Nazywam się Maria Ziaja z domu Walesiak. [...] W czasie Powstania nosiłam nazwisko panieńskie Walesiak. Urodziłam się 8 lutego 1923 roku. Byłam związana z organizacją KOP i PAL od sierpnia 1941 roku.
Tak, już od 1938 roku, kiedy było odgórne zarządzenie z rządu cywilnej obrony przeciwlotniczej, były organizowane kursy dla dziewcząt w blokach wszystkich dzielnic Warszawy, kursy sanitarne, pierwszej pomocy, a dla mężczyzn przeciwpożarowe w razie pożarów wywołanych w czasie wojny.
W czasie wojny pierwszy chrzest bojowy miałam już w 1939 roku, kiedy nasz dom był zbombardowany.
Mieszkałam przy ulicy Ogrodowej 69, to jest na pograniczu Ogrodowej przy Okopowej.
To były pierwsze dni września. Pierwsze dni września w ogóle zaczęły się bombardowaniem na Kole, ale Niemcy, kiedy już podeszli pod Warszawę, zaczęli ostrzeliwać pierwsze dzielnice Warszawy i z Woli szły ciężkie działa. Stamtąd byliśmy ostrzeliwani.
Przydały się o tyle, że miałam troje rannych. Udzielałam im pierwszej pomocy.
Potrafiła się zorganizować, dlatego że jednak były przewidywania, wiedzieliśmy, jak mamy się zachować. Zresztą przeciwpożarowe kursy dla panów już były na tyle pomocnym przygotowaniem, że wiedzieli, gdzie mają stać, jak mają gasić pociski zapalające. Piasek był przygotowany na strychach, sprzęt przeciwpożarowy jak łomy, bosaki, łopaty do zasypywania piaskiem i woda.
To jeszcze nam dawało do zrozumienia, że wcześniej wiedzieliśmy, że jednak nas wojna nie minie. Przygotowania się rozpoczęły już w 1938, a nawet 1937 roku. Później nastał okres okupacji. Ludność cywilna się bardzo organizowała, ponieważ były łapanki, ponieważ były szykany ze strony Niemców. Nawet nasi mieszkańcy potrafili robić przejścia między domami. W piwnicach były przebijane przejścia z jednego domu do drugiego.
Tak, oczywiście. Zdarzało się, że z łapanki ktoś uciekał, piwnicami przeszedł na drugą stronę bloków, bo z jednej ulicy na drugą miał przejście piwnicami.
To były ciężkie czasy. Mam bardzo ciężkie doświadczenia, bo byłam świadkiem trzech egzekucji na żywo. Właściwie nie mogę wspominać, bo to mnie bardzo nęka, a jestem wrażliwa, bardzo to przeżywam nawet do dzisiaj. Na Lesznie widziałam wiszących ludzi, to było w nocy. Szesnaście osób bodajże było wtedy powieszonych, między innymi widziałam księdza wiszącego, zwłoki zwieszały się z balkonu. Drugą egzekucję widziałam na ulicy Bema. Tam była fabryczka, mury. Jechałam akurat tramwajem. Stał szereg, wyglądali jak kukły. Prawdopodobnie byli od razu uwiązani w workach. To wszystko było na szaro, to było daleko. Tylko mieli głowy na wierzchu, a ciała były w workach. Widziałam pluton egzekucyjny naprzeciwko szeregu, widziałam moment padania ludzi. To było bardzo duże przeżycie.
Myślę, że to był 1943. Trzecią egzekucję widziałam na ulicy Towarowej pod murami. Towarowa oddzielała tory kolei towarowej. Pod murami na Towarowej była egzekucja. Wtedy byłam u znajomej i z okna widziałam. Niemcy nie pozwolili wyglądać przez okna. Z daleka widziałam co prawda, przez szparki od zasłonek.
To było w tym czasie, kiedy już byłam w konspiracji. Najczęściej to było tak, że przemieszczałam się po Warszawie w związku z przewożeniem kolportażu. W czasie konspiracji byłam kolporterką.
Mieliśmy grupki towarzyskie – koleżanki ze szkół podstawowych, koledzy. Robiliśmy potańcówki. Jak wojna się zaczęła miałam szesnaście lat. Przez ciche domowe potańcówki dogadaliśmy się, że jest towarzystwo. Nikt nie szedł do organizacji na skutek reklamy, to wiadomo. To było wprowadzanie jednego kolegi czy koleżanki, to drugiego. W ten sposób łączyliśmy się i wstępowaliśmy do organizacji.
Owszem, po ukończeniu osiemnastu lat. Wtedy akurat miałam osiemnaście lat, kiedy składałam przysięgę.
To nawet nie była zbiórka. Byłam wprowadzona do pokoju, gdzie składałam przysięgę w obecności dwóch, trzech osób. Wtedy dopiero wprowadzono mnie do całej grupy.
Nie, przygotowywano mnie. Najpierw powiedziano mi, że będę przechodziła kurs sanitarny, już powtórnie. To było dla mnie z korzyścią. Było mi łatwiej przyswajać wiadomości. W 1942 roku ukończyłam przeszkolenie sanitarne. Lekcje nasze odbywały się w przychodni lekarskiej na ulicy Targowej 15. Tam była jedna z naszych działaczek, lekarka, która nam wykładała.
Było ich dużo, pamiętam najbardziej drastyczne. Jadąc z Woli na Pragę miałam dostarczyć czasopisma...
„Polska Żyje!” – to była nasza gazetka. Zatrzymanie na moście Kierbedzia, to była dziwna historia. Miałam więcej szczęścia niż przypuszczałam. Były zatrzymane przez żandarmerię dwa tramwaje na środku mostu Kierbedzia. Dwie budy żandarmeryjne stały z jednego krańca mostu i z drugiego. Oni w ten sposób robili łapanki i ludzi wyłapywali z tramwajów. Kazali wszystkim wyjść z tramwaju, ustawić się równiutko w kolejkę. Robili rewizję w torbach, torebkach. Zrobili rewizję i wpuszczali do tramwaju. Oczywiście trzeba było pokazać legitymację, jeśli się miało. Wtedy były kennkarty , nie wolno było wyjść na ulicę bez kennkarty . Mnie się tak przydarzyło, że akurat niosłam kolportaż na Pragę. Zastanawiałam się, co mam zrobić z teczką, czy mam ją wrzucić pod tramwaj? Pomyślałam sobie, że tramwaj odjedzie, zobaczą teczkę, z powrotem zatrzymają i wszystkich wsadzą do więzienia. Myślę: „Może wyrzucę przez balustradę do Wisły.” Dobrze, ale wtedy było zimno, woda zimna. Myślę sobie: „Jak puszczę teczkę, to oni mnie za teczką wrzucą do Wisły.” Też się tego przeraziłam. Tak sobie medytowałam, trochę po głupiemu, naiwnie. Doszłam do tego momentu, kiedy osobie przede mną bardzo skrupulatnie przeglądali rzeczy w torebce czy w teczce. Przeszłam sobie delikatnie za ramieniem rewidującego żandarma. Przeszłam troszeczkę dalej za plecy. Następnie weszłam na pierwszy stopień tramwaju. Jak weszłam na pierwszy, to po małym odczekaniu weszłam na drugi. Jak byłam już wysoko, to pomyślałam, że może mi się uda wejść do środka. Udało się, usiadłam. Teczkę położyłam pod ławkę. Tak miałam roztrzęsione nogi i takie miękkie, że nie dałabym rady wstać.
To było niemożliwe. Ile razy się szło z dużą ilością kolportażu! Byłam przy Komendzie Głównej, to był główny kolportaż. Kilka paczek się niosło do punktów.
Na ulicy Tyszkiewicza, na Woli, tam był punkt zbiorczy, myśmy się tam spotykali, ale komenda była luzem.
Tak, niosłam. To chyba był 1943 rok, kiedy były rosyjskie naloty na pozycje niemieckie. Wtedy miałam zanieść kolportaż do punktu kontaktowego na dworzec w Gocławiu. Nie było komunikacji, więc szłam piechotą. Tam widziałam baterie dział przeciwlotniczych po jednej i po drugiej stronie drogi. Doszłam do Gocławia i tam spotkało mnie bombardowanie, nalot. Przeczekałam nalot i szłam z powrotem. Żal mi było rzucić gazetki byle gdzie, pod krzaki, może bym gdzieś wkopała, ale uważałam to za tak cenne pismo, że musiałam zwrot zrobić, niosłam z powrotem. Po nalocie szłam sama drogą. Tamtędy szedł oficer niemiecki, grzecznie zapytałam go o godzinę, bo cóż miałam zrobić?. Powiedział mi grzecznie, która jest godzina. Doszłam do pierwszych domostw, odpoczęłam i poszłam dalej do domu.
Już pracowałam w szpitalu zakaźnym.
Trudno powiedzieć sama. Ojciec pracował i ja, to było wspólne gospodarstwo, wspólnie mieszkałam z rodzicami. Nie było mowy, żebym musiała się sama utrzymywać, bo przecież byliśmy rodziną.
Brat mój należał do AK, Jerzy Stanisław. On był w konspiracji. Rozmawialiśmy ze sobą na ten temat, zwłaszcza jak szedł na akcję, to on mi mówił. Nie mieliśmy z sobą żadnych zatargów z tego tytułu. Inna rzecz, że on mnie chciał przeciągnąć do siebie. Ponieważ mój ojciec był patriotą, był wojskowym i zawsze w nas wpajał zasady: tajemnicę wojskową, tajemnicę państwową i wierność swojej jednostce, nie mogłam przejść. Powiedziałam, że nie przejdę, bo przecież tam składałam przysięgę, trudno żebym przysięgę łamała. Brat niestety zginął w czasie Powstania. Był ścigany przez żandarmów, przez gestapo. Była wsypa w 1944 roku. W naszym okręgu ulic: Okopowa, Ogrodowa, Leszno do Żelaznej były aresztowania przez gestapo. On dowiedział się, sama mu przyniosłam zawiadomienie, żeby szedł w umówione miejsce. Dałam mu wiadomość, on wyszedł z domu prawdopodobnie do partyzantki.
Nie mieliśmy żadnych wiadomości od niego do samego Powstania, zresztą to było bardzo krótko. Do tej pory, pomimo że staraliśmy się przez Czerwony Krzyż dowiedzieć czegoś na jego temat, nikt nam nic nie mógł powiedzieć. Zginął bez śladu, tak jak wielu innych. Prawdopodobnie przystąpił do Powstania, ale przecież partyzanci chodzili bez dokumentów. Jeśli zginął, a najprawdopodobniej zginął, to jako nieznany.
Byłam wtedy w pracy, zaczęła się strzelania i współpracownicy dali mi znać, żebym uciekała do domu, dlatego, że zaczyna się Powstanie. Oni nie wiedzieli, bo nie ujawniałam się, że należałam do jakiejkolwiek organizacji. Po wyjściu z pracy poszłam do domu, dałam znać, że jestem, że żyję. Szłam przez plac Kercelego już pod ostrzałem, bo strzelali z karabinów maszynowych, nie wiem skąd. W każdym razie był ostrzał. Poszłam na punkt zbiorczy, dostałam pierwszy meldunek do przeniesienia na Pocztę Główną na ulicę Żelazną róg Alei Jerozolimskiej. Tam wtedy funkcjonowała Poczta Główna. Tam widziałam po raz pierwszy jadące czołgi w pełnej gotowości, wtedy była przy Żelaznej w Alejach Jerozolimskich bardzo potężna barykada, ludzie zdążyli zrobić. Były wyrwane kostki, nawierzchnia na jezdni, rów był zrobiony w ziemi i nałożone były różne sprzęty domowe: metalowe wózki, samochody. Wtedy takie były barykady w czasie Powstania. Nawet tramwaje potrafili przetaszczyć na barykadę, żeby nie dopuścić czołgów na drugą stronę ulicy. Wtedy dostałam meldunek, żeby się przemieścić na Czerniakowską, bo tam były nasze magazyny broni, miejsce, gdzie mieliśmy ukrytą broń. Dotarłam na Czerniakowską. Niestety to wszystko było rozebrane. Czerniaków już był w Powstaniu. Oni powiedzieli, że to my raczej potrzebujemy broni, amunicji, tego mieliśmy mało w Powstaniu. Wróciłam. Rodzice już przeszli na Stare Miasto, a od zachodu, znaczy od Woli, Niemcy przepychali powstańców i zajmowali Warszawę. Wtedy były największe rozstrzeliwania, to była straszna masakra. To było 5 sierpnia. Miałam swój punkt zbiorczy na ulicy Tyszkiewicza, już Niemcy zajęli cmentarz ewangelicki przy rogu Młynarskiej i Żytniej. Przenosiłam się. Dowiedziałam się, że nasi przechodzą na Stare Miasto, przeszłam na Stare Miasto oczywiście nocą, w dzień nie było możliwości, bo Niemcy strzelali, już wtedy było bombardowanie. Na Starym Mieście zaczęła się moja działalność.
Było dużo raczej makabrycznych dni. Najpierw były ostrzeliwania z ciężkiej artylerii i bombardowanie. Na początku to było ostrzeliwanie z artylerii, zaczęły się tak zwane „szafy”. Wtedy zaczęli ostrzeliwać i coraz głębiej wchodzić ku Staremu Miastu. Potem chłopcy, ale to akowcy, mieli wypady na Niemców. To była walka wśród domów, w domach. Tam Niemcy nie szli na piechotę, tam szli i z czołgów walili w domy, gdziekolwiek zobaczyli, że się ktoś czy coś rusza.
Najbardziej makabryczne, co widziałam w Powstaniu, to był moment, kiedy podstawili czołg pułapkę. Tego nie zapomnę nigdy w życiu.
Ludzie, widziałam chłopców jadących na czołgu. To było pięciu pięknych chłopaków. Na przedzie przed czołgiem biegł chłopiec z flagą polską i krzyczał: „Zwycięstwo! Zwycięstwo!” Młody chłopiec, dwanaście lat. Ten moment widziałam, to było Podwale przy Wąskim Dunaju, tam były ostatnie domy przed ulicą Kilińskiego. Nazywam to jako ostatnie metry ich życia. To było potworne i potem straszny huk, błysk. Wtedy byłam na Podwalu przy klasztorze Paulinów, w pobliżu był punkt sanitarny pod dawniejszą przedwojenną restauracją pod „Krzywą Latarnią”. Tam były piwnice na dwa piętra w dół, na dwie kondygnacje, tam był szpital polowy, powstańczy. Tam chodziłam, bo trzeba było chłopcom wodę podać, czy nawet ułożyć ich. Byli bardzo ciężko ranni, rozgorączkowani, prosili pić, jeść nie chcieli a wody nie było. Trzeba było przynosić wodę po piwnicach. Wodociągi były zatrzymane, nie było wody w kranach.
Od samego początku byłam sanitariuszką, a że byłam przy okazji kolporterką i łączniczką, to już taka nasza dola była, że trzeba było wszystko robić po kolei. Sąsiednią posesję od restauracji „Krzywa Latarnia” zajmowali Paulini, tam był klasztor Paulinów od kościoła róg Długiej i Freta, oni mieli tam swoje pomieszczenia klasztorne. Mieli olbrzymią piwnicę, tam Niemcy przechowywali olbrzymie beczki prawdopodobnie młodego wina. Tak jak nieraz się widzi na filmach beczki z piwem, były one mniej więcej tej wielkości. One były pełne. To było młode wino, dopiero do przerobu.
Był moment, kiedy nastąpił pożar klasztoru na poddaszu. Mężczyźni wytoczyli bekę i zaczęliśmy pożar na poddaszu klasztoru gasić winem. To była druga połowa Powstania. Pożar gasiliśmy winem! Zaczęło się straszne bombardowanie. Niemcy w tym czasie, kiedy widzieli, że pożar ustępuje i wyczuli, że się tam zaczyna gasić, strzelali z artylerii w to miejsce. Tak się złożyło, że i tam nas dostrzegli i wystrzelili. Wtedy były dwie osoby zabite na poddaszu, bo sznureczkiem podawaliśmy w kubłach wino. Na początku nalewałam wino na podwórku, ale jak zaczęło się ostrzeliwanie, to ostatni kubełek wina złapałam i niosłam na górę. Już na podeście do samego strychu, na poddaszu był wybuch pocisku. Byłam wtedy strasznie ogłuszona, spadłam z podestu pół piętra w dół. Miałam kontuzję nogi, stawu kolanowego. Ogłuszona, okulawiona zgarnęłam się stamtąd i zeszłam. Tam byli ranni, zabici, osoby, które były ciężko ranne. Ludzie, którzy wiedzieli jak należy gasić pożary, sami dobrowolnie szli i gasili. Wszyscy tam się kryli. Ludność z całej Warszawy dążyła do Starego Miasta, bo uważali, że tam jest najbezpieczniej, że grube mury. Tymczasem mury były niedostatecznie grube.
Rodzice przetrwali. Trzeciego września wychodziliśmy ze Starego Miasta. Niemcy rzucali ulotki, żeby wszyscy wychodzili ze Starego Miasta na brzeg Wisły, bo jeżeli ktoś zostanie, to będą rozstrzeliwać. Tak było. Kolumny się ustawiły, była obstawa, karabiny maszynowe, byli Niemcy w czarnych mundurach.
Szliśmy w kolumnach już wyznaczoną ulicą Freta, Zakroczymską, na brzeg Wisły, na Podzamcze naprzeciwko Zamku. Stamtąd też mam bardzo przykre wspomnienie. Na Freta w pobliżu Zakroczymskiej – wtedy, kiedy szliśmy kolumną do wyjścia w trakcie poddawania się Starego Miasta – na gruzie, na środku jezdni, leżały zwłoki dwunastoletniej dziewczynki. Biedactwo, to była harcerka, warkoczyki zawiązane granatowymi wstążkami, w mundurku z kołnierzem marynarskim. Ona chyba czekała na to, żeby ktoś powiedział, czyja jest. Ona mogła być w Powstaniu, jako łączniczka, harcerka z „Szarych Szeregów ”. Nie wiem. To dziecko leżało i czekało na to, żeby rodzice ją znaleźli. To było dla mnie bardzo duże przeżycie.
Potem poszliśmy na piechotę do Dworca Zachodniego. Z Dworca Zachodniego przewieźli nas do Pruszkowa. Z Pruszkowa porozwozili nas do Niemiec.
Trafiłam do Halle, a z Halle zabrali nas do Lipska. Tam miałam drugą gehennę. Lipsk był stacją węzłową. Pracowałam w grupie na kolei jako pucerka w wagonowni wagonów elektrowozów. Tam były bombardowania, ale to nas nie przerażało, tyle tylko, że chroniliśmy się przed bombardowaniem. Nie odczuwało się klęski z tego tytułu, wręcz odwrotnie.
Czyściliśmy elektrowozy. Wierzch i spód trzeba było oczyszczać z mułu, kurzu, z brudu, z smaru, koła i podwozia. Oliwę się nalewało do panewek, do smarowania osi. To była bardzo brudna praca.
Pół bochenka chleba na tydzień. Była zupa najczęściej z kiszonej brukwi, raz w tygodniu dawali nam ziemniaki w mundurkach. Ponieważ mieliśmy ciężką pracę czasem dawali nam po cienkim plasterku mięsa. W niedziele przy święcie była gotowana zupa z brukwi surowej, dobrej, bo tak tylko była brukiew kiszona. Raz dziennie dostawaliśmy jedzenie. Dziesięć deko cukru na tydzień, maleńka kosteczka margaryny i pół bochenka chleba to był tygodniowy prowiant. My za to wszystko płaciliśmy, dostawaliśmy pieniądze za pracę.
Myślę, że więcej niż osiem. O piątej nas zrywali, żeby wstawać, a o godzinie siódmej byliśmy już na miejscu. Baraki mieliśmy w tak zwanym lunaparku, to było kawałek poza Lipskiem. Mam wrażenie, że dwa, trzy kilometry mieliśmy do pracy. Szliśmy oczywiście pod nadzorem Niemców z karabinami i szedł koło nas wilczur, żebyśmy szli w szeregu, bo wszyscy wychodzili. Wychodziliśmy o czwartej popołudniu. Szliśmy zawsze pod nadzorem.
Nie było tak szumnie, jak się niejednokrotnie opowiada. Niemcy otoczyli nasz obóz. My byliśmy ogrodzeni, to był kolejowy teren, były baraki, w których mieszkaliśmy. W naszym baraku mieszkały dwadzieścia cztery osoby, w sumie nas było ponad sto. To były duże baraki, później doszli do nas do baraku Ukraińcy, Holendrzy. Wszyscy razem musieli się w jakiś sposób pomieścić. Były piętrowe łóżka, najwyżej łóżka dosuwali, dostawiali inne. W ostatnie dni gestapowcy otoczyli nasz teren karabinami maszynowymi. Nie wolno nam było wychodzić ani wchodzić. To znaczy wchodzić było wolno, tylko wyjść nie było wolno z naszego obozu, czekaliśmy na śmierć. Kiedy się zaczęło silne bombardowanie, zeszliśmy do tak zwanego schronu, to znaczy pod barak, tam była piwnica i tam wszyscy siedzieliśmy. W pewnym momencie zrobiło się bardzo cicho. Mężczyźni wyszli w celach wiadomych. Zobaczyli, że nikogo nie ma, już nie ma Niemców! Dali nam znać, że Niemców nie ma. To, że zaczęliśmy się wymykać. Jak się okazało, to Niemcy po cichutku się wycofali.
To było tuż przed zakończeniem wojny – 5 maja wojna się skończyła, ale jeszcze walki trwały. Nas wyzwolili w maju. Weszli Amerykanie. Dopiero później w trakcie układów było porozumienie, że Amerykanie się wycofali, a w to miejsce weszli Rosjanie, wojska radzieckie. My byliśmy raz pod amerykańską władzą, drugi raz pod radziecką władzą. Zaczęli nas rozwozić po różnych jednostkach wojskowych. Nam przypadł udział w koszarach lotnictwa. Amerykanie podstawiali samochody, wywozili, kto się zgłosił, kto chciał, żeby wyjechać albo na Zachód albo na Wschód. Byliśmy już w samochodzie – były ciężarowe samochody – wyjechaliśmy już za bramę elegancko, tymczasem rosyjskie wojsko przecięło kolumnę, powiedziało: „Tamci pojechali, to niech sobie jadą, a reszta z powrotem i do Polski.” Tak, że nie zdążyliśmy wyjechać w ramach wymiany wojskowej, zostaliśmy na miejscu. Wróciliśmy do kraju, do Polski, a nie na Zachód.
Tak. Niestety byłam okulawiona, musiałam opuścić szeregi powstańcze. Byłam ogłuszona przez pocisk, do lutego następnego roku miałam straszne szumy w głowie i źle słyszałam. Nie byłam przydatna. […]
W październiku 1945 roku. Jeszcze mam wspomnienie, kiedy w czasie Powstania słyszałam nadciągające wojsko radzieckie pod Warszawę. Słyszało się strzały artyleryjskie, bo podchodziła czołówka czołgów. Podobno byli na Gocławiu. To było tuż po 15 sierpnia. Słychać było dokładnie strzały. Cieszyliśmy się, że będą wyzwalać Warszawę. Potem przycichło i huki artyleryjskie zaczęły się oddalać, zamilkły. Wtedy Niemcy zaczęli nas bombardować na dobre na Starym Mieście, co dwadzieścia minut nalot, co dwadzieścia minut zmiana dekoracji. Domy tak szły w gruz, że z Podwala było widać Wisłę. Wszystkie domy poszły w gruz.
Na Starym Mieście była najcięższa walka.