zbierania listów, jak pociągi przechodziły i ludzie rzucali listy.
- Ale to było w sierpniu od razu?
Nie, to już było we wrześniu.
- A pamięta pan sam sierpień, wybuch Powstania? Tutaj, wiadomo, że nie było tak, że…
Tutaj nie było żadnej strzelaniny.
- Tak, ale na przykład widział pan Warszawę?
Widziałem tylko palącą się Warszawę.
- Co się mówiło w ogóle wtedy?
Widziałem naloty Niemców, następnie widziałem samoloty angielskie z pilotami polskimi i z angielskimi, co przyleciały. Niemcy tu strzelali niesamowicie do góry, do tych samolotów, bo je było widać, bo szli dwoma warstwami. Wyżej szły jedne, niżej szły drugie. Niemcy nie wiedzieli, czy tu strzelać, czy tu strzelać. A odłamki z pocisków, które się w powietrzu rozrywały, spadały na ziemię, na jezdnię. Też dostałem w czapkę, taką zwykłą czapkę, przecięło mi daszek. Miałem odłamek tego pocisku i przepadł mi gdzieś. Nie wiem, nie mogłem go znaleźć.
- Jak by spadł dziesięć centymetrów dalej, to by trafił w głowę.
Miałem dwa razy właśnie szczęście, że mnie nie trafiono.
- A co się mówiło o Powstaniu w pana rodzinie?
Rodzina moja – część była w Warszawie, to tam byli. Później w czasie Powstania, jeszcze Powstanie trwało, a już Niemcy zaczęli wywozić z Warszawy Zachodniej [ludzi]. Na Warszawę Zachodnią wypędzali ludzi. To już ci tutaj, co w okolicy mieli rodziny, to się po trasie urywali. Na przykład szedł pierwszy transport z Woli do Pruszkowa na piechotę, to szli tutaj zaraz za fabryką między Gołąbkami a Ursusem i na przykład z tego transportu, oni w nocy szli, bardzo dużo się zerwało ludzi tutaj w okolice Ursusa, Piastowa, Gołąbek, Ożarowa. Pouciekali, bo szli do swoich rodzin. Uciekali. Tak było, że u nas w domu nie było piwnicy takiej jak w tej chwili jest, tylko była podmurówka wysoka i ziemia, później podmurówka wysoka i później deski od podłogi. Była taka sprawa, że dwie deski jak były, były przecięte na długości w poprzek i były zrobione raz, dwa, trzy, cztery dziurki i na tych dziurkach stały nóżki od maszyny do szycia „Singera”, a to były żeliwne nóżki, to stara singerowska maszyna, stały na tych dziurkach, a tutaj, gdzie się bujało nogami, żeby chodziła ta maszyna do szycia, to były pedały, buty się rzucało czy tam coś. Te dwie deski były takiej szerokości, że można było bokiem wsunąć się pod podłogę, bo zaraz była ziemia. Tam na ziemię nanosiło się słomy i znajomi tatusia z fabryki, którzy mieszkali w Warszawie i inni, i z rodziny, siedemnaście osób chowało się w tej podmurówce, tej niby-piwnicy, ale tam tylko można było na czworakach chodzić i oczywiście całkowity zakaz rozmowy albo coś. Nie mogli rozmawiać.
- Długo byli w tej piwnicy?
Byli gdzieś pół Powstania, bo się tak zaczęło od września. Od września już zaczęli uciekać, to też tu przyszli. A tatuś mój, będąc w straży pożarnej, a w zasadzie inaczej mówiąc w kompanii „Garłuch”, [pracował w fabryce]. Byli zabierani przez Niemców, codziennie szli do fabryki i sprzątali ubikacje na terenie obozu, bo tu był zrobiony w fabryce „Ursus” obóz przejściowy tych [ludzi] z Powstania Warszawskiego. Tutaj też pociągiem przywozili do fabryki ludzi. Oni szli tam sprzątać, a że to byli starszy ursusiacy, że znali fabrykę jak swoje pięć palców, to przebierali się w ubrania powstańców, tych z Warszawy, a swoje mundury dawali tym mężczyznom, taką zamianę [robili]. Tamci później, jak drużyna wychodziła, [wychodzili z fabryki]. Jak wchodzili do fabryki, wyliczone było, że taka grupa miała dziesięć osób, powiedzmy, i jak wychodzili musiało być dziesięć osób. I w porządku. A ci, co znali dobrze fabrykę, wychodzili innymi dziurami z fabryki i wychodzili już w czasie dnia, a to dopiero po południu ci niby kończyli służbę i wychodzili całą drużyną, maszerowali, przechodzili, wychodzili do domu i już. Tak pracowali około dwóch, trzech tygodni na terenie fabryki. Wyprowadzili sporo osób. Mało [tego], nawet ci chowali jakieś teczki, nie teczki, na piersi kładli czy jakoś tak, żeby nie widać było, że to w ręku niosą, żeby pomóc tym ludziom, żeby jak najwięcej ich wydostać z tego [obozu przejściowego]. Tak to wyglądało. W związku z taką sytuacją u nas było siedemnaście osób. Przyszedł wieczór, to pięć, sześć osób szło na pola między Ursusem a Piastowem do gospodarzy. Tutaj zaraz za naszym parkanem się zaczynały pola do samego Piastowa, to tak – kopali kartofle, brali…
Nie było co jeść. Przecież siedemnaście osób wyżywić – nikt nie był przygotowany na taką [okoliczność]. Marchew, pietruszkę, cebulę, buraki, co mogli, to ściągali. Jak dostaliśmy polecenie, żeby załatwiać, żeby wynosić żywność na perony, na akcję „Peron”, co u nas została stworzona, to też od mamusi zawsze dostawałem coś, żeby można było tam podać, jabłka, owoce.
- Jak wyglądała akcja „Peron”? Jakby pan coś więcej o niej opowiedział? Jak to w ogóle wszystko przebiegało?
Po prostu myśmy wchodzili na peron, wiedząc, że będzie pociąg.
Byli. Zawiadowcą stacji był Niemiec, ale to było tak załatwione, że starsi koledzy też z „Szarych Szeregów” wchodzili tam do nich do pokoju, gdzie były nastawiane światła na pociąg; zielone, żeby mógł jechać, czerwone, że musi stanąć, i tak dalej. Wchodzili, nie wiem jakimi sposobami, po prostu zmuszali tego Niemca do zrobienia tak, a nie inaczej, żeby pociąg stanął. Jak pociąg stanął, to myśmy się zbliżali i tak zawsze…
- A jak stali Niemcy co drugie drzwi, tak jak pan mówił, to nie bał się pan, że będą strzelać?
A nie, pierwszy raz, drugi, to myśmy tam bardzo uważali. To tak – jeden wyszedł z opaską Czerwonego Krzyża, drugi wyszedł z opaską Czerwonego Krzyża, a że peron był tak ustawiony, że myśmy musieli frontem dojść, bo pociąg szedł w stronę Piastowa na zachód od Warszawy, to myśmy byli tak, że na lewych rękawach mieliśmy opaskę Czerwonego Krzyża i Niemcy ją widzieli. Podszedł jeden, drugi, wycofał się, następny podszedł, znów tam podawał. Ludzie tam po prostu błagali nas, prosili, bo przecież ani wody w Warszawie nie było, a tym bardziej [żywności], też o żywność chodziło. Z chlebem też były bardzo [duże] kłopoty, to tak ledwo, ledwo żeśmy tu kombinowali, żeby trochę chleba jeszcze można było dodać do paczki tym ludziom. To tak mniej więcej wyglądało do końca Powstania.
- A czy ludzie coś wyrzucali na przykład z pociągu?
A teraz jak pociąg zaczął odjeżdżać, to właśnie po prostu po pierwsze wyrzucali swoje walizki czy teczkę, czy torbę, czy coś i wyskakiwali niektórzy, tacy bardziej sprawni, mężczyźni przeważnie, kobiety też. Niemcy strzelali do nich. Dosłownie od razu z miejsca strzelali. Myśmy mieli powiedziane, jak pociąg zaczyna ruszać, [mamy] szybko uciekać, wycofywać się i [chować się] pod ławki. Myśmy też już się pod ławki wycofywali. Jak ktoś nie zdążył, to właśnie za taki filar jak ja się schowałem i ten [Niemiec] pociągnął automatem i właśnie były dwa odpryski pocisków, co wpadły, uderzyły w filar i odpryski były, dwie dziurki na wysokości moich piersi, ale szczęśliwie nic się nie stało. Ale były wypadki postrzałowe. Niektórzy tam [dostali], na przykład dwie panie dostały w nogę, w uda. Jedna dostała i druga dostała wtedy.
Z tych, [co] Niemcy strzelali do nich. Z tych rykoszetów zostały ranne. To się brało od razu pod pachę i się wychodziło z peronu, jak już pociąg poszedł, i szybko do szpitala. Szpital był jakieś sto dwadzieścia, sto pięćdziesiąt metrów od peronów i to był szpital akowski, Armii Krajowej, ale Niemcy nic nie mówili przeciwko temu, że tam jest szpital, bo tam leżał jakiś pułkownik niemiecki ciężko chory czy w ogóle ranny, który był operowany przez doktora Włoczewskiego, który u nas tutaj był na terenie Ursusa. To był przedwojenny porucznik Wojska Polskiego i operował nawet tego pułkownika. Pułkownik co powiedział do Niemców, to było święte, i on ratował tych wszystkich rannych, których my nieraz żeśmy sprowadzali, że ich Niemcy nie wzięli, nie rozstrzelili, tylko zostali w tym szpitaliku. Myśmy to nazywali „szpitalik”. Tam była też żona tego doktora Włoczewskiego i były sanitariuszki z grupy kobiet, bo to nie tylko z samych mężczyzn składały się osoby powstańcze, ale również i kobiety były właśnie u nas w Ursusie, potrzebna była pomoc kobiet. Tam były sanitariuszki z prawdziwego zdarzenia, między innymi Helenka Rawska, siostra, i właśnie oni obsługiwali, zmieniali opatrunki.
- A wyposażenie tego szpitala było dobre?
Wyposażenie było bardzo słabe. Ledwo, ledwo starczyło łóżek, bo jak łóżek zało, to do tego doszło, że u pana Wahla (niemieckie nazwisko, ale to był Polak i nie podał się za folksdojcza) mieli konie i furmanką pojechali na Wolę do Szpitala Wolskiego, najbliżej tu koło gazowni. Jak jest gazownia w Warszawie i później zaraz był tam Szpital Wolski. Tam pojechali, załadowali łóżek na furmankę i wrócili z powrotem przez noc. W nocy pojechali i wrócili.
To było w czasie Powstania jeszcze, ale Powstanie już było głęboko w mieście. Tak że tutaj byli tylko Niemcy i już część „własowców” była przesunięta w głąb Warszawy. Bo jeszcze najbardziej to się później „własowców” bali tutaj, bo też byli przeciwko akowcom. Przywieźli łóżka. Jak przywieźli łóżka, to trzeba słomy, to raz dwa po polach, gdzie można było, gdzie jeszcze snopki stały, to się kradło po prostu słomę, nabijało się [sienniki]. Szyły panie, żeby można było nabić takie
à la sienniki i te sienniki się zapychało słomą. Tu właśnie, w Ursusie, ten Niemiec, pułkownik, był dosyć długo. Kiedy znikł, kiedy go stąd zabrali Niemcy, kiedy wyjechał, to nie wiem.
- A pamięta pan nazwisko może tego pułkownika?
Nie. Do takich rzeczy myśmy nie byli dopuszczani. To, że myśmy mogli po peronach chodzić, to nas ratowało to, że myśmy byli niskie dzieciaki. Nawet na tym zdjęciu, co tutaj mam i pokazywałem, to widać jednego, to właściwie mój grupowy, co był, to jest wysoki nade mną o całą głowę, a ja jestem o głowę niższy od niego. Myśmy właśnie, te niskie chłopaki, tam latali. Owszem i koleżanki były, też przychodziły, też przynosiły jedzenie i inne rzeczy, żeby tym warszawiakom podać.
- A czy ludzie w wagonach wyrzucali na przykład listy?
Wyrzucali listy i jak pociąg poszedł, to myśmy wyszli, schodzili. Nie wolno nam było po szynach chodzić, ale mimo wszystko ci, co kazali zatrzymać pociąg, tam prawdopodobnie jeszcze byli u tego Niemca, że myśmy mogli sobie z peronu i po torach pozbierać listy. Pozbieraliśmy. Listy się segregowało i żeśmy szli potem, kto miał rower, to na rower, [kto] nie, to na piechotę. Rozdawaliśmy listy po adresatach. Był przypadek, że jeden list był do folksdojcza, ale gosposia zobaczyła ten list, Polka, u tego folksdojcza była, a jego jak raz nie było, ani [córki i żony], bo był z córką i z żoną, ale nie pamiętam nazwiska tego folksdojcza. Powiedziała: „Zostawcie ten list i uciekaj! Synu, uciekaj, żeby cię…!”. Bo jak by się oddało takiemu folksdojczowi, to mógłby zabrać cię i wysłać na tamten świat. To samo Powstanie. Później już żeśmy tutaj… A drużyny harcerskie działały dalej.
- No tak. Na początku była wywożona ludność cywilna, a pamięta pan, jak już w październiku szli Powstańcy i te osoby, które były ostatnie?
Nie, to już ich żeśmy nie widzieli tutaj. Jedynie tylko grupę ursusowską, która tu jest opisana właśnie w tej drugiej książce. To tylko o nich żeśmy wiedzieli, że w Pęcicach był bój. Przyjechali pociągiem WKD z Warszawy i chcieli się przebijać do lasów sękocińskich. Dojechali do Pęcic, wysiedli w Pęcicach, jakaś pani szła i zapytali jej, czy tu gdzieś Niemców nie ma. Ona mówi: „Nie! Nie ma tu nikogo”. I oni ruszyli, z pociągu wyszli, a to około 700 osób nie tylko z pociągu i szli torami z Powstania Warszawskiego z Ochoty. Szli torami w stronę właśnie Pęcic i mieli skręcać w lasy sękocińskie. Z bronią, ze wszystkim szli. […] W każdym razie powiedziała, że nie ma [Niemców]. Wyszli trochę, jak się okazuje, w nocy przyjechała grupa dość duża, jakaś jednostka wojskowa niemiecka. Nie wiem, czy nie była z Dywizji „Hermann Göring”, bo u mnie na tej ulicy, gdzie mieszkałem i mieszkam do tej pory, też był ten pojazd niemiecki. Pół pojazdu było na gąsienicach, a sam przód był na kołach i miał przyczepioną do siebie armatę, bo Dywizja „Hermann Göring” była ściągnięta z Italii w bardzo szybkim tempie na front wschodni, dlatego że tam się wszystko łamało.
I co ciekawe, u nas siedemnaście osób, a za parkanem Niemcy z… Jak to się mówi? No, tak. Tutaj miałem też zajęcie, bo każdy z nas, z tych chłopców naszych przecież gdzieś mieszkał. Myśmy też chodzili po ulicy, niby to w piłkę grali, tu sobie rzucali piłeczką, a chodziło o to, że się patrzyło, gdzie są Niemcy, żeby ewentualnie natychmiast dać znać i żeby ludzie mogli zdążyć uciec. Na przykład był taki przypadek tu u nas w domu, że zdążyłem z tej ulicy, jak państwo skręcali tutaj do mnie z Falskiego, tu w Lipiec Reymontowskich, to właśnie tam Niemcy już byli, a ci tutaj piją herbatkę sobie czy tam coś. Zdążyłem jakoś tutaj krzyknąć, dopaść, powiedzieć tylko, mówię: „Niemcy!”. Oni wszyscy do skrytki, a skrytka była mała, każdy pojedynczo musiał wchodzić i się pojedynczo wsuwali. Mamusia stawiała raz dwa maszynę, kapcie rzuciła i cisza, nie ma. Byli, robili rewizję, szukali po strychu, ale nikogo nie ma, nikogo nie znaleźli, a tam siedziało siedemnaście osób!
- Ale to musiał być ogromny strach.
Ja wiem? Myśmy się przyzwyczaili do tego. Podchodziliśmy do tego, że to był nasz święty obowiązek pomóc tym ludziom, bo sami żeśmy się też bali o siebie, bo jakby ich wzięli, to i nas by wzięli i też rozstrzelili. To nie było w ogóle żadnych [wątpliwości].
- A widział pan w ogóle jak była niszczona i ostrzeliwana Warszawa już po Powstaniu?
Tak. To u nas tutaj…
- Tu nie, ale nad Warszawą.
Nad Warszawą wysadzali przecież dom za domem. A u nas w Ursusie, stamtąd jak był wiatr ze wschodu na zachód, to ulice były zasłane palącymi się papierami. Dosłownie spalone papiery leżały, które wiatr górą niósł i opadały na ziemię. Aż tutaj, do Ursusa, dochodziły palące się budynki, które w Warszawie się paliły.
- A jak w ogóle wiadomość o upadku Powstania dotarła do pana?
Dotarła do nas, ale to już żeśmy byli zszokowani wszyscy i byliśmy już zmęczeni tym wszystkim, tymi Niemcami. Nie było pomocy, żeśmy byli nawet i obrażeni, a szczególnie właśnie obrażeni na ten cały Związek Radziecki, że właśnie nie dali pomocy. Stali nad Wisłą, a tu nie dali w ogóle pomocy! I co chcieli Niemcy, to robili. Samoloty niemieckie po dachach chodziły nad Warszawą, a na Wiśle stali Rosjanie, nawet nie strzelali z przeciwlotniczych pelotek do samolotów niemieckich. Później samo wyzwolenie – wyzwolenie przyszło do nas od Piastowa, od zachodu. Szosą przyszły czołgi. Czołgi były prowadzone przez Polaków, żołnierze byli w mundurach polskich. Dopiero za czołgami w dwóch gazikach jechali Rosjanie, taki sztab widocznie tych czołgów dali, że to oni rządzą tymi czołgami, i one jechały. Jeden czołg się zepsuł tutaj, nie mogli go uruchomić, to wzięli go, zepchnęli do rowu, żeby drugie mogły przejść, bo tutaj była wąska szosa. Przeszły te czołgi tam i dalej jechali właśnie za fabryką przez Szamoty, tu była wieś Szamoty, i jechali do Włoch.
We Włochach później nad torami tam dalej jechali na Warszawę. Później grupy wojskowe szły też na piechotę. Stąd jak poszła też grupa wojskowa, przyszli na Wolę i pod pierwszym mostem na Woli, na ulicy Wolskiej, jak się wchodzi na dół koło kościoła Świętego Wojciecha, co tam Niemcy zrobili straszną masakrę z Powstańców warszawskich, to tam dołem poszła piechota polska. Żołnierze szli ze śpiewem, poszli dołem, a górą, tak pół górą pojechał sobie jakiś wieśniak z koniem i z furmanką i najechali na dużą minę. To wysadziło i wtedy tam osiem osób, tych żołnierzy, zginęło, wchodząc już do Warszawy! Już byli w Warszawie przy tym właśnie moście kolejowym, który przechodził nad ulicą Wolską przy kościele Świętego Wojciecha.
Też u nas tutaj był tatusia kolega, który był rozstrzelany niby u Świętego Wojciecha, bo ich wszystkich rozstrzeliwali stamtąd, jak ich wyciągali z kościoła i leżał, ale na nim leżało jeszcze dwie czy trzy osoby. To już tak na kupę, jak to się mówi, padali ci rozstrzeliwani. On mówi, jak opowiadał, że jak leżał, to tylko dmuchał, oddmuchiwał krew, która płynęła z jego kolegi, który na nim leżał, i zalewała mu twarz, usta. I on się tym ratował, oddmuchując krew. Kiedy już zostawili to wszystko, zrobili swoją czystkę Niemcy (jeszcze byli i „własowcy” tam), to on się wyczołgał spod tych trupów i dostał się na pole. Na polu dwa kilometry czołgał się przez, nie wiem, czy kartoflisko czy kapusty, czołgał się i wydostał się z tamtego rejonu i w końcu rano przyszedł tutaj do nas, bo to był tatusia przyjaciel. A jego żonę zabrali do Pruszkowa z dzieckiem, wywieźli do Wrocławia, do Breslau. Ona tam była, a on tutaj był i właśnie przeżył te rozstrzeliwania.
- A jak można już było wejść do Warszawy, to pojechał pan zobaczyć?
Właśnie byłem zobaczyć tych żołnierzy, co [wchodzili do Warszawy]. Pojechaliśmy na rowerach, ale trzeba było bardzo uważać, bo wojsko zabierało nam rowery, bo oni też szli, powiedzmy, jak wchodzili, to musieliśmy uważać, bo po prostu zabierali nam. Niemcy nam zabierali, później Polacy, Rosjanie. Rosjanie to wszystko zabierali!
- Ale właśnie jak pan w ogóle zapamiętał Warszawę po Powstaniu?
To była ruina. Były ruiny, tylko ruiny! Nie było możliwości, żeby przejść. To się szło, ja wiem, z czym to można porównać? Z nawałnicą trzęsienia ziemi, jak w tej chwili pokazują nam media telewizyjne w Chile, nie w Chile czy gdzieś. Pokazują nam, jak to wygląda, takie trzęsienie ziemi. To tak Warszawa wyglądała. Wszystko było zrównane z ziemią, bo szli, dom za domem rujnowali. Podstawiali miny, powsadzali i wysadzali w powietrze wszystko i to się waliło. Tak Starówkę właśnie zniszczyli, dom za domem.
- A samo odbudowywanie Warszawy? Brał pan udział może?
Tak, myśmy ze szkołą i drużyną harcerską byliśmy przy odgruzowywaniu. To po prostu ustawiliśmy się w rzędzie, jeden drugiemu podawał coś. W zależności co trzeba robić, tośmy tam robili. Ale to już były dalsze chwile po Powstaniu.
- A czy pan lub pana rodzina miała jakieś problemy, represje w związku z tym, że pana rodzina brała udział w Powstaniu?
Powiem szczerze, żeśmy się uchowali jakoś od tego, że nie mieliśmy żadnych represji ze strony władz, bo po prostu nikt się tym nie chwalił. Myśmy siedzieli cicho. Nikt się tym nie chwalił. Dopiero z chwilą, kiedy powstała już jawnie Armia Krajowa, powstały „Szare Szeregi”, znaczy były, ale wystąpili już jawnie, to wtedy [można się było przyznać]. Wtedy mnie na przykład nie ruszyli, ale kolegów ruszyli, mieli nieprzyjemności, pobili ich tam, dostali nawet wyroki po półtora roku, po roku. Z mojego zastępu, znaczy z naszego zastępu, gdzie byłem, żadnego nie ruszyli, ale z innych zastępów dwóch wzięli i tam pobili i w ogóle powybijali im zęby. Na Mokotowie robili to, to NKWD robiło. To były te sprawy.
- A jest coś z tamtego okresu, co szczególnie się wryło panu w pamięć, o czym pan jeszcze nie powiedział? Moment czy refleksja z tamtego czasu?
Tak mniej więcej to opowiedziałem chyba prawie wszystko.
- A z tymi osobami, które ukrywały się w domu, [utrzymywaliście kontakt]?
A to później utrzymywaliśmy kontakty.
- A kiedy opuściły [kryjówkę]?
Już po wyzwoleniu. Po wyzwoleniu zaczęli się rozjeżdżać. Nawet jedni państwo, widocznie dosyć bogaci byli, bo przyjechali samochodami dwoma z rodzinami. To już było jakiś rok po wyzwoleniu i tu przyjechali z zastawą, z talerzami, z widelcami, z jedzeniem w ogóle, z wiktuałami różnymi. Takie podziękowanie, bo dwóch panów tatuś wtedy wyciągnął z tego [obozu] jako strażak z obozu z Ursusa. Aha, i poprosili, bo chcieli coś zjeść i tatuś poszedł, na wiosce gdzieś zdobył jakąś część świniaka, nie wiem, czy udo, czy szynkę, czy coś i tu mamusia moja zrobiła im to, upiekła. Oni usiedli, to dwóch ich było, zjedli. Byli tutaj trzy dni i po trzech dniach odeszli. I mówimy: „Jak poszli, to już poszli”. Ale dopiero po roku czasu się ujawnili i przyjechali z podziękowaniem, ale później już żeśmy się z nimi nie widzieli, więcej nie byli, więc takie było podziękowanie ewentualnie. Można spojrzeć tu?
Że od stycznia 1945 do grudnia… Nie, w „Szarych Szeregach” działałem do końca okupacji, do 17 stycznia.
A potem… Zapomniałem o tym… Należałem od stycznia 1945 do grudnia 1945 do organizacji niepodległościowej. Ogólnie w ruchu oporu byłem dwa lata i dwa miesiące.
Tak, to już po wojnie. Od stycznia 1945 do grudnia byłem, po wojnie. Tu byłem właśnie członkiem Związku Harcerstwa Polskiego w Ursusie. Na tym to polegało, że już byliśmy w „Szarych Szeregach” wówczas i myśmy tu mieszkali z rodzicami i tu była komórka. Myśmy w czasie okupacji jeszcze Niemcom, jak stali tu u nas, na naszej ulicy, nawet samochody niemieckie, podprowadzali to garnki, saperki. Sprzęt saperski wojskowy żeśmy po prostu podprowadzali, kradli, i to wszystko się chowało u mnie. To było wszystko przygotowane, nawet duże kotły do zrobienia obiadu, powiedzmy, dla całej drużyny, chochle do zupy, takie rzeczy praktyczne i to właśnie nam uznano, jako właśnie ta organizacja niepodległościowa, działania organizacji niepodległościowej. To wszystko oddało się później do drużyny harcerskiej i na obozy harcerskie wszystko jakby znalazł, wszystko mieliśmy swoje własne, nie potrzebowaliśmy nikogo prosić, żeby coś [pożyczyć].
- A jak już harcerstwo weszło pod skrzydło nowych władz, to został pan w harcerstwie?
Byłem cały czas w harcerstwie.
- Aha, bo niektóre osoby występowały.
Tak i cały czas i nawet zdjęcia mam, co na werbelku grałem. Byliśmy na pierwszym zlocie na zachodzie w Szczecinie, gdzie jadąc do Szczecina, to była taka sprawa, że pociąg towarowy…
- A jeszcze przepraszam, bo już kończymy, krótkie pytanie – dlaczego pan taki młody poszedł do Powstania? Dlaczego chciał pan walczyć? Czy nie bał się pan? Dlaczego?
Byłem bardzo ruchliwy. Przeżyłem mój powrót z Garwolina do Warszawy, że Niemcy już nam szli po piętach. Byłem już od tamtej pory bardzo negatywnie do Niemców ustosunkowany i to mnie wciągnęło. Jak tylko zorientowałem się, że coś takiego [jak tajne harcerstwo] prawdopodobnie będzie istniało czy istnieje, to zaraz z kolegami, a zresztą z tymi przyjaciółmi, cośmy byli w zastępie, tośmy byli bardzo dobrymi kolegami. Jeden drugiego krył, ciągnął i pomagał jeden drugiemu. Ten to, to ten to, jak ten to, to ten to. Naprawdę byliśmy wobec Niemców bardzo źle ustosunkowani.
Warszawa, 12 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska