Janusz Biesialski „Poraj”
Nazywam się Janusz Biesialski. Urodziłem się w roku 23 marca 1925 w Warszawie. Należałem do AK od marca 1942 roku. Miałem pseudonim „Poraj”.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie. Co pan robił przed wojną? Kim byli pana rodzice?
Mój ojciec był pracownikiem Elektrownii Warszawskiej na Powiślu. Tam też mieszkaliśmy. Przed wojną chodziłem do szkoły imienia Wojciecha Górskiego w Śródmieściu, na ówczesnej ulicy Hortensja, obecnie Józefa Górskiego. W chwili wybuchu wojny miałem lat czternaście, byłem po pierwszej klasie gimnazjum.
- Czy należał pan do harcerstwa lub innych organizacji?
Tylko początkowo, ale później dość często chorowałem i przestałem chodzić na zbiórki. Pod koniec 1939 roku rozpoczęły się kursy pod pozorem przygotowania do szkół zawodowych, bo szkoły ogólnokształcące były zabronione. W roku 1940 wszystko zamknięto i wtedy zaczęła się praca na tak zwanych kompletach. Było pięciu, sześciu, siedmiu uczniów, do których przychodził profesor, przeważnie codziennie z innego przedmiotu. Był wykład, sprawdziany, klasówki różnego rodzaju. Mieliśmy bezpośredni kontakt z naprawdę świetnymi profesorami. A znaliśmy ich jeszcze z wcześniejszej edukacji. Szkołę ukończyłem w roku w 1944, w maju lub czerwcu była matura. Oprócz tego, żeby mieć dobre papiery, pracowałem również w Elektrownii Warszawskiej na wydziale liczników, od siódmej do trzeciej, przez sześć dni w tygodniu. Po pracy szedłem do domu przebrać się i prędko na komplety, ewentualnie w niedzielę czy sobotę popołudniu na zbiórki i szkolenie AK.
- Jak pan pamięta wrzesień 1939?
Świetnie. Co roku wyjeżdżaliśmy z rodzicami na urlopy albo nad morze, albo w góry. W 1939 roku byliśmy na Huculszczyźnie - tereny Kołomyji, na linii Delatyń, Jaremcze, Worochta, w miejscowości Swoboda Rungórska. To były wczasy „Orbisu”. Ojciec był z nami zawsze pierwszy miesiąc, a drugi zostawaliśmy jeszcze z siostrą i z matką. Ponieważ szkoła rozpoczynała się 3 września, mieliśmy 2 września wyjechać. Pierwszego wyszliśmy na spacer z mamą i spotkaliśmy dyrektora miejscowej kopalni ropy naftowej. Zdziwił się że jeszcze jesteśmy i wytłumaczył mamie, że jest już powszechna mobilizacja i wojna się zaczęła. Polecił nam jak najszybciej wyjechać. Pojechaliśmy do Kołomyi. Pociągi były przepełnione, bo już wszyscy rezerwiści jechali. Z przygodami, z przesiadkami, etapami dostaliśmy się do Warszawy trzeciego lub czwartego września. Mój ojciec nie wierzył, że będzie wojna, wobec tego nie przygotował żadnych zapasów. Później było wezwanie pułkownika Umiastowskiego do opuszczenia stolicy przez wszystkich mężczyzn i udania się na Wschód. Wobec tego mój ojciec mimo, że był [niezrozumiałe] w elektrowni - ale nie było powiedziane, że [niezrozumiałe] od służby wojskowej pozostają w Warszawie dla spełniania swoich obowiązków zawodowych - też wyszedł. Zostaliśmy sami. Wówczas w czasie oblężenia Warszawy biegałem, żeby dostać chleb. Kiedyś udało mi się przynieść kawałek mięsa końskiego, z konia który został zabity. To był rok 1939.
- Elektrownia była bombardowana?
Tak, ale nie uległy zniszczeniu urządzenia w elektrowni. Bomby spadały obok budynków, tak, że nasze domy mieszkalne ocalały. Tak wyglądało do czasu wejścia Niemców. Później zaczęły się porządki niemieckie. Czas okupacji - już częściowo powiedziałem, że pracowałem w elektrownii, chodziłem na komplety.
- Jak zaczął pan swoje życie konspiracyjne? Kiedy i jak to się stało?
Właściwie prawie cała nasza klasa należała do AK. Pierwszy wstąpił kolega Jaźwiecki i on między innymi wciągnął mnie do AK. Tak to się zaczęło.
- Co pan robił na zbiórkach?
To nie tylko były zbiórki. To były polecone obserwacje obiektów niemieckich. Robiliśmy wywiad, jaka jednostka stacjonuje, czy się wymienia, czy się nie wymienia, liczyliśmy samochody, żołnierzy, którzy stacjonowali w obiekcie. Z tym, że prowadziliśmy wywiad na Mokotowie, Rakowieckiej i wszystkich terenach, gdzie były obiekty wojskowe. „Odwet” miał za zadanie, tak jak później powiem, zbiórki na terenie Kolonii Staszica, miał atakować przez całe Pole Mokotowskie jeden z obiektów niemieckich, który znajdował się przy ulicy Rakowieckiej. Sądzę, że nasza praca była spowodowana tym, że oficerowie sztabowi i inni, którzy przyszli we wrześniu 1939 roku, nie znali co to są walki w mieście. Natomiast znali walki w polu. Oczywiście to jest bardzo dobra taktyka, gdy są oddziały uzbrojone. Nasze jednak oddziały były prawie bezbronne, granaty i butelki z benzyną samozapalające z małą ilością broni krótkiej, karabinów czy karabinów maszynowych, to było samobójstwo. Rzeczywiście wielu z moich kolegów, którzy później atakowali z Kolonii Staszica przez Pole Mokotowskie w kierunku Rakowieckiej przepadło bez wieści. Po Powstaniu rodzice, szczególnie matki niektórych przychodzili do mnie, pytać się co się stało z Jurkiem, z innymi kolegami. Odpowiadałem, że nie wiem, nie byłem z nimi, ale od innych kolegów wiedziałem, że oni tam byli i atakowali. Niemcy po ataku przeszli niejedną tyralierą przez Pole Mokotowskie. Zgarnęli wszystkich rannych, wszystkich, którzy padli i bali się wycofać, bo był ostrzał. Zgarnęli ich do Stauferkaserne, tam rozstrzelali i spalili. Jeszcze jedna jest kwestia. Nie przewidziano, że z boku przy ulicy Żwirki i Wigury była artyleria przeciwlotnicza, która i nam bardzo dokuczała w czasie Powstania. Artyleria przeciwlotnicza i lotnicy z lotniska Okęcie również zaatakowali z boku, zupełnie niespodziewanie. To była pierwsza tragedia zaraz 1 czy 2 sierpnia. Tak to wyglądało.
- Jak pan wspomina końcowe dni lipca i 1 sierpnia?
Tu był czas wycofywania się Niemców, ucieczki czy wyjazdu władz administracyjnych z Warszawy. Poza tym czas ogłoszenia pogotowia w AK, które zostało niestety odwołane. Zrobił się wtedy bałagan. Pogotowie zostało spowodowane tym, że Niemcy wezwali wszystkich mężczyzn od lat czternastu czy szesnastu do lat sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu do stawienia się do kopania rowów. Czy to było kopanie rowów, czy to był wywóz do roboty do Niemiec ewentualnie do obozów koncentracyjnych, to nie wiem jak to było. Nastąpiła całkowita dekonspiracja. Na przykład nie poszedłem już rano do pracy, gdzie podpisywało się codziennie listę, tylko przyszedłem na punkt zborny. Po odwołaniu koncentracji, już nie mogłem wrócić z powrotem do domu, ani do elektrowni dlatego, że elektrownia była zmilitaryzowanym w pewnym sensie zakładem. Była oczkiem w głowie Niemców, bo tam stale siedzieli czy przedstawiciele gestapo czy Abwehra, to znaczy kontrwywiad wojskowy. Wiedzieliśmy o tym, a oni obserwowali czy nie ma groźby sabotażu. Mnóstwo młodzieży w różne strony się poruszało i nie przyszło do pracy, było wiadomo czym to groziło. Do domu już nie wróciłem. W czasie szkolenia podoficerskiego w batalionie „Odwet” wiedziałem już, że u nas jest bardzo mało broni. Zresztą część broni nie dowieziono, nie zdążono dowieść do poszczególnych oddziałów, nie tylko w Odwecie”, ale we wszystkich prawie oddziałach. Wiesław, Wiesiek pseudonim „Doktór”, prowadził szkolenie. Był z „Parasola”, kapral podchorąży. Powiedział, że jeślibym się zgubił to mam przyjść do niego na Wawelską 60. Po wyjściu z punktu zbornego, po odwołaniu koncentracji, udałem się do niego z pewnym zamiarem. Wiedziałem, że on jest z „Parasola”, wobec tego będą mieli lepsze uzbrojenie, może coś mi da i wtedy pomaszeruję do „Odwetu”. Wszedłem do niego, tam było już kilku jego kolegów. Mieli spłonki, trotyl, butelki, benzynę, opaski, lonty. Spytałem się, czy coś mi da. Zgodził się. Zaczęliśmy robić. Z tym, że tam trzeba było wyskoczyć poza teren po puszki do granatów. Wcześniej nawet kupowaliśmy w sklepach puszki tekturowe, które się później obwiązywało sznurkiem, przedtem ładując w nie żelastwo, gwoździe posiekane. Później już nie było tego, używało się nawet żwiru. Sami to robiliśmy, oczywiście uważając odpowiednio na spłonki, na lonty. Oni czekali na łączniczki, które miały powiedzieć, dokąd mają przejść. Liczyłem, że jeszcze jest czas, aby dojść do punktu do „Odwetu”, do „Parasola”. Niestety nikt nie doszedł, ale o godzinie siedemnastej usłyszeliśmy strzały na Placu Narutowicza. To było mieszkanie od strony ulicy Uniwersyteckiej, która prowadzi wprost do Placu Narutowicza. Wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy, że od kościoła Świętego Jakuba i domów przy Uniwersyteckiej biegną nasi z opaskami, już w ataku na Dom Akademicki. Dom Akademicki miał urządzone bunkry, był otoczony zasiekami, przygotowany na wszystko. Tam stacjonowała niemiecka kompania
Schutzpolizei , świetnie uzbrojona w karabiny i pistolety maszynowe. Widzieliśmy, co się działo. Część dobiegła, rzuciła granaty, ale na zasiekach się zatrzymali, tak, że już do samego domu nie dobiegli. Tego nie wiedzieliśmy, ale wiemy, że nie dobiegli. Później wybiegły sanitariuszki, żeby ściągać rannych, zabitych. Niemcy częściowo i do nich strzelali. Ucichło to wszystko. Wiedzieliśmy, że zaczęło się Powstanie. Słyszeliśmy, strzały, huki granatów w całym mieście. W bloku Wawelska 60 miały swój punkt wypadowy dwa plutony, jeden pod dowództwem podporucznika „Stacha” i drugi pod dowództwem porucznika „Ralańczy”. W ostatniej chwili dowieziono im granaty, więc jeszcze je wydawali. Nasz budynek stał na rogu Wawelskiej i Uniwersyteckiej. Po prawej stronie znajdował się Dom Admiralicji. Oddziały ruszyły na Akademię Nauk Politycznych, która znajdowała się na przeciwległym rogu w stosunku do Wawelskiej 60. Ona została zaatakowana nie tylko przez dwa oddziały, które wyszły z Wawelskiej 60, ale i przez inne. Niestety tam również były bunkry. Tam stacjonowała nie cała dywizja SS Galizien, byli uzbrojeni też leśnicy niemieccy. Obydwa oddziały i „Stacha” i „Ralańczy” w bardzo krótkim czasie musiały się wycofać z powrotem do punktu wyjścia, czyli na Wawelską 60. Tak właściwie wyglądał dzień Powstania. Dopowiem jeszcze, że w lokalu u Wiesława czyli u „Doktora” było nas kilku: kapral podchorąży Janusz Kwiatkowski „Zaruta”, który na krótko przed Powstaniem na Placu Napoleona, obecnie Plac Powstańców, został postrzelony. Uciekł, inni też się wycofali. Schował się na strychu za kominem, Niemcy go szukali, ale nie znaleźli. Później na drugi dzień, po upływie dużej ilości krwi, wyszedł stamtąd i na punkt zborny doczłapał. Tutaj już był nieco podleczony i został z nami. Poza tym byli „Rafałek” Ulankiewicz, łącznik, to był chłopak trzynastoletni też z „Parasola”, „Sławek” z „Parasola”. On jeden jedyny z nas, miał własny pistolet kaliber 5,35 a więc malutki. Tak jak mówię robiliśmy granaty sami, a część granatów takich jak „sidolówki” i „filipinki” mieliśmy. „Filipinki” to były granaty uderzeniowe, a „sidolówki” - trzeba było wyrwać sznur i wyrzucić i one po pewnym czasie wybuchały. W dalszym ciągu czekaliśmy na łącznika. Łączniczki dopiero późnym wieczorem tego dnia lub następnego przybyły. Wyskoczyły z ulicy Mianowskiego, przeskoczyły do nas, krzyknęły. Jeden z kolegów, „Zaruta”, wyjrzał i zobaczył je. Były z „Parasola”. Jedna z łączniczek -„Jana” Janina Stankiewicz, a druga „Danka Czarna” Danuta Witkowska. Przeskoczyły do nas, wystawiliśmy krzesło i wciągnęliśmy je na parter. Okazało się, że mamy przejść z tym wszystkim, co wytworzyliśmy na Wolę, bo tam „Parasol” jest zgrupowany. Niestety było już za późno, bo one ledwo się prześlizgnęły. Zresztą na Wolę trzebaby było przejść nad linią kolejową średnicową, która była pilnowana. Musieliśmy zostać. W nocy koledze „Zarucie” zaczęła dokuczać rana. „Jana” wyszła rano znaleźć punkt opatrunkowy. W naszym budynku był jeden w piwnicy. Zeszli tam z „Zarutą”, opatrzono ranę. Tam poznali podporucznika „Ralańczę”. Przedstawili się kim są, powiedzieli, że tutaj wyjść nie mogą, wobec tego czy mogliby się przyłączyć do oddziału, plutonu podporucznika „Ralańczy”. Przyjęto nas, tym bardziej, że mieliśmy uzbrojenie. Od 2 sierpnia przydzielono nam odcinek od strony ulicy Wawelskiej na pierwszym piętrze. Był dość długi, wobec tego podzielony go na trzy. Jeden przy narożniku z ulicą Uniwersytecką, tam Żwirki Wigury, później nasz odcinek i trzeci środkowy, był przydzielony komu innemu. Przenieśliśmy wszystko do pokoi. W zasadzie mieliśmy jeden pokój do obserwacji. Patrząc od strony Wawelskiej, to był z lewej strony bramy. Zdjęliśmy okna od razu, żeby w razie czego szyby nas nie pokaleczyły. Używaliśmy pokoju, który stał od strony podwórza, w którym spaliśmy. Jednocześnie rano tego samego dnia był pogrzeb tych, którzy polegli w czasie szturmu 1 sierpnia, dwóch żołnierzy z dwóch plutonów. Od samego początku bardzo serdecznie zajęli się nami mieszkańcy. To był blok spółdzielczy, na szczęście o grubych murach. Tam zaopiekowano się nami, jeżeli chodzi o wyżywienie. Wśród mieszkańców było bardzo dużo inteligencji, wielu oficerów rezerwy, którzy natychmiast zgłosili się do chęci współpracy. Podporucznik „Stach” i „Ralańcza” chcieli, żeby wciągnąć ich do małego sztabu, jakby obrony bloku, jako cywili. Zajęli się całkowicie obroną, ewentualnie przeciwlotniczą i obroną przeciwpożarową, która się później okazała bardzo potrzebna. Poza tym obie łączniczki były przydzielone również do naszego centrum dowodzenia, wpadały od czasu do czasu do nas. Ulankiewicz „Rafałek” jako łącznik też był. „Zaruta” był przerzucany w odcinek, który był atakowany. W ciągu dnia sam zostawałem w pokoju, cały czas tylko obserwując, od czasu do czasu wychylając się z okna, co tam słychać na zewnątrz. Jeszcze można było się dość bezpiecznie wychylać, dlatego, że od strony Wawelskiej, aż do Grójeckiej Niemcy jeszcze nie obsadzili odcinka, bo mieli go pod kontrolą z Domu Akademickiego na Placu Narutowicza. A w lewo było widać tylko Pole Mokotowskie. Najbliższy teren Pola Mokotowskiego też jeszcze nie był obsadzony przez Niemców. To się później niestety zmieniło. Na noc, od czasu do czasu, przychodziły spać łączniczki. Częściowo zastępowały mnie na dyżurze dając mi się przespać przez parę godzin. To był sen bardzo czujny. Uzbrojenie było bardzo kiepskie w obydwu plutonach. Mianowicie mieli jeden RKM, który tylko strzelał pojedynczymi strzałami, bo była usterka i był bez kolby w dodatku, dwa karabiny ręczne z trzema ładunkami, cztery pistolety maszynowe po czterdzieści, pięćdziesiąt ładunków na każdy, dziewięć pistoletów krótkich, kilkaset granatów własnej produkcji, poza tym przybyło parę sztuk broni, ale to już później, ściąganej od poległych pod naszym blokiem Niemców i „ronowców”. Czasami łączniczki, które wychodziły na zewnątrz donosiły nam z różnych innych oddziałów pozostawioną broń czy z magazynów, ale to były pojedyncze sztuki.
Miałem granaty i butelki samozapalające, niestety.
- Jak dużo ludzi liczył oddział? Na ilu ludzi była broń?
Tam było około stu czterdziestu żołnierzy, w tym około dwadzieścia kobiet, znaczy łączniczek i sanitariuszek. To nie był duży oddział. Trzeciego sierpnia, wzdłuż Wawelskiej od strony Alei Niepodległości, przejeżdżała kolumna wycofujących się Niemców, właściwie zluzowanych na froncie. Na czele kolumny samochodów z frontu rosyjskiego parę czołgów jechało poprzedzanych przez pędzoną ludność cywilną przed nimi. Koledzy, którzy byli na narożniku Wawelskiej, Uniwersyteckiej przepuścili ludność cywilną, czołgi i zaatakowali samochody, w których jechali Niemcy. Zrobił się straszny galimatias, samochody zaczęły uciekać, wpadać na siebie. Część została zapalona butelkami samozapalającymi, obrzucona granatami. U nas powstała radość, ale czołgi po pewnym czasie zawróciły i troszkę się odegrały, podziurawiły nam dom. Na szczęście u nas nie było specjalnie ofiar. W tym czasie wielu cywilów, prawie wszyscy, rozbiegli się i schronili się w sąsiednich domach. Do nas nie, bo u nas było wszystko zamknięte i zaryglowane. Po drugiej stronie Uniwersyteckiej jeszcze były domy, w których się można było schronić. Biegli i w Wawelską, i w Uniwersytecką. Wtedy również, gdy ostrzelano nas z czołgów, zaczął się pierwszy ostrzał z baterii przeciwlotniczej. Tam były trzy czy cztery działa najcięższej baterii przeciwlotniczej i ostrzelali nasz budynek po raz pierwszy. To były działa przeciwlotnicze, które sięgały do kilku tysięcy metrów o kalibrze 58. Pamiętam, że one zwalczały czołgi amerykańskie, angielskie, a nawet rosyjskie. Były niebezpieczne dla nas, bo robiły wyłomy w ścianach naszego budynku. Niemcy przyzwyczaili się i od tego czasu mieliśmy codziennie ostrzał artyleryjski. Zaraz po ostrzale artyleryjskim nastąpił atak w naszą stronę z Akademii Nauk Politycznych SS Galizien. O ile nasi ich atakowali 1 sierpnia, to oni teraz zaczęli atakować nas. Ostrzał był z karabinów maszynowych, z artylerii. Atak się załamał, wycofali się. Ostrzał był do samego wieczora. Z samolotów zaczęto zrzucać ulotki z rozkazem generała „Bora”, było napisane, że dowódca Powstania wzywa do zaprzestania walki z Niemcami, bo to nie ma żadnego sensu. Trzeciego sierpnia dowiedzieliśmy się - widocznie któraś z łączniczek musiała dotrzeć do nas - o tym, że w nocy z 1 na 2 sierpnia wycofały się główne, a właściwie prawie wszystkie, oddziały AK z Ochoty. Wycofali się w kierunku Pęcic, gdzie była walka z Niemcami i do Lasów Chojnowskich, ale to już jest inna historia. Natomiast tutaj zostaliśmy sami. Późnej powstałą tak zwana, „Reduta Wawelska” i „Reduta Kaliska” po drugiej stronie jak ulice Kaliska i Barska za kościołem Świętego Jakuba, który stoi przy placu Narutowicza.Czwartego sierpnia, tak jak powiedziałem, rano był ostrzał przeciwlotniczy artylerii przeciwlotniczej z Pola Mokotowskiego i tym razem moździerzy z Akademii Nauk Politycznych, które trafiały na dach i na podwórko naszego domu. Samoloty powtórzyły zrzucanie ulotek, ale nie dało to żadnego rezultatu. Znowu w przerwach ostrzału artyleryjskiego były ataki niemieckie wspierane czołgami, ale znowu nie dali rady. Piątego sierpnia, dowiedzieliśmy się, że to był pułk Korona, który został ściągnięty do Warszawy i pacyfikuje Instytut Narodowy na Pasteura. Straszliwe krzyki, płacze kobiet, wyrzucanie przez okna, gwałcenie sanitariuszek, chorych. Lekarzy rozstrzelali, po drugiej stronie Uniwersyteckiej wyrzucali, naprzeciwko naszego domu, z rogu Uniwersyteckiej i Raszyńskiej, ludność, która tam mieszkała. W pewnym momencie, akurat byłem u kolegi Wiesława na górze, wyskoczył na balkon starszy człowiek. Zaczął krzyczeć: „Tchórze! Tutaj wyrzucają wszystkich. Rabują zegarki, medaliki, całe złoto, gwałcą kobiety, a wy tchórze tam siedzicie!” To było straszne. Z domu było słychać krzyki, lament kobiet, to się niestety powtarzało. W gmachu admiralicji, na rogu Żwirki Wigury i Wawelskiej, czyli po drugiej stronie, a od mojego stanowiska w lewo, schroniło się pięciu żołnierzy AK po ataku. Nie z oddziałów porucznika „Stacha” ani z „Ralańczy”, ale z innego. Jeden czy dwóch przeskoczyło do nas. Polecono im tam zatrzymać się. Dostali granaty i butelki samozapalające. Z nimi poszła ochotniczka, sanitariuszka z oddziałów porucznika „Stacha” i „Ralańczy”. Piątego sierpnia nastąpiło natarcie Niemców na Dom Admiralicji. Oni się przez dwie godziny bronili, ale wtedy już nie mieli żadnych możliwości. Granaty, butelki samozapalające wyrzucili. Dziewczyna została ranna. Dwóch uciekło, przedarło się, na Pole Mokotowskie, a dwóch uciekło do nas. Przez ustalone okienko piwniczne - było nie obsypane ziemią - dostali się do nas. Dziewczynę zostawili samą. „Ronowcy” weszli po zajęciu domu, zastali ją tam, straszliwie ją męczyli. Słyszeliśmy jej krzyki, jęki po jakimś czasie to wszystko umilkło. Znowu straszliwe przeżycie. Miałem wtedy lat dziewiętnaście. Łączniczki przestały dochodzić do nas. Zaczęły się kłopoty z wodą i ze środkami żywnościowymi. Z amunicją też coraz gorzej było, zostały wprowadzone oszczędności. My jeszcze, jako oddziałek z „Parasola”, bo do nich najpierw przystałem, a później do „Stacha” i „Ralańczy”, mieliśmy swoje własne uzbrojenie, które też oszczędzaliśmy. Wieczorami tylko słyszeliśmy strzały, wybuchy granatów po drugiej stronie od Grójeckiej. Stąd wiedzieliśmy że tam się ktoś jednak broni po drugiej stronie, że nie jesteśmy sami na Ochocie. Szóstego od rana ostrzał artylerii, w przerwie ataki, po południu ciąg dalszy taki sam. Siódmego Niemcy zaczęli ostrzał naszego budynku i naszych stanowisk przez snajperów niemieckich. Wobec tego znowu wybrani koledzy, którzy najlepiej strzelali, również zostali snajperami. W ten sam sposób się odgrywaliśmy na Niemcach. Jakie były straty u nich, to nie wiem. Teraz następne niepowodzenie. Mieliśmy jeszcze jedną placówkę zewnętrzną od strony Mianowskiego 24, w stronę Domu Akademickiego obstawioną przez pięciu naszych żołnierzy z Wawelskiej, a było jeszcze czterech rannych z 1 sierpnia przy ataku na Dom Akademicki. Przechodząc podwórkami od strony Domu Akademickiego zaatakowała tych pięciu rosyjska armia wyzwoleńcza - Narodnaja Armia i niespodziewanie zajęli dom. Z naszego oddziału zdołali uciec, niestety tam czterech zostało i zostali zamordowani. Tak, że straciliśmy ostatnią placówkę zewnętrzną, która była dotychczas buforem. U nas był również kapitan „Sawała”, prawdopodobnie oficer rezerwy, mieszkaniec bloku. On przyłączył się do dowództwa kierującego całą obroną. Na ochotnika zrobił wypad z czterema czy z pięcioma chętnymi z naszej strony, na Mianowskiego 24. Ulica Mianowskiego jest tam bardzo wąska i „ronowcy” strzelali w nasze okna, nie można było się pokazać, nie można było kontrolować ich ruchów. Oni mogli w każdej chwili przeskoczyć i zaatakować nas już wewnątrz budynku większymi siłami, które by do nich podciągnęły. Wobec tego zrobili wypad z zamiarem spalenia budynku. Wypad się udał, „ronowcy” uciekli. Z tym, że pożar po pewnym czasie zgasł. Nasi nie mieli doświadczenia w podpalaniu budynku, jak widać. W tym dniu również „ronowcy” pędzili ludzi wyrzucanych z Wawelskiej, być może nawet z Kolonii Staszica i innych budynków bliżej Alei Niepodległości. Pędzili ich Wawelską do Alei Żwirki i Wigury. Oddzielali przed naszym budynkiem mężczyzn i trzymając ich na celownikach karabinów, sami schowani między kobiety, kazali im iść pod nasz budynek zbierać zabitych Niemców i wycofać się do nich. Gdzieś ich widocznie wynosili za budynek Admiralicji, być może tam ich chowali, albo w ogóle wywozili. Płacz, lament gnanych kobiet, przedtem ograbionych i zmaltretowanych. To było straszne. Codziennie były marsze grup wysiedlanych mieszkańców. Poza tym od rana ataki, pożary. Po południu Niemcy zrobili jednoczesny atak od Raszyńskiej, Pola Mokotowskiego i od Pługa, stawiając na nogi wszystkich obrońców Wawelskiej. Obroniliśmy się. Ciągle wzniecano pożary. Dom od strony Pola Mokotowskiego, narożnik, zaczął coraz bardziej siadać. Dom siadał, nie było już właściwie piątego, czwartego, piętra. Z trzeciego i niższego piętra zostawały tylko podziurawione resztki murów. Ale jeszcze wszystko się trzymało, ataki odpieraliśmy. Ósmego sierpnia silny ostrzał artyleryjski zburzył narożnik budynku na rogu Wawelskiej i Uniwersyteckiej. Szturmy wspierane były przez czołgi. Jeden z czołgów podjechał zbyt blisko, oberwał butelkami i granatami. Wycofali go jeszcze Niemcy na drugą stronę jezdni, ale czołg już się palił, załoga przez właz uciekła. Czołg się spalił. Nareszcie coś do zadowolenia. Poza tym jeden z Niemców schował się za latarnię. Polowali na niego, ale tak jak powiedziałem były KB karabiny piechoty, które były zajęte od strony narożnika Wawelskiej, Uniwersyteckiej. Narożnik Wawelska, Uniwersytecka tam gdzie teraz znajduje się Pomnik Lotnika przeniesiony z Placu Unii Lubelskiej, gdzie stał przed wojną. Później podjechał czołg, ale nie tak blisko, osłaniając Niemca za latarnią, umożliwił mu wycofanie się. Dziewiątego sierpnia ostrzał artyleryjski dział przeciwlotniczych na Polu Mokotowskim, z przerwami szturmy. Żeby było wiadomo mniej więcej jaka intensywność była ostrzałów artyleryjskich, jeden z mieszkańców bloku - porucznik rezerwy, naliczył tego dnia powyżej pięćset eksplozji pocisków artyleryjskich. Niestety było dużo ofiar wśród ludności cywilnej przy gaszeniu pożarów. Swąd dymu i drażniący zapach materiałów wybuchowych w pociskach, stawał się nie do zniesienia. Jedynie w nocy można było odetchnąć trochę świeżym powietrzem, ale też niestety świeżym powietrzem z dymem, zawsze się coś paliło, tliło. W ścianie frontowej od strony Żwirki i Wigury, w narożniku, zostały dokonane olbrzymie wyłomy w murze do piwnicy. Pewnego, późnego już wieczora przyszedł na moje stanowisko kolega „Zaruta” i pyta się, czy mógłbym go zastąpić, bo stoi na posterunku przy wyłomach, bo on musi się przespać. Natychmiast go zastąpiłem. Na moje miejsce przyszła jedna z łączniczek „Danka Czarna”. On pokazał mi wszystko, dał mi swój MP 40, to jest „szmajser”, niemiecki pistolet maszynowy. Stałem tam do rana w ciszy. Sypał się tylko tynk ze ścian sufitu. Rano „Zaruta” przyszedł mnie zmienić. Powiedział mi, że w tej chwili robiony jest przekop - bo on po drodze jeszcze gdzieś wstąpił - z piwnicy do kanału pod ulicą Wawelską. W bloku mieszkało bardzo dużo inteligencji, między innymi urzędników różnego rodzaju instytucji miejskich i państwowych. Również byli inżynierowie pracujący w wydziale wodociągów i kanalizacji, stąd wiedzieli, że tam biegnie kanał, mniej więcej na jakiej głębokości i jak tam się dostać. Później się dowiedziałem, że robili przekop pod fundamentem. Tam bardzo ostro się schodziło w dół. Sam kanał był wykonany z prefabrykatów betonowych. Kanał na filmie „Kanał” był trochę inny. U nas był kanał, który miał metr dziesięć wysokości i siedemdziesiąt centymetrów szerokości. Tak, że nawet będąc pochylonym, nóg wyprostować się nie dało. W ciągu dnia znowu artyleria przeciwlotnicza, czołgi, szturmy, ale wytrzymywaliśmy jeszcze. Szturmy pod osłoną karabinów maszynowych. Na Polu Mokotowskim, w pobliżu, już poza zasięgiem naszych granatów, butelek, broni krótkiej czy też ewentualnie kilku pistoletów maszynowych, w odległości nie większej jak dwieście metrów, zrobili stanowiska piechoty. Również stamtąd nas ostrzeliwali cały czas. Dziesiątego to się powtórzyło. Coraz więcej rannych i poległych wśród ludności cywilnej było, szczególnie przy gaszeniu pożarów. Jedenastego już wiedzieliśmy, że zrobiono przekop. Przekop zrobiono dziesiątego wieczorem do kanału. Niewiadomo było, kiedy będzie ewakuacja, ale poszły patrole poprzedniej nocy w obie strony kanałem w stronę Grójeckiej i w stronę Alei Niepodległości. Niemcy oczywiście nie wiedzieli. Cały czas były wściekłe ataki na nas, coraz silniejsze dlatego, że - już później dowiedzieliśmy się - poprzedniej nocy z 9 na 10 ewakuował się oddział na Kaliskiej. Oni poszli torami kolejki wąskotorowej WKD- Warszawskiej Kolejki Dojazdowej do Lasów Chojnowskich. O tym nie wiedzieliśmy, ale całe siły, które przedtem ich atakowały, zostały przerzucone do nas, więc było u nas coraz goręcej. Moje stanowisko było między dwoma oknami w pokoju. To był pokój dość szeroki, stałem pośrodku dość solidnej przerwy, która miała około dwa metry i wyglądając jednym okiem, raz z jednej, raz z drugiej strony, obserwowałem ulicę. To było mniej więcej koło ośmiu, dziecięciu metrów od bramy. Brama była z lewej strony ode mnie. Około czternastej nastąpił potężny wybuch, bardzo blisko mnie. To„Goliat” doszedł, celowali w bramę. Ta była zamknięta, wzmocniona od środka, podparta workami z piaskiem. Celowali w bramę, żeby tamtędy się dostać do wnętrza całego bloku. Ale nie trafili. „Goliat” wybuchł po przeciwnej stronie bramy niż byłem, w odległości około kilku metrów od ściany. Cały budynek zjechał od góry do dołu i zaczął się palić. Po krótkim czasie Niemcy puścili drugiego „Goliata”. One były sterowane z czołgów. Tym razem rzutem z granatu „Goliat” został unieruchomiony i później butelką zapalającą zapalili go. Na tym nie poprzestali. „Goliat” spalony eksplodował na jezdni. Trzeci „Goliat” niestety dotarł do bramy, wybuchł, rozniósł całą bramę. Potem od razu poszedł atak i Niemcy, a właściwie „ronowcy” wdarli się do bramy z karabinem maszynowym. Brama była od naszej strony podwórka obłożona workami. Nie do samej góry, a z małym prześwitem, bo brama była półkolista przy zwieńczeniu. Nie wiedziałem, co się dzieje w czasie wybuchu. Wybuch, błysk ognia tak jakby wszystko dookoła się zapaliło. Podmuch cisnął mnie na ścianę, upadłem na podłogę. Byłem oszołomiony, zupełnie głuchy. Gdy otworzyłem oczy, wstałem, dookoła była zupełna cisza, nie wiedziałem, co się dzieje. Pierwsza myśl - kapitulacja, nie możliwe, żeby tak od razu. Jeszcze podszedłem do okna, wyjrzałem, za oknem dym z palącego się pierwszego czołgu „Goliata”, kurz po wybuchu tego „Goliata”, ale więcej nic nie widziałem, ani nie słyszałem. Po pewnym czasie przybiegł do mnie „Zaruta”, coś do mnie mówił, a ja odparłem: „Nic nie słyszę, jestem zupełnie głuchy.” Pokazałem uszy. On na migi wytłumaczył mi, że Niemcy są w bramie, żeby rzucić granaty i wypadł. Wobec tego wziąłem dwie butelki samozapalające, rzuciłem w kierunku bramy, to było ode mnie osiem - dziesięć metrów. Benzyna wybuchła, zapaliła się. Wyrzuciłem wtedy granat uderzeniowy „filipinkę”, żeby wdmuchnęła benzynę w bramę. Granat nie wybuchł, wobec tego rzuciłem jeszcze dwie „filipinki” wówczas rzeczywiście płomień został w bramę wdmuchnięty. Oprócz tego tam były inne działania od strony podwórka. „Zaruta” po pewnym czasie przyszedł do mnie, już troszkę zacząłem słyszeć, krzyczał do mnie, relacjonował mi, że już wypadli z bramy. Okazało się, że z drugiej strony wywiesili przez okno jednego z naszych żołnierzy, trzymając go za nogi podawali mu granaty i on rzucał z góry do bramy. Mógł dalej sięgnąć. Wrzucał im, robił im niespodzianki. Wtedy to ich ruszyło i uciekli. Tym razem ocaleliśmy. Później znowu zaczęła się normalna historia. Prosiłem jeszcze „Zarutę”, że gdy wejdzie do pokoju, a ja będę stał przy oknie, żeby podszedł do mnie, klepnął mnie w ramię i powiedział, że się wycofujemy, bo mogę nie słyszeć. Po pewnym czasie, mając jedno oko w lewo, drugie w prawo, a jeszcze trzecim okiem intuicji patrząc w tył, zobaczyłem, że ktoś wchodzi do pokoju, więc odwróciłem się. Okazało się, że to on. Krzyknął: „Do piwnicy!” Wobec tego rzuciłem jeszcze parę granatów i butelek samozapalających. Wsadziłem jeszcze cztery granaty w kieszeń marynarki na wszelki wypadek i zszedłem do piwnicy. W jednej z piwnic był przekop do kanału, wszedłem tam. Weszliśmy o siedemnastej do kanału. Był bardzo niski, metr dziesięć wysokości. Wiedziałem, że ostatni przede mną skręcił w lewo, wobec tego też tak poszedłem. Posuwaliśmy się. Słyszałem cały czas, że artyleria wali w nasz budynek, to znaczy, że Niemcy jeszcze nie odkryli, że my się wycofujemy czy też wycofaliśmy się już. Szliśmy cały czas, posuwając się dość wolno, dlatego, że niezbyt wygodnie było, na podkulonych nogach, dotykając poprzednika. Gdy odeszliśmy już kilkadziesiąt metrów, zobaczyłem że niektóre włazy nad nami są otwarte. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie spojrzeć za każdym razem do góry, mimo, że wiedziałem, że to będzie bezcelowe. Jeżeli mnie zobaczą, to nawet jeżeli polecę w jedną czy w drugą stronę - przede mną i za mną były osoby - to nie da rady uciec. Jak rzucą granat to koniec będzie. W pewnym momencie wpadłem na pewien pomysł. Wsadziłem rękę do kieszeni i się przeraziłem. Jeden granat „filipinka” był odbezpieczony. To były bardzo prymitywne zabezpieczenia. „Filipinka” miała z blaszki dość cienkiej kapturek, łyżkę i wszystko cienkim drucikiem przewleczone. Wyrywało się drucik, łyżka odskakiwała i trzeba było rzucić. Można to było dłuższy czas trzymać w ręku, bo to był uderzeniowy granat. Trzeba jednak w końcu było rzucić i on wtedy wybuchał. Przypomniałem sobie, że one powinny wybuchać przy upadku z wysokości dwóch metrów. Ale znowu druga rzecz, że przecież wyrzuciłem z pierwszego piętra „filipinkę” przed bramę, tuż przed odejściem i ona nie wybuchła. Inaczej mówiąc mogą nie wybuchać, ale mogą i wybuchać wcześniej, przy mniejszym wstrząsie. Cóż było robić. Cały czas szedłem, po ścianach szukałem, czy nie ma zagłębienia, wyrwanej cegły, żeby tam można było wsadzić go. Nie było nic. Po pewnym czasie zatrzymał się cały sznur idących, oczywiście w ciemnościach kompletnych. Popłoch powstał, Niemcy gaz puścili. Ale staliśmy, bo wycofać się nie było jak. Dłuższy czas coś się działo. Nie cofaliśmy się jednak. Korzystając z przerwy zacząłem macać po ścianach i znalazłem otwór rury kanalizacyjnej, która z domu sprowadzała nieczystości do kanału. Wyjąłem „filipinkę” i ostrożnie na całą długość ręki włożyłem do rury. O tym dotychczas w swoich wspomnieniach nie pisałem, ani nikomu nie wspomniałem, może kolegom najbliższym. Później wyjaśniło się, na przodzie, co się stało. Któryś z mieszkańców znających okolicę wiedział, że tam jest rozlewnia czy wytwórnia środków aromatycznych do żywności. W kanale nie pachniało ładnie, obcy zapach był od razu podejrzany. Jak to już skonstatowali, ruszyliśmy dalej. Tak szliśmy jeszcze dłuższy czas. Dochodząc do końca było przewężenie kanału, nie dało się dalej już iść. To było przewężenie na wysokości Kolonii Staszica. Zresztą na takie samo przewężenie trafił patrol, który poszedł w stronę Grójeckiej, poprzedniej nocy. Okazało się, że już nie można wyjść. Można było tylko jeszcze przed Grójecką na terenie niemieckim. Tutaj poprzedniej nocy poszedł nasz patrol, wyszedł w nocy na Kolonię Staszica i tam spotkał patrol, który przyszedł z ulicy Polnej, gdzie była linia obronna AK, żeby ewakuować resztki, niedobitków z batalionu „Odwet”, który tam miał punkt wypadowy i tam stacjonował. Oni się wycofywali grupkami i tutaj przyszedł po jedną z ostatnich grup. Porucznik „Sawała”, który był na czele naszego patrolu dogadał się i powiedział, że będziemy następnej nocy się ewakuować. Porucznik „Wron”, który prowadził patrol z Polnej powiedział, że przyjdzie tutaj z patrolem, żeby nas przeprowadzić. Siedzieliśmy w kanale jeszcze, bo musieliśmy czekać na przejście patrolu niemieckiego. Zapalili świeczkę, bo światło nie docierało stamtąd na górę, ale ona po pewnym czasie, z powodu u tlenu zgasła. Nagle usłyszeliśmy przechodzący patrol niemiecki w podkutych butach, świetnie było słychać. Gdzieś po dwudziestu minutach, półgodzinie, wywalili właz i zaczęliśmy wychodzić w ogródki, które tam otaczały domki jednorodzinne Kolonii Staszica. Z chwilą gdy wszyscy wyszli ruszyliśmy do przodu. Chciałbym wrócić na chwilę we wspomnieniach. Mimo, że na Wawelskiej było ciężko ludności cywilnej, to była ona nastawiona patriotycznie, bojowo. Gasili pożary, poza tym zaopatrywali nas w żywność, a przedostatniego dnia, wiedząc już, że my się będziemy wycofywali, dali nam części garderoby, bo niektórzy mieli porwane czy byli w samych koszulach nawet. Łączniczka „Danka Czarna” przyniosła mi buty z cholewami. Za duże były, ale zawsze do kanału przydały się. Gdy wszyscy już wyszli z kanałów, ruszyliśmy szeregiem. Byliśmy jednym z ostatnich oddziałów, które wyszły. Nagle się zatrzymaliśmy. Nie posuwał się nasz szereg. W końcu jeden z kolegów poszedł do przodu i dowiedział się, że pierwszy, który stoi na czele zatrzymanej części, zgubił poprzednika w ciemnościach i myślał, że po niego wrócą. Tak naiwnych nie było, nie wrócili. Wobec tego trzeba było zacząć szukać, gdzie się schować na dzień, a nie wiedzieliśmy, którędy dalej. Znaleźliśmy, nie wiem na jakiej ulicy, palącą się, dogasającą willę. Częściowo belki pierwszego piętra się dopalały, złamane czarne, jeszcze żarzyły się, dymiło to wszystko strasznie, jeszcze część się paliła na parterze. Tam nie weszliśmy. Wobec tego część okrążyła budynek. Z tyłu taras obrośnięty był bzami, innymi krzewami. Zobaczyliśmy wejście pod taras. Nas było mniej więcej osiemnaście osób. Weszliśmy. Przyciągnęliśmy ławkę i jeden z kolegów z pistoletem został najbliżej wejścia. Siedzieliśmy całą noc, cały dzień, w ciągu dnia chodzili Niemcy, lotnicy, którzy stacjonowali również i na Kolonii Staszica. W ciągu dnia i w ciągu nocy słychać było krzyki, wrzaski ludności cywilnej, która tam została i ukrywała się. Następnego dnia jeszcze szukali z psami. Kolega, który siedział przy włazie w pewnym momencie rzucił się raptownie do tyłu, pokazał, że mamy zachować ciszę. Później, gdy zaczął wyglądać, powiedział nam, że przeszedł żołnierz niemiecki z psem koło nas. Ponieważ wyszedł zza rogu dopiero w ostatniej chwili, nie zauważył nas. Pies nas nie wyczuł, bo dym był. Na szczęście nie schowaliśmy się do nowego domu, tylko do palącego się i to nas ocaliło. Następnej nocy już nie wytrzymaliśmy, gdy ściemniło się gdzieś koło godziny dziesiątej, wpadłem do najbliższego domu. Znalazłem łazienkę z wodą w wannie, nie patrzyłem, ile ona dni stoi, czy jest czysta czy nie. Ciemno było, zanurzyłem głowę w wodzie i zacząłem pić. Nawet nie wiem, ile wypiłem. Wyszedłem na zewnątrz, koledzy zachowując się nieco głośno zapalili światło w jednym z domków. Wtedy nadszedł, to był godzina koło jedenastej, patrol prowadzony przez porucznika z Polnej z porucznikiem „Ralańczą”, który przyszedł po nas. Pierwszej nocy po wyjściu z kanałów od razu jednak zaryzykował jeden z kolegów i poszedł intuicyjnie tą samą drogą, którą przeszedł cały nasz oddział. Prawie świtało, gdy dotarł do Polnej, przeszedł i powiedział, że tam zostaliśmy. Z tego powodu między innymi przyszedł porucznik „Ralańcza”. Nakrzyczał na żartownisiów, którzy zapalili światło. Z boku się trochę trzymałem. Zaczęliśmy iść. Oczywiście przez Wawelską, ogródki działkowe i przez Aleje Niepodległości dość daleko od domów po lewej stronie. Zdjęliśmy buty i szliśmy w skarpetkach. Tam były różnego rodzaju zarośnięte rzepy i inne osty. To nam nie przeszkadzało, a w skarpety nawchodziło to wszystko. Dalej, za Aleją Niepodległości, już wciągaliśmy buty. Tam były częściowo zasieki, częściowo patrole niemieckie. Zaprowadzono nas na Koszykową na Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej, stojący do dziś. Tam były łóżka pięknie nakryte pościelą. Usiedliśmy na łóżkach, ale po chwili już spaliśmy. W międzyczasie łączniczki zdjęły nam buty, zdjęły spodnie. Następnego dnia, nie wiem jak długo spaliśmy, budziły nas, żeby dać nam coś zjeść. Siedliśmy i za nim jeszcze zdążyły nam coś podać kładliśmy się z powrotem zasypiając kompletnie, bo przez tyle dni człowiek był niedospany i nienajedzony. Ponieważ jeden pluton porucznika „Stacha” i „Ralańczy” był bardzo źle uzbrojony, został przydzielony do jednego z batalionów „Iwo”. Z Architektury przeszliśmy na ulicę Skorupki. Tam mieliśmy kwaterę na pierwszym piętrze. Akurat stałem w bramie, gdy podeszła do mnie starsza pani i powiedziała, że chciałaby przejść na druga stronę ulicy Marszałkowskiej i nie wie, gdzie jest przejście. Nie było żadnego ruchu, to był już późny wieczór, wobec tego przeszedłem z nią do Marszałkowskiej. Pokazałem, gdzie jest przejście i sam wróciłem. Gdy wracałem usłyszałem ryk „krowy” czy „szafy” w różnych dzielnicach rożnie nazywali wystrzał. Biegiem wpadłem do bramy i podmuch mnie rzucił na ziemię, ale nic mi się nie stało. Natomiast trafił w nasz dom, akurat w tej części, gdzie była nasza kwatera. Cały dom się wylał na chodnik, na jezdnię. Na kwaterze było czterech w tej chwili żołnierzy, jednego odkopali, reszty nie było słychać. Odkopywać też nie można było, bo nie było czym. Trzech zginęło, jednego wyratowali i odtransportowali do szpitala. Z naszej strony staraliśmy się wydostać, żeby się odegrać jeszcze na Niemcach za krzywdy na Wawelskiej i w czasie okupacji. Tam byłem ja, „Zaruta” i jeszcze dwóch - kolega „Sęp” i „Krater” z Wawelskiej. Wydelegowaliśmy „Rafałka” i „Dankę Czarną”, żeby się dowiedzieli, gdzie można się przenieść do oddziałów liniowych, które są na linii ognia. Drugiego czy trzeciego dnia wrócili, z wiadomością, że chętnie nas przyjmą, bo znaleźli patrol, który przyszedł po żywność na tę stronę. To był pluton „DB3” „Dywersji Bojowej” numer 1047, który był plutonem osłonowym przy sztabie pułkownika „Radwana”. A druga łączniczka z tych, co przyszły jeszcze na wawelskiej - „Jana” poszła będąc na Ochocie z pierwszym patrolem w kanał, tylko oni poszli w prawo z porucznikiem „Stachem”. Jak zobaczyli, że na Grójecką wyjść nie można, poszli bocznym kanałem. Najpierw im „ronowcy” dali wyjść. To była noc, później gdy porucznik „Stach” wychodził zastrzelili jego i ją. Ona leżała przy kanale, a on wpadł z powrotem do kanału na dół, żył tam jeszcze kilka dni. W notesie swoim notatki robił. Tego się dowiedziałem już po Powstaniu. Mam pewne podsumowanie walk na Wawelskiej. Co mogę stwierdzić: bezgraniczna ofiarność patriotyczna mieszkańców Wawelskiej 60. Drugie: zagadnienie moralne pozostawiania rannych, sanitariuszka w budynku admiralicji, czterech rannych na Mianowskiego, szpitalik na Wawelskiej 60, tam też zostało kilku rannych. Oni wszyscy zostali zastrzeleni później, byli z oddziału „Stacha” i „Ralańczy”. Moja refleksja, że podobno najgorsza jest niepewność jutra, najbliższa przyszłość, ale wówczas dla mnie najgorsza była pewność jutra i najbliższa przyszłość. Sytuacja była zdecydowanie bez wyjścia i bez możliwości liczenia na jakąkolwiek pomoc. Żal mi było moich rodziców, którzy nie wiedzieli, gdzie i kiedy poległem, tak jak i rodziców moich kolegów, o których się później dowiedziałem, że zaginęli bez wieści, bez śladu. Nasze przejście oddziału było pierwszym przejściem oddziału, grupy, przez kanał w czasie Powstania. Później to poddało być może myśl, że nie tylko łączniczki i łącznicy kursowali kanałami, ale oddziały mogły się przemieszczać także na Starówce czy Mokotowie. Teraz druga część to będą wspomnienia z pobytu w „DB3”. Nie mogę ściśle określić daty przejścia do plutonu „DB3”. To był 23, 24 lub nawet 25 sierpnia. Przeszli ze mną Władysław Janiszewski „Sęp”, „Krater” - nieznane nazwisko, Janusz Kwiatkowski „Zaruta”. Razem z nami byli łącznicy z „Parasola”: Danuta Witkowska - „Danka Czarna” oraz Rafał Ulankiewicz - „Rafałek”. Tych dwoje przeszło później, po przejściu „Parasola” kanałami ze Starówki – „Parasol” był mniej więcej w okolicach Tamki ulokowany, a później na Sadybie na dole na Czerniakowskiej. Pluton „DB3” po ataku na komendę policji był plutonem ochrony sztabu pułkownika „Radwana” i odpoczywał. Przedtem brał udział, nie tylko w ataku na komendę policji na Krakowskim Przedmieściu, to jest przy kościele Świętego Krzyża, teraz tam jej nie ma, ale również na Pastę na ulicy Zielnej. Znowu w plutonie dość sporo rannych było, tyle tylko, że mogli chodzić. Pluton został podzielony na dwie drużyny. Jedną objął kapral podchorąży Wojciech Rostafiński, pseudonim „Wojciechowski”, w której byłem ja oraz kapral podchorąży Franciszek de Purbe o pseudonimie „Piwnicki”. Pluton został podzielony dlatego, że szykował się atak wzdłuż ulicy Granicznej od strony Ogrodu Saskiego, w kierunku Placu Bankowego. Była koncepcja przebicia się Starówką górą, oni mieli od Bielańskiej atakować w kierunku Placu Bankowego i koło kościoła Świętego Antoniego zachodnią częścią Ogrodu Saskiego połączyć się z nami. Dlaczego dwóch podchorążych było tam jako kierownictwo? Dlatego, że ich dowódca poległ od razu pierwszego czy drugiego dnia Powstania na Placu Małachowskiego, wychodząc z kilkoma innymi podchorążymi na zwiad. Oni nie zauważyli, że w rowie przeciwlotniczym pośrodku Placu Małachowskiego w trawniku ukrywają się Niemcy. Oprócz tego na chodniku leżał ranny cywil niemogący się poruszać, chcieli mu pomóc. Dowódca o pseudonimie „Rygiel” podszedł do niego i wtedy Niemcy strzelili do niego. Zabili go na miejscu, reszta wycofała się, ale później po zwłoki poszli. To był oddział, który nie zostawiał za sobą ani rannych, ani zabitych. Idąc do ataku można było być pewnym, że się wróci, w jakim stanie to różnie bywało. Przygotowanie do ataku było wzdłuż Granicznej. Przyszliśmy do plutonu bez broni. Granaty i reszta, która mi została zostawiłem na miejscu. Przed atakiem dostałem od jednego z rannych kolegów, który pozostawał na kwaterze - kwatera była na Placu Dąbrowskiego, w budynku Urzędu Skarbowego w części od strony ulicy Marszałkowskiej - rewolwer o dużym kalibrze, większym niż dziewięć milimetrów. Kolega tylko upomniał mnie, żeby oszczędzać i tylko w razie koniecznej potrzeby używać, dlatego, że prawie nie ma do niego pocisków. Były tylko te z bębenka. Wieczorem nastąpił wymarsz w kierunku Placu Grzybowskiego, zatrzymaliśmy się w bramie. Tam czekaliśmy bardzo długo, kucnąłem pod ścianą. Próbowałem drzemać, ale nie udało się. Ciągle w jedną w druga stronę, a szczególnie w stronę Królewskiej, przechodziły oddziały. Wreszcie przyszło kilku wyższych oficerów, chronionych przez kilku z osłony, świetnie uzbrojonych, wtedy po niedługim czasie po nich, ruszyliśmy na drugą stronę Królewskiej. Drużynę „Wojciechowskiego”, w której byłem skierowano w lewo w stronę gruzów od strony Granicznej. Wyszliśmy w zupełnych ciemnościach, nie znając terenu. Przed nami poszły dwie minerki, mając zrobić otwór w ścianie, przez który moglibyśmy się wedrzeć, bo w tym budynku byli Niemcy. Jak się później zorientowałem, to od strony Granicznej był budynek frontowy i później były dwie oficyny. Oficyna za podwórkiem, w stosunku do nas, była w rękach Niemców i frontowy budynek, a oficyna od naszej strony była całkowicie zburzona. Tutaj był wzgórek tak, że podwórko leżało w stosunku do gruzów w dole i tak samo prawdopodobnie oficyna poprzeczna od strony Ogrodu Saskiego, też wzgórek gruzów. Próba wykonania otworu w budynku frontowym, gdzie byli Niemcy nie powiodła się. Mimo to ruszyliśmy do przodu. Zająłem miejsce pośrodku mniej więcej gruzów. Tam było zbyt widno. Z Ogrodu Saskiego ciągle rakiety w górę leciały. Byliśmy widoczni dla Niemców. Nasz karabin maszynowy próbował ostrzeliwać Niemców, których widać było z głębi, również u nich była wypalona oficyna poprzeczna i budynek frontowy. Widać było ognie wystrzałów, próbował nasz karabin maszynowy ostrzeliwać ich, bo mieliśmy karabin maszynowy. Niestety z tamtej strony odezwał się również karabin maszynowy czy dwa i przygłuszył jego zupełnie, tak, że musiał przestać. Nie wiadomo, co robić, żadnych rozkazów nie było. Schodzić w dół na podwórko i dostać się do okien suteryn, które były pod budynkiem, gdzie byli Niemcy, nie można było. Tam leżało przede wszystkim pełno gruzów, pod drugie różnego rodzaju belek stropowych, metalowych, prętów i innych. Można się było na nie nadziać, poza tym granaty na głowę Niemcy właściwie nam wkładali. Przesunąłem się bardziej w prawo na gruzy oficyny poprzecznej od strony Ogrodu Saskiego, bo tam było trochę ciemniej. Po pewnym czasie nastąpił bardzo silny ostrzał z Ogrodu Saskiego z karabinów maszynowych, cały szereg rykoszetów od gruzów budynku. Poza tym amunicja świetlna latała jak robaczki świętojańskie, od tego się robiło widno. Wycofałem się z powrotem na swoje stare miejsce. Poobkładałem się tylko wyciąganymi spod siebie cegłami od przodu, od strony Niemców. Koło mnie leżało jeszcze dwóch kolegów. W pewnym momencie z suteryny budynku z Niemcami, wyskoczyły postacie, nie wiem czterech, trzech, pięciu, już nie pamiętam, w panterkach, w hełmach niemieckich z nałożonymi pokrowcami, z pistoletami maszynowymi i biegnąc po usypisku gruzów na podwórko od naszej strony krzyczeli: „Nie strzelać! Starówka!”. Niemcy zaprzestali ognia, my też, cisza. Wpadli na górę do nas. Okazuje się jeden z kolegów, kolega „Leszczyc” z plutonu „DB3” poznał w jednym z tych, kolegę swojego. Ale nie było czasu na powitania i pobiegli dalej na zaplecze. My leżąc czekaliśmy. Czułem, że to impas jest w grze. W tym czasie wybuchł za nami trzema, bo trzech nas obok siebie leżało, granat ręczny na szczęście granat zaczepny a nie obronny. Poczułem jakby ktoś mnie pałą uderzył w nogę, w udo, noga mi podskoczyła. Tamten z prawej strony zaczął krzyczeć i tarzać się, trzeci z lewej strony też był ranny. Włożyłem ręce w spodnie, zobaczyłem, że krew jest, ale niedużo wobec tego nogi mi nie oderwało. Kulejąc pokuśtykałem do podchorążego „Wojciechowskiego”, który był dowódcą plutonu i powiedziałem, że oberwałem w nogę i jest jeszcze dwóch rannych. Natychmiast wysłał sanitariuszki z noszami po nich, pytając się, czy mogę iść sam. Miałem się zameldować na punkcie opatrunkowym u podchorążego „Piwnickiego” i zapytać się, co dalej. Poszedłem, odnalazłem podchorążego „Piwnickiego”, przekazałem mu pytanie i poszedłem na salę opatrunkową. To była olbrzymia sala założona gęsto rannymi. Tam mi opatrunek lekki zrobili, bo krew nie sikała, tylko się trochę sączyła. Rana była bardzo niegroźna. Granaty mają cienką tylko blaszkę. Ona mi weszła pod kątem, ale musiała gdzieś blisko nerwu trafić. Tak jak się zastrzyk zrobi na przykład blisko nerwu, to wtedy boli, ale są miejsca mniej unerwione, robi się zastrzyk bez bólu zupełnie. Wyszedłem z sali opatrunkowej, chcąc się z powrotem dostać do oddziału. Już podchorąży „Piwnicki” na mnie czekał i pyta się, czy trafię z powrotem. „Tak, poszedłem przecież w tamtą stronę, bez trudu trafię.” Żebym przekazał podchorążemu „Wojciechowskiemu”, że pluton jego ma się wycofać, to znaczy my. Wycofaliśmy się z powrotem. Wiem, że pluton podchorążego „Piwnickiego” dostał rozkaz ataku, ale trochę inną drogą, bardziej przez Ogród Saski, żeby nie trafić znowu na ten sam dom, bo nie miało to sensu. Podchorąży „Wojciechowski” po pewnym czasie podszedł do mnie i powiedział, że trzeba rannych ewakuować i czy będę mógł iść. Powiedziałem, że tak. Dwóch naszych i jeszcze dwóch z zaprzyjaźnionego oddziału czy innego, trzeba było przenieść do szpitala, który się mieścił w obecnym budynku PKO, zresztą przed wojną również PKO na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej. Ruszyliśmy, wziąłem kijek, żeby było łatwiej. Najpierw sanitariuszki niosły rannych, przeniosły przez Królewską i dalej już nie dały rady, wróciły z powrotem. Wobec tego zgłosiłem się do dowódcy obrony przeciwlotniczej w tym budynku i poprosiłem o noszowych. Wyznaczył, poszliśmy dalej i tak etapami przenosiliśmy się aż do Marszałkowskiej. Przed Marszałkowską powiedzieli, że już muszą wracać, zmordowali się. Szczególnie w złym stanie był kolega, który bezpośrednio w pobliżu mnie leżał, dostał odłamek w piętę, gdzie podobno jest splot nerwowy. On się tarzał z bólu, a potężny chłop był, tak, że potrzeba było albo dwóch silnych albo czterech słabych do noszy. Poszedłem znowu do komendanta i mówię, że potrzebuję kogoś. Powiedział, że ciągle nosi rannych i już wszyscy są zmęczeni. A ja na to: „Proszę pana, mnie nie interesuje, czy są zmęczeni czy nie i proszę mnie nie zmuszać do ostateczności. Proszę natychmiast czterech czy więcej do noszy, do szpitala na PKO”. W końcu z ociąganiem przywlókł noszowych, ale zgodzili się tylko do szpitala. Przeszliśmy do szpitala, tam zostawili ich, jeszcze opatrzyli mi ranę, zdezynfekowali. Poszedłem na kwaterę. Po pewnym czasie poszli i po tamtych. Przyprowadzili ich, bo jednak lepsza u nas opieka była. Chwała Bogu, bo późnej tam bombardowanie było. Bomby dotarły do banku PKO. Zdawało się, że stropy potężne tam są, tymczasem bomby leciały aż do najmniejszej kondygnacji, gdzie był szpital i mnóstwo rannych utłukli, prawie wszystkich. Po południu podchorąży „Wojciechowski” spytał mnie o moja nogę. Trochę na podkurczonej chodziłem, bo mnie bolała szczególnie przy chodzeniu. Zapytał się też, czy mogę na dwa dni pójść do domu, tam się troszkę zrelaksować odpocząć i przyjść później z powrotem do plutonu. Naturalnie, że mogłem. Poszedłem Świętokrzyską, Tamką. Posuwałem się ulicą Świętokrzyską w stronę Nowego Światu z tym, że cała lewa strona - parzysta, paliła się. Tam były domy wysokości pięciu, sześciu pięter. Oczywiście stropy tak jak przed wojną były drewniane. Paliło się wszystko jak ze słomy, straszliwy żar, huk ognia. Wiatr, iskry, miałem tak ubranie nagrzane, że bałem się, że od iskier zapali się, zresztą osłaniałem ręką twarz, bo parzyło mnie. Doszedłem w ten sposób do Kopernika, do Tamki. Tamką w dół doszedłem do rodziców. Rodziców odnalazłem w pewnego rodzaju schronie, pod jednym z budynków elektrowni. To miało potężne stropy. Powitanie było serdeczne, nic o mnie nie wiedzieli, też o nich nic nie wiedziałem. Tego dnia było zresztą bardzo ciężkie bombardowanie Powiśla. Zniszczono kościół Świętej Teresy przy ulicy Tamka. W kościele zginęło bardzo dużo ludzi, dlatego, że ludzie chowali się do kościołów. Tak samo było na Starym Mieście początkowo. U rodziców miałem możliwość wzięcia prysznica, były jeszcze zapasy wody dla elektrownii w różnego rodzaju zbiornikach. To było niesamowite przeżycie - orzeźwienie się po tylu dniach. To jest jedno, a drugie ojciec opatrzył mi nogę dość ściśle bandażem elastycznym. Prawie przestało mnie boleć, mogłem chodzić prawie bez bólu. U mnie się wszystkie rany świetnie zawsze goiły się i goją na szczęście. Następnego dnia ojciec dowiedział się od dowódcy obrony elektrownii, obrony Powiśla, że ataki, które były poprzedniego dnia, owszem odparli, ale następnego prawdopodobnie nie uda się. Wobec tego, rodzice musieli pomyśleć o przejściu do Śródmieścia. Wyruszyłem natychmiast z powrotem do oddziału. Rodzice mieli tego samego dnia po południu z małym bagażem, żeby dużo nie brać z sobą, przejść Śródmieście. Gdy przyszedłem na kwaterę, to przede wszystkim nie mogłem jej znaleźć. Na Placu Dąbrowskiego budynek, w którym mieściła się poprzednia kwatera, z której wychodziłem, był częściowo zbombardowany, a już zupełnie spalony. Chciałem przejść na drugą stronę Placu Dąbrowskiego, szedłem ulicą Jasną, plac był zasypany bombami. Niektóre leżały jeszcze w skrzynkach, bo widocznie całymi skrzynkami wyrzucano, z niskiej wysokości, bo bomby nie zdążyły wylecieć, niektóre jeszcze dymiły. Czasami było tyle tego, że trzeba było deptać po bombach, bo przejść inaczej nie można było. To były małe, nieduże, bombki. W tej chwili wyszedł na ulicę Rysią któryś z kolegów z plutonu „Rygla” „BD3”. Zobaczył mnie, pomachał. Podszedłem do niego i spytałem się, gdzie teraz są. Okazało się, że na rogu Szkolnej, Rysiej, Marszałkowskiej. Budynek nieco zniszczony, spalony. Zeszliśmy do suteryn. W suterynach na regałach leżał pluton gotowy do użytku. Po pewnym czasie podobno - tego nie widziałem - przyszło dwóch cywilów i powiedzieli, że dalej Marszałkowską w kierunku Świętokrzyskiej jest oficyna, która się pali. Front jest już spalony i tam jedna z piwnic jest pełna żywności. Nie wiem, czy to nie był właściciel piwnicy. Bał się tam wchodzić, tam już nikt wejść nie mógł. Czym prędzej zerwaliśmy się z regałów i pobiegliśmy. Z tym, że część domów była wysypana do połowy Marszałkowskiej. To były domy wysokie, wobec tego jak się wypruły, to wszystkie gruzy poleciały, aż do połowy Marszałkowskiej i trzeba było je omijać. W Ogrodzie Saskim byli Niemcy, tak, że gdy się omijało, to plecy trochę swędziały. W końcu wpadliśmy, ale brama była zamknięta. Wobec tego przez okno wystawowe któregoś ze sklepów weszliśmy na podwórko. Dom się palił, weszliśmy do piwnicy. W piwnicy również dym do wysokości głowy, upał niesamowity, żar, trzeszczy strop. Dym gryzie częściowo w oczy. Zaczęliśmy szukać piwnicy. Znaleźliśmy z grubych desek drzwi, grubą kłódkę. Jeden z kolegów wyjął pistolet: „Cofnijcie się!” Strzelił w kłódkę, kłódka się otworzyła. Weszliśmy do piwnicy, a tam pełno skrzyń. Skrzynie były z konserwami rybnymi, z winem z herbatą „Liptona” w puszkach metalowych. Wziąłem trochę konserw. Nie miałem, w co, włożyłem za bluzę. Wziąłem kilka konserw mięsnych, kilka puszek herbaty i jedną butelkę wina. Przede wszystkim owało wody, wobec tego człowiek stale chodził spragniony. Żar był w piwnicy niesamowity. Wyszedłem na zewnątrz i w bramie domu na ulicy Marszałkowskiej kolega otworzył dużą puszkę herbatników „Wedla” i poczęstował mnie. Zjadłem jeden herbatnik, drugi, trzeci, bo byłem głodny, ale już więcej nie mogłem, bo bez popicia to nie dało rady. Wepchnąłem korek z wina, to było białe wino, do środka. Kilka łyków popiłem, dałem koledze, resztę postawiłem w bramie. Dlatego, że na kwaterze nie było picia alkoholu w ogóle, w każdym momencie mogliśmy być poderwani do akcji. Wróciłem na kwaterę, położyłem się, żeby trochę odpocząć. Po pewnym czasie zawołali mnie, bo zdjęcia robiono. Poszedłem. Stanęliśmy na podwórku na tle bramy wychodzącej na ulicę Szkolną. To był róg: Plac Dąbrowskiego, Rysia do Marszałkowskiej, Szkolna do Świętokrzyskiej. Brama była wjazdowa, wejściowa, do budynku od strony Szkolnej. Stanęliśmy, kolega powiedział oczywiście: „Przyjemny wyraz twarzy.” Na zdjęciu staliśmy w kilku, mnie wetknęli bagnet w rękę i powiedzieli, że będzie bardziej bojowo wyglądało. Naraz huk, wali się wszystko. Okazuje się, że pocisk artyleryjski uderzył w tym samym momencie. Zdjęcia nie zrobił. On stał na gruzach, na podwórku, bo lewa oficyna była zwalona, a my staliśmy na tle bramy. On wyleciał za gruzy, a my w bramę, na szczęście dalej nie polecieliśmy, bo nam się nogi poplątały jeden o drugiego i upadliśmy w bramie. Widocznie nie zamknąłem oczu. Byłem zupełnie oślepiony, bo pełno w oczach było gruzu, pyłu. Dopiero pod wieczór, dobrze po południu, przetarłem oczy, przestały mnie piec i mogłem ruszać powiekami. Z powrotem na kwaterę, na regały, po pewnym czasie zbiórka. Wyszliśmy w kierunku Nowego Światu. Maszerowaliśmy ulicą Świętokrzyską. Niemcy byli na ulicy Traugutta. Tam, gdzie się dało szliśmy po nieparzystej, po lewej stronie Świętokrzyskiej, podcieniami, które wytworzyły się ze spalonych sklepów. To nas chroniło przed odłamkami z góry, poza tym z góry nas nie widzieli. Przechodząc przez Traugutta, szedłem troszkę z tyłu. Kolega przede mną, miał pseudonim „Jesion”, znalazł granat z granatnika, wybuchł i on został ranny. Natychmiast sanitariuszki przybiegły, poszliśmy dalej. Doszliśmy do domu LOPP-u. Tam mieliśmy kwaterę. Domu LOPP-u był na rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej, to był dom piętrowy czy dwupiętrowy. LOPP - Liga Obrony Powietrznej Państwa, był znany w Warszawie. Kwaterę mieliśmy w piwnicach. Doszliśmy, już był właściwie wieczór, w piwnicach każdy się gdzieś ułożył, przespał. Wcześnie rano zbiórka. Wyszliśmy na zewnątrz. Idąc w kierunku Nowego Światu po lewej stronie były garaże. One mieściły się między budynkiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, które i teraz stoi od Nowego Światu w kierunku kościoła Świętego Krzyża, do Kopernika, dalej jest niższy budynek, a tutaj między domem LOPP-u a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych były garaże i kawałek był zaakcentowany murem. W murze był otwór, średnicy około osiemdziesiąt centymetrów. Doszliśmy do garaży. Została wystawiona czujka na rogu Nowego Światu i domu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który nie sięgał do samej Świętokrzyskiej, a był równo z garażami, które były nieco cofnięte. Część nas została na zapleczu garaży, a ja z kolegą „Krakusem” zostaliśmy przez dziurę odesłani na dziedziniec zaplecza Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, do budynku wzdłuż tyłów ulicy Mazowieckiej. Z przodu była oficyna, plecami do nas, komenda głównej policji. Ona była obsadzona przez nasze oddziały. Natomiast o kościół Świętego Krzyża były walki. Kościół Świętego Krzyża został zdobyty przez nas, ni stąd ni zowąd Niemcy zaatakowali i zaczęli go zajmować. Mieliśmy za zadanie pójść jak najbardziej do przodu. Budynek wzdłuż Nowego Światu i kawałek Krakowskiego Przedmieścia naprzeciwko pomnika Kopernika był zburzony, spalony. To znaczy sterczały kikuty ścian tylko, a wszystkie stropy były zawalone. Na gruzy wchodząc widziało się, co się dzieje na Krakowskim Przedmieściu. Pałac Staszica był jeszcze w naszych rękach. Tam nie wiedzieliśmy, czy oni są w Pałacu Staszica czy nie, ale obserwując nie widzieliśmy żadnego ruchu Niemców. Przeszliśmy przez mur, zalegliśmy w gruzach. Wszystko w porządku. Naraz słyszymy, że samoloty nadlatują od strony Alej Jerozolimskich. Ponieważ mury, które ocalały, na pewno stały tak na słowo honoru, czym prędzej ruszyliśmy przez gruzy. Tam pośrodku, dwadzieścia metrów, dwadzieścia pięć, od oficyny komendy głównej policji, był lej po bombie. Wskoczyliśmy do niego. Myśleliśmy sobie, że tam nie trafią, gdyby było bombardowanie, ostrzeliwanie. Poza tym między nami, a naszym oddziałem, rosły wysokie topole i stały wraki samochodów ciężarowych spalone już. Samoloty rzuciły bomby, to były „sztukasy”, tylko z lotu nie nurkowego, a z poziomego. Zrzuciły bomby, które w rejonie naszego plutonu upadły. Nie wiedzieliśmy, co się stało, zresztą nic nie było słychać. Poleciały dalej, nadal siedzieliśmy w leju, wiedzieliśmy, że jeżeli jest nalot czy dalsze naloty, to Niemcy się i tak i tak nie ruszą. To samo było na Wawelskiej, jak strzelała artyleria, to mieliśmy spokój, bo przynajmniej nie było ataków. Tak było i tym razem. Po pewnym czasie usłyszeliśmy jeszcze samolot, który znów leciał dość nisko od strony Alej Jerozolimskich. Trudno mi ocenić, ale na wysokości Chmielnej puścił dwie bomby, które leciały najpierw równo z nim, później zaczęły się coraz bardziej zniżać. Nie wiedzieliśmy, co robić. Uciec już nie dałoby rady. Przedtem, tam była metalowa furtka, metalowy właz, wyskoczyło dwóch akowców i krzyknęli do nas, że są ostatni. Pobiegli w kierunku ulicy Czackiego. Zostaliśmy, bomby przeleciały nad nami i uderzyły w budynek, z którego oni wyskoczyli. Przez dłuższy czas była cisza, okazuje się to były bomby z opóźnionym zapłonem. Później budek zaczął puchnąć, wyskoczyły z niego cegły, więc ja i kolega pochyliliśmy głowy z hełmami, ręka na karabinie, cali się schyliliśmy, tylko odłamki cegieł poleciały po ciele, ale nic nam nie zrobiły. Natomiast jeden z odłamków uderzył mnie w palec. Prawdopodobnie nie był złamany, tylko pęknięty. Niesamowity ból, zaczynał mi puchnąć. Obejrzeliśmy się do tyłu. Zaczęliśmy pchać się pod spalone samochody. Cały budynek złożył się, kościół jak na dłoni się pokazał, a w kościele Niemcy. Pył, kurz, jakby nas zobaczyli, to nie dałbym głowy za nasze skóry. Najpierw kolega wskoczył pod samochody, a później biegnąc potknąłem się o ścięte przez podmuchy gałęzie. Wywróciłem się i na czworaka wpadłem pod samochody. Karabin niosłem w prawej ręce, on mnie wypadł, bo w ręku nie miałem czucia z powodu bólu palca. Poczekałem pewien czas, a z doświadczenia wiem, jak ktoś trzyma na celowniku, to po pewnym czasie się zmęczy. Przypuśćmy pięć minut odczekałem, już w lewą rękę karabin wziąłem i z powrotem pod samochody. Pod samochodami podczołgaliśmy się tak, że widać było otwór. Tam zobaczyliśmy kogoś, kto machał na nas ręką, żebyśmy się wycofali. Znowu kolega pierwszy, ja drugi, szczupakiem przez otwór, bo Niemcy już zaczęli strzelać. Tam leżeliśmy na słońcu, zarówno w gruzach, jak na leju po bombie. Pić, pić zawsze pić się chciało. Pytam jednego z kolegów, czy mają cos do picia. Wręczył mi jeden butelkę. Nie patrzyłem, co to za butelka, przechyliłem, myślałem, że to butelka z wodą. Naraz jakby pieprz na języku, wyplułem. Okazuje się, że to był „likier Benedykta”. Trzeba było wytrzymać do wieczora. Wieczorem przeszliśmy na odpoczynek na kwaterę. Koledzy zostali jeszcze, bo okazało się, że tam są ofiary z naszego plutonu w garażach. Szczególnie byli ranni odłamkami. W jednym z garaży schronił się kolega o pseudonimie „Zabawa” z łączniczką „Magdą”. Próbowali się zaraz po wybuchu do nich dostać. Zaczęli odgarniać od góry wszystkie cegły, które zwaliły się na nich, ale z wieży kościoła Świętego Krzyża karabin maszynowy ich pokiereszował. Tak, że było kilka osób rannych, a niektórzy bardzo ciężko ranni. Wobec tego zostawili to do wieczora. Mieli słuchową łączność z „Zabawą”, który mówił, że jeszcze żyje, a czy „Magda” żyje, to on nie wie. Trzeba było poczekać do wieczora, gdy się już ściemniło, około północy, dokopali się do nich. Weszli do garażu. W garażach są bardzo często doły remontowe, gdzie można nadjechać samochodem nad dół, wejść tam i od spodu reperować. Weszli do dołu i gdy bomba uderzyła koło nich, to dół się prawie zamknął i oprócz tego przysypało ich gruzem. Odkopali gruz, wydostali ich. Okazuje się, że „Magda” na jego kolanach miała zmiażdżoną głowę, a on tylko był w szoku. Wydostali ich stamtąd. To jeszcze nie wszystko. Poszliśmy w kierunku kwatery. Na kwaterę nie wchodziliśmy, czekaliśmy, jak będzie wyglądała akcja ratunkowa. Na kwaterze okazało się, że w międzyczasie z sąsiedniego oddziału przyszedł strzelec akowiec, też młody człowiek z zaciętym karabinem maszynowym. Tam manipulował przy nim i w pewnym momencie karabin maszynowy - prawdopodobnie niepotrzebnie trzymał rękę na spuście - wyładował serię i zabił młodego łącznika trzynasto- czy czternastoletniego, który siedział naprzeciwko. O północy był pogrzeb łącznika i „Magdy” na trawniku ulicy Świętokrzyskiej przed domem LOPP-u. Oddaliśmy salwę, ale tylko z puszczeniem iglic bez wystrzałów. Czekaliśmy znowu na łącznika, żeby przyszedł do nas i powiedział, co dalej. Cisza wokoło. Wzdłuż Czackiego nic nie słychać. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Przypuszczaliśmy, że znów jesteśmy otoczeni przez Niemców. Jeszcze przed pogrzebem „Magdy” przedostaliśmy się w stronę Nowego Światu, żeby wyjrzeć tam i obserwować Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Naraz z ruin domów po drugiej stronie Nowego Światu wyskakują znowu na nas postacie. Nic nie krzycząc, przeskakują przez Nowy Świat w ruiny obok nas po drugiej stronie Świętokrzyskiej. Ruiny były aż do Wawelskiej. Z naszej strony gdy padło: „Kto idzie?”, to podali nazwę oddziału. Oni się ewakuowali, bo obsadzali Pałac Staszica. Wycofywali się, bo wiedzieli, że wokoło już nikogo nie ma. Natrafili na nas, do ostatniej chwili czekaliśmy ze strzelaniem, bo to była noc. Oni poszli dalej. Później ich spotkaliśmy również. Czekaliśmy, stałem na posterunku w oknie LOPP-u i obserwowałem cały teren podwórka za Ministerstwem Spraw Wewnętrznych. Tam nic nie było, później zaczęło świtać. Wycofaliśmy się już z domu LOPP-u odchodząc budynkami, które miały przebicia między sobą wzdłuż Czackiego w stronę Traugutta. Tutaj musielibyśmy przeskakiwać w ruiny naprzeciwko narożnego domu ze Świętokrzyską po drugiej stronie Czackiego. Wzdłuż Wareckiej były walki, słyszeliśmy jak poprzedniego dnia atakowali Niemcy czy też własowcy, czy też ktokolwiek inny. Wobec tego tam moglibyśmy być też pod ostrzałem. Przesunęliśmy się naprzeciwko domu NOT-u - Naczelnej Organizacji Technicznej. Ten budynek istnieje do tej pory. Po pewnym czasie podchorąży „Wojciechowski” i „Piwnicki” zadecydowali, że wycofujemy się do NOT-u. W razie czego stamtąd mogliśmy dalej się cofać. Tutaj Niemcy nas mogli odciąć, bo będąc przy Traugutta, oni mieli ostrzał z granatników i z karabinów maszynowych. Kolega „Krakus” i ja mieliśmy się wycofać pierwsi i przeskoczyć na drugą stronę. Akurat naprzeciwko naszej bramy była lewa brama wejściowa do NOT-u. Dostaliśmy ciężką skrzynię amunicji. Mieliśmy przeskoczyć przez Czackiego. Nie spodziewaliśmy się niespodzianek od tej strony. Tam Niemcy jednak też nas się nie spodziewali. Przeskoczyliśmy do bramy. Zostawiliśmy skrzynię w bramie. Na podwórku cisza, nie słychać nikogo. Z podwórka było przejście w oficynie poprzecznej na drugie podwórko. Od strony ulicy Dowcip, przedtem się nazywała Czackiego, były tylko gruzy i mury wystające. Cisza. Stamtąd było znowu przejście w następną bramę budynku NOT-u. Tam była jeszcze prawa brama. „Krakus” został na podwórku. Wszedłem do bramy, żeby dowiedzieć się, co słychać i widać. Od drugiej strony nic nie było widać, w budynku, który się ciągnął aż do ulicy Dowcip. W bramie na klatce schodowej po prawej stronie leżała martwa kobieta. Poszedłem dalej. Wyjście na ulicę. Bunkier z płyt chodnikowych, ale nie przykryty od góry tylko taki, że mogłem wystawiając głowę, widzieć, co się dzieje na Traugutta. Machnąłem ręką, że wszystko w porządku, do „Krakusa”. Poszedł z powrotem, zawiadomił i zaczęli przeskakiwać nasi. Po pewnym czasie zaczął się ostrzał z karabinu maszynowego od strony Traugutta. Krzyknęli do mnie, żeby rzucić kilka granatów, żeby zadymić trochę ulicę. Rzuciłem kilka granatów, ale mało pyłu było na ulicy. Oprócz tego wzdłuż Wareckiej słyszeliśmy, niesamowite walki, atak, od strony Nowego Światu w stronę Śródmieścia, w stronę Placu Napoleona, ulicy Brackiej. Prawdopodobnie tak nam się wydawało. Tutaj po prawej stronie był następny budynek za bunkrem, aż do ulicy Dowcip, to był kawałek budynku. Na parterze usłyszałem rozmowę, wsłuchując się, mimo hałasu. Usłyszałem męskie głosy, prawdopodobnie dwa. Nie mogłem odróżnić, w jakim języku: czy w niemieckim czy w polskim. Wahałem się, czy uciszyć ich granatami: nie wiedziałem, czy są to Niemcy. Niestety do samego końca nie doszedłem do tego, czy to Polacy czy Niemcy. Gdy znowu przyszedł do mnie „Krakus” zawołał, że wycofujemy się dalej, zostawiłem ich, mówi się trudno. Okazało się później, że to byli Polacy. Wyszliśmy z kolegą „Krakusem” na pierwsze podwórko. Tam była do muru przystawiona drabina, widocznie wiązana, bo mało stabilna. Przed nami już kilku wyszło kolegów, żeby przetrzeć drogę, a my we dwóch ze skrzynią amunicji wyszliśmy na murek mniej więcej poniżej pierwszego piętra, stamtąd na gruzy wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej, aż do Mazowieckiej. Zaczęliśmy się czołgać, bo zaczął się ostrzał nas i tych, którzy szli od strony ulicy Wareckiej. Ciągnęliśmy skrzynię ze sobą, która zawadzała się wszędzie. Załamki muru, żelastwo sterczało z gruzów, od czasu do czasu trafiały się ściany poprzeczne, gdzie musieliśmy wylecieć na Świętokrzyską i omijać jęzory wylanych domów na ulicę. Znowu, było swędzenie pleców, jak ja to nazywam. Nowy Świat wiedzieliśmy, że jest już obsadzany przez Niemców, ale może nie na linii Świętokrzyskiej. Doszliśmy do ostatniego etapu, gdzie jest przejście do stojącego, ocalałego, domu. Ze skrzynią koledzy nam pomogli, bo to trzeba było z ostatniego dołu dostać się na korytarz. Później pierwsza grupa zebrała się za osłoną barykady od Świętokrzyskiej wzdłuż Placu Napoleona, czyli obecnie Placu Powstańców, na Pocztę Główną, która stała na miejscu obecnego Narodowego Banku Polskiego NBP. Tam właśnie oddział, który się wycofywał z budynku Pałacu Staszica, jako osłona, został na Poczcie Głównej. Pozdrowiliśmy się. Poszliśmy dalej przez Warecką, za barykadę, przez ulicę Górskiego. Widziałem, jak pali się moja szkoła na Górskiego. Przeszliśmy na ulicę Chmielną. Na Chmielnej ludzie chodzili. To było niesamowite wrażenie. Bracką doszliśmy do ulicy Widok. Widok 6, to była kwatera całego sztabu pułkownika „Radwana”. My jako znowu pluton osłonowy objęliśmy swoją służbę. Po jakimś czasie dociągnęła reszta plutonu. Tam dostaliśmy dwa pomieszczenia: jedno na pierwszym piętrze, drugie na parterze. Na parterze były zmagazynowane olbrzymie role papieru drukarskiego o średnicy około metra. Role stały jedna przy drugiej. Na rolach spaliśmy. Nie mogłem spać, bo nie pasowały do moich pleców. Moje plecy były wygięte w inną stronę, niż role. Tam ciąg dalszy historii Powstania się potoczył.
Warszawa , 28 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek