Nazywam się Ireneusz Jerzy Szabelewski.
Prawdopodobnie był to Nowy Świat 56 w Warszawie, 23 czerwca 1932 roku.
Moja mama Jadwiga z domu Horoś, ojciec Ryszard z rodziny właściwiej miejskiej, bo [jego] ojciec i matka mieszkali w Warszawie, to znaczy mój dziadek. Ojciec miał rodzeństwo, młodszego brata. Ojciec urodził się w 23 kwietnia 1910 roku, miał brata młodszego o rok, [urodzonego] w 1909 roku, Jurka Szabelewskiego, później znanego, i siostrę Maryśkę, urodzoną w 1925 roku. Dziadek był jakimś znanym elektrykiem. Wiem, że bardzo się interesował Teslą w owym czasie i był jakimś znakomitym znawcą czegoś tam. Pracował w Elektrowni Warszawskiej, niedaleko. Dziadkowie mieszkali na Przemysłowej 34.
W 1932 roku.
Tak, miałem starszego brata Konrada, urodzony w 1930 roku, w momencie jak ojciec został powołany do wojska. Rodzice w owym czasie musieli wyjechać do Wilna, bo tam stacjonowała jednostka, i mama mieszkała w Nowowilejce. Właściwie to ojciec był wielostronnie uzdolniony, grał na instrumentach i tam załapał się, że tak powiem, do orkiestry i grał na jakimś instrumencie dętym, na trąbce czy waltorni, coś takiego. Grał zresztą znakomicie na skrzypcach, chodził trochę do szkoły muzycznej, a jego brat młodszy do szkoły baletowej. Potem powrócili do Warszawy. Ojciec jednocześnie miał zdolności manualne. I ponieważ mój stryj, a później mój ojciec chrzestny, został, jak to się mówi, „wynaleziony” w tej szkole baletowej i ktoś, kto się zajmował baletem światowym, zabrał go do trupy baletowej Basila, więc ojciec został właściwie sam tutaj. Musiał zająć się bardziej przyziemnymi sprawami, więc gdzieś się zaangażował do jakiegoś krawca i tam robił. To były lata dwudzieste, po uzyskaniu niepodległości. W każdym razie musiał zająć się nie tylko swoimi rodzicami, ale i żoną i synem. Więc gdzieś tam praktykował u jakiegoś krawca. Potem sam założył swoją firmę, zakład krawiecki na ulicy Nowy Świat 56, obok hotelu Savoy. I tam żeśmy przebyli do 1937 roku. Ale w tym czasie mój ojciec chrzestny późniejszy, znaczy jego brat Jurek, zaprosił go do siebie i pozwolił… Ja mam zresztą kontrakty z tą trupą, gdzie zajmował się nutami po prostu dla tego zespołu.
W Monte Carlo. To był zespół baletowy Baleris, w Monte Carlo. Tam później, jak przenieśli się do Paryża czy też może gdzieś, skończył też jakiś kurs krawiecki. Znakomity zresztą, piękny, był dyplom, taki z Paryża, który później, po wojnie, miałem cały czas. Później, w latach 70. chyba, podarowałem go brata córce, ponieważ ona zajmowała się tymi sprawami, znaczy się szyciem sukni ślubnych.
Nie, nie. To było znacznie wcześniej. Ponieważ ten, powiedzmy sobie, na Nowym Świecie zakładzik, to był zakładzik doraźny, jak to się mówi. Nie wiem, czy szyli nowe rzeczy (miał zresztą dwóch pracowników), czy tylko robili jakieś poprawki. W każdym razie jak tam wyjechał, no to zrobił ten dyplom. I jak był w Londynie znowu z kolei, to drugi dyplom był. Tylko że ten dyplom zginął podczas Powstania. Ojciec chciał go odzyskać, ale okazało się, że ten dom w Londynie został zburzony w czasie wojny i niestety tylko ten jeden. Drugi był na zdjęciach, być może gdzieś tam pokutuje.
Proszę pani, sytuacja była dosyć dziwna, dlatego że ja pięć lat skończyłem w czerwcu, w 1937 roku, a mój brat we wrześniu miał pójść do szkoły. Mieszkaliśmy już na Mokotowskiej 3 i szkoła była bardzo blisko, bo była na Śniadeckiej 19, w Szkole Towarzystwa [Wychowawczo]-Oświatowego „Przyszłość”. Uznano, że jeżeli brat idzie do pierwszej klasy, to ja jako sześciolatek, początkujący, we wrześniu zacząłem już te sześć lat, a już liczyłem, prawdopodobnie odróżniałem już litery, to uznano, że mogę pójść do pierwszej klasy. I razem żeśmy poszli do szkoły. Więc odbyłem 1937/1938 rok pierwszą klasę, 1938/1939 rok drugą klasę w [szkole] „Przyszłość”. A brat jednocześnie już był w 1939 roku w trzeciej klasie.
Tak.
W 1939 roku ojciec został powołany na ćwiczenia. Wtedy to się mówiło, że jedzie na ćwiczenia wojskowe jako ten, jak to się nazywało, poborowy. W każdym razie wzięli go. I myśmy często bywali u jednych dziadków i u drugich. I byliśmy w niedzielę chyba (czy to była sobota, czy niedziela, nie pamiętam), 1 września, byliśmy u dziadków na Powązkach. Bo moi dziadkowie po mieczu to mieszkali na Powązkach. Mieli taki domek tam, na peryferiach właściwie, to się Piaski nazywało. Na peryferiach mieli domek, bo dziadek był muratorem, czyli po prostu miał ekipę i budował dużo domów.
Tak. I myśmy po prostu bawili się tam z dziećmi okolicznymi. Przebywaliśmy tam w ogóle dosyć długo. Przypuszczam, że nawet w sobotę czy może wcześniej żeśmy tam pojechali. I w niedzielę wyszliśmy bawić się po prostu z okolicznymi dziećmi. I w pewnym momencie na nieboskłonie pojawiły się samoloty i takie chmurki białe obok tych samolotów. Dziwna sprawa. Słychać było te wybuchy. Potem okazało się, że to są wybuchy, no i pojawił się człowiek jakiś i powiedział: „Słuchajcie, to są nieprzyjacielskie samoloty. Nasza artyleria strzela i mogą padać tutaj odłamki, więc proszę, idźcie do domu raczej, bo zaczęła się wojna”. No więc przerażenie oczywiście: co to jest wojna. No ale te samoloty przeleciały, poszliśmy do domu. Wieczorem czy po południu… Bo tramwaj dojeżdżał Powązkowską i tam taka pętla, a potem trzeba było iść pieszo do tych dziadków, tam na te Piaski. No i tam żeśmy doszli, dojechali do siebie, na Mokotowską, przyszliśmy do domu. No i zaczął się w ogóle ruch straszny. Dowiedzieliśmy się, że jest po prostu wojna. No i co było najważniejsze, to że po paru dniach przyszli wojskowi, jakiś wojskowy, który zaczął rządzić. Powiedział, że „w tych oknach”, bo w salonie były dwa duże okna, wychodziły na ulice skosem do Pola Mokotowskiego. Powiedział: „Tu postawimy dwa karabiny maszynowe”. To się [zasłoni] workami z piaskiem. I tak to zrobili. Nam po prostu kazali się usunąć. Pierwsze dni, pierwsze noce to żeśmy siedzieli w piwnicy. A potem po prostu dał nam jakiegoś żołnierza, z tobołkami żeśmy powędrowali na piechotę do dziadków, na Przemysłową. No i tam żeśmy po prostu siedzieli. Były wybuchy. Dziadek chodził rano zawsze do pracy, do elektrowni (tam było blisko). No i tam jakoś żeśmy bywali. No i ponieważ czasami były te wybuchy bardzo blisko, to nawet kazano nam do piwnicy schodzić. Ale pewnego dnia, a było to 18 września rano, o godzinie piątej, spadła bomba na oficynę w tej zabudowie na Przemysłowej i szrapnel przeleciał przez okno i ugodził dziadka leżącego na wprost, a właściwie wstającego już do pracy, bo cały czas jeździł do pracy. Ugodził go w nogę i po prostu było duże zamieszanie. Nas tam odsunięto do razu od tego. I o dziwo, bardzo szybko przyjechało pogotowie, zabrało go do [Szpitala] Przemienienia Pańskiego na Książęcą, tam był na górze szpitalik i tam zaczęto go ratować. Ale to co mi potem, pamiętam, mówiono, to oprócz tego, że na dachach tych dwóch pawilonów szpitalnych były takie znaki czerwonego krzyża, to szpital został bombardowany. Podobno lekarze niestety odeszli od ratowania dziadka i zeszli do piwnicy czy tam do schronu, no i dziadek się wykrwawił. Mówiono również, że robiono transfuzję i krew była nie tego, że tak powiem, nie taka, jaka powinna być.
Nie ta grupa krwi, tak. I dziadek po prostu zmarł.
Siostra ojca i brata Jurka…
Maryśka. Tak, tak zwana Maryśka. No i myśmy uciekli wtedy stamtąd, z powrotem przyszli na ulicę Mokotowską. Było już pusto, nie było już karabinów w oknach, no więc jakoś to zostało załatane, okna były wstawione z powrotem i tak dalej. Tam już te ostatnie dni – chyba do 24 września – żeśmy jakoś przebyli i [obrona Warszawy] się skończyła. No i po prostu czekaliśmy tam cały czas. Pewnego dnia w październiku zjawił się osobnik w takim workowym ubraniu, z taką brodą. To był nasz ojciec. Wrócił z wojny po prostu. To co opowiadał, to ze swoim oddziałem doszli do Rawy Ruskiej i tam dowódca ich rozwiązał, kazał wracać, gdzie kto mieszka, do Warszawy czy gdziekolwiek, lub można było przechodzić na Węgry czy uciec przez granicę. Ojciec wrócił do Warszawy.
No i oczywiście zaczęło się sprzątanie, przygotowanie wszystkiego i tak dalej. Ale to był już rok 1940. Pewnego dnia, w kwietniu czy pod koniec marca, przyszli Niemcy i powiedzieli: „Macie miesiąc czasu”. Do końca kwietnia trzeba się wynieść stamtąd, bo Niemcy zajmują dom, który nie ucierpiał w ogóle przez działania wojenne 1939 roku. No więc ojciec oczywiście „uruchomił” właściciela tego budynku i on proponował nam [mieszkanie] na Marszałkowskiej, gdzie ulica była dosyć ruchliwa przecież tak czy siak, częściowo zburzona. No ale nie podobało to się ojcu, bo chciał prawdopodobnie dalej kontynuować jakąś część zarobkową, bo [doskonalił] swoje umiejętności grania na skrzypcach. Bo jakichś tam trąbek swoich [nie używał], zaczął już grać na skrzypcach dużo. Wiem, że grywał na różnych ślubach, weselach i tak dalej. W każdym razie czasowo, ponieważ już kończył się ten termin, gdzie wyrzucano wszystkich innych z wyższych pięter tego domu, [właściciel budynku] dał nam zastępcze mieszkanie na Dynasach. To było takie na zaciszu, z tyłu gdzieś, dziwne takie. Też nowoczesny dom, bo ten Żyd budował po prostu już bardzo nowocześnie te wszystkie swoje inwestycje. A potem, ponieważ matce się to bardzo nie podobało, bo to była właściwie kawalerka duża, zaproponował na Miedzianej. To był też nowoczesny dom, oddany w 1936 czy 1937 roku, ale już nie taki… To była taka czynszówa jedno-dwupokojowa i na piątym piętrze było puste mieszkanie. Więc tam musieliśmy się jakoś pomieścić.
No i wynaleziono mieszkanie na ulicy Miedzianej 1a. Bo bliźniaczy [budynek] był Banku BGK – dla pracowników był numer 1, a myśmy mieli te mieszkanie (zresztą identyczne były budowane, prawdopodobnie przez tego właściciela) na piątym piętrze.
No właśnie w tej chwili [nie pamiętam]. Powinienem sobie przypomnieć, bo mam to zapisane i wiedziałem o tym doskonale. W każdym razie tam był inny… Później, chyba rok później, ojciec odwiedzał ich w getcie nawet. To byli bardzo fajni ludzie, ci dwaj. [Jeden to] jego pełnomocnik, który zawsze z nami rozmawiał. Zresztą i na Nowym Świecie też przychodził do nas taki Guthartz, Żyd, taki z taką brodą, przynosił nam mace, opowiadał szmoncesy. W ogóle myśmy bardzo dobrze żyli, ojciec szczególnie, z tymi ludźmi. Na górze mieszkał Rosjanin z synem z naszym wieku, który podarował nawet ojcu… Gdzieś muszę mieć, a nie wiem, gdzie to wszystko się podziało. Ja jeszcze mam kartony nieodpakowane. On był malarzem.
Bielajew chyba. Zapraszał nas do góry. To ten jego synek Żorż, Żorżyk taki, tańczył, w ogóle młynki takie kręcił.
Taką małą akwarelę brzozy, lasek brzozowy, przepiękny. Bardzo ładne to było.
Nie. To był sąsiad na Nowym Świecie.
Tak, nad nami mieszkał. Tam żeśmy mieli bardzo dobre stosunki w ogóle z innymi ludźmi, lokatorami. Taka starsza pani była vis-à-vis. Ja wiele rzeczy pamiętam z Nowego Światu. Dziwiłem się potem, że odkryto na Starym Mieście stare mury okalające Stare Miasto. A myśmy w 1938 roku… Mam zdjęcia, jak odkryto te mury. A potem w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych ktoś z naszych się bardzo tym chwalił. […]. Mało tego, przepraszam, pamiętam, jak poszliśmy kiedyś w 1938 roku do Muzeum Narodowego, gdzie była wystawa wspaniałego prezydenta Warszawy Starzyńskiego. Bardzo nas zaciekawił program kolejki podziemnej, gdzie były te wagoniki, całe plany. W ogóle wszyscy byli zachwyceni, że wreszcie jest program metra pod Warszawą. No to takie rzeczy pamiętam.
Na Miedzianej. Gdzieś w maju już żeśmy się tam zainstalowali na górze, pokój z kuchnią to był, z łazienką osobną, duży przedpokój.
Nie, nie. Były, cały czas mieszkały na Przemysłowej. A później, gdzieś w 1943 roku, przeniosły się. Ojciec wynajął im mieszkanie na ulicy Łuckiej.
Tak. Miedziana, Pańska, Prosta, Łucka. To takie potem [ulice] równoległe. Natomiast [najpierw] cały czas dziadkowie mieszkali na Powązkach. Myśmy tam ich oczywiście odwiedzali, jednych i drugich. Później matka ojca się przeprowadziła tutaj. A myśmy tutaj się zainstalowali [tak, że] pokój wychodził na placyk Miedziana, Srebrna, Twarda, Chmielna, natomiast kuchnia była na zachód w kierunku Towarowej. Obok mieszkał taki wojskowy, nazywał się pan Madej, który uciekł czy też przyjechał też z Wilna czy z zza Wilna, gdzieś tam z jakiejś jednostki. On był takim zaopatrzeniowcem czy jak to [nazwać], w każdym bądź razie potem żonę sprowadził, potem córkę. Poniżej niestety mieszkało dwóch niemieckich Bahnschutzów, pracujących na kolei i stąd mieliśmy niejako pewien spokój. Tak mówiono.
Bardzo było pozytywne, tak. Na trzecim piętrze mieszkał taki przedsiębiorca, chłop Rosłan, który miał syna Jurka w naszym wieku. Myśmy się kolegowali z nimi. To był taki przedsiębiorca, że w ogóle umiał liczyć tylko bardzo dobrze. Zresztą swojego syna tylko uczył liczenia i zawsze przy nas, jak żeśmy się w różne rzeczy bawili, to go strofował, żeby on tylko liczył, to wyjdzie na kogoś. Niestety Jurek w Powstaniu zginął. Natomiast przedtem w 1943 chyba roku czy może 1942 sprowadził się jego kuzyn, który okazał się małym Żydziakiem. I oni go przechowywali. Ten mały Żydziak miał wszystkie papiery i w ogóle, tak jak to bywało przecież. W każdym razie myśmy byli w pewnym sensie właśnie pod takim parasolem ochronnym tych Bahnschutzów i mieszkającego na parterze pod numerem 7 człowieczka, który miał duże konszachty z policją granatową, z komisariatem, który był na Miedzianej, pod numerem 7. Okazało się, że nasz dom był chroniony. Zresztą u nas spotykało się wiele osób cichcem. Myśmy nie byli dopuszczani, ale żeśmy się domyślali.
W mieszkaniu, tak, i u sąsiada, tego wojskowego.
To był Baszkiewicz czy Waszkiewicz. Miał syna i córkę. Potem niestety okazało się, że wracając kiedyś po południu z córką tego wojskowego Madeja, bo potem sprowadził córkę… Myśmy wracali i przed naszą bramą, przed domem dwie czy trzy osoby stoją. My dochodzimy tam, a tam ten człowiek, Baszkiewicz, leży i czytają kartkę, wyrok w imieniu Polski Podziemnej. Został tam stracony. Okazało się, że był jednak donosicielem. No i została ta córka tylko i ten chłopak, który [stał] pod bramą. Bo jak się kończy Chmielna, to ona zakręcała w kierunku torów kolejowych. Tam taki był mur i brama i tam wyjeżdżały różne konne duże wozy, z takimi ciężkimi końmi, perszeronami, takie ciężkie. To wywozili dużymi platformami węgiel, wywozili ziemniaki i mnóstwo różnych rzeczy. [Dzieci straconego] czyhały na to, żeby coś uszczknąć z tego. Mieli takie torby. Zresztą cała Towarowa to były dojazdy [wagonów] kolejowych z rampami. Tam dowozili mnóstwo różnych rzeczy, szczególnie węgiel, ziemniaki i różne inne rzeczy, jak się pokazywały, co tam przywieźli. Stąd mieliśmy żółwie na przykład do zabawy, bo akurat wagon nasi zahaczyli tam. Mieliśmy dwa żółwie w domu.
No więc to była taka sytuacja. To jeszcze muszę powiedzieć o takiej historii, że w roku 1941, na początku, ni z tego, ni z owego pojawiły się obce samoloty. Okazało się, że to są samoloty ruskie, które weszły w konflikt z Niemcami, bo się okazało, że inwazja Niemców, Hitlera była parciem cały czas na wschód. No to wiemy. W każdym razie pojawiły się samoloty i zaczęły bombardować, zrzucać jakieś bomby na tory kolejowe, które były od nas oddalone, powiedzmy sobie, czterysta, może pięćset metrów. Ale te bomby były tak zrzucane, że upadły na nasz dom. I to upadły akurat na strych nad naszym pokojem i sąsiednimi po tej stronie wschodniej, że tak powiem. No nie wiem, jak oni to zrzucali. Podobno rękoma zrzucali te bomby. No i ojciec się wkurzył strasznie. Już nie mówiąc o tym, że obok nas był dźwig, winda, i ta maszynownia była na górze, została uszkodzona. No i strasznie się zeźlił, że będziemy musieli chodzić na piechotę na piąte piętro. Zabrał nas i wywiózł do Puław.
Tutaj trzeba wrócić do rodziny, naszych dziadków po mieczu. Nasz dziadek Franciszek Szabelewski, zresztą z tym nazwiskiem to też miałbym coś do powiedzenia, poślubił panią Zofię z domu Kuźma. Rodzina Kuźmów była bardzo rozległa, dlatego że najstarszym był Franciszek Kuźma, nasz wuj, który miał Zofię Kuźma, naszą babcię, siostrę, drugą siostrę Magdalena Kuźma, która miała córkę, która wyszła za mąż za Stanisława Miszczyka. Był jeszcze Józio Kuźma, który był najmłodszy. I tutaj muszę się zatrzymać na chwilę, bo w roku 1914 Józio miał niespełna piętnaście czy szesnaście lat, ale strasznie się rwał do wojska. Jakoś go tam przyjęto. Był w kampanii I wojny światowej. Później jego nazwisko, jak rodzina poszukiwała, znalazło się na liście zaginionych. Nawet zrobiono mu, jakby to powiedzieć, informację na którymś grobie na Bródnie, że „Józef Kuźma poległ w I wojnie światowej”. I teraz Jurek Szabelewski, brat mojego ojca, w 1940 czy w 1938 roku czy 1941 roku był w Brazylii. Gdzieś go tam poniosło do jakiejś Polonii. Ja to mam gdzieś wszystko zapisane. Nagle przychodzi kartka pocztowa, którą mam, na ulicę Przemysłową, że właśnie „byłem w takiej Polonii naszej w Brazylii – gdzieś tam koło Kurytyby czy coś takiego – i spotkałem tego Józefa Kuźmę […] jako właściciela olbrzymiej fermy krów czy byków i w ogóle pełną gębą, jak to się mówi, przywódcę tamtejszej Polonii”. No takie to dzieje bywają.
Do Franciszka Kuźmy, który zresztą… Kuźmowie się wywodzili ze Lwowa w ogóle. Ale Franciszek Kuźma, nasz wspaniały wuj (był to naprawdę fajny facet, dosyć niski, korpulentny), posiadał, to się czasami nazywało restauracja, czasami jadłodajnia, w Zaleszczykach. Miał jadłodajnię. Potem miał jadłodajnię w Kazimierzu [nad Wisłą], potem w Puławach. […] Miał podobno kawiarnię w Warszawie i gdzieś tam jeszcze. No nie wiem. No był w ogóle pełną gębą restauratorem. I ni mniej, ni więcej ojciec się zeźlił i wyjechaliśmy, popłynęliśmy statkiem do Puław. Tam na ulicy Kościelnej wynajął nam dom i tam [nas] zainstalował. Zostawił nas z bratem we dwóch na niespełna dwa tygodnie.
Tak, sami żeśmy byli, ponieważ powoli, jak to się mówi, przenosił dobytek do Puław. I jak przybyli z moją mamą, to wynajął mieszkanie, dwa właściwie mieszkania, dwa domki na ulicy Zielonej. Jeden na pracownię i właściwie takie mieszkanie, a drugi dom jako sypialnię.
Tak. Po prostu musiał jakoś przecież utrzymać rodzinę.
Próbował. Bo to 1940 rok do 1941, to niewiele tam mógł zrobić. W każdym bądź razie w Puławach żeśmy byli jakiś czas. Potem przenieśli się na ulicę Zieloną. Tam oczywiście ojciec miał tą pracownię. Zatrudniał tam tych swoich dwóch ludzi. Więc tam okoliczni [korzystali] i jakoś tam bywało. Zresztą na obiady żeśmy chodzili do restauracji, do wuja, na ulicę Główną. Tam miał tą restaurację. Maryśka zresztą była kelnerką tam. Tak że wuj się zajmował naprawdę rodziną znakomicie.
Tak.
Tak, cała rodzina.
No jednak jakoś… Nie wiem, jak to się stało. W każdym razie w pewnym momencie znowu ojciec zaczął zwijać sprawę. Znowu statkiem żeśmy przypływali do Warszawy, z powrotem. Ponieważ już tam zamurowano te wszystkie zniszczenia po ruskich bombach, tak że już winda działała, wszystko było.
Na pewno z półtora roku. Tam chodziliśmy do szkoły nawet, do jednej szkoły. Potem ją zlikwidowali, bo była za blisko siedziby jakiegoś wyższego.
Nie, nie pamiętam. Wiem, że potem była dalej szkoła. [Szło się] dosyć długą, szeroką ulicą, która prowadziła do przystanku przed główną stacją Puławy. Tam się najpierw zatrzymywał pociąg, a potem główna stacja była Puławy. W każdym razie na tej trasie trzeba było dojść. Myśmy tam do tej szkoły to musieli chyba [iść] z piętnaście, dwadzieścia minut, a może więcej, i tą Zieloną ulicą pod górkę. A żeśmy mieli tutaj pod nosem, że tak powiem, pięć minut [dalej] siedzibę, cały park, ze świątynią Sybilli, domkiem gotyckim. W każdym razie to było zamknięte, nikomu tam nie wolno było wchodzić, ale to było nasze królestwo tego całego parku.
Nawet 1942 rok. To chyba była druga połowa 1942 roku, bo już zlikwidowano tę szkołę, która była na Miedzianej, vis-à-vis komisariatu, gdzie podobno się odbywały czasami dantejskie sceny. Przeniesiono nas do szkoły na ulicę Żelazną, róg Leszno. To był chyba przystosowany dom mieszkalny. Okna wychodziły na siedzibę policji niemieckiej. To było takie Geheime Staatspolizei. Nie wolno nam było dochodzić do okien i wyglądać, bo wszystko było widać. Ale jak któryś z kolegów był takim kolegą, który wpuszczał albo nie wpuszczał, to nas wpuszczał i myśmy ciągle oglądali te ich wyjazdy i tych Niemców. W każdym razie tam jakiś czas żeśmy chodzili do tej szkoły. Pewnego razu, jak wracałem ze szkoły z moim kolegą, którego ojciec [był] na Towarowej u Hartwiga. Na rogu Towarowej i Miedzianej był Hartwig, gdzie miał te platformy. [Ojciec kolegi] zawiadywał tym czy mieszkał. W każdym razie tam żeśmy wracali. Kiedyś wracałem z koleżanką, która mieszkała po drugiej stronie Towarowej i Grzybowskiej, na skos, a na tym narożniku południowo-zachodnim, na Towarowej, z tej strony po stronie wschodniej, stał duży tłum. Myśmy tam się przesunęli, patrzymy, a pod murem… Bo mur był od Grzybowskiej aż do dworca pocztowego w zasadzie, to się nazywało pocztowego, tuż przy wiadukcie nad torami. Tam oprócz przejazdu Siennej był cały ten mur i były za murem rampy, gdzie tam dojeżdżały te… I pod tym murem stoi grupa osób z zawiązanymi ustami. I zaczęło się rozstrzelanie. Myśmy to widzieli. To było niebywałe, dlatego że jak się zwinęli Niemcy z tym wszystkim, to rynsztokiem płynęła krew. Ja to widziałem, jak kobiety polskie maczały kwiatki. No i stąd właśnie zabiegałem, żeby to miejsce upamiętnienia było we właściwym miejscu, ale niestety jest gdzie indziej. No to tam żeśmy chodzili do tej szkoły.
W międzyczasie okazało się, że wuj tej córki Magdaleny Kuźmy (córka Irena, była żoną Stanisława Miszczyka, który pracował w administracji miasta, czyli u Starzyńskiego, którego już wtedy chyba nie było). Natomiast był, tak jak to się mówi, władny i zaproponował, żeby ojciec założył po prostu taką budkę na placu Kazimierza Wielkiego. Kazimierz Wielki to były takie dwie hale jak te hale, które istnieją w tej chwili.
Mirowskie, tak. Identyczne były dwie takie hale. Z tym że już wtedy obie hale były wypełnione tymi wszystkimi kioskami, a na zewnątrz były takie drewniane budki. Ojciec tam zrobił czy wynajął kogoś, nie wiem, stolarze tam pracowali. W każdym razie była budka z produktami żywnościowymi. Tam w ogóle bardzo dużo szmuglowano, że tak powiem, różności. Tam były i mąki, i cukier, i przede wszystkim… Cukru to chyba najmniej było. W każdym razie dużo różnych rzeczy. I tam mama po prostu prowadziła to i jakoś żeśmy się z tego utrzymywali. Ojciec miał też duże znajomości na dole, bo za nami był skład desek, tam się spotykano. Potem się okazało, że wszyscy byli w ogóle w armii [podziemnej]. Był właściciel, też znajomy. Dalej w stronę Towarowej była fabryka cukierków. Jak oni się nazywali… W każdym razie okazało się, tam w ogóle był cały sztab Armii Krajowej później. I jeszcze wiele osób tam przychodziło. Ojciec chodził tam. Chodziłem też z ojcem, bo bywało tak, że kiedyś ojciec mówi: „Chodź, bo…”. Zresztą ja byłem takim synem ojca. Mój brat był raczej synalkiem mojej mamy. Natomiast [ojciec] mówi: „Wiesz, pójdziemy tam, bo ja mam lekcje angielskiego”. No to żeśmy poszli Twardą do takiego budynku, który do dzisiaj jest nieuszkodzony. No i na górze (to było chyba już siódme czy ósme piętro), na szóstym piętrze, na dosyć małej klatce bocznej była belka, gdzie napisane było „Uwaga! Nie wchodzić” czy „Niebezpieczeństwo!”, coś takiego. Myśmy to przeszli, poszli dalej. I tam był pan, prawdopodobnie był to Żyd, ukrywający się. I to było mówione, że ojciec idzie tam po prostu na język angielski. Okazało się, że zaczęli wyglądać, on miał jakąś lornetę, i tam było wszystko widać, bo zaraz było przejście na małe getto. Było przejście drewniane, a tam było w ogóle getto. No i on tam to obserwował i razem mieli jakieś konszachty w tym. Nie wiem, co tam dalej było. W każdym razie wielokrotnie ojciec mnie brał na przykład do swojego kolegi o moim imieniu Ireneusz. Miał też takiego kolegę na Pradze.
Niektóre mam gdzieś zapisane, mam gdzieś te nazwy takie, nazwiska. Byłem u dowódcy chyba mojego ojca, na Saskiej Kępie, gdzie też namawiano go, mojego ojca. To było wiadomo, że oni się po prostu skrzyknęli i się jakoś tam porozumiewali. I jeszcze do kogoś chodziłem z ojcem na Targową, do jakiegoś pana starszego, takiego dosyć korpulentnego. Bo ojciec mnie wszędzie brał. Jeździłem z ojcem na ryby, rowerem żeśmy jeździli. No i po prostu wiem, że ojciec miał jakieś konszachty, ciągle ktoś do niego przychodził. Miał dużo informacji zawsze. Wiele rzeczy nam opowiadał, a myśmy słuchali, niewiele może rozumiejąc. Ale wie pani, okazało się, że te pięć lat okupacji to po prostu, jak to się mówi, pozwoliło człowiekowi na zrozumienie wielu rzeczy, którymi się bez przerwy zajmowali starsi.
A myśmy, no cóż, oczywiście… Najśmieszniejsza rzecz to była, że ja miałem takich kolegów też i mój brat też. Razem żeśmy chodzili. Mój brat opowiadał, że nigdy nie wiedział, że młodsi to tam w ogóle nie ten… Chodzili. Myśmy, i młodsi, i starsi, i jego koledzy, i jeszcze starsi koledzy chodzili, bo była w owym czasie taka chęć, że tak powiem, bicia się. Pojawili się rzeczywiście w 1940 czy nawet jeszcze w 1941 roku ci młodzi Niemcy, Hitlerjugend, gdzie powiedziano, że oni mają takie bagneciki, że to w ogóle jest szczyt, żeby to zdobyć. Ale nieprawda, bo oni ani nie chodzili sami, ani w ogóle nie było mowy, żeby w ogóle jakiekolwiek były z nimi zaczepki czy jakieś tam historie. Tylko tyle, że to były z naszej strony takie chęci, żeby się… Po prostu starsi się biją, starsi wiadomo, co robią, to my nie możemy. Były jakieś historie, że wynaleźli… Nie można mieć żadnej ani broni, ani w ogóle bagnetów, ani nic takiego, to wynaleźli trzonki od małych łopatek, od saperek takich, że tymi się ten. No to nosili to, nosili, potem wyrzucili, zapomnieli. To w ogóle była śmieszna historia.
1 sierpnia… Wcześniej jeszcze parę dni. 1 sierpnia to był wtorek. W niedzielę czy w sobotę mój brat czasami bywał na Ochocie z kolegami, z przyjacielem naszym, Olkiem Millerem. Bywał tam, przychodził. Potem w końcu powiedział, że w niedzielę ma dyżur jakiś, więc nie będzie go cały dzień. No to wszyscy się zgodzili. No to był, przychodził, no to niech się idzie bawić. Przyszedł chyba w poniedziałek i mówi: „A, to jeszcze zobaczymy. Na razie to jesteśmy wolni, rozpuścili nas. Znaczy po prostu powiedzieli, żeby pójść do domu, a jak będzie coś potrzeba, to nas zawiadomią, powiedzą”. No i okazało się, że pierwszego dnia to już tak czuło się od samego rana, że coś jest nie tak. Już nie mówiąc o tym, że myśmy często bywali u mamy w tej budce i około godziny czternastej żeśmy usłyszeli jakieś strzały. Już wybuchy były, z dala coś było słychać. I to od strony Żoliborza czy gdzieś Woli, stamtąd.
Ojciec był w domu. Ojciec z mamą był w tej budce, myśmy też byli. A potem brat gdzieś się zawieruszył. Rzekomo potem próbował przejść, jak mówił, przez wiadukt nad torami, przez plac Zawiszy, ale mu się nie udało, bo już tam nie kierowali tym ruchem czy zabronili w ogóle tam chodzić, czy Niemcy tam przejeżdżali. Bo wtedy to już Alejami Jerozolimskimi od dłuższego czasu jechali ze wschodu furmankami, różnymi samochodami i na piechotę – dużo Niemców z różnymi tobołami. Myśmy to obserwowali oczywiście czasami. Prawdopodobnie oni ciągle do tego Dworca Zachodniego ich kierowali, więc po prostu tam już nie przepuszczano nikogo. No i on wrócił. Potem się okazało, że piąta godzina, to już wszędzie było słychać dookoła te wybuchy, strzelanina.
No to myśmy tam byli cały czas. Ojciec od razu wiedział, w czym rzecz jest, to po prostu dał nam różne różności, jak to się mówi, potrzebne pod pachę, z mamą zamknął budkę i żeśmy wrócili do domu. Jak żeśmy przyszli do domu, to się okazało, że na rogu Miedzianej i Srebrnej zaczęto budować barykadę. No i myśmy szybko polecieli do domu, zaraz wrócili i żeśmy trochę tam pomagali, te płyty wyciągali i te różne historie.
Były, były. Ale głównie to były kamienie, bruk i płyty chodnikowe. To się nosiło tam. Żeśmy tam trochę pomagali. Ale najgorsze to było to, że słychać było bliskie wystrzały i było dużo, że tak powiem, świstu kul. No i ojciec z tym znajomym, z panem od składu desek, wyszli przed bramę, przed dom i patrzyli, skąd to jest. Bo to było słychać, a nie wiadomo było, skąd. Czy to stąd leci, czy stąd. Na murze od poczty przy ulicy Żelaznej i Alei Jerozolimskich był bunkier. Mam zresztą zdjęcie tego bunkra. Zorientowali się, że to stamtąd strzela. I tego znajomego ten Niemiec trafił. Ten upadł…
Zginął, tak. Potem go ratowano tam. Ojciec też na wysokości serca dostał kulkę, ale raniła go bardziej po stronie ręki. Też był ranny, zaczęto go ratować. Po prostu wiadomo już było, skąd były te strzały, i wiadomo było, że trzeba po prostu ostrożnie tam przechodzić do domu, do mieszkania. Później, jak barykada została zrobiona, to żeśmy poszli do domu.
Ona była na zamknięciu ulicy Miedzianej. Tu była Srebrna. Potem się okazało, że Srebrną od Towarowej wjeżdżały czołgi, to tą barykadę zlikwidowano i myśmy stawiali tą barykadę tutaj. Ale ponieważ tam dojeżdżały z Towarowej bliżej te czołgi… Zresztą myślmy brali udział w likwidowaniu jednego czołgu, bo Wronia tam dochodziła, to się okazało, że tu należy zrobić barykadę. Ale ponieważ czołg podszedł tutaj pod nasz dom, Miedziana 1, to było trzeciego czy czwartego dnia, to trzeba było tą barykadę. Ale postawili potem nasi. W naszym domu w tych sklepach (były cztery sklepy u nas na parterze) zainstalował się III pluton pod dowództwem podporucznika „Molmara”. I oni stwierdzili i tam potem barykadę budowali przy Wroniej i już potem czołgi nie dojeżdżały. Ale jeden dojechał. Mamy zdjęcie, jak my chowamy butelki do [schronu]. Bo przed domem potem był schron, Niemcy kazali budować schron. Były zdjęcia. Ojciec robił bardzo dużo zdjęć. Miał taki aparacik, przywiózł zresztą ze Stanów. Filmował bardzo dużo. Na naszych urlopach jak bywał, to bardzo dużo filmował. Dużo filmów poprzywoził.
Niestety nie. Proszę sobie wyobrazić, że – wracając znowu do 1937, 1938 roku – nasz salon to można było otworzyć, się robiła duża sala, olbrzymia, duży pokój. I tam czasami w sobotę czy w niedzielę przychodziło mnóstwo kolegów ze szkoły, z „Przyszłości”, i ojciec puszczał nam filmy. Myśmy już widzieli Myszkę Miki, Charlie Chaplina (znany jego film, jak płynie do Stanów statkiem), Harry Lloyda. Była tak zwana amerykańska wycieczka, gdzie… Ja to wszystko pamiętam. No i najważniejszy to był taki niespełna dwugodzinny film dwuczęściowy, tak zwana „Golgota”, czyli od narodzin Chrystusa do ukrzyżowania. No to sala była, wie pani, u nas wypełniona: kilkanaście osób, i rodzina, i mnóstwo kolegów. „Przyszłość” była męską szkołą.
Tak, tak, projektor i taki filmowy aparat do filmowania. Filmował na przykład na naszych wakacjach, jak żeśmy wyjeżdżali. Myśmy wyjeżdżali już w połowie czerwca. Prawie aż do lipca, do połowy sierpnia żeśmy bywali na takiej głuchej wsi, która się nazywała Ryczywół nad Wisłą. Tam na przykład filmował nas, jak brat trzyma koguta złapanego, ja stoję obok, wyciąga jajko gotowane na twardo i jemy to jajko. Ubaw po pachy. Już nie mówiąc o różnych innych tego rodzaju. Na przykład ta osada (to się nazywało osada Ryczywół) była w takim kwadracie. Po wschodniej stronie był kościół. I tutaj poza drogą były takie osty, a tam [dalej] było po prostu już gołe jakieś takie wydeptane, tam już nic nie rosło. W każdym razie po to, żeby tam przejść, to mój brat wynalazł, że jak świnie przechodziły, to wsiadał na taką świnkę i ona przechodziła przez te osty. Takie historie. Ojciec to filmował.
Wie pani, to jeszcze dojdziemy do tego, ponieważ na końcu Powstania, już jak nasi wyszli (5 października nasz oddział wyszedł, myśmy wyszli 7 października dopiero, nas Niemcy już jako ostatnich, że tak powiem, wygonili, wyrzucili), to była taka tendencja u nas w budynku, że resztę dobytku w pewnych momentach można było zamurować w piwnicy. I to robił taki nasz późniejszy gospodarz domu, a wtedy to był po prostu [mieszkaniec], i on zamurowywał niektóre [rzeczy]. I w pewnym momencie już zabrakło miejsc, dlatego że nasi to była dosyć duża grupa tego „Molmara”, dużo chłopców i sanitariuszek, i nie było już jak tam tego zrobić, bo były porozbijane niektóre komórki lokatorskie. No, my żeśmy się bawili. Podczas Powstania później w większości to przede wszystkim miałem radio – dopóki była energia, dopóki działała elektrownia. Zawsze nastawiałem, słuchałem te bum, bum, bum. Wszyscy słuchali, [wyszukiwałem] i inne stacje, tym się zajmowałem. Ciągle wychodziłem, antenę zakładałem na sztaplach desek. Dlatego że jak nam walili, to te przejścia były pozastawiane takimi dużymi belkami, tak że jak ten gruz spadał, to leciał, a tutaj można było przejść z piwnicy do bramy.
Udało się… To znaczy nasze wszystkie rzeczy, które ojciec i mama uznali, że trzeba schować, to oferował się z sąsiedniego domu na Chmielnej pan Sosnowski, kolega ojca. Mówi, że tam ma miejsce, więc tam można. I ojciec to wszystko zaniósł, ten „ełmit”, tę kamerę i aparacik, taki malutki aparacik „baldi” [Balda Baldina].
Fotograficzny. Ojciec cały czas nim robił zdjęcia. Ani mnie, ani bratu nie pozwolił się do tego niestety dotknąć. Robił bardzo dużo zdjęć.
To znaczy po prostu on tam to wszystko zaniósł z ubraniami, futrami jakimiś, innymi jakimiś rzeczami, z tym aparatem, z tym wszystkim. Może jeszcze jego jakieś różne rzeczy tam powierzył temu Sosnowskiemu. I jak myśmy potem wrócili do Warszawy w 1945 roku, to niestety dziura była, pusto i to wszystko zniknęło.
Tak, jeden z czołgów wjechał. I był jeden taki w zespole, ale on nie był w oddziale, który stał u nas, ale gdzieś miał swoją siedzibę na Siennej. Chodził w cylindrze. Miał pseudonim „Knotek”, [Eugeniusz Trzaska]. On się zajmował robieniem granatów i w ogóle był rusznikarzem.
Tak, mam go na zdjęciu. I butelki z benzyną, takie z wystającymi kawałkami materiału, co później nazywano to koktajlami Mołotowa oczywiście. No to były tego typu właśnie półlitrowe butelki. Czasami większe były, różnego rodzaju. I tego myśmy nagromadzili w schronach. Ale jak przyszło co do czego, to kazano nam wynieść część tych butelek do bramy sąsiadów, czyli Miedziana 1. I w pewnym momencie usłyszeliśmy chrzęst gąsienic tego czołgu, który nam się wdarł aż pod samą ulicę Miedzianą, na Srebrną. Ale było wtedy mało chłopców naszych, naszego oddziału. Był jeden, który później dostał pseudonim „Tygrys”, i on nas zawołał do pomocy, żeby te butelki nosić. I myśmy na piechotę, że tak powiem, na pierwsze piętro wnosili do mieszkania, gdzie było w ogóle wywalone okno, on się wychylał i rzucał na ten czołg. Oczywiście szczęście było takie, że po prostu ten ich karabin maszynowy nie sięgał do tego okna. Zresztą Srebrna była może nie taka wąska, bo przecież tramwaje tam były, dwie linie tramwajowe: Srebrna do Twardej przez Żelazną, Złotą aż do Marszałkowskiej przecież tramwaj chodził. W każdym razie on się po prostu zapalił i wycofał. No i myśmy tylko tyle co donosili we dwóch z bratem i ten jeden, późniejszy „Tygrys”, to rzucał. Nie było tam więcej nikogo. W każdym razie jak się rodzice dowiedzieli, to spuścili nam takie lanie, że w ogóle niebywałe.
Nie. To znaczy, jak to się mówi, dużo gadania. No ale ja przede wszystkim zajmowałem się właśnie… No cóż, były dziewczyny, było kilka dziewczyn.
Nie, rodzina. Dlatego że sprowadzona została matka mojego ojca, babcia, z Maryśką, które mieszkały dalej tam na Łuckiej, ale w każdym razie 2 czy 3 sierpnia zostały sprowadzone i tutaj ulokowane u nas. No więc była młoda dziewczyna, dwadzieścia pięć… Ile ona miała lat, z 1925 roku do 1944….
To ona była najstarsza. Potem chciały się dostać siostra mojej mamy i jej bratanica do babci na Powązkach. Ale już tam tak wrzało 1 i 2 sierpnia, że po prostu nie doszły, wróciły z powrotem. To była Basia, siostra mojej mamy i Hanka, bratanica, to były trzy. Potem była Maryśka, to cztery. I potem doszła jeszcze córka naszego administratora, pana Romanowskiego. Bo tym budynkiem zarządzał pan Romanowski.
Właśnie jakoś nie bardzo kojarzę. One sobie łaziły tam, jak było cicho. Wieczorem szczególnie to chodziły sobie pod wiatę na tym składowisku drewna. Tam były deski, belki. Tam siadały, śpiewały, przychodzili chłopcy do nich.
Z oddziału, tak. I tam sobie gaworzyli. W każdym razie one potem siedziały u nas na dole, bo te wszystkie komórki zostały przystosowane w ogóle do spania, do siedzenia. No i w czym rzecz jest, że inicjatywą tej Maryśki było to, że powstał place de la „Molmar”. Bo tam były zlikwidowane komórki, tam spali nasi chłopcy. Część była na górze, w tych sklepach, ale część tutaj. No i cóż. Była ulica Kręta, Długa. Tam takie „zabawy” były z nimi. Myśmy oczywiście też kręcili się koło nich. Ten gospodarz domu, ten dozorca, akurat mu się urodziła córka. Ale patrzymy, a on ma tam kozę. I ta dziecina tam przetrwała. No, oczywiście była [nazywana] „ulica Kozia”. No więc takie były tam zabawy na dole. W każdym razie myśmy kręcili się i tu, i tam, i wszędzie nas było ciągle pełno. Ja tam się zajmowałem. Mało tego, ja znalazłem w pewnym momencie, jak już [był] brak energii elektrycznej, znalazłem gdzieś… Byłem w ogóle taki bardzo pomysłowy i wszędzie tam się znalazłem nie tam, gdzie trzeba. I znalazłem gdzieś, nie wiem, nie pamiętam, gdzieś znalazłem taką grubą taflę stearyny i kręciłem świece. I pełno tych świec było wszędzie…
Tak.
Pod całą kamienicą, tak. Więc mnóstwo było. Była Wodna ulica, tam gdzie wodowniak był. Dopóki była woda, to tam się brało wodę, bo już nie było ciśnienia, do góry nie podchodziła. Potem nasi na Chmielnej wykopali studnie. Ale cała sprawa polegała na tym, że ulica Chmielna jak zakręcała, to tutaj był budynek dosyć wysoki, tam gdzie ten Sosnowski mieszkał, i w tej uliczce był wjazd do torów kolejowych. I tu była zrobiona barykada, bo w pewnym momencie też zorientowano się, że z tamtej strony są strzały. No i nasi wykombinowali, że z bramy, z Chmielnej wystawili taką kukłę, która tańczyła. Okazało się, że snajper niemiecki siedział na ulicy… Za placem Zawiszy taka uliczka biegła i na dachu było gniazdo snajperskie.
Była taka sytuacja, że po zdobyciu poczty 1. kompania pod dowództwem porucznika Zbigniewa Bryma, to był „Zdunin” pseudonim… Zbierali się tam dowódcy 3. kompanii, 2. kompanii, 1. [kompanii]. Tam była odprawa i potem rozprowadzał „Zdunin” wszystkich do 2. kompanii, która była u Hartwiga. Ale tam dowódcy nie było długi czas, dopóki nie zjawił się rotmistrz Witold Pilecki. Ja go poznałem.
No cały czas. „Zdunin” przychodził tutaj. Był w saperkach, zawsze miał granat pałkowy, ten niemiecki. Ale tu się zatrzymywał i oddawał jeden lub dwa strzały w kierunku tego snajpera. Potem wszyscy przychodzili. Ja oczywiście byłem od razu przy powitaniu z „Molmarem”. „Zdunin” miał prasę, zawsze mi dawał. Ja przecież rozprowadzałem prasę.
Nie tylko. Tam było kilka tych [tytułów]. W ogóle miałem całą prasę podziemną, znaczy powstańczą. To żeśmy potem czytali, wszyscy to mieli. Roznosiłem, zbierałem to, miałem to wszystko. No i niestety przy wyjściu [z Warszawy] musiałem to zostawić. A jak przyszliśmy w 1945 roku, to śladu niestety nie było już po tym. W każdym razie od „Zdunina” dostawałem prasę. Potem oni przechodzili do Kurzej Stopki, tam do generała. No i potem, później, później, bo Pilecki dopiero przyszedł chyba dopiero w połowie [września] do niego. I wracali potem z powrotem. I tutaj byli cały czas. Tak że ja „Zdunina” codziennie widziałem.
Ja nie wiedziałem w ogóle, kto to jest. Potem mi powiedziano, że to jest rotmistrz Pilecki. Miał polski mundur w każdym razie. Z tym że płaszcz miał zwykły, jakiś cywilny. W każdym razie był w mundurze z odznaczeniami i miał rogatywkę.
Do końca, do samego końca. Później się wszyscy porozchodzili, bo część niestety wyszła wcześniej. Była taka sytuacja też dosyć groźna, bo trzeba przyznać, że na początku października był taki totalny atak na „Ukraińców”, właściwie to był koniec sierpnia.
Na początku września chyba, dlatego że później chyba było tak, że potem wycofano „ukraińców” w ogóle, bo Kamiński został rozstrzelany przez Niemców w ogóle, dlatego że oni dopuszczali się naprawdę nieprawdopodobnych rzeczy w Powstanie. Czy wiedzieliście, co się wydarzyło na Woli, jakie były zbrodnie?
No dochodziły słuchy, oczywiście. Było to w „Biuletynach”. To wszystko żeśmy czytali, wiedzieliśmy o tym. Natomiast tutaj to był ten taki zmasowany, że tak powiem, ostatni atak „ukraińców” Kamińskiego od strony Towarowej, bo oni nacierali na wszystkie [punkty], na Hartwig, na Stopkę i tutaj na naszą część. Nasi zatrzymali ich. Pamiętam, jak przyszedł ten starszy brat… Jak on się nazywał, cholera, wszystko mi wychodzi. W każdym razie było dwóch braci. Młodszy był Włodek i… Są na zdjęciach.
Tak, tak, byli z oddziału. No więc ten jeden starszy brat bardzo się przysłużył, dlatego że potem, jak opowiadał, to wysiekł bardzo ich dużo. Nasi mieli już pm, mieli bardzo dużo broni zdobytej, tak że już dobrze się [uzbroili]. No i w każdym bądź razie „Molmar” zarządził, żeby ewakuować wszystkich z naszego budynku. Pod barykadą został wykonany przedtem jeszcze wykop, dlatego że z ulicy Towarowej snajper, jak się przechodziło pod dosyć niską barykadą, to strzelał i potrafił jeszcze kogoś tam zranić. Więc wykopano i można było dołem przejść. Rury były, trzeba było jeszcze omijać te rurki. I myśmy potem się przenieśli, ponieważ ojciec miał znajomego, kolegę w budynku Miedziana 3 i tam było puste mieszkanie. Myśmy tam się przenieśli. Rozlokowały się te dziewuchy na górze z babcią i w ogóle, a myśmy byli na parterze.
Nie, już „Molmar” zabronił w ogóle tam przebywać, dlatego że ciągle tam jednak jakieś ataki były i po prostu bał się. Pod koniec chyba września, dwudziestego któregoś września… No, oczywiście widzieliśmy te samoloty z zrzutami. Ja podpalałem ognisko. Dwa czy trzy takie zasobniki do nas spadły. Ale jeszcze co do zrzutów to muszę powiedzieć, że bywały informacje, że zza Wisły od Berlinga też mają być zrzuty. Zresztą dużo było tych kukuruźników, które jednak w nocy latały i tak, par, par, par, tak wolniutko i w ogóle ich nie było nawet widać, to trzeba przyznać. I one też zrzucały zrzuty. Myśmy też tam podpalali te ogniska, pilnowali. Ale te zrzuty to były w kocach zawinięte takie duże paki. Jak to się rozwalało, to granaty mieszały się z kaszą, dosłownie. Myśmy to zbierali. To były takie zrzuty.
Tak, końcówka września.
Tak. Na Miedzianą 3, na parter. Tam żeśmy poznali kolegę z góry, który tam sobie siedział, bo brat jego był w „Parasolu” i w pewnym momencie, też właśnie w tym czasie, kanałami przyszedł ze Starego Miasta. Mieliśmy dużo frajdy tam go oglądać po tym, jak się trzy dni mył. W każdym bądź razie znakomita w ogóle znajomość.
Brat jak miał na imię to nie pamiętam. Ale ten kolega z góry sam był zresztą, sam został. Nie wiem, gdzie jego rodzice, nie pamiętam.
Nazywał się Zygmunt… Przypomnę sobie może potem. W każdym razie schodził do nas z góry. Ale w tym czasie właśnie była taka sytuacja, że w podziemiach tego jednego pawilonu na placu Kazimierza, takiego identycznego jak […] Hale Mirowskie, w podziemiu był szpital, generalnie dla osób cywilnych. Ale obok był skład butli z acetylenem i tlenem i wzięło to i wybuchło w pewnym momencie. Nasz ojciec był angażowany do wynoszenia rannych stamtąd, bo cała hala w ogóle się zawaliła w tym czasie. Pozostała ta jedna tylko, ta zachodnia. Myśmy byli angażowani do chodzenia na Prostą czy na Łucką do piwowarni. Tam były składy jęczmienia.
Tak, prawdopodobnie. Dawano nam takie poszewki na poduszki, gdzie po jednej stronie wsypywano i po drugiej, to się brało na ramię i przynosiliśmy, bo to było pożywienie. Bo całe nasze zasoby tego kiosku, tej budki żywnościowej – dużo mama wtedy zgromadziła – [to było] trochę mąki, ale [przede wszystkim] bardzo dużo makaronu muszelek, które żeśmy jedli trzy razy dziennie, z sokiem wiśniowym albo jakimś innym sokiem, i to było cały czas. Tak że myśmy makaron potem znienawidzili chyba do lat pięćdziesiątych albo i dłużej.
Z tych zrzutów to się po prostu też wsypywało do tego i potem chłopcy też nosili. Jedyna piekarnia była na ulicy Twardej, zbiegu Twardej i Złotej, piekarnia prywatna. Myśmy tam początkowo też nosili własną mąkę, za którą się dostawało chleb. Ale mąka się wyczerpała, to myśmy przynosili jęczmień. To wszystko było na składowisku na ulicy Siennej, tam gdzie było dowództwo w ogóle, tam gdzie proboszcz urzędował. Tam oni to rozdzielali potem i tam sami działali, że tak powiem. Natomiast my prywatnie no to żeśmy tam pierwotnie nosili, a tak normalnie to żeśmy tam ten jęczmień im nosili. I to był taki nasz też w pewnym sensie drobny wkład, dlatego że jak była cisza, to było w porządku, ale jak coś tam nam wybuchało… Zresztą śmieszna sprawa, dlatego że jak się stało u nas przed domem i z zachodu ryczała „krowa”, czyli ten Nebelwerfer, to było widać, jak pociski lecą. Widać było jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Czasami sześć leciało jeden za drugim. Śmieszna sprawa. I te „szafy” tak zwane, „krowy”, czyli te „berty”, [ustawiane] na lorach, na pociągu, też z zachodu, to też leciała ta „gruba berta”… Ona robiła straszny szum, hałas, który na nas już nie robił żadnego wrażenia. Myśmy przyglądali się, gdzie ona [leci]. Wszystko leciało niestety do Śródmieścia, nas omijało. Myśmy byli na pierwszej linii bezpośrednio. Towarowa była niczyja przecież. Tak że oni tylko z tamtej strony trochę atakowali, ale nasi wytrzymali do końca.
Tak.
Wcześniej jeszcze, to znaczy gdzieś koło dwudziestego któregoś września, były zrzucane niemieckie ulotki. Tego było pełno właśnie tu, na granicy, że tak powiem, od Towarowej na wschód, czyli Miedziana, Złota, Pańska i następne ulice. Bardzo dużo zrzucili ulotek, gdzie wzywano do wyjścia ludności cywilnej. Bardzo dużo osób wtedy wyszło.
Myśmy oczywiście zostali. Nasi sąsiedzi [wyszli], ten pan Madej wyszedł z córką. No, dużo sąsiadów było. U nas mieszkał jeszcze hrabia Kierski na Miedzianej, to też wcześnie wyszedł, z innymi kolegami, ze swoją gospodynią. No i po prostu myśmy później [mieli wyjść] w tym wyznaczonym dniu. Wyjście chętnym wyznaczono ulicą Sienną, bo Sienna przechodziła przez plac Kazimierza, przez te hale, prosto na Towarową i dalej przez mur było przejście do ulicy Okopowej. Tamtędy wyznaczono przejście, żeby potem na lewo do placu Zawiszy się kierować i oni tam ich prawdopodobnie, tak jak myśmy potem przeszli do Pruszkowa…
Tak, przez Dworzec Zachodni. Po wyznaczonych godzinach przejścia nadleciały sztukasy i nie wszyscy jeszcze zdążyli się ulotnić. Już zaczęły być bomby tam rzucane wcześniej. Żeśmy z placu Kazimierza dobiegli do tego budynku Miedziana 3 przez bramę i jak rypnęło bardzo blisko gdzieś, to vis-à-vis chałupa, że tak powiem, usiadła. Natomiast myśmy do lewej oficyny wchodzili do piwnicy. Jak rąbnęło też w naszą oficynę, tak żeśmy się od razu znaleźli na dole. Kurz, ciemno, czarno, nie ma czym oddychać – zostaliśmy zasypani. Pół dnia nas odkopywano stamtąd.
Tak. Gdzieś ojciec się zawieruszył. Okazało się, że gdzieś tam wcześniej w bramie jakiejś przeżył. Natomiast my z mamą i z bratem żeśmy znaleźli się po schodach od razu gdzieś tam bardzo nisko, na dole w tej piwnicy. No i oczywiście pół dnia żeśmy tam siedzieli, zanim nas odkopano. No to taka była przygoda.
A wyjście to było takie, że piątego… Mam zdjęcia zresztą, dwa zdjęcia, gdzie mnie widać. Cała kompania była tam zgromadzona. Widać „Molmara”, jak tam biega. W każdym razie żeśmy ich pożegnali, wyszli oni. Nam jeszcze pozwolono zostać jakiś czas. Ale siódmego już przechodziła fala Niemców i wszystkich, czy stał i nie miał nic ze sobą, czy w ogóle, ci, co się szykowali, bo była specjalnie godzina wyznaczona – po prostu wyrzucali [ludzi] na ulicę Towarową. Ale myśmy byli na placu Kazimierza, po tamtej stronie, ponieważ kolega ojca, taki Roman, chciał zabrać swoją matkę. I okazało się, że oprócz mojego ojca, mamy, nas dwoje, była babcia, była Maryśka, Basia i Hanka, to była jeszcze jego matka, był Roman i jedenasta była jego dziewczyna, Leonka. I [wyszliśmy] tą całą grupą jedenaście osób, ojciec po prostu pilnował wszystkich, żeby w ogóle nikogo nie zgubić. Ale co najciekawsze, to nas mama tylko ubrała w ciepłe rzeczy, bo już październik, 7 października, to już mogło być [zimno], ale było ciepło i nie było jeszcze tragicznie. Sama wzięła tobołek z jakimiś wiktuałami i trochę nam dała. Były jakieś kostki cukru jeszcze, cukierki, to pamiętam. Nic więcej, bo już nic nie było. Ojciec wziął tylko skrzypce i wędki. Mama wzięła album i trochę bielizny jakiejś, nic więcej.
Prawdopodobnie tak. Wiem, że ojciec miał, dlatego że później jak żeśmy wylądowali już w górach, to nie czekał na jakieś historie RGO, rozdziały i tak dalej. W każdym razie przeszliśmy na piechotę. Na placu Zawiszy nagle tłum się rozszerzał i coś okrążał. Patrzymy, a był człowiek, ale to tak zjechany, że był dosłownie placuszek. Ślad człowieka, ale cienki. W ogóle zjechany przez… No i żeśmy przeszli potem do Szczęśliwickiej na Dworzec Zachodni. Zapakowali nas na wagony i zawieźli do Pruszkowa.
No to się stało, że przesiedzieliśmy tam kilka dni. Kolega Roman z Leonką się ulotnili, znaleźli możliwości ucieczki z tego obozu.
Matka została na, że tak powiem, łasce naszej rodziny. Cóż powiedzieć. Roman odezwał się później po latach z RFN-u, to matka się ucieszyła. W każdym razie tam żeśmy przeczekali w tych halach pustych, dużych. W pewnym momencie, za dwa czy trzy dni, czy cztery dni, rano krzyk był duży przy wyjściu, Niemcy i ktoś tam jeszcze wypędzał wszystkich i rozdzielał. Starsi, dzieci, zdolni do pracy to tam rzekomo do pracy. I takie było zamieszanie. No więc naszą rodzinę oczywiście zaczęli tasować, mieszać. Mama zrobiła taki rajłoch, taki krzyk i w ogóle takie historie, że przelecieliśmy na stronę [osób] starszych. Ojciec sobie jakoś rękę, głowę zawiązał i takie cuda…
Dziewczynki też. Wszyscy żeśmy przeszli na jedną stronę. No więc zapakowano nas w takie wagony węglarki bez dachu, puste, no i tam rzeczywiście jak w tramwaju, na stojąco wszyscy żeśmy jechali przez pewien czas. Ja jako ciekawski zacząłem penetrować, jak się można gdzieś tam… Okazało się, że pomiędzy takimi zasuwanymi drzwiami, wrotami do tej węglarki, były takie z boku odstające wewnątrz, nie wiem, trzydzieści, czterdzieści centymetrów, takie belki pochyłe. I ja tam się ulokowałem na tym, że wszystko widziałem, a nie tłoczyłem się. Brat z drugiej strony. I tak żeśmy wędrowali. Najlepiej przypominam sobie Radomsko, bo jak jechało się, to się jechało, stało się, jechało się powoli, powoli. Zajeżdżamy na stację Radomsko, a tam dużo pań, które zaczęły roznosić jedzenie. Pierwszy posiłek to był właśnie tam. Tam roznoszono gorącą herbatę czy mleko nawet i jakieś kanapki. I myśmy te jedzenie brali i podawali dalej. Tam żeśmy się objedli trochę. No i wieźli nas dalej. I w pewnym momencie ja tam jadąc… Po drodze był deszcz, wszyscy mokli. Było dużo różnych historii, bo ludzie się kłócili niestety. Były jakieś tam historie. Ale myśmy sobie spokojnie leżeli, tylko trzeba było się trzymać, bo po prostu jakbym zjechał tam, w ogóle by nas stratowali. I w pewnym momencie, jedziemy, jedziemy i ja widzę napis Auschwitz. Ja nie wiem, jakimś cudem dostałem się do ojca czy też on jakoś [do mnie], mówię: „Tatuś, ale co ten napis tutaj [znaczy]?”.
No mieliśmy. Już nie mówiąc o tym, że miałem świadomość wielu innych rzeczy od samego początku. Muszę wrócić jeszcze do czasów 1943 roku. Mój ojciec miał kolegę [Felicjana] Lasotę, który był znakomitym muzykiem, później dyrygentem. Fesiek, kolega ojca. Proszę sobie wyobrazić, że przychodzi do nas któregoś razu, że tak powiem, na Miedzianej właśnie po południu, bardzo podniecony, poruszony. Zaczyna nam opowiadać, że był w komisji z ramienia Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża w Katyniu. I nam to wszystko opowiadał. Tak że ktokolwiek, kiedykolwiek…
Oczywiście. My prawie zawsze byliśmy, oprócz tego kiedy ojciec znikał i się naradzał czy też rozmawiał ze swoimi kolegami. W każdym razie myśmy już wiedzieli wszystko o Katyniu. Już nie mówiąc o tym, że ktokolwiek i kiedykolwiek mi mówił o tym, kto to zrobił, to oczywiście natychmiast zaprzeczałem. To się przyczyniło również potem do moich perypetii, dlatego że przecież jak, że tak można w ogóle… To zresztą jest wiadome i do dzisiaj, jak to się traktuje, przeinacza w ogóle wszystko, co jest możliwe. No i on oczywiście mieszkał w Krakowie, bo on przyjeżdżał. Czasami grali, czasami miał czas, żeby grać na skrzypcach razem.
W Krakowie tak.
A my przejeżdżamy, torami jedziemy i widzimy kilka kolumn pociągów. „Auschwitz” już tam był napis, ale tutaj widać kominy, widać, że coś tam się tam dzieje. Oczywiście panika niesamowita w wagonie, dlatego że większość osób po prostu ma tą świadomość, [co to jest]. Nasz ojciec też bardzo w ogóle [się przejął]… Ja myślę, że wtedy to się przyczyniło, że później mój ojciec miał padaczkę. Miał „optimale”, co prawda, ale to, co przeżył (znacznie więcej) podczas okupacji, to na pewno go bardzo poruszyło. W każdym bądź razie staliśmy tam, w pewnym momencie otworzono drzwi i wypuszczono nas, panie na lewo, panowie na prawo. I tam takie historie… No ale to było: raus, raus. Dosyć krótko to trwało wszystko.
I z powrotem do wagonu. Żeśmy tam stali chyba co najmniej ze dwa dni. Niesamowite to w ogóle było.
Do dwóch tygodni na pewno. I potem ja, leżąc na tym… Bo to był cały czas ten sam wagon. Padało, nie padało, wiatr i tak dalej. I widzimy, bo brat naprzeciwko mnie leży, widzimy, jak przechodzi polski kolejarz z takimi lampami. I tak [czasem idzie] trochę wolniej, a to przystaje. I kogo tam widzi albo wie, że ludzie słyszą, albo coś, to odwraca głowę, ale mówi: „Nie bójcie się, niedługo odjedziecie. Nie bójcie się, odjedziecie”. No i tak się stało, że żeśmy pojechali. Wycofali nas stamtąd tymi pociągami. Jechaliśmy może też ze dwa czy trzy dni i pociąg w pewnym momencie stanął. Więc wszyscy znowu czekają. Nie wiadomo, co będzie. I rano, już była gdzieś piąta, szósta rano, jakieś krzyki słychać. „Nie ma obstawy, nie ma obstawy! Wysiadać, wysiadać!”. Okazało się, że stoimy na bocznicy gdzieś w Mszanie Dolnej. No więc zrobił się straszny ruch. Ludzie niektórzy poszli do Mszany, do miasteczka. Niedaleko to było. Zainteresowała się ta organizacja RGO i tam zaczęli przyjmować niby tych ludzi, gdzieś tam ich lokować. Ale to strasznie długo trwa. To był piątek. Ojciec mówi: „Słuchajcie, tu niedaleko jest jarmark”. I poszedł. Po chwili przychodzi i mówi: „Wynająłem górala”. Bo nie będziemy czekać, bo przecież [jest] cała rodzina: babcia, starsza osoba, matka tego Romana, kupa dzieci. Mało tego, Maryśka była chora. Ona jak wyszła z Powstania, to miała, nie wiem, czy zwykłe przeziębienie, czy jakieś tam, w każdym razie była bardzo chora, ledwie chodziła i ledwie się w ogóle trzymała. No i patrzymy, przyjechał gospodarz, góral, takim wozem, nazywał się Sylwester Cziż. I załadowaliśmy się na ten wóz. Ojciec opłacał wynajęcie połowy tego domu góralskiego. Zawiózł nas pięć kilometrów do Mszany Dolnej i tam pod górkę, na stoku Kiczory, takiej góry, żeśmy tam zamieszkali. No więc odetchnęliśmy absolutnie, nieprawdopodobnie. Mama zaczęła od razu odwszawianie, odpchlenie i w ogóle wszystkie te rzeczy. No ale ja jako bardzo przedsiębiorczy zająłem się wszystkim. A generalnie rzecz biorąc, całe miesiące, że tak powiem, lata tej okupacji, szczególnie w Warszawie, bo oczywiście i w Puławach też na początku, jak żeśmy z bratem byli tylko we dwóch, to ja zajmowałem się organizacją wyżywienia.
Aprowizacją. Gotowałem obiady. Zresztą zawsze gotowałem obiady wcześniej. Jak mama przychodziła później z tego kiosku, to był gotowy obiad. Brat był zobowiązany zamiatać, czyścić, sprzątać i tak dalej. Ale jego sprzątanie to wyglądało mniej więcej tak, że miał w jednym ręku froterkę, gdzie froterował podłogę a w drugim ręku książkę i czytał. I tak wyglądała ta współpraca. Zresztą podczas okupacji, jeszcze na Miedzianej, nie wiem, czy to było przed, ale chyba później, nasz wuj, brat mojej mamy Józiek, był w KOP-ie, czyli w Korpusie Ochrony […] Pogranicza. Kiedyś przyniósł jakąś aparaturę z takim balonem, bańką po mleku, z rurkami i zaczął nastawiać bimber. A potem oczywiście zajmował mi kuchnię, bo przecież kuchnia była moja, no to było to gotowanie, no i oczywiście pędził bimber na całego. Oczywiście u nas się nie piło, bo ojciec w ogóle nie znosił, nie lubił, tak że on to zabierał. A poza tym było to po prostu jako środek handlowy, wymienny. No i ja oczywiście penetrując posiadłość Ciża, zorientowałem się, że na dole… Zresztą cóż, ja przede wszystkim piekłem chleb w piecu. Paliłem najpierw, ogrzewałem ten piec, wyrabiałem ciasto – no słowo daję! – i piekłem chleb. Potem syn (Ciż miał córkę i syna, córka starsza), jak miał na imię, nie pamiętam, w każdym razie też bimber pędził, ale z kartofli. Te kartofle trzeba było mieszać. Jak to stało na ogniu, to jakby się przestało, to by to się przypaliło i nie byłoby tego bimbru, więc trzeba było mieszać. Wiec on wyskakiwał. W końcu przychodził… Bo to było na stoku, zresztą mam zdjęcie. Okna parteru były znacznie wyżej, a potem były jeszcze okienka piwnic. A z tamtej strony od wejścia, czyli od środka, między chałupą a stodołą był parter. A tutaj był stok. I przez okno mówi: „Patrz, Niemcy idą”. I uciekł. A ja dalej musiałem kręcić to, żeby się nie przypaliło. No więc takie były sytuacje.
Wie pani, były tam śmieszne historie, dlatego że jednego dnia byli Niemcy, a drugiego dnia przychodzili ruscy. Jak przychodzili Niemcy, to przyszedł pewnego razu Wiedeńczyk, który od razu jak zobaczył skrzypce, to zaczął grać, więc było od razu porozumienie. Ojciec znał niemiecki. Okazało się, że on tak psioczył na Hitlera i taki był w ogóle… Ale mówi: „Muszę iść. Dobrze było, fajnie wszystko”. Powiedział, że jeszcze będą tu stali dzień czy dwa, ale musi odejść. A na drugi czy trzeci dzień przyszli ruscy. Ruscy oczywiście od razu: Dawaj czasy.
Nie. Ale proszę pani. Mój ojciec oczywiście dbał bardzo o wędki, więc na parapecie okna stała buteleczka z szelakiem. Szelak to była nalewka takich płatków brązowych zalewana spirytusem denaturowanym do odnawiania wędek, bo myśmy chodzili na pstrągi, łapali, ja też. No i ten rusek jak tylko to zobaczył, to się od razu wyperfumował. No autentycznie. A jak poszedł do łazienki, to sobie wypuścił całą tubkę pasty i zeżarł. No słowo daję. Przecież to była hołota, za przeproszeniem, nieprawdopodobna zupełnie. No niebywałe zupełnie. Oczywiście dziewczyny pouciekały. […] Mamy od razu uciekły w góry. Ojciec tylko został na straży z nami. Natomiast zachowywali się tragicznie zupełnie. Już nie mówiąc o tym, że za chwilę, czy tego dnia, czy następnego, górale przyszli, że ruscy im konie zarekwirowali. Ojciec, znając oczywiście rosyjski, może nie na tyle, co było potrzeba, bo przecież w zespole Baleris to było większość tancerek Rosjanek, więc tam się też w większości mówiło trochę po polsku, trochę po rosyjsku, a językiem obowiązkowym to był francuski albo angielski. No w każdym razie [ojciec] poszedł do tego towariszcza starszyny, tak go objechał po rusku, tak wie pani, bardzo mocno, że ten wziął i oddał te konie. No więc górale byli zachwyceni w ogóle, podziękowali. No i takie były przygody.
Nie. Nie było już potem z nim kontaktu.
No właśnie dosyć późno, dlatego że mama od samego początku (że tak powiem, przez grudzień) pojechała do Krakowa, bo zmówiła się z jakimiś innymi Polkami, mieszkającymi gdzieś tam z racji przydziału tych oficjalnych [instytucji], że w Krakowie jest taki plac targowy, gdzie codziennie odbywa się handel, powiedzmy… Nazywało to się „tandeta”. Taki pchli targ czy coś w tym sensie. Tam można pewne rzeczy sprzedać, bo przecież zaczynało brakować pieniędzy. Więc mama zaczęła kombinować, co by tu zrobić. No i zaczęła gdzieś tam od kogoś [kupować, przywozić], nie wiem, jak to się działo. W każdym razie jak przyjeżdżała, to przywoziła różne rzeczy do jedzenia. Już nie mówiąc o tym, że poznała tam bardzo zacną Krakowiankę Irlikową, panią Irlik, której mąż pracował na kolei i jego mało było w domu. W każdym razie ona ją tam wprowadziła w te arkana, że tak powiem, handlu na tej „tandecie”. Ale to może nie tyle ważne, co ważniejsze jest to, że ojciec dał mamie filmy do wywołania i mama zostawiła u jakiegoś fotografa te filmy, gdzie dostała po pewnym czasie odbitki. Ale jak to kobieta, nie zabrała filmów, tylko same odbitki. I te klisze po prostu tam gdzieś potem zostały zapomniane.
Właśnie. No po prostu jeżeli się odbiera, no to była zadowolona, że ma jakieś historie, i nie wzięła [filmów]. Ojciec też po prostu potem… Jakoś wszyscy żeśmy zapomnieli o tym, a szkoda. Dlatego że później te zdjęcia, których zostało strasznie niewiele dosłownie, to były po prostu porozpożyczane wszędzie, bo wszyscy byli ciekawi, „pożycz, pożycz”. Pokazywało się i nie wracały. No nic. No w każdym razie okazało się, że przebyliśmy w tej Kasince zimę.
Tak, to była osada Kasinka Mała. Kasinka Wielka była dalej trochę. Myśmy tam chodzili na ryby, łapali. Ojciec na Wigilię złapał pstrąga. Tak że było wszystko fajnie.
Całą zimę żeśmy tam przebywali. Bywało właśnie tak, że raz byli Niemcy, raz byli ruscy. No i potem najgorzej było tak, że na dole (myśmy byli na górze i wszystko widzieli tam, co się dzieje) stanął czołg, który się rzekomo zepsuł. I oni czekali na jakieś części. Trwało to ze dwa tygodnie. To były dwa tygodnie horroru, bo te żłoby, że tak powiem, terroryzowali w ogóle prawie pół Kasinki. No ale już ten towariszcz starszyna się zmienił, już ktoś inny, bo ciągle tam był ktoś inny, to w ogóle nie reagował na to. A załoga z tego tanku – po prostu chodzili po chałupach i starali się naganami terroryzować ludność. Ale jakoś to żeśmy przebyli. W każdym razie rodzice stwierdzili, że trzeba wracać. Ale jakoś ta wiosna nie była zbyt łaskawa. Już nie mówiąc o tym, o, najważniejsza rzecz, że mama któregoś razu się zawzięła i pojechała szukać swojej matki. Okazało się, że ta posiadłość ich na Piaskach, ta chałupka (ja mam zdjęcie tego) została oczywiście, przed Powstaniem, w trakcie, powiedzmy, wszyscy zostali wyrzuceni, wygnani gdzieś tam i zostało to wszystko spalone. Natomiast mama wywiad przeprowadziła i znalazła matkę swoją gdzieś w okolicach podwarszawskich, gdzieś tam się tułała. Wzięła ją oczywiście i przywiozła do Kasinki. I była cały czas z nami. I żeśmy potem oczywiście wracali częściowo na piechotę, częściowo jadąc gazikiem, gaz piać, „z góry jechać, pod górę pchać”. Więc za pół litra ładowali nas ci ruscy i po pijanemu, bo on najpierw musiał wypić tę wódkę, którą ja wyprodukowałem, a ojciec miał jako walutę, żeśmy dotarli do Myślenic. Z Myślenic jakoś tam, nie pamiętam, żeśmy się dostali do Krakowa. No i oczywiście bardzo miła pani Irlikowa wszystkich przyjęła. Tam żeśmy jakoś się odżywili, wykąpali, wymyli i w ogóle się obrobili. Po paru dniach żeśmy wyruszyli znowu na trasę. Ojciec miał mapę. Wyznaczył jakby [trasę] przez Kielce, bo w Kielcach miała być jakaś znajoma zakonnica, która też mogłaby coś pomóc. No i w jakimś pociągu, w brankardzie, czyli… Z boku w niektórych wagonach towarowych były takie budki strażnicze. W tych brankardach to tam kilka ich było zajętych przez nas. Żeśmy dotarli gdzieś do jakichś, nie pamiętam, podwarszawskich [miejscowości], jakichś Skierniewic czy gdzieś tam, i potem piechotą żeśmy doszli znowu do jakiejś miejscowości, gdzie jakimś cudem jedynym mostem gdzieś w okolicach Otwocka czy coś takiego, żeśmy przejechali na stronę prawą Wisły. I z tamtej strony znowu na piechotę żeśmy doszli po paru dniach…
Nie, na prawą. Na Pragę, na prawą stronę Wisły. Na lewej stronie jest Warszawa.
Otwock jest po prawej stronie i prawą stroną Wisły z Otwocka żeśmy na piechotę przez jakieś Legionowo, jakieś miejscowości, ledwie doszli do mostu pontonowego. Przez pontoniaka żeśmy przeszli szybciutko do Warszawy na ulicę Mokotowską. Dochodzimy do ulicy Mokotowskiej, a tam duży napis: „budynek zarekwirowany dla Polskiej Partii Socjalistycznej”. Zamknięty, zabity, no i co zrobić.
I żeśmy wrócili na Miedzianą. Z tym że odbudowanie tego budynku, już nie mówiąc o tym zwalonym piętrze, przez które przeleciał mój brat piętro niżej, a nie na dół… Żeśmy musieli zamieszkać na trzecim piętrze. No i potem już…
W Polsce, do końca już, że tak powiem.
Wiązówka, 1 czerwca 2023 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk