Dzieciństwo spędziłem w majątku mojego ojca, w Osieczu Wielkim. Byłem piątym dzieckiem mojego ojca. Uczyłem się prywatnie w domu. W 1939 roku, jak przyszli Niemcy, zostaliśmy wyrzuceni. Ojca zaaresztowali wcześniej i wywieźli w nieznane. Majątek objął niemiecki administrator - Treuhänder. W pewnym momencie powiedział mojej matce, że jeżeli nie wyjedziemy w ciągu dwudziestu czterech godzin, to zostaniemy wywiezieni przez Niemców. Wobec powyższego mojego matka zabrała całą rodzinę i wyjechaliśmy do Warszawy. Dojechaliśmy koło 4 grudnia.
W Warszawie najpierw wylądowaliśmy u państwa Dołrzyckich na ulicy Noakowskiego. To byli znajomi, u których mój starszy brat, chodzący do gimnazjum, był na stancji. Potem przenieśliśmy się na Służewską, skąd wyrzucili nas Niemcy, a później w Aleje Ujazdowskie 37 do niemieckiej dzielnicy.
Chodziłem do szkoły podstawowej. Szóstą klasę zrobiłem już na kompletach i zadłm egzamin do Gimnazjum imienia Stefana Batorego.
Na jesieni 1943 roku mój przyjaciel Zdzisław Hejdel zaproponował mi, żebyśmy wstąpili do harcerstwa. Zaczęliśmy chodzić na spotkania. Myśmy wiedzieli, że to jest 16 Warszawska Drużyna Harcerzy imienia Zawiszy Czarnego.
Wymyślano dla nas rozmaite zajęcia. Ćwiczono spostrzegawczość, umiejętność zachowania się w niespodziewanej sytuacji. Przed samym Powstaniem Warszawskim liczyliśmy na Grójeckiej ilość samochodów wyjeżdżających z Niemcami i wjeżdżających. Szukaliśmy bram przejściowych, żeby można było przechodzić z domu do domu, co się potem okazało zupełnie niepotrzebne. W piwnicach bowiem wybijało się przejścia z jednego domu do drugiego i można było tamtędy chodzić znacznie swobodniej niż bramami.
W domu na ten temat nic się nie mówiło. Pamiętam, że 31 lipca mieliśmy zbiórkę, na której powiedziano, że jesteśmy potrzebni do rozmaitych zadań. Nasz zastępowy Feliks Szebeko zażądał, żebym 1 sierpnia o godzinie ósmej rano zameldował się u niego w domu, to dostanę zlecenie. 1 sierpnia popędziłem do niego na ulicę Piusa, gdzie mieszkał. Miałem przenieść meldunek − przekazać do jakiegoś sklepu informację, której nie mogłem zapisać, tylko musiałem nauczyć się jej na pamięć. Potem wróciłem na ulicę Noakowskiego, gdzie mieszkali bracia Przewłoccy, również zastępowi.
Trzy młodsze zastępy były braci Przewłockich i Feliksa Szebeko. Przybyłem do nich, kazali mi czekać przez jakiś czas. Nie pamiętam, czy byłem tam przez pół godziny czy godzinę. W sąsiednim pokoju bardzo starzy, bo mieli po szesnaście lat, moi przełożeni dyskutowali. Koniec końców wezwali mnie do siebie i wyciągnęli parabellum, chyba dziewiątkę. Maszyna była duża, okropnie się tego przestraszyłem. Miałem świadomość tego, że jest wojna i posiadanie broni jest wyjątkowo niezalecane. Powiedzieli, że to parabellum trzeba przenieść w okolice Placu Narutowicza. Miał mnie w tym wszystkim ubezpieczać Michał Dowbor, bardzo sympatyczny szesnastolatek. Okazało się, że broń nie mieści się w żadnej mojej kieszeni. zrobiło to na mnie tak duże wrażenie, że na szczęście moi szefowie doszli do wniosku, że nie jestem właściwym osobnikiem do niesienia broni. W związku z powyższym Michał wziął parabellum, a ja byłem jego osłoną. Szczęśliwie dowieźliśmy parabellum do mieszkania Michała. Już wtedy wiedziałem, że Powstanie ma nastąpić w najbliższych godzinach. Nie wiedziałem jeszcze, kiedy, ale moi koledzy orientowali się, że godzina „W” już jest ustalona.
Potem jeszcze przenieśliśmy transport sanitarnych materiałów opatrunkowych z ulicy Raszyńskiej na ulic Słupecką i Michał Dowbor wysłał mnie na Służewiec na ulicę Ikara. Dał mi rower i kazał mi jechać tam, aby wezwać Michała Grochowskiego, członka jego zastępu, który miał zgłosić się na się na szesnastą. Powiedziano mi jeszcze, że jest Powstanie i że naturalnie mam nic na ten temat nikomu nie gadać. Jeździłem sprawnie na rowerze, ale rodzice nie pozwalali mi jeździć po ulicach. Tym razem dostałem rozkaz i bardzo służbowo pojechałem na Służewiec. Michała już nie zastałem w domu. Wiedzieli u niego, że poszedł na zbiórkę i nie kryli tego przede mną. Wróciłem do Feliksa Szebeko do mieszkania na osiedlu urzędniczym przy Filtrach. Poczęstował mnie obiadem i powiedział, żebym szybko szedł do domu, bo lada chwila wybuchnie Powstanie. Wróciłem, a moi rodzice wiedzieli już, że Powstanie wybucha, że wszyscy moi starsi bracia i siostra już wyszli do swoich oddziałów.
Wtedy nie wiedziałem, że w ogóle gdzieś należą, bo w domu nie rozmawiało się na ten temat. Wiedziałem tylko o starszym ode mnie dwa lata Aleksandrze, bo byliśmy w tej samej drużynie, ale w dwóch różnych zastępach. Natomiast odnośnie Witolda, Zygmunta i mojej najstarszej siostry Marysi, nie orientowałem się, bo to byli poważni ludzie, a ja smarkacz. Na pewno nie dopuszczaliby mnie do takich wiadomości. Powstanie wybuchło jak byłem w domu. Zostałem więc do 3 sierpnia.
Przed domem w Alejach Ujazdowskich 37 była postawiona barykada, bo to była sama granica pomiędzy częścią niemiecką a polską. Domy naprzeciwko płonęły.
Nie uczestniczyłem w budowaniu barykady, ale robił to mój ojciec.
Przede wszystkim z płyt chodnikowych. Nie byłem na tej barykadzie, nie widziałem jej.
Natomiast chodziłem po całym domu. Ludzie przeważnie siedzieli w piwnicach. Wobec powyższego mogłem spokojnie wszystko penetrować. W naszym domu na dole była kawiarnia tylko dla Niemców. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że tam była rozdzielnia gazetek. Znalazłem „Polskę Walczącą”, „Kamienie na szaniec” w malutkim wydaniu. Te rzeczy były w niemieckiej kawiarni. Widocznie polski personel korzystał z dobrze zamelinowanej możliwości przechowywania prasy podziemnej. W tym samym czasie w tym domu zorganizowany był szpital polowy. Pamiętam, że pierwszego dnia jakiś młody człowiek został postrzelony. Był ranny, trzymał za rękę jakąś starszą sanitariuszkę, która przypominała mu matkę, i płakał. Jednym słowem zachowywał się nie po męsku. Moja matka, która to widziała powiedziała mi wtedy, że nie sztuka być bohaterem, jak się jest zdrowym, jak człowiekowi nic nie dolega, ale dopiero jak człowiek przypadkiem zostanie postrzelony, to trzeba wykazywać hart ducha.
3 sierpnia dopiero poszedłem do mojego zastępu. Przyszedł mój brat i zabrał mnie. Od 3 do 19 sierpnia obsługiwaliśmy Harcerską Pocztę Polową, która mieściła się na ulicy Kruczej. Nasze zastępy „Zawiszaków” z 16 Drużyny stacjonowały w mieszkaniu państwa Przewłockich na Noakowskiego. Gimnazjum przynależne 16 Drużynie Harcerzy to było gimnazjum Staszica na ulicy Noakowskiego 6. Codziennie stamtąd szliśmy do poczty. Mieliśmy torby, opaski z granatową lilijką i biegaliśmy jak szczury po piwnicach, roznosząc i zbierając pocztę. Naturalnie był ostrzał gołębiarzy, ale wiedzieliśmy jak się przebiegało, że trzeba zachować odpowiednią ostrożność. Pamiętam z tego okresu tylko raz, jak kulki świstały mi koło uszu. Uciekałem jak zając, bo niespodziewanie wszedłem w rejon ostrzału. Nie mam wrażenia, żebym bardzo się mógł narazić. Naturalnie wszystkie barykady, pod którymi się przechodziło miały zadanie osłaniać ludzi. Byliśmy nieduzi, więc było nam o tyle łatwiej.
Powiedział pan, że do dziewiętnastego zajmował się pocztą. Co działo się potem?
Z 18 na 19 Niemcy zaatakowali Politechnikę. Z Pola Mokotowskiego ostrzeliwano gmach główny Politechniki. 19 zostaliśmy zaangażowani do rozmaitych działań pomocniczych. Jak zapalił się dom na Noakowskiego 10, to nas wzięto do gaszenia pożaru na dachu. Dom pod numerem 10 jest zdecydowanie wyższy niż 8 i 6. W związku z powyższym myśmy na strychu przy pomocy bosaków ściągali palące się belki, aby jakoś je gasić. Wtedy widocznie Niemcy zaobserwowali ruch na dachu i z czołgu wygarnęli do nas.
Na Polu Mokotowskim, skąd miały na wprost ostrzał. Ulica 6 Sierpnia (obecnie Nowowiejska) biegła od placu Zbawiciela do ulicy Filtrowj, przecinała ją ulica Polna i jej przedłużenie ulica Noakowskiego. W rozwidleniu między Polną a 6 Sierpnia były tereny niezabudowane i stały dwa czołgi. Z nich do nas wygarnęli. Wtedy zakończyłem karierę. Zginął mój brat Aleksander, zginął Zygmunt Przewłocki „Placek”. Jak strzelili do nas, od razu poczułem uderzenie w brzuch. Myślałem, że to pęd powietrza. Fiknąłem kozła, bo za mną były schody, zleciałem trzy czy cztery stopnie, potem zerwałem się i uciekłem. Zbiegłem dwa piętra i przysiadłem na oknie. Za mną lecieli inni uciekający stamtąd. Znowu zbiegłem dwa piętra. Wtedy już znaleźli się ludzie z dołu, którzy zobaczyli, że z nogi leci mi krew. Okazało się, że miałem postrzeloną również nogę.
Zanieśli mnie do szpitala „Sano” na ulicę Lwowską.
Kamienica numer dziesięć miała przejście. Były trzy podwórka, jedno za drugim i wyjście na Lwowską. Szpital był albo w następnym domu albo na wprost przejścia z dziesiątki.
Nie potrafię powiedzieć. Myślę, że „Sano” przed wojną i w czasie okupacji funkcjonował jako szpital, miało wyposażenie, dokonywano tam operacji i miało nazwę. Mnie donieśli na noszach, obejrzeli dokładnie. Byłem ranny w brzuch i w nogę. Wtedy pamiętałem, co mi mama mówiła, że nie można się rozklejać, kiedy się jest rannym. Powiedziałem, że mi zimno i przykryli mnie kocami. Straciłem przytomność. Zostałem postrzelony dokładnie w południe, a o dwunastej w nocy szpital już ewakuowano. Do tej pory ni byłem operowany, bo chyba nie widziano szansy mojego przeżycia. Gdy okazało się, że jestem ciepły, położono mnie na stół. Oprzytomniałem, podano mi narkozę. Zoperowano. Obudziłem się po operacji, jak mnie przenosili przez ulicę Lwowską i nieśli do szpitala na Koszykową. Obudził mnie chłód wieczornego czy nocnego powietrza. Poczułem ogromną ulgę po operacji, że nic już mnie nie boli. Potem poleżałem w szpitalu na Koszykowej około dwu tygodni i wróciłem do domu.
Mama powiedziała, że to koniec wojowania i nie zgadza się, bym wracał do walki. Sytuacja była taka, że 16 sierpnia zginął mój najstarszy brat Witold. Rodzice już o tym wiedzieli. 19 była msza święta za niego w przytulisku na ulicy Wilczej. Jak rodzice z niej wracali, to zostali powiadomieni przez panią Przewłocką, że jestem ranny. Ponieważ było nas razem dwóch, więc pytali się o Aleksandra. Wtedy dowiedzieli się, że Aleksander i syn pani Przewłockiej – Zygmunt zginęli w tym samym ostrzale.
Potem do końca Powstania byłem w domu. Naturalnie od czasu do czasu chodziłem do mojego oddziału. W międzyczasie Politechnika została zajęta przez Niemców. Moi koledzy przenieśli się z Noakowskiego na ulicę Koszykową róg Mokotowskiej. Nasz zastępowy Feliks Szebeko źle znosił odgłos wystrzeliwania „szaf”, które buczały. Raz będąc na piętrze, chciał zbiec do piwnicy do schronu. Pech chciał, że „szafa” wcześniej spadła na klatkę schodową, a on spadł i załamał sobie nogę. W każdym razie złamanie było tak poważne, że ucięli mu nogę. Leżał na Mokotowskiej 55 w szpitalu, gdzie go odwiedzałem, bo mieszkaliśmy naprzeciwko. W alejach Ujazdowskich nie dało się już mieszkać. Na Mokotowskiej było wolne mieszkanie. Odwiedzałem Feliksa. Chodziła do niego również jego matka. Przy którejś wędrówce na ulicy Mokotowskiej, która była naprawdę spokojna i bezpieczna, matka Feliksa została trafiona w głowę przez gołębiarza. Umarła na sąsiednim łóżku, koło swojego syna.
Wyszliśmy z Warszawy 3 października po kapitulacji. Miałem roczną siostrę, którą niosła matka, ojciec chory na dyzenterię prowadził dwoje mojego młodszego rodzeństwa, a ja jako rekonwalescent, bardzo zdrowy i sprawny, pchałem wózek dziecinny, w którym znajdował się cały nasz dobytek. Był jeszcze porucznik „Jędras” – Zygmunt Jędrzejewski oficer „Czaty 49” z jedną ręką ranną i przez to niesprawną. Pomagał mi jedną ręką przenosić wózek dziecinny przez barykady. Do Dworca Zachodniego doszliśmy piechotą, potem nas wagonami przywieźli do Pruszkowa. Na szczęście w Pruszkowie selekcję udało nam się przejść tak, że nie zostaliśmy przeznaczeni do żadnego obozu. Nie wiem, do czego zostaliśmy wytypowani, ale rodzice znaleźli w RGO znajomych, którym udało się uzyskać zaświadczenie i wyprowadzić nas poza obóz w Pruszkowie.
Po Pruszkowie trafiliśmy do Osuchowa, do majątku Edwarda Platera. W Osuchowie w każdym pokoju w pałacu mieszkała rodzina − ludzie z Warszawy. Rodzice robili rozmaite starania, żeby wrócić jeszcze do Warszawy, żeby coś z rzeczy dało się wyciągnąć, bo wyszliśmy prawie bez niczego. To, co człowiek wziął na siebie, to mógł jedynie mieć. Najważniejsze było to, że znalazła się moja najstarsza siostra, która dotarła do nas. W Osuchowie doczekaliśmy wyzwolenia przez armię radziecką. Potem już zaczęła się reforma rolna i wyrzucili naszego stryja. Musieliśmy opuścić majątek i przenieśliśmy się wtedy chyba do Kozer, gdzie był pałac zbudowany z fabryki marmolady lub czekoladek. Bardzo był dla nas korzystny, bo nie miał podłóg, więc można było w piasku, który był pomiędzy belkami robić babki. Było duże pomieszczenie, wymurowany komin i żelazny piec, w którym się paliło drzewem. Drzewo ściągaliśmy, skąd się dało, z parku, z okolicznych krzaków znosiło się i paliło. To trwało mniej więcej do maja, kiedy moja babka postanowiła, że pojedzie w poznańskie. Moja babka pochodziła z poznańskiego, moja matka także. To była rodzina ziemiańska − Czarneccy. Pojechałem z babką do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie były cioteczne siostry mojej matki. Babka potem pojechała jeszcze dalej zorientować się, czy przypadkiem nie dałoby się odzyskać czegoś z majątku. Wróciła, przekonawszy się, że władze pilnują, żeby broń Boże nic nie wróciło do właściciela. Zastała w pałacu ogromną ruinę, bo jak armia radziecka wkroczyła, to tłukła wszystko, co germańskie. Chińska porcelana leżała potłuczona przed pałacem. Szuflady z szaf były powyciągane. Babka kazała mi jechać i zawiadomić o wszystkim rodziców. Mój ojciec już w tym czasie rozpoczął jakieś działania w Warszawie, o których nie mogę dużo opowiedzieć. Wiem, że zatrudnił się w Biurze Odbudowy Stolicy. Chciał pozostać w Warszawie. Tym bardziej, że tu była sprawa grobów, ekshumacji, poszukiwania mojego średniego brata Zygmunta. Nic o nim nie wiedzieliśmy, ani czy zginął, ani jakie są jego losy, bo się nie zjawił, nie znalazł nas. To wszystko było powodem, żebyśmy zostali w Warszawie. Natomiast panie uważały, że trzeba jechać w poznańskie, bo tam się urządzą. W maju wróciłem z Ostrowa do Kozyr koło Grodziska Mazowieckiego. Na dworzec odprowadziła mnie babka, wykupiła bilet i poleciła pod opiekę jakimś ludziom, którzy jechali do Warszawy. Naturalnie nie było mowy o tym, żeby to było w jakimś przedziale. Zajęliśmy miejsce w przedsionku wagonu osobowego, oni jechali z rozmaitymi walizami. Być może wracali z Niemiec. Jechałem z nimi do Grodziska Mazowieckiego. To był jakiś dodatkowy pociąg. Pamiętam tylko z relacji, że jakaś kobieta jechała z kozą na dachu wagonu i koza zeskoczyła i ściągnęła kobietę pod pociąg. Przejechało ją.
Przyjechałem do Grodziska Mazowieckiego na dworzec. Dotarłem prawie do domu, ale była godzina dziesiąta wieczór, czyli godzina policyjna. SOK − straż kolejowa powiedziała, żebym przespał się w poczekalni. Rano przyszedłem do domu, zrelacjonowałem i wtedy rodzina zdecydowała się pojechać do Ostrowa Wielkopolskiego.
Do Krakowa dotarłem po maturze, którą zrobiłem w Ostrowie Wielkopolskim w 1950 roku. Usiłowałem dostać się na studia, miałem nawet zaświadczenie ze ZBOWID-u, że jestem wielce zasłużony dla Ojczyzny. Ale to nie było tak dobre jak opinie, które dostałem z gimnazjum. W związku z powyższym nie dopuścili mnie do egzaminów wstępnych, jako że byłem elementem z goła niebezpiecznym dla PRL-u. Musiałem podjąć pracę. Też nie było łatwo, bo nie miałem żadnego zawodu. W okresie, kiedy chodziłem do gimnazjum i liceum, rodzice mieszkali na wsi, więc miałem kontakt ze zwierzętami. Wiedziałem, jak wygląda krowa, która jest więcej warta, a która mniej. Załapałem się w PZU przy ubezpieczeniach zwierząt jako agent. Wyceniałem konie, krowy, wypisywałem ubezpieczenia. To były ubezpieczenia nieprzymusowe. Na Podhalu w nowotarskim chodziłem od wsi do wsi, od chałupy do chałupy. Ludzie mnie przeklinali, że ubezpieczam im krowy, jak oni wcale tego nie chcą, ale pracowałem.
Przede wszystkim nie zostałem dopuszczony do studiów. Nie wzywali mnie na rozmowy. Kolegów pytali o mnie. Rok później, już mając zaświadczenia, że pracowałem, zdałem egzamin na Politechnikę, bo już nie musiałem się podpierać papierami, które przysłała szkoła. Miałem świadectwo maturalne i zaświadczenia z pracy z PZU i dopuszczono mnie do egzaminów wstępnych. Ponieważ starałem się o to, żeby mi pozwolono studiować nawet wtedy, kiedy nie dopuszczono mnie do egzaminu wstępnego, chodziłem od rektora do rektora, delegata do spraw rekrutacji na wyższe uczelnie. Jak do niego poszedłem, to powiedział, że przez cztery lata okupacji się nie uczył, to co ja sobie wyobrażam. Potem jednak uzyskałem zgodę na zdawanie egzaminu w drugim terminie wraz z tymi, którzy wracali z wojska. Zdałem ten egzamin, ale w dalszym ciągu papiery były negatywne. Musiałem dopiero pojechać do Ostrowa Wielkopolskiego. Moi rodzice pisali o jakieś paczki z UNRRA i bezpieka się tym zainteresowała. Przyjechali i rodziców przepytywali. Rodzice sprowadzili rozmowę na kwestię moich studiów i tego, że w kraju wcale nie jest dobrze. Koniec końców po tych rozmowach bezpieka wyprostowała moją opinię. Zgoda na to, żebym studiował przyszła w lutym i już był dobrze rozpoczęty drugi semestr. W następnym roku już nie miałem trudności. Skończyłem budownictwo wodne na Politechnice Krakowskiej w 1956 roku. Jeszcze przed końcem studiów zacząłem pracę w Biurze Studiów I Projektów Budownictwa Wiejskiego. Potem przeniosłem się do Biura Projektów Budownictwa Komunalnego ze względu na to, że budownictwo wodne nie miało szans, bo nie było pieniędzy, a to są kosztowne inwestycje, długo się amortyzujące. Natomiast projekty wodociągów i kanalizacji były bardziej potrzebne i łatwiej było się w nich znaleźć. Biuro komunalne robiło większe roboty, więc można było się więcej nauczyć. Żadnych afrontów na wprost nie robiono mi, ale raz miała być wycieczka organizowana na Monte Cassino. Wyraziłem chęć wyjazdu z tą grupą. Każdy płacił za siebie. Powiedzieli, że się do tego nie nadaję. Potem jak minister Tokarski uznał, że jest za dużo inżynierów w projektowaniu, a za mało w wykonawstwie, to przeprowadzono selekcję i znalazłem się na pierwszej liście do usunięcia z biura. Takie szykany i szykanki były cały czas. Nie mogę powiedzieć, żeby to było koniecznie związane z Powstaniem. Wystarczająco obciążony byłem z powodu nazwiska i pochodzenia socjalnego, chociaż zawsze mówiłem, że jestem inteligencja pracująca. Mój ojciec przed wojną był i inteligentny i pracował, co prawda na swoim, ale pracował.
Moi znajomi w Krakowie to byli bardzo bliscy przyjaciele i nigdy nie słyszałem jakichś negatywnych, lekceważących opinii. Do Krakowa przyjechałem w 1950 roku, pięć lat od Powstania Warszawskiego. Już komuna głęboko się zakorzeniła. Naturalnie szereg osób pomagało mi w dostaniu się na studia, w urządzeniu się w Krakowie. To byli wszystko ludzie, których znali moi rodzice albo ja. Natomiast mógłbym powiedzieć, że szybko człowiek się uczy, więc jeżeli dowiedziałem się, że to, że byłem w Powstaniu szkodzi, to nie prowadziłem na ten temat rozmów z osobami nieznanymi. Największe doświadczenia negatywne miałem w gimnazjum w Poznańskiem. Większość moich kolegów przez cztery lata okupacji nie chodziła do gimnazjum. Mówiono o mnie, że przyjechałem z Warszawy, jestem młodszy o cztery lata i jeszcze strugam bohatera. Nie strugałem bohatera. Natomiast panowie, którzy byli w ZBOWID-zie w Ostrowie Wielkopolskim bardzo życzliwie przyjęli takiego młodego powstańca i bardzo im to pasowało.
Co roku jest msza święta w Kościele Mariackim i potem jest mały pochód, który idzie do Pomnika Nieznanego Żołnierza.
Na Placu Matejki. Dwa lata temu myśmy zrobili tam pewną sensację, dlatego że kwiaty pod pomnikiem składał urząd miasta, kombatanci, rodziny katyńskie i inni. Jednym słowem myśmy z żoną mogli złożyć kwiaty jako każda organizacja, a nasze wnuki nie. Koniec końców poszliśmy sami jako rodzina powstańców. Mieliśmy małe kwiatki, ale zapowiedzieli nas i szliśmy razem z naszymi wnukami.
Wybuch Powstania Warszawskiego to najwspanialszy dzień w życiu, to poczucie prawdziwej wolności. Kapitulacja 1 października to rozpacz, że wszystko się skończyło.