Andrzej Kieruzalski „Flis”
To miły przypadek, że się tutaj znalazłem. Powinni na tym fotelu siadać ludzie, którzy przeżyli bardzo wiele i którzy znaczyli bardzo wiele. Moja osoba jest jak gdyby najmniej usprawiedliwiona. Spotkanie z okupacją, z „Szarymi Szeregami” odbyło się w czasie najtrudniejszym chyba dla mnie, bo straciłem ojca. Kiedy wróciliśmy do Warszawy ze straszliwej ucieczki najpierw w kierunku na wschód, a później ze wschodu z powrotem do Warszawy, zastaliśmy z moją mamą bardzo zniszczone mieszkanie, w którym poprzednio mieszkaliśmy, bez szyb, bez wnętrza zupełnie, puste pokoje. Do tego byliśmy zupełnie nie przyzwyczajeni. Mój dom słynął z tego, że bywali przyjaciele rodziców, znajomi, wielkie nazwiska a teraz cisza, chłód i zimno. W mieszkaniu, w którym prawie nie było okien, w którym prawie nie było drzwi, narodziła się moja od dawna utkwiona pasja zabawy w coś, co jest wesołe, radosne, pogodne. Zawsze wydawało mi się, że taką zabawę tworzy teatr lalek, teatr kukiełkowy. To może wstyd mówić o tym dzisiaj, kiedy mam tyle lat, ile mam, kiedy mam rozmawiać o Powstaniu i w tym miejscu mam mówić o Powstaniu Warszawskim, w kontraście pokazywać czy opowiadać o tym, że cieszyłem się z tego, że mogłem założyć teatr kukiełkowy.On powstał w drzwiach mojego mieszkania przy zawieszonej szmacie, która ukrywała animatora, czyli mnie. Zapraszałem codziennie swoich prawie rówieśników, młodsze koleżanki i kolegów, żeby przybiegli do mnie na drugie piętro na Grochowie, gdzie mieszkaliśmy i oglądali grę lalek, kukiełek, kukieł. Bardzo im się to podobało. To były jeszcze reminiscencje przedstawień, na które prowadzili mnie moi rodzice. Teatr kukiełkowy, o dziwo, bardzo się spodobał wszystkim. Przychodzili bardzo często, bili brawo, uśmiechali się, krzyczeli, skandowali. Razem tworzyliśmy następne widowiska. Nagle podszedł do mnie młody chłopak, przedstawił się, że ma na imię Ryszard, że ma młodszą siostrę i chcieliby być także w teatrze. W ten sposób powstał teatr, który się nazywał „Mara” od nazwisk szalonych twórców: Marysia, Andrzej, Ryszard i jeszcze jeden pan, czyli „Mara” - takie były początki teatru i początki moich zmagań ze sztuką ze sztuką dla dzieci. To zmaganie pozostało gdzieś wewnątrz, jest ratunkiem albo kłopotem największym. Któregoś dnia na jedno z przedstawień, przedstawienie nazywało się „Od Beskidów do Bałtyku”... , było wydawane w piśmie dla dzieci. Zdaje mi się, że wtedy na to nie zwracałem uwagi a dzisiaj sądzę, że było to nienajlepsze dla nas pismo, w którym dzieci dowiadywały się, co się dzieje, że trwa wojna, że tutaj ktoś zwyciężył, tutaj ktoś przegrał. Na końcu były najrozmaitsze rebusy, szarady, zabawy. Jedną z nich był scenariusz do przedstawienia dla dzieci jakiegokolwiek teatru. To mnie zafrapowało, powycinałem w kolejnych odcinkach to, co się tam miało dziać i w czteroosobowej grupie stworzyliśmy widowisko „Od Beskidów do Bałtyku”. Grałem oczywiście główną postać. Grałem to znaczy lalka, kukła, którą wykonałem, przy czym pomagała mi moja mama, bo miała złote ręce, potrafiła wszystko. Żywot kukły polegał na tym, że do rąk lalki, która stała na rodzaju łodzi były przymocowane dyskretnie ukryte druty. W łapach lalka trzymała wiosło do odpychania się. Udawało to bardzo realnie, że postać płynie, odpycha się od dna i płynie, a chytre urządzenie pod tytułem na dwóch kijach nawinięta duża przestrzeń z papieru, tektury, na której wymalowaliśmy wszystkie widoki, które się nam wydawało, że są: od gór do samego końca - do Bałtyku.... Właściwie to całe przedstawienie. Teatrzyk nazywał się „Mara”, miał swój hymn: „Nasz teatrzyk Mara jak może się stara, żeby zadowolić was. Chłopcy i dziewczynki roześmiane minki miały w przedstawienia czas.” Graliśmy to codziennie. Nagle któregoś dnia przyszedł ktoś dla nas bardzo dziwny, bo nie towarzystwo dziesięcio- czy dwunastoletnie. Niewiele od nich byłem starszy. Tylko przyszedł pan w wieku, moim zdaniem, bardzo dorosłym, pewnie miał ze dwadzieścia lat. Sympatyczny, miły, posiedział do końca, bił brawo. Kiedy się skończyło przedstawienie, kiedy wszyscy poszli do domu, on pozostał. Zaczął z nami rozmawiać, co nas zjednoczyło, co myślimy o tym wszystkim, jak nam się przedstawienie udaje, czy on może częściej przychodzić. Przyszedł jutro, pojutrze, tak przez tydzień lub dwa. Zapytał któregoś dnia czy może zaprosić, któregoś ze swoich dorosłych kolegów. Oczywiście. Przyszło ich dwóch a później trzech. Byli na kilku przedstawieniach. Nagle po jednym z przedstawień podeszli do mnie i powiedzieli: „Andrzej, chcemy ci zaproponować inne przedstawienie, na pewno bardziej bogate od tego, co wy gracie i może nie tak piękne i nie tak romantyczne, jak wy przedstawiacie wszystkie widoki przez całą drogę, piosenki, wszystkich ludzi, którzy odwiedzają płynącego łodzią flisaka. Przedstawienie, które nie wiadomo, jak się będzie kończyło ale wiadomo, że się na pewno wspaniale rozpocznie. Zastanów się, porozmawiaj z mamą i my tu przyjdziemy za dwa, trzy dni i nam odpowiesz tak czy nie.” Tak się rozpoczęło wielkie szalone działanie w czasach okupacji, nie radość z przedstawień, tylko obowiązek, który nam powoli zaczęto wpajać, przybliżać. Obowiązek bycia lepszym, innym, obowiązek życia w przyjaźni. Trzej panowie coraz to trudniejsze nam zadawali zadania, aż któregoś dnia powiedzieli mi wręcz, że to co oni robią to jest przygotowanie do wewnętrznej wojny, nazywają się „Szare Szeregi”, proponują, żebym do „Szarych Szeregów” wstąpił. Wydawało mi się to wspaniałe, bardzo chciałem, tylko wiedziałem o tym, że żołnierze polscy są gdzieś daleko, tutaj nie ma, a ci żołnierze, których spotykam na co dzień nie należą do tych, w których chciałbym się przeistoczyć. Któregoś dnia cała trójka panów przyszła późno wieczorem. Wszyscy trzej byli w bluzach od mundurów harcerskich. Razem z nimi przyszło pięcioro, dziesięcioro, nie pamiętam dokładnie, młodych chłopaków. Niektórych znałem, niektórych nie. Wszyscy się wzajem sobie przedstawili. Powiedzieli, że nie używają nazwisk swoich ani imion, tylko mają swoje pseudonimy - nazywam się tak, nazywam się tak... „A ty? Jakie będziesz miał imię?” To było bardzo trudne pytanie, bo mnie się marzyły imiona takie jak Wołodyjowski na przykład albo ktoś w wielkich z literatury, do której się czasami dobierałem i którą zaczynałem rozumieć. Wtedy jeden z nich powiedział: „Słuchaj, może byś się tak nazywał jak w przedstawieniu to, co grasz. Byłbyś flisakiem, który płynie.” Mnie się to strasznie podobało i tak powstał mój pseudonim „Flis”, „Andrzej Flis” albo „Flisak”. Po jakimś czasie ono było dosyć popularne, tak do siebie mówiliśmy, nie znaliśmy swoich imion. Tak się zaczęło to toczyć. Początki były wspaniałe, były bardzo romantyczne w takim stylu, jaki ja lubię. Dowiedzieliśmy się, że mamy jutro o wyznaczonej godzinie bez względu na szkołę czy inne obowiązki zjawić się w odcinku naszej ulicy Grochowskiej, ukryć się za drzewem czy w budynku i liczyć przejeżdżające samochody niemieckie. Jeden z nas niech rejestruje samochody, które jadą w prawo, czyli wyjeżdżają z miasta, a ktoś inny będzie rejestrował, które wjeżdżają do miasta. Nie miałem pojęcia do czego to może być potrzebne, czy to tylko była zabawa, czy to komuś się przydawało. Pisaliśmy kreski - tyle wyjechało, tyle przyjechało, których było więcej. Później się to zaczynało wyostrzać. Wiedzieliśmy, że uczymy się trudnej szkoły, która nam imponowała, do której tęskniliśmy. Nie wolno było o tym nikomu mówić, nawet najbliższym. Wiem, dla mnie to było święte. Kochałem swoją mamę nieprzytomnie, ale nie mogłem zdradzić ślubowania. Ślubowanie składałem w piwnicy - jak się nazywa dom, nie pamiętam - w Śródmieściu Warszawy. Po rozwalonych cegłach schodziliśmy na dół. Przyrzeczenie prawie jak harcerskie, nie znałem harcerskich przyrzeczeń dlatego, że byłem tylko w zuchach przed całą sprawą wojenną. Tam się składało inne nieco zobowiązania. Bardzo się denerwowaliśmy, chyba nas było z pięcioro czy sześcioro na moim przyrzeczeniu, takich samych przyjaciół jak ja. Znalazła się tam moja mama, która została zaproszona. Wiem, że ktoś nam zrobił zdjęcie i to zdjęcie gdzieś jest. To jest zupełnie inny rozdział i ze zdjęciem i z innością. Inność mówi o tym, jaki jestem chaotyczny we wszystkim, co robię, w mojej sklerozie, która się tak dziwnie od małych lat rozwija. Zapamiętałem tylko jedno, że w piwnicach nie było światła, w małym tunelu, tylko były kamienie. Nagle ktoś wniósł niemiecką flagę, duży proporzec, który wisiał wszędzie, przy większym wydarzeniu natychmiast cała Warszawa była w proporcach ze swastyką. Proporzec ktoś rzucił w półmroku na podłogę, na ziemię. Mieliśmy na tym stanąć i składać ślubowanie. Zapamiętałem to. Ale okazuje się, że nie za mocno zapamiętałem. Jeśli mogę się przesunąć teraz o dwadzieścia, trzydzieści lat od Powstania – dygresja, jaki jestem. Któregoś dnia do instytucji, w której pracuję - a pracuję w Pałacu Młodzieży w Warszawie od początku świata - przybiegł młody, wesoły, pogodny pan. Przywitał się ze mną, przedstawił się, będzie pracował tuż obok, będzie coś robił, już nie pamiętam w tej chwili co, coś z historią, że skończył historię na Uniwersytecie Warszawskim. Szczególnie interesuje go okres okupacji i pisze książkę, czy mógłbym mu pomóc w napisaniu książki, bo „Jestem od pana o połowę młodszy, a pan to wszystko przeżył, pan to wszystko pamięta.” „Oczywiście tak, naturalnie, że pomogę.” „Proszę pana, umówmy się na przyszły tydzień, przyniosę trochę zdjęć i zechce pan mi podpowiedzieć, kto jest na zdjęciach.” „Naturalnie, z przyjemnością to zrobię.” Przybiegł tak jak się umówiliśmy. Parę zdjęć, to były trzy czy cztery ogromne walizy, które z wielkim trudem wtaszczył na piętro, na którym pracuję. Weszliśmy do jednego z największych naszych pokoi, gdzie stało wówczas kilka stołów. Pyta się, czy na stołach może rozłożyć zdjęcia. Powiedziałem mu: „Tak, naturalnie.” „Pan niech mi mówi, kto to jest na zdjęciu.” Otworzył pierwszą, wysypał z pięknie przygotowanej koperty z napisami. Nawet nie zwróciłem uwagi, co to jest, z napisami dotyczącymi historycznych danych. Wysypał ze dwadzieścia dosyć dużych w formacie zdjęć. Pyta mnie szczęśliwy: „Kto to jest, ci dwaj po lewej stronie?” „Nie wiem.” „To odkładamy.” Teraz drugie. „Po środku kto to jest?” „Nie wiem.” Przeleciał pierwszą torbę, nogi mi zadrżały, bo nikogo nie rozszyfrowałem. Wydaję mi się, że się z nimi spotykałem, widziałem ich jak mieli lat czternaście, szesnaście a już w tej chwili mam trzy razy pewno tyle. Pan się nie zrażał. Otworzył następną walizkę. Znowu powtórzyło się to samo. On się denerwuje, ja dostaję spazmów histerycznych, mówię: „Przepraszam, nie potrafię sobie nic przypomnieć, niech mi pan wierzy. Znam twarz, jasne! Drugi od lewej - jak on się nazywał? Nie pamiętam. Przypomnę sobie, niech pan szuka dalej, niech pan mną sobie głowy nie zawraca, zaraz będę wiedział, kto to jest. Oczywiście, że go znam, mieszkałem na tej samej dzielnicy co on.” On mi podrzuca z coraz większa złością zdjęcia pięćdziesiąte, siedemdziesiąte, setne zdjęcie, a ja nic. Wreszcie z pianą na ustach - ja z zupełną histerią - wyjmuje ostatnie zdjęcie. Na zdjęciu jest grupka trzech, czterech czy może sześciu chłopaków. Widać na dole szmatkę, nie wiadomo, co to jest, bo słabo jest to widoczne. Zdjęcie zrobione w warunkach, w jakich wtedy można było zrobić. Stoi z tyłu za chłopakami kobieta i dwóch czy trzech mężczyzn. Pan, który mi to przyniósł zwraca się do mnie: „Czy teraz pan może mi to rozszyfrować?” „Postaram się.” „To niech pan zaczyna od lewej albo od prawej strony. Pięciu chłopaków chciałbym poznać pseudonimy albo imiona.” Nic, na litość boską, nic, przecież znam zwłaszcza pierwszego chłopaka. Wtedy wyrwał mi zdjęcie i mówi: „To jest od prawej „Zemsta”, „Krwawa Szyja”... a to jest pan! Pan, który miał pseudonim „Flis”, „Andrzej Flis”, a z tyłu za panem stoi pana matka! Do widzenia!” Zamknął wszystko i nie widzieliśmy się z dziesięć lat. On się chyba obraził na mnie, wystraszyłem się jego do końca. Tak jest z moim pseudonimem. Co robiłem z dziwnych rzeczy w czasie okupacji? Wszystko to, co mnie się wydawało zabawą. Co to za żołnierz, który chodził obowiązkowo w takich butach, jak wszyscy chłopcy chcieli chodzić, w butach z cholewami? Wybłagałem znajomego szewca, żeby mi buty zrobił, jak umiał najlepiej. Obiecałem mu, że będę u niego sprzątał i pomagał, bo ani moja mama ani ja nie mieliśmy zupełnie pieniędzy. Wtedy żyłem pomagając mamie z tego, że na dworcach kolejowych roznosiłem bagaże. Jak przyjeżdżał pociąg i wysiadali ludzie, a ktoś miał za ciężki bagaż to dawał mnie. Za to dostawałem pieniądze. Pieniądze zbierałem, oddawałem mamie, z tego żyliśmy. Żyliśmy w koszmarnych warunkach, bo przestawienie się mojej mamy na zdobywanie pieniędzy w jakikolwiek sposób z mini handlu, z haftowania, a ja z noszenia paczek, które przekraczały moje możliwości... To i zarobki były kiepskie, ale tamtego pana użebrałem czy przekonałem, żeby mi zrobił buty z cholewami. Do dzisiaj jeszcze mam niedowłady w kostkach dlatego, że buty się mu nie bardzo udały, ale miały rzecz niesłychanie ważną, miały podkówkę na końcu pod piętą. Wszyscy, którzy chodzili w takich butach byli dumni, bo to przypominało nasze wojsko. Tak nam się przynamniej zdawało. Co robiłem? Przenosiłem listy, zadania, szyfry. Kiedyś się - nie pamiętam, o której była godzina policyjna, o ósmej czy o dziewiątej ale już było ciemnawo - spóźniłem się, nie przyjechałem do domu na czas. Moja mama nie wiedziała biedna co zrobić, żeby się dowiedzieć, co się ze mną dzieje. Czuła oczywiście całą sprawę, chociaż nigdy nie mówiłem, gdzie jadę, w jaką stronę czy do Śródmieścia, czy na Bielany i co zawożę, co odbieram, co przewożę ale wyczuwała to jak matka. Nagle mówi do mnie, później mi opowiadała, że przyjechał tramwaj z okolic Śródmieścia i nie widziała, kto wysiadł. Ale wysiadł ktoś, kto biegiem usiłował dobiec do naszej bramy. Zrozumiała, że to jestem ja. Na środku jezdni - bardzo pustej, wszystko zamierało - pozwoliłem sobie na swój głupi, radosny dokument, popis tego, że jestem, długo trenowany wcześniej skok i zawirowanie na lewej nodze a prawą nogą, piętą, gdzie była mała podkówka, ruch jakby cyrklem ktoś zatoczył koło, ruch dokoła po kamieniach ulicznych. Wtedy z podkówki leciały iskry. To było głupim, ale wspaniałym oznaczeniem, że już jestem. Jak przyszedłem pod dom, to myślałem, że mama ściągnie mi portki i dostanę serdeczne manto. „Jak mogłeś jeszcze tak głupio to manifestować! Patrz jest półtorej godziny po zakazie chodzenia, po zakazie używania światła, po zakazie rozmawiania. A ty tak się wygłupiasz, przecież z ciebie nic mądrego nie wyrośnie, tobie nie będą niczego przekazywali. Nie będziesz mógł być takim żołnierzem o jakim marzysz.” Myślę, że miała rację. Po paru dniach z moim przyjacielem Ryszardem - z początków zabawy w teatr lalkowy, dostaliśmy zadanie, takich było wiele wcześniej. Myślę, że to była zaprawa z młodymi chłopakami, przecież „Szare Szeregi” to byli bardzo młodzi ludzie. Mianowicie dostaliśmy niewielki pakunek. Pakunek trzeba było przewieść tramwajem w dzielnicę, w której zamknięci byli ludzie, którym nie należało się nic, Żydzi. Zadanie było takie: „Jeśli was nikt nie spostrzeże...” Przejeżdżały niektóre tramwaje, nie pamiętam jaki był numer tramwaju, który przejeżdżał przez getto od jednej strony do drugiej - takim tramwajem mieliśmy jechać. Wsiadaliśmy gdzieś w okolicy dzisiejszego Śródmieścia, jeśli dobrze pamiętam. Mieliśmy niezauważenie przewieść, a gdyby się okazało, że Niemcy zatrzymają, wyrzucić to jak najszybciej. Niosłem z dumą dwa naczynia wewnątrz, w nich coś chlupotało. Dzisiaj, kiedy się o wszystkim mówi, to jest śmieszne, zabawne ale wtedy nie nosiło się takich rzeczy, nie wolno było, nie to, że nie wolno, to groziło co najmniej aresztowaniem, jeśli nie strzałem. Obydwaj z Rysiem nieśliśmy, trochę on, trochę ja. Wsiedliśmy w tramwaj, który przejedzie przez getto i zastanawialiśmy się, co z fantem zrobić, jak to nam odbiorą, kto to nam obierze. Przejechaliśmy przez cały odcinek getta, patrzyliśmy na biednych ludzi, ale to były początki getta jeszcze. Kiedy dojeżdżamy do sąsiedniej przeciwległej części, tramwaj się zatrzymał, część ludzi wysiadła, część ludzi wsiadła. Wsiadł młody pan, podszedł do nas i szepnął na ucho: „Otwórzcie teraz to spokojniutko i zobaczcie, co jest wewnątrz.” Wewnątrz był ocet, czyli nic strasznego, gdyby nas Niemcy zatrzymali, przypuszczam, że to uszłoby płazem. Moglibyśmy się tłumaczyć, że to dla mamy wieziemy czy coś w tym sensie. Później rzeczy były nieco trudniejsze, bardziej ostre - takie były początki. Z harcerstwem byłem związany od początku. W czasach, kiedy było u mnie w domu najgorzej, wyemigrowaliśmy z Warszawy z mamą. Zapakowaliśmy wszystko na mały wózeczek i pojechaliśmy do naszych wiejskich znajomych, do których parę lat wcześniej jeździliśmy z całą rodziną. Ojciec mój prowadził pielgrzymkę, wsiadaliśmy w łódź. Łodzią płynęliśmy w okolice Czerska. Tam bardzo blisko zaprzyjaźniliśmy się z miejscowymi ludźmi i mnie tam było wspaniale. Najtrudniejszy moment wkraczania Niemców, próbowaliśmy się tam ulokować. Z mamą było to dla nas o tyle cenne, bo tata odszedł na zawsze. W miejscowościach miałem wszystkich swoich przyjaciół i znajomych. Po środku była ogromna wyspa zarośnięta bardzo gęstą wikliną. Tam się odbywały wszystkie spotkania konspiracyjne, okupacyjne z trzema panami, którzy mnie odwiedzili w teatrzyku „Mara”. Kiedy dzisiaj o tym wszystkim myślę, to jest romantyka dziwna. Wtedy był to niepokój, noc, w nocy nie można używać świateł. Musimy się na wyspę dostać. Przepływany, jedni płyną małą flisacką łodzią, inni płyną trzymając się łodzi, a inni płyną o własnych siłach. Przedostajemy się na wyspę. Przebieramy się, na wyspie mamy zakoczować przez dwa czy trzy dni - jest takie polecenie. To wszystko wykonujemy, co przywódcy, trójka o których mówiłem, nam podpowiada. Wreszcie ostatniego dnia, noc, niedaleko jest Góra Kalwaria, niedaleko jest Czersk, w Górze Kalwarii są Niemcy a my jesteśmy na wspaniałej bezludnej wyspie porośniętej dużą wikliną. Jest wspaniale i nagle nas budzi trąbka harcerska „tra ta ta”. Później sobie zdawałem sprawę, że trąbkę wszędzie słychać, jest wilgoć, jest noc, po wodzie echo niesie bardzo daleko a tutaj nam mówią, że mamy biec, coś szukać, coś znaleźć. Wiem, że moja grupka trzech czy czterech chłopaków nie znalazła tego, co miała znaleźć. Szukaliśmy najdokładniej, jak można, ale nie znaleźliśmy. Wstyd nam było strasznie, inni przyszli z chwałą a my bez. Baliśmy się, że nas może wyeliminują z dalszych ćwiczeń, z dalszych zabaw, ale nie. Powiedzieli natomiast: „Słuchajcie wspaniała wyspa nazywa się od dzisiaj Wyspą Zemsty” Dlaczego „Zemsty”? Bo jeden z nich miał pseudonim „Zemsta”. Był najbardziej aktywny w pracy, w zabawie z nami. Druh „Zemsta” potrafił wszystko, potrafił zawiązać, potrafił strzelić, załadować, wyczyścić, był wspaniały. Chłonęliśmy wszystkie jego działania. Druh „Zemsta” kiedyś na Grochowie wziął mnie za ramiona i mówi: „Chodź, pokażę ci moją dzielnicę.” Wędrujemy, chociaż wydawało mi się, że Grochów znam dobrze, ale to były peryferie Grochowa. Mówi: „Popatrz, w tym domu mieszkam, nie wchodźmy tutaj, tylko przejdźmy dalej. W tym domu mieszkam, gdybyś kiedyś mnie potrzebował, to tutaj mnie znajdziesz, a teraz chodź dalej ulicą. To jest najporządniejsza ulica, jaką można w Warszawie znaleźć.” Ucieszyłem się bardzo. „To jest moja dzielnica, po niej wędruję, tutaj wszyscy mnie znają, ja znam wszystkich, wszystkie psy, przybłędy, wszystkie ptaki, ale pokażę ci coś jeszcze nadzwyczajnego, popatrz.” Zatrzymał się druh „Zemsta” koło płotu, parkanu. W ogóle prowadził mnie przez dzielnicę, w której nie było jezdni, tylko był piasek rozsypany, kawałki żelastwa leżały i w miarę udeptana droga, po której można było iść jak po chodniku. On opowiadał o świetnej swojej dzielnicy, ale oczywiście mówił to z żartem. Mówi: „Zobacz co ci pokażę.” Podniósł rękę do góry, włożył na najwyższe słupy, które odgradzały czyjś dom od drogi, którą idziemy, włożył rękę, grzebie i wyciągnął. Mówi: „Popatrz, szpilka z kolorowym łbem, łebkiem.” Pewnie wszyscy wiemy o tym, że wtedy nosiło się szpilki kolorowe wpinane w ubranie. One niby nic nie znaczyły, dziewczyny nosiły, chłopcy nosili, ale nosiliśmy wtedy, kiedy za coś je dostaliśmy, czerwoną czy zieloną szpilkę, ze szpilką się chodziło zawsze. Szpilka przetrwała w mojej wyobraźni do dziś. Moje dzieci, z którymi pracuję też noszą kolorowe znaczki, może nie szpilki a kolorowe znaki, które coś znaczą. Wracamy do druha „Zemsty”, który pokazał mi swoją wspaniałą ulicę i wyjął szpilkę z łebkiem. Mówi: „Patrz, jaka to jest porządna ulica, tutaj nawet szpilka nie zginie.” Wtedy zrozumiałem, że to jest bardzo dowcipny przy okazji pan czy chłopak. Chłopak, który w czasie Powstania, razem ze swoją narzeczoną, kiedy się ewakuowali z jednej drogi, ulicy na drugą - jak myślę, skrył się w leju po bombie. Leje były dosyć głębokie i uważał, biedny, że uda mu się przedostać, ale niestety nie udało mu się. Niemcy zbliżali się. Obydwoje - nie mogłem tego zrozumieć - że z narzeczoną odebrali sobie życie. Na znak strzelili w swoje głowy - taki był druh „Zemsta”. Wyspa imienia druha „Zemsty” została przez nas przechrzczona na Wyspę Niedokonanej Zemsty z nazwiska zrobiliśmy działalność. Bo my, grupa, która powinna zwyciężyć, grupa, która na wyspie bywała często, powinna wygrać a my przegraliśmy. Obiecaliśmy sobie, że przyjedziemy kiedyś i po cichu wykradniemy proporce tym, którzy ewentualnie będą po nas biwakowali. To było tuż przed wybuchem Powstania. Wróciliśmy wszyscy do domów. Dostaliśmy wiadomości, że mamy jutro o godzinie tej i tej stanąć na rogu, zabrać ze sobą to i tamto i owo, nie mówiąc nikomu, gdzie idziemy i po co idziemy. Tak przewędrowaliśmy. Pozostałem cały czas „Flisakiem”, który rzeczywiście radził sobie z łódkami, na których pływał i radził sobie z wodą. Bardzo lubiłem pływać. Całą moją grupą: Ryszard, Marysia i drugi Andrzej, oddaloną od kolegów, szliśmy w kierunku Śródmieścia, w kierunku Warszawy. Kiedy doszedłem na miejsce, to zapytał mnie jeden z oficerów, nie mam pojęcia, poważny pan: „Czy gdyby trzeba było wrócić, czy bym wrócił z powrotem i zaniósł informację, która jest wypisana na kartce? Gdyby się okazało, że nie można przedostać z powrotem, to trzeba to zniszczyć i wrócić do domu, ewentualnie do nas wrócić jeszcze raz.” Odpowiedziałem, że tak. „Gdzie mam to zanieść?”. „Do miejscowości, która się nazywa Falenica.” Tak mi się wydaję, że to była Falenica. „Tak, oczywiście tam byłem.” „Trzeba to zanieść jak najszybciej.” „Dobrze, spróbuję.” Wiem, chyba się nie mylę, że przechodziłem przez jeszcze niewysadzony Most Poniatowskiego, a później biegiem, biegiem, spacerem, spacerem całą prawie noc do Falenicy. W Falenicy zobaczyłem rzecz nieprawdopodobną - polskie wojsko. Byli tam też Rosjanie w swoich mundurach, ale było polskie wojsko i stały czołgi, były biało-czerwone proporce pozatykane, były radzieckie. To było coś niebywałego. Po raz pierwszy zobaczyłem polskich żołnierzy. Kogoś tam odszukałem, komuś oddałem, powiedziałem „pa pa” i wróciłem do domu. Później się już nie dostałem do Śródmieścia, do Warszawy. Miałem płynąć, ale to się nie udało. Wróciłem z powrotem, a mój teatr pozostał. Czwórka: Marysia, Andrzej i Ryszard bez pierwszego, została w Śródmieściu i grała przedstawienie, które się nazywa „Warszawianka”, raz jeden. „Warszawianka”, która ma piękne frazy o tym, jaki jest Polak, jakie ma ambicje. Grali, jak powiedziałem, teatrem rapsodycznym - to wielkie słowo. Wszystko to robili ludzie mający po piętnaście lat, żyjący o jednej kromce chleba, skradający się do własnych domów, tak, żeby nikt nie zobaczył, wychodzący z innych domów, tak, żeby nikt nie spostrzegł, śpiewający „Jeszcze Polska nie zginęła” tak, żeby wszyscy słyszeli, ale żeby nikt nie słyszał na zewnątrz. Chłopcy grali przedstawianie „Warszawianka”.W grupie moich przyjaciół był uroczy chłopak - niesłychanie odważny, niesłychanie bohaterski, niesłychanie wiedzący co powinien zrobić. Zachwycałem się nim bez przerwy. Był minimalnie może o rok, może o dwa ode mnie starszy. On pierwszy miał buty, o jakich marzyłem. Mieszam to wszystko wspaniale w czasach, w terminach, ale to chyba nie ma znaczenia. Kiedyś dał znak, że u niego w domu - mieszkał na Grochowie niedaleko nas - jutro jest spotkanie „Szarych Szeregów” i będziemy zastanawiali się, co robimy za tydzień, za miesiąc. Tam po raz pierwszy śpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła.” Jego matka bojąca się o to, żeby to nie było za głośno, w tym czasie w sąsiednim pokoju krzyczała do córki, że jest niegrzeczna, żeby przygłuszyć nasz hymn. Później nas wypuszczała pojedynczo: jeden, drugi, trzeci, dziesiąty. Weszliśmy do domów, rozeszliśmy się. Został chłopak, o którym mówię, właściciel willi w swoich cudownych butach. Na drugi dzień, kiedy się spotkaliśmy, pytam go: „Stary co się dzieje? Czemu nie jesteś w swoich butach?” „Popatrz.” Odłamek odciął mu but. Mówi, że nie bałby się, gdyby mu odciął palce u nóg, ale but został zniszczony, nie ma wspaniałych butów. Cudowny chłopak, przeszedł Powstanie, wytrzymał, dzielny do końca. Później emigrował z Polski przez Wielką Brytanię do Stanów. W Stanach jeździł na szybkich Harleyach. Kiedyś nie utrzymał motoru na zakręcie, bardzo się potłukł, pokaleczył. Skończyły się wszystkie bohaterskie uroki i wyjechał jeszcze dalej w świat. Któregoś dnia przychodzę do swojej firmy w lecie, w czasie wakacji, kiedy nie musiałem przyjść, ale czasami lubię tam połazić po śmieciach kiedy nikogo nie ma, portier mówi mi: „Dzień dobry! Był tutaj do pana jakiś pan. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa, nie chciał zostawić żadnej wiadomości, ale powiedział, że przyjdzie tutaj za trzy dni w samo południe i czy pan mógłby być?” „Oczywiście. Jaki był? Wysoki, niski?” Nie wiem, dziwnie mówił, nie więcej nie powiedział tylko to.” Za trzy dni punktualnie tym razem, o dwunastej jak zegar miał wybić, wchodzę do Pałacu Kultury i portier mówi: „Pan przyszedł wcześniej, nie był o dwunastej w samo południe, tylko przyszedł o godzinie dziesiątej i zostawił dla pana list. Ale nie chciał na pana zaczekać, niech pan go sobie zabierze.” Wyszedłem na zewnątrz, przeczytałem. Ten, który stracił najważniejszą rzecz, bo fragment swojego buta, który się potłukł na motocyklach w Stanach i który mieszka w drugim końcu świata pisze do mnie krótki list. Przeprasza, że nie ma odwagi wręczyć mi go oficjalnie, ale pewnie będę miał kłopoty, pewno będą mi dokuczali, może mnie nawet zaaresztują, jak się dowiedzą, że on daje mi przesyłkę. „Napisz do mnie, jeśli możesz chociaż krótki list, mieszkam gdzieś tam w Warszawie, przez parę dni a później wyjeżdżam.” Jak to się stało, nie wiem. Napisałem do niego, później on napisał do mnie. Starszy siwy pan w Australii oparty o kominek w ciemnym garniturze z białą, dosłownie utkaną miejsce przy miejscu, odznaką za coś tam. Później się dowiedziałem, że dostał Krzyż Virtuti Militari. Stoi dumny, naprawdę starszy pan. Pomyślałem, że jesteśmy przecież z tego samego rocznika. Nie mogę stanąć przy żadnym świeczniku, przy ognisku, przy ogniu, żeby powiedzieć, jakie dostałem, mam odznaczenia, bo ich było straszne mało. Kiedyś zapukał do mnie ktoś do mieszkania. Tam, gdzie teraz mieszkam, czyli to nie musiało być tak strasznie dawno. Zapytał o mnie, czy ja jestem ja, uśmiechnął się: „Mam dla pana przesyłkę, może pan ją przyjąć? Może pan ją pokwitować?” „Mogę, a co tam jest?” „Nie wiem nawet, niech pan napisze, że pan to otrzymał.” Więc napisałem, że to otrzymałem. „Do widzenia.” Zbiegł. Rozwinąłem, tam były odznaczenia Armii Krajowej nadane w Londynie dla mnie - dla Andrzeja Kieruzalskiego, pseudonim „Flis”. Cała właściwie opowieść o tym panu i jego skromniuchnym życiu w tamtym latach, o wielkiej romantyce, która pozostała, wielkim wzruszeniu, jakie pozostało po wszystkim tym, co przechodzi obok nas. Kiedy dwa lata temu wybierałem się na urlop, kiedy moja młodzież rozsypała się po świecie, zadzwonił miły pan. Akurat byłem w sklepie. Przedstawił się i powiedział, że jest odpowiedzialny za przygotowanie koncertu z okazji sześćdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, czy mogłaby „Gawęda” uczestniczyć? „Proszę pana, jutro o piątej rano wyjeżdżam, już z nimi nie mam żadnego kontaktu, będę bardzo daleko od Polski.” „Niech pan się postara, niech pan do mnie zadzwoni pod numer...” Zostawiłem kilka sygnałów, żeby młodzież, która ewentualnie jest w Warszawie mobilizowała pozostałych. Bladym świtem wyjechałem i na miejscu, gdzie już się prawie kończy nasz globus dotarła do mnie informacja, że jest grupa dwudziesto- czy dwudziestopięcioosobowa, która będzie w mundurach gawędowych i będzie mogła zaśpiewać trzy czy cztery piosenki z okresu Powstania Warszawskiego, najpiękniejsze piosenki. Piosenki, które w głowach tych, którzy je wtedy śpiewali zostaną. Choćby się wszystko zmieniło, choćby się wszystko rozsypało, choćby się o wszystkim zapominało, to piosenki pozostaną. Zaśpiewała „Gawęda” dwie czy trzy piosenki. Byłem szczęśliwy i oni byli szczęśliwi, byli dumni, że mogą zupełnie młodzi, mali ludzie, przekonać się, że tak było kiedyś naprawdę. Koniec.
- Czy mógłby pan w dwóch słowach nakreślić, o co chodziło z przeprawą do Falenicy, kto do kogo co wysłał i w którym momencie to było?
Kiedy dostałem polecenie, nie propozycję, polecenie i pytanie, czy jestem w stanie to donieść, to był drugi lub trzeci dzień Powstania, dla mnie ostatni. Do Falenicy umiałem dotrzeć, może dlatego ja. Co miałem przenieść, jaka była treść, trudno mi powiedzieć, nigdy się nad tym zastanawiałem. Była tylko jedna informacja - zanieść to. Wydaje mi się, że były to informacje dla polskich oddziałów, które były w Falenicy. Po paru dniach przedostali się bliżej Grochowa, w którym mieszkałem, bliżej lewobrzeżnej Warszawy. Kiedy wchodzili, poprzedzały ich rosyjskie, radzieckie czołgi. Później, na drugi czy trzeci dzień, kiedy wyszedłem a Powstanie jeszcze trwało były tam grupy polskie. Nie umiem odpowiedzieć, co mogło być treścią kartki, którą przenosiłem. Może nic istotnego, może istotne sprawy.
- Od tego dnia, kiedy przeszedł pan na drugą stronę rzeki, był już pan cały czas na Pradze?
Cały czas później pozostałem na Pradze, na Grochowie.
- Obserwował pan desant wojsk?
Nie mogłem nie obserwować. Wtedy tworzyły się dodatkowe grupy ludzi, którzy sobie przekazywali wszystkie informacje. My, którzy pozostali po stronie prawobrzeżnej Warszawy, którzy już nie mieli szans na przejście do Śródmieścia, łaknęliśmy każdej informacji o tym, co się dzieje, jak strzelają, jak wchodzą, jak wycofują się. Ludzie, którzy wyciągali przyrządy do lepszego oglądania, którzy wchodzili na ostatnie piętro domów i tam uchylali między kominami przejścia, ci ludzie informowali natychmiast. Przy okazji w tym samym czasie Niemcy robili wszystko, co można, żeby istniejących ostatnich Polaków, gdzieś tam ścisnąć, wyprowadzić. Przez kilka dni mieszkałam po przeciwnej stronie ulicy Grochowskiej, nie tej mojej, tylko przeciwnej, narażonej na wszystkie pociski. Przy nich Niemcy ustawili grupę ludzi, których później przegnali w kierunku Pragi. Miałem tę przewagę nad innymi, że w miejscu, w którym chwilowo mieszkałem, były rosnące rośliny, dosyć wysokie, krzewy przez które można było przejść i dostać się do tych, którzy byli przez Niemców pochłonięci. Wiem, że rozpruwałem parkanik, który odgradzał jednych od drugich, rozpruwałem całą konstrukcję i kilka osób przeszło tyłem dyskretnie w krzaki, o których mówię i zostali po stronie niedotykanej. Ale większość ludzi wędrowała wydana przez Niemców. Nieco wcześniej jeszcze miałem przedsmak tragedii. Kiedy wróciłem po dwóch, trzech dniach do domu i mieszkałem tam, gdzie w tej chwili opowiadam, mieszkali tam bardzo mili, przyjaźni, życzliwi ludzie, którzy mieli o dwa lata chyba ode mnie starszą córkę. Grochów był w miarę spokojny. Ona mówi: „Chodź zobaczymy, co się dzieje.” Poszliśmy. Przeszliśmy koło szkoły, do której kiedyś chodziłem jako uczeń, do klasy którejś w szkole podstawowej. W szkole stali Niemcy, szkoła była wyłączona z możliwości wejścia Polaków. Na wprost szkoły mieściły się budynki, a na budynkach były afisze, w których było napisane mniej więcej tak, że trzy dni temu czy przedwczoraj polscy bandyci rozpoczęli Powstanie czy ruch przeciwko armii niemieckiej. Wszyscy, którzy do nich dołączą, będą aresztowani czy będą rozstrzelani – takiej treści, mniej więcej, był plakat. Plakatów było dużo. Ona mówi: „Słuchaj, to nie może tutaj wisieć.” Mówię: „Pewnie, że nie może.” „To ty patrz, czy któryś z nich nie wygląda, a ja zedrę jedne, drugie, trzecie.” Tak zrobiliśmy. Pięć czy siedem plakatów pozrywaliśmy i rzuciliśmy je na ziemię. Ona mówi: „Chodź, teraz szybko idziemy do domu.” Odwróciliśmy się, idziemy do domu, ale nam się nie udało do domu dojść. Wybiegło kilku żołnierzy niemieckich, zatrzymali nas, kazali nam podnieść ręce. Zaprowadzili na stronę przeciwną szkoły, na duże podwórko, boisko. Tam stanęliśmy przy ścianie, kazali stać tyłem do nich, trzymać ręce na górze. Później zaczęli pytać, co robiliśmy, dlaczego. Przynieśli zresztą porwane plakaty, [pytali,] kto nam pozwolił, co myśleliście. Udawaliśmy, że nie bardzo rozumiemy, co oni mówią. Później się zastanawialiśmy, co możemy im powiedzieć. Powiedzieliśmy, że to jest nieporozumienie, że przechodziliśmy, ale bez złych zamiarów. Z drugiej strony nie wiedzieliśmy, że przeciwko nam plakaty są wywieszone. Dlatego je zerwaliśmy. Zatrzymali nas na drugi dzień. Nasze rodziny stały za bramą, moja mama płacząca, rodzice dziewczyny. Później nas rozdzielili, zostałem a dziewczynę przewieźli dalej. Wypuścili mnie, może dlatego, że byłem młodszy, niższy a tamta dziewczyna wyraźnie wyższa. Jej rodzice bardzo interweniowali, żeby ją zwolnić, że to przecież młoda dziewczyna, ale niestety wydali ją dopiero wtedy, kiedy już nie żyła. Była rozstrzelana - epizod tragiczny, których tyle było dookoła...
- [...] Moment przekazania meldunku, który pan niósł...
Pamiętam, że na środku ryneczku stał maszt i maszt był po raz pierwszy pomalowany w spiralę chyba białą i czerwoną. Kolory się przewlekały. Dookoła stało dużo żołnierzy, polskich żołnierzy. Oczywiście poza zachwytem wzruszenia, zapytałem: „Komu mogę oddać przekaz, który mam z Warszawy?” „A temu panu”. Podszedłem, stanąłem na baczność, powiedziałem, że mam przesyłkę, nie wiem, co w niej jest. „Dobrze przyjmuję to, gdybyś miał okazję mówienia komuś, to powiedz, że oddałeś na czas.” Wszystko.
- Jeżeli ma pan ochotę podsumować przeżycia Powstania, ustosunkować się do Powstania i historii okupacyjnej...
Moje Powstanie to jest zupełnie zagubienie się i szalona radość, że jest, że się walczy, że się być może wygra. Ono było tak krótkie, ono było tak skromne z mojej strony, tak mało znaczące, że tak jak powiedziałem na początku, wstyd, mi że tutaj siadam na miejscu, na którym pewnie siadają znakomici bohaterowie Powstania. Im oddając szacunek, opowiedziałem to, co jeszcze pamiętam, szacunek i wdzięczność, że byli tak odważni, dzielni.
Warszawa, 25 października 2005 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński