Janusz Okoń „Pchełka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janusz Okoń. Mój pseudonim powstańczy jest „Pchełka”. Rocznik 1932. Stopień szwoleżer, jeśli rozpatrywać to w tych kategoriach, natomiast funkcją moją, byłem łącznikiem w poczcie dowódcy dywizjonu I Pułku Szwoleżerów walczącego na Mokotowie.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Byłem dzieckiem.

  • Gdzie pan mieszkał?

Mieszkałem cały czas, jeszcze przed 1 września mieszkałem na ulicy Wielkiej 20, następnie moi rodzice przenieśli się na Mokotów i mieszkałem na ulicy Wygoda 6. Tam właśnie zastało mnie Powstanie Warszawskie wraz z moją rodziną.

  • Czym się pan zajmował w trakcie okupacji?

W trakcie okupacji, tak jak wcześniej zaznaczyłem, byłem chłopcem. Z samą działalnością konspiracyjną praktycznie nie miałem żadnego kontaktu, poza tym, że mój ojciec i stryj byli zaangażowani, o czym zresztą wiedziałem tylko bardzo ogólnie. Często gęsto z Mokotowa w plecaku szkolnym, jako najmniej podejrzany w tym przypadku w stosunku do Niemców młody człowiek, przenosiłem coś tam, o czym nie wiedziałem. Przenosiłem to od Mokotowa na Starówkę, gdzie mieszkał mój stryj i odwrotnie.

  • Jak pan trafił do Powstania mimo tak młodego wieku?

To jest tak zwana okoliczność wiązana. Polega to na tym, że w pierwszych dniach Powstania, tam gdzie zamieszkiwałem, Niemcy powyżej tej ulicy, na ulicy Belgijskiej atakując od strony, trudno powiedzieć „atakując”, bo oni tam po prostu wtargnęli, to była grupa żandarmerii z ulicy Dworkowej, nazywało się to oficjalnie przez nich Feldgandarmerie Süd Kommando Warschau. Oni tam w połączeniu jeszcze z tak zwanymi, myśmy ich nazywali popularnie „Mongołami”, byli to Azerbejdżanie i inne tego rodzaju [nacje], zrobili straszną masakrę na stronie północnej ulicy [Belgijskiej] w budynkach numer 12, 10. To były pierwsze dni Powstania Warszawskiego, kiedy został skierowany na Mokotów, na ten właśnie odcinek, porucznik Tyszkiewicz. [Pułkownik „Daniel”, dowódca „Baszty” powierzył mu jako dowódcy dywizjonu, właśnie ten odcinek]. Porucznik Tyszkiewicz miał miejsce postoju przy ulicy Belgijskiej 5, który to dom stał na skarpie, poniżej właśnie był dom, w którym mieszkałem z rodziną, przy ulicy Wygoda 6. Mój kontakt z nimi był wynikający raczej wtedy z euforii młodego człowieka w stosunku do żołnierzy. Jeszcze, co ważne w tym przypadku, był to dywizjon tak zwany elitarny, to znaczy, że znaczna część żołnierzy tego dywizjonu to byli podchorążowie, czyli potencjalni oficerowie. [Poza] tym bardziej jeszcze rzecz polegała [na tym], że byłem tam od lat, oblatany po wszystkich zakamarkach, przejściach takich czy innych.

  • Jak to dziecko...

W wyniku zabaw i innych rzeczy, co oczywiście w tym okresie było o tyle cenne, że to byli mężczyźni poważni, bo nawet powyżej dziewiętnastu lat, to już jest mężczyzna i przejść przez dziurę w płocie, było rzeczą niebezpieczną. Dalej, znaczna ich część nie znała terenu.
Ponieważ biegałem tam, byłem wprowadzony, przypadkowo zgłosiłem się kiedyś do dowódcy pocztu dowódcy dywizjonu (plutonowy podchorąży „Riksza”), z propozycją, że zaniosę taki czy inny dokument, z którym [był] problem dostarczenia do pułkownika „Daniela” na ulicy Krasickiego, po drugiej [stronie] ulicy Puławskiej. Tak to się zaczęło. Oni chcieli mnie tam wykorzystać, na co wyszedł porucznik Tyszkiewicz, rugnął ich strasznie, że: „Chcecie chłopaka tam wysłać!”. Byłem dumny i blady i [mówię]: „Panie poruczniku, ja chętnie pójdę!”. Mówi: „Dajcie wy spokój, idźcie do diabła!”. I tak to się zaczęło. Było to dokładnie 6 sierpnia 1944 roku. Były kłopoty z mamą, ale to wszystko się ułożyło i później byłem już głównym przenoszącym różnego rodzaju informacje, rozkazy. Dalej jeszcze był jeden ważny element rozprowadzania na stanowiska bojowe, szczególnie w nocy, ze względu na dostatecznej ilości broni, zwykle zachodziła konieczność atakowania Niemców z zaskoczenia. Zaskoczenie najlepiej udawało się w nocy lub w późnych godzinach wieczornych.
Jeszcze jeden element, który właśnie tutaj zadecydował, to było to, że Mokotów, jeszcze wtedy, w tamtych czasach (teraz też, ale teraz już nieporównywalnie), miał niską zabudowę i [był] rozprzestrzeniony na dużym terenie. Stąd przeskakiwanie z jednego obiektu do drugiego, przenoszenie czegokolwiek, wymagało troszeczkę lotności, co takiemu chłopcu, jak ja nie sprawiało istotnych trudności, tym bardziej, że już wcześniej znałem teren. Oni natomiast byliby w troszeczkę gorszej sytuacji. Tak to się zaczęło.
Droga była bardzo prosta, bo właśnie przez ulicę, gdzie mieszkałem, vis-à-vis, później Boryszewska była pod obstrzałem z ulicy Konduktorskiej. Z ulic Promenada i Konduktorska, przebiegałem pod obstrzałem ulicą Boryszewską na przeciwległą stronę. Za domem przy ulicy Boryszewskiej 11 i 9 był ogród Instytutu Higieny Psychicznej, której do tej pory tam, istnieje i przez ogród przebiegałem. Biegłem do rogu ulicy Dolnej i Puławskiej, po przeciwległej stronie była [ulica] Racławicka. W międzyczasie na tym odcinku zbudowano barykadę i pod osłoną barykady przebiegałem na Racławicką, a stamtąd już prosto do Krasickiego bocznymi uliczkami, bez żadnego specjalnego narażania się na ogień nieprzyjacielski. Były niebezpieczeństwa.

  • Jak często pan przenosił informacje?

To trudno określić w czasie. Był taki dzień na przykład czy doba, bo w tych jednostkach [określamy], było tak, że robiłem dziesięć kursów, a były dwa dni czy trzy, gdzie w ogóle nie robiłem tego, bo była taka sytuacja. I tak znowu. To było noszenie informacji, przenoszenie rozkazów. Ale jeszcze była druga kwestia, rozprowadzania żołnierzy na stanowiska bojowe. Tu było troszkę trudniej, bo wtedy musiałem wybierać drogi, tak żebym nie tylko ja przeszedł tamtędy, ale i ci, których prowadziłem.

  • Pamięta pan jakąś niebezpieczną akcję?

Było ich mnóstwo. Jedna była taka, że kiedy wracałem z ulicy Krasickiego, tam gdzie oddałem meldunek, wracałem z powrotem i na rogu, tam odkąd zaczynała się barykada na rogu Dolnej i Puławskiej, była izba przyjęć Instytutu Higieny Psychicznej. To był okazały budynek, ale pomocniczy w stosunku do tego [głównego] i miał wejście w drzwiach wejściowych do samej izby. To były wysokie drzwi zakończono łukiem, arkadą. W momencie, kiedy byłem w połowie drogi między barykadą, a tym [budynkiem], zaczęły [się odzywać] tak zwane moździerze salwowe, czyli „krowy”, jak to nazywali [lub] „szafy”, ze względu na charakterystyczny dźwięk, który one wydawały przy wyrzucaniu pocisku. To sygnalizowało, że gdzieś w pobliżu może paść pocisk. Moździerze salwowe miały dwa rodzaje pocisków – były pociski burzące i pocisku palące. Te drugie były strasznie niebezpieczne dla wszystkich. Tam był prawdopodobnie palący się fosfor i on wylatywał na ziemię, paliło się wszystko – ziemia, kamienie. Uciekając przed tym, schowałem się pod arkadę. Na nieszczęście trafili w ten dom, w ten budynek i arkada uratowała mnie o tyle, że byłem [powyżej pasa] zasypany gruzem, a to nade mną stało normalnie, znaczy nienaruszone. Podniosłem krzyk, bo tam nie ma odważnych, tym bardziej, że byłem chłopcem. Podniosłem krzyk, tam koledzy, nie koledzy, nawet z innych oddziałów pomogli. Na szczęście skończyło się bez jakichś uszkodzeń ciała, poza zadrapaniami i zarysowaniami. To był jeden z niebezpieczniejszych momentów. Drugi był jeszcze ciekawy. Zawsze, nazywali to czasami „świętą wojną”, chodziło o to, że ciągle wojowano z żandarmami z Dworkowej. Chciano tam się dostać w pobliże. To jest jedna sprawa. Druga sprawa, zakładano też w pewnym sensie, że oni będą dostawcami broni, to znaczy w tym znaczeniu, że będzie zawsze można tam coś zdobyć. Wojny były zwykle wieczorem [i] w nocy. Kiedy po takiej, zakończonej, jeszcze nie całkiem, jak to każdy mówił, gdy już obie strony odpuściły, to od strony domu, willi rodziny Chowańczaków, przy ulicy, teraz [to jest] Morskie Oko, tak jak jest, bo tam był pałacyk Szustra, obecnie Warszawskie Towarzystwo Muzyczne, podczołgałem się do zabitych Niemców, z których ściągnąłem pistolet, parabellum, automat empi, założyłem na szyję i tak się czołgałem. W pewnym momencie, tam czekał już, być może nie wiedział o mnie, po alarmie trzeba było być czujnym, bo różnie mogło być, więc był między innymi porucznik Kępiński, pseudonim „Krzywosąd”, który tam był szefem tego odcinka, mówi: „Pokaż się, chłopie, ile broni masz. Dawaj!”. Tak się śmiałem, że mnie tej nocy trzykrotnie rozbroił.

  • Nie pozwolił panu nic zatrzymać?

Nie, oczywiście. Zresztą, tak szczerze mówiąc, to przydatność tego akurat dla mnie, była praktycznie zerowa, bo byłem drobny. Utrzymanie w ręce pistoletu parabellum niemieckiego i oddanie z niego celnego strzału, w miarę celnego strzału, to było praktycznie nierealne. Prędzej można było coś zdziałać mając empi, ale to trzeba było być w tym troszkę oblatanym.

  • Przeszkolonym.

Otóż to! Tu już było większe [prawdopodobieństwo, możliwość strzelania]. Ale przecież oni mi nie dali, bo sami mieli karabiny zwykłe, kb, czyli zwykłe pięciostrzałowe karabiny.

  • Ale zyskał pan w ich oczach, że zdobył broń.

Ale po trzecim [kursie], bo były trzy kursy w przedziale półtorej godziny, zrobiłem trzy kursy, przy końcu miałem tego niewiele i jak zostałem trzeci raz rozbrojony, to się zwyczajnie rozbeczałem. Wtedy zrobił się żal porucznikowi „Krzywosądowi” i dał mi, pamiętam, mały pistolet, sześciostrzałowy, Browning, jeśli dobrze pamiętam, ale to są bardzo odległe czasy.

  • Na pocieszenie.

Tak. Byłem dumny i blady, że mi się to dostało. Dużo można by jeszcze opowiadać.

  • Jak pan zapamiętał walki na Mokotowie?

Powiem tak, teraz to łatwiej, powiem, jak na wstępie zaznaczyłem, że byłem dumny i blady, że oni w ogóle chcieli ze mną rozmawiać, z takim chłopcem, kiedy się przekonali o mojej przydatności dla tego [oddziału], to zacząłem rosnąć w ich oczach i przez samo to byłem częściej używany. A strach? Każdy się boi. Z tym, że tym przypadku to był jeszcze jeden element – człowiek był za młody, żeby sobie zdawał sprawę z grożącego niebezpieczeństwa. To była jedna strona, a druga strona, to była chęć pokazania się właśnie starszym żołnierzom, podchorążym, dowódcom, że człowiek jest przydatny, że coś z tego mogą mieć. Te dwa elementy powodowały, że człowiek narażał się na różne historie, na przykład przenoszenie w pięciokilogramowych workach mąki do piekarni [pana] Krzemińskiego [przy Boryszewskiej], która do pewnego okresu, chyba jeszcze po 1 września, działała. Działała w ten sposób, że przynosiło się tam mąkę i w zamian otrzymywało się chleb. Też nosiłem tam, co się dało, mąkę szczególnie, a chleb, to już mi trzeba było pomagać. To było poręczne, włożyło się pod pachę i najwyżej kozła fiknąłem, to nic się nie stało, bo worek mógł zostać, a tu, już mi się rozleciało. To były epizody.
  • Jak już jesteśmy przy okazji mąki, to chciałam się zapytać, jak było z żywnością w Powstaniu?

Tu było nieco lepiej niż w Śródmieściu. Na czym polegało to, że było lepiej? Było tu jednak zaplecze warzywne przede wszystkim, bo od strony południowej ulicy Dolnej byli wtedy tam ogrodnicy. Był między innymi pan Antoszewski, ogrodnik. Były w tamtych czasach, to nie było jeszcze ochrzczone w ten sposób, że to były działki, tylko w tym okresie bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych w 1939 roku, to było dość krytycznie w mieście z dostawami różnego rodzaju warzyw i jednocześnie z pieniędzmi, ludzie nie mieli [pieniędzy]. Wobec tego każdy ogródek, ogródek przydomowy, był wykorzystywany do celów [uprawnych] – robili sobie ziemniaczki, marchewkę, inne tego rodzaju warzywa i z tego korzystali.
Tu natomiast, ci którzy robili na ogrodzie, to tego było tam dużo. Dalej, jeszcze można było podejść bliżej, tu gdzie Królikarnia, teraz to już wszystko jest zabudowane, ale przez pola można było bliżej podejść, jak Królikarnia i tam były też sady, różnego rodzaju ogrody. To było jedno z główniejszych źródeł zaopatrzenia w żywność na Mokotowie. Jeśli zaś chodzi o takie rzeczy jak [zaopatrzenie w] mąkę, inne tego typu [produkty], cukier, to chyba jednym z głównych źródeł zaopatrzenia, nad którymi zresztą czuwała odpowiednia grupa z komendy, z dowództwa pułku „Baszta”, były magazyny „Społem” przy ulicy Różanej. Zapomniałem nazwiska dyrektora, który bardzo zajął się, wykazał chęć darmo dawania nawet ludności. Regulował to, bo wszędzie były spekulacje, a szczególnie tam, gdzie jest naprawdę krytycznie. Dzięki tym źródłom zaopatrzenia, [sytuacja] była nieco lepsza, bo to nie był luksus, ale w stosunku do nie ma, to jak jest coś, to jest coś. To było z głównych źródeł zaopatrzenia. To było również niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że w magazynach „Społem” był również alkohol. Tam nawet w porozumieniu z dowództwem były specjalnie w dwóch pomieszczeniach, to wiem z opowiadania, bo tego sam nie widziałem, były celowo zamurowane te pomieszczenia, bo to było zwijane po cichu, a potem były czasami drastyczne sytuacje, gdzie oficer musiał bardzo energiczne i dość, żeby stanowczo interweniować. W tych warunkach, gdzie już w ogóle było krytycznie, to jeszcze gorzej było przez to. To byłyby z grubsza sprawy zaopatrzeniowe.

  • Był pan głodny w czasie Powstania, zdarzało się? Pamięta pan głód?

Najedzony to nigdy nie byłem.

  • Zresztą okupacja wcześniej była.

[Podczas] okupacji jeszcze, w końcowej fazie, kiedy ojciec pracował, to było znośnie. Nie było luksusów, ale też i nie było biedy. Tu było troszkę gorzej. Zresztą młody chłopiec, to ja byłem wiecznie głodny wtedy, ale zawsze coś tam się zjadło. To była cała zaleta, nie zaleta, jakiś sukces.

  • A jak było z higieną?

Z tym nie było najgorzej. Dopokąd jeszcze działały wodociągi, bo działały przez, dokładnie nie potrafię określić, ale według mojej oceny, ale zupełnie na oko, dopiero około 20 sierpnia wojsko się z tym…
Jeszcze jaka była sytuacja, jeśli chodzi o zachowanie higieny? Niemcy budowali, zresztą zarządzili to i budowali, nawet gdzie nie gdzie można to było spotkać w Warszawie, teraz chyba nie, baseny przeciwpożarowe. To były dość duże zbiorniki wody, które się zachowały i były trzymane jakiś czas. Później, kiedy zało, na razie nie zwracano na to szczególnej uwagi, później, kiedy odcięto wodę wskutek działań powstańczych, to nawet w pewnych [miejscach] osłaniano zbiorniki wodne, po to, żeby móc [z nich korzystać]. Ta woda oczywiście rzadko nadawała się do spożycia, ale do celów czysto higienicznych doskonale się nadawała. Natomiast jeśli chodzi o samą wodę pitną, to były ujęcia wodne w ośrodkach prywatnych, były później nawet przez Powstańców przy pomocy ludności drążone studnie głębinowe. Były płytkie, kopane, głębsze, to zależało od sytuacji, ale były też w niektórych obiektach studnie, z których czerpano wodę. Tak na przykład jednym z takich [miejsc] było przy ulicy Wiktorskiej, właśnie niedaleko kanału, tam był warsztat samochodowy i właśnie na terenie tego zakładu, warsztatu, było ujęcie wody pitnej. Dokładnie nie powiem, na jakiej zasadzie działające, ale wiem, że pracowali tam przy pompie i kolejki ludzi stawały z wiadrami czy innymi naczyniami po wodę. Oczywiście bywało to niekiedy przyczyną tragedii, bo Niemcy wiedzieli o tym, patrolowali z powietrza, zobaczyli zgrupowanie, to wtedy przy pomocy granatników wstrzeliwali się, [...] bo granatnik ma specyficzną formę, bo torem trafia tam, gdzie go nastawiają. Było to kilkakrotnie, ale, jak to mówią, wyboru nie było.

  • A czy kwitło życie towarzyskie w czasie Powstania? Pan się z kimś zaprzyjaźnił?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie. Trzeba chyba zwrócić uwagę na jeden bardzo ważny [element].

  • Pan był dużo młodszy...

Właśnie do tego zmierzam, że była ogromna agregacja, solidarność wśród [Powstańców]. Niezależnie od tego, z tytułu swego chłopięcego wieku miałem nieraz również i przykrości, w moim odczuciu, wtedy, bo ci, co to robili, nawet chyba w sposób niezamierzony to robili. Ale były takie rzeczy. Natomiast, gdzie można było, gdzie tylko była jakaś okazja, to zawsze, to byli młodzi ludzie, przecie najstarszy z nich, dowódca, porucznik Tyszkiewicz, miał wtedy dwadzieścia pięć lat. Jest to już wiek, dowódca, porucznik, pełny porucznik, to jeszcze po podchorążówce w Grudziądzu, to była elita, ale też te dwadzieścia pięć lat to też nie jest starszy wiek. A pozostali, gros, bo byli też starsi od niego, ale gros żołnierzy to byli właśnie w przedziale wiekowym siedemnaście, dwadzieścia, gros, główna część od siedemnaście do dwadzieścia dwa [lata] najwyżej. Czyli to ludzie, którzy w tym wieku, bardzo często w takich sytuacjach, jak przechodzili, automatycznie, dla odreagowania od koncentracji, to przechodzili od dramatycznych momentów do zupełnie komicznych. Z tego się brało to życie towarzyskie, bo ono ciągle, na biegu było wszystko.

  • Pan się z kimś szczególnie zaprzyjaźnił?

Właśnie z moim kolegą, który zresztą, myśmy nie mogli mieć bezpośredniego kontaktu, bo ja byłem u dowódcy, a on był właśnie w domu Chowańczaka, kolega Zbigniew Jaworski, pseudonim „Sokół”. Starszy ode mnie o trzy lata, ale to był właśnie z grupy wiekowej, z którą żeśmy się kontaktowali. Były takie sytuacje, dzieliliśmy się jedzeniem czasami. To dużo można by mówić. To pozostało do dzisiaj. Przecież my się jeszcze do dzisiaj spotykamy. Już wielu tych ludzi nie żyje, to nie znaczy, że zginęli. Ci, co zginęli, to zginęli, ale jeszcze i teraz też już poodchodzili. Coraz częściej odprowadzamy co poniektórych [na wieczny spoczynek].

  • Jak ludność cywilna reagowała na Powstanie?

Wiem z tego otoczenia, w którym przyszło mi się obracać. Te osoby były... Nikt nie był zachwycony, zacznijmy może od tego.

  • Od początku?

Od początku to był entuzjazm, tylko późniejsze [wydarzenia], nawet nie tak bardzo późniejsze, bo już od 10 [sierpnia] były mordy na Mokotowie, a więc na Puławskiej 59, tam wymordowali dużo, ludność, tu właśnie na Belgijskiej 12 i 16. Zaczęło się przerażenie, strach, później były ostrzały artyleryjskie, bombardowania lotnicze. To wszystko nie sprzyjało entuzjazmowi, który na początku był duży, stopniowo wygasał w miarę [działań niemieckich], co nie znaczy, chciałem to tu podkreślić, że entuzjazm może wygasał, ale łączność, więź z Powstańcami w zdecydowanej większości, bo byli tak jak wszędzie niezadowoleni, ale w większości była zachowana więź. Polak z Polakiem!

  • Pomagali jakoś?

Różnie pomagali. Niektórzy przynosili różne środki medyczne nawet. Znaleziono, jakaś pani miała rozwaloną [szafę], artyleria rozbiła, okazało się, [że] miała dość dużo prześcieradeł i innych rzeczy. To się przydawało zarówno do samych szpitali powstańczych, jak również jako środki ochrony, do bandażowania, do innych tego rodzaju zabezpieczeń. Przecież to nie to, że się chodziło, to rekwirowało, coś takiego, choć były takie przypadki, ale należały do rzadkości. Natomiast ważnym było to, że ci ludzie dobrowolnie z tym przychodzili, czasami donosili to czy tamto. Czasami zapraszali na zupkę do siebie do domu. Oczywiście, nie zawsze to było możliwe, ale też nie ma takiej sytuacji, w której nie znaleziono by wyjścia, więc jak to była warta czy ochrona, trzeba było pilnować, to żeśmy rotacyjnie chodzili na zupkę. Dużo tego nie było, ale zawsze jak już chociaż troszeczkę, to jest coś.

  • Do kiedy pan pełnił służbę w Powstaniu, kiedy zaczęło się tak źle?

Do kapitulacji Mokotowa, do 27 września. Sytuacja wyglądała tak, że dowódca Obwodu, pułkownik Rokicki, wcześniej z częścią Sztabu Obwodu wycofał się kanałami do Śródmieścia. Pozostawił majora „Zrywa” Kazimierza Szternala, który to major był wtedy pełniącym obowiązki dowódcy i on podpisywał przepustki przy wpuszczaniu przez żandarmów do kanałów. Kanałów było kilka. Jeden był przy Wiktorskiej, drugi był na ulicy Szustra przed obecnie Jarosława Dąbrowskiego, przed Placykiem Stachiewicza, tam jest tablica poświęcona kanalarzom i trzeci był przy Belgijskiej przy narożniku. Tu był osłonięty barykadką z płyt chodnikowych. Przy tym włazie został porucznik Tyszkiewicz z dwudziestoma żołnierzami, jako ochrona, bo tam się różne rzeczy działy, w kanałach, długo by opowiadać.

  • Może pan coś opowiedzieć?

Niewiele mogę na ten temat opowiedzieć. Mogę tylko to powiedzieć, to co mi wiadomo, że w późniejszym okresie, że ci ostatni pobłądzili, kiedy wyszli przy Dworkowej, a to już było po kapitulacji formalnej Mokotowa, która miała chyba miejsce dziesiąta z minutami, ale Niemcy udali, że to do nich jeszcze nie trafiło i rozstrzelali grupę dwudziestu osób przy Dworkowej. Późniejsi już wyszli, ci ostatni. Natomiast mój dowódca, właśnie porucznik Tyszkiewicz, w momencie już kiedy mieli wchodzić do kanału po odprowadzeniu wszystkich, wypędził mnie zwyczajnie do domu. Tu było znów następne rykowisko, to znaczy płacz, rozpacz. Czułem się poniżony!

  • Odtrącony!

Zniszczony, jak tylko można było. To były tylko moje odczucia z tamtego czasu. Natomiast z perspektywy czasu, później, zrozumiałem, jak wielka była jego mądrość, bo gdzie byłem potrzebny w niemieckich obozach. Zupełnie byłem niepotrzebny. Tam mi groziło bardzo szybkie nawet wykończenie się.

  • Jak pan się przedostał do domu?

Najzwyczajniej. Miałem mamę, miałem rodzinę na dole. Wobec tego on kazał mnie iść. Wyszedłem z grupą cywili już po kapitulacji nas wzięli, najpierw pod eskortą nas wzięli na rogu Szustra i Puławskiej. Czerwony dom tam stoi, po stronie zachodniej, to był wtedy jeszcze surowy. Tam stał niemiecki czołg, działo szturmowe i wszystkich tam rewidowali. Później utworzyli grupę i prowadzili na Wyścigi.

  • Pan się kanałami nie wydostawał?

Nie.

  • A wcześniej pan kanałami szedł?

Miałem spacer tylko.

  • A może pan opowiedzieć?

Mogę. Byłem raczej w formie pomocnika, bo trzeba było tam coś nieść, co nawet nie wiedziałem, co.

  • Jakie wrażenie z tej wędrówki?

Ciekawe to nie było, trzeba było schodzić, zejście przez niską część kanału, do odprowadzającego, więc tam ślisko, inne rzeczy, nie mówiąc już o przyjemnościach samych, co mnie jako chłopcu, czasami pod nos podchodziły. Dużo wody było pomieszanej z fekaliami i innymi tego rodzaju historiami. Trzeba było to zanieść i wrócić. Tak samo jak poszedłem w sześcioosobowym towarzystwie i wróciłem. Przejścia trwały, w moim przypadku długo, bo to się idzie bardzo ciężko. Jest tlenu, sam smród też troszeczkę działa na człowieka.

  • Przedzieranie się.

Dalej osłabienie. Mokre, śliskie to wszystko, ani się oprzeć, można się wywrócić, a jeszcze obciążenie, bo miałem dwa plecaki, dwa większe chlebaki, na przemian, na krzyż założone. Tak, że to nie było łatwo.

  • Wrócił pan do domu i nastąpiła ewakuacja.

Nie. Razem z ludnością cywilną zostałem odprowadzony na Wyścigi Konne. Tam byliśmy do wieczora.

  • A kto z rodziny z panem był?

Mama moja i mój brat i siostra, a ojciec już był w niewoli. Wtedy nas wsadzili w wagony i zawieźli do Pruszkowa. W Pruszkowie byłem siedem czy osiem dni.
  • Może pan coś powiedzieć o warunkach w Pruszkowie?

Coś strasznego tam było. Dzięki wyrobionemu sprytowi, właśnie przez Powstanie, troszkę udało mi się zarabiać na życie, niezbyt precyzyjne. Było tak, że myśmy szukali coś do jedzenia. Tam był podział, że był wjazd, później był teren jeńców wojskowych, to był cywilny, plac alarmowy, tu była kuchnia esesmańska. Tam esesmani, Niemcy, którzy pracowali w kuchni, to pani wie, jak żołnierze obierają ziemniaki. Tak, tak, na sześciokąt. Wynosili w wannie, wysypywali w sam narożnik ogrodzonego. Jak dwóch stało na warcie, a dwóch w międzyczasie zbierało grubsze obierki, bo one elegancko obrane, pozwoliły zrobić fajną zupę. Zupełnie bez niczego. Jak to do tego trafiło kawałek masła albo margaryny, to było szczęście. Miałem później masło, ale to z innego powodu. Złapał nas tam Niemiec, zaprowadził do kuchni i kazał nam ręce umyć i nas do tego obierania [zagonił]. Ponieważ byłem z nich najmłodszy i miałem ręce bardziej higieniczne, to kazał mi iść je dokładnie umyć i porcjowałem z nim kiełbasę. To był dramat, bo tutaj się człowiekowi kręciło w nosie, cały pęczek by zjadł, ale znaleźliśmy sposób. Oni obierali, to była odległość mniej więcej półtora metra, jak Niemiec się odwrócił, to cyk, jeden kawałek im rzucałem. Oni brali w obierki i później wynosili, ale układali przy samym wyjściu. Jak wychodzili, to się brało, było z czego żyć. Drugi taki moment, to podpatrzyłem, jak wozili chleb na plac alarmowy, dla wszystkich. To była parodia... Woził dużym wozem taborowym, ciągniętym w dwa konie i to był chleb wojskowy, z brytfanny i od razu pokrojony. Była sterta na wozie. On wjeżdżał i dłuższy czas jechał przez korytarz od bramy wartowni aż do placu alarmowego. To mniej więcej na moje oko dzisiaj to [było] ze sto metrów. Tu, jak już wjeżdżał na plac alarmowy, wszystko się rzucało na chleb. Tu już było wtedy – bij kto w Boga wierzy – już szans nie miałem żadnych, żeby się tam dostać do chleba, chyba że przypadkiem. Ale wynalazłem sobie metodę taką, że podpatrzyłem, jak on tam wjeżdżał, wziąłem dwa kijaszki, trzy, zrobiłem z tego szczotkę, niby zamiatałem drogę, potem podszedłem, jak on wjeżdżał, usiadłem na rozworę, a ponieważ miałem harcerski mundurek, to rozpiąłem tu zupełnie marynarkę i tak sobie chlebek, cyk, cyk. Jak on już dojeżdżał na plac alarmowy, to zeskakiwałem, bo byłem już taki, a tam się wojowali o chleb. Takie wypadki. Szczęście trwało krótko, bo nie rozumiałem niemieckiego, bo ten krzyknął temu, za którymś razem wszedł na chleb w butach, normalnie wszedł i zobaczył, że tam siedzę, śmignął batem, poczęstował mnie w ten sposób. Miałem przez dłuższy czas pręgę. Szczęście trwało krótko, ale to trwało wszystkiego razem siedem czy osiem dni, dokładnie nie pamiętam, wywieźli nas do tak zwanej Generalnej Guberni, a konkretnie do Miechowa.

  • Pan był cały czas z rodziną?

Tak. Już wtedy byłem cały czas z rodziną. Wtedy podzielono nas, znaczy przydzielano nas najpierw w tamtejsze, może nie powiaty, nie, nawet większe miejscowości. Znalazłem się w ten sposób we wsi Biały Kościół koło Ojcowa. [Stamtąd razem z mamą i rodzeństwem poszliśmy do Krakowa, gdzie mieszkała kuzynka mojej mamy].

  • Aż do wyzwolenia?

Aż do, może nie do wyzwolenia, zdobycia Warszawy przez Rosjan. [17 stycznia] z mamą stamtąd, bo mama miała brata pod Krakowem, w miejscowości Głogoczów, tam zostawiła brata i siostrę, bo byłem najstarszy i ze mną przyjechała do Warszawy 22 stycznia, [bo] 17 [stycznia] była wyzwolona Warszawa.

  • Jak wrażenia, jak pan wrócił?

To było coś strasznego. Pociąg dojeżdżał tylko do Szczęśliwic. Myśmy wtedy [szli] na piechotę przez te gruzy, przez zwałowiska gruzów, [aż] na Mokotów. Na szczęście nasz dom stał niezniszczony, o tyle, że tam szyb nie było, okradziony dokładnie ze wszystkiego, tyle, że meble były. Trzeba było zaczynać życie od początku. Wtedy zostałem na dyżurze sam, mama pojechała po rodzeństwo.

  • A z tatą co się działo?

Tato wrócił dopiero w 1946 roku, był w Pancernej Dywizji Generała Maczka [przez żołnierzy tej dywizji] został wyzwolony przez aliantów, bo Niemcy ich gnali z obozu, w miejscowości Simforen, mniej więcej w pobliżu granicy francusko-hiszpańskiej. Stamtąd po leczeniu, szpitalu, bo tak dla ogólnej charakterystyki, ojciec przeciętnie ważył dziewięćdziesiąt−dziewięćdziesiąt dwa kilogramy, a jak go wyzwolili ważył czterdzieści dziewięć. To mówi samo za siebie.

  • Czy później był pan represjonowany za udział w Powstaniu?

Nie mogę powiedzieć, że byłem represjonowany, natomiast nawet nie potrafię dzisiaj powiedzieć, ale widocznie ktoś życzliwy, tak zwany, gdzieś zgłosił, byłem dwukrotnie wzywany, spowiadany na tą okoliczność. Ale miałem doskonały argument: gdzie ja mogłem być żołnierzem Armii Krajowej? Wystarczy na mój wiek spojrzeć! To był dość mocny argument dla tych panów, którzy próbowali coś dociec. Na szczęście kończyło się to bez jakichś specjalnych szkód dla mnie. Jakkolwiek w pewnym okresie, kiedy pracowałem w Warszawskich Zakładach Mechanicznych numer 2 na Czerniakowie, zakład wtedy miał produkcję „S”, specjalną, wojskową, była tam komórka, tak zwany referat Ochrony Przemysłu (komórka UB), która niestety inwigilowała pracowników i pilnowała, jak tylko można było. Wiem, że byłem w sferze zainteresowań tych panów, ale na tym się skończyło.

  • Jakie jest pana najgorsze przeżycie z Powstania? Jakie wspomnienia?

Najgorsze chyba było to, jak zobaczyłem rozstrzelanych żołnierzy, nie tylko żołnierzy, w momencie, kiedy nas prowadzono na Wyścigi, po drodze. Jeśli dobrze pamiętam, to było przy ulicy Malczewskiego.

  • Czy to byli znajomi?

Czy znajomi, trudno powiedzieć, bo nie dano nam się tym bardzo zajmować, natomiast sam widok. Widziałem już rannych, widziałem nawet osobnika, który ratując się przed pożarem, po operacji brzusznej, wyczołgując się [z piwnicy] ciągnął jelita za sobą, ale to był taki, jak to Niemcy nazywają Augenblick, rzut oka i nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Zresztą to jeszcze był zastanowienia spotęgowany tym, że myśmy byli zainteresowani ucieczką, byliśmy ostrzeliwani, więc nie było czasu na rozważania tego typu. Dopiero później to się objawiło człowiekowi. Niektóre takie rzeczy śniły się jeszcze i w nocy po wojnie jeszcze dłuższy czas.

  • Czy ma pan jakieś najprzyjemniejsze, jakieś przyjemne wspomnienie?

Może to głupio zabrzmi, ale chyba najwięcej i najbardziej, bo było wyraźne ograniczenie formalno-prawne wojskowe, jak zdecydowano jednak ode mnie przyjąć przysięgę.

  • Może pan opowiedzieć okoliczności tej przysięgi?

To była rzecz nadzwyczaj banalna w tym momencie, jeśli chodzi o okoliczności, bo sama rzecz nie.

  • Bo dla pana samo wydarzenie…

To było na Belgijskiej 5, tam właśnie, w miejscu postoju dowódcy dywizjonu. Był obecny dowódca dywizjonu (późniejszy pułkownik), porucznik Tyszkiewicz, był również porucznik „Podkowa” i Kępiński „Krzywosąd”, podchorąży „Riksza”.

  • To było chyba jednak uroczyście.

To może w wielu wypadkach ludzi zadziwiać, że nawet w ekstremalnych warunkach, starano się temu nadać, jeśli nie uroczysty charakter, to przynajmniej poważny. Z dużą powagą, mnie to szczególnie imponowało. Do dzisiaj [mnie to wzrusza].

  • Najprzyjemniejszy moment, tak?

Duży sentyment mam, to było duże przeżycie, jako chłopca.

  • Jak z perspektywy czasu ocenia pan Powstanie?

To jest bardzo trudna odpowiedź, zresztą nad tym zastanawiają się historycy. Uważam jedno, najbardziej skondensowaną myśl, wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, dzisiaj patrzę na to nieco inaczej, ale uważam, że w momencie, kiedy podjęto walkę w zasadzie na pozycji straconej, a jeszcze po zatrzymaniu wojsk radzieckich na linii Wisły, wiadomo już było, że niepodległości się już nie uzyska. Natomiast to już była wtedy tylko walka o honor, a tę wygraliśmy. Tę wygraliśmy, do dzisiaj.




Warszawa, 25 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska
Janusz Okoń Pseudonim: „Pchełka” Stopień: łącznik, szwoleżer Formacja: zgrupowanie „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter