Moje nazwisko jest Orzegowska. Irena Ożóg-Orzegowska, przepraszam, pełne nazwisko.
Przed wojną mieszkałam w Gdyni z rodzicami. Przyjechaliśmy do Gdyni w trzydziestym czwartym, tak że zaczęłam szkołę podstawową.
Urodziłam się w Kutnie.
Byli urzędnikami. Mama była nauczycielką, a ojciec był urzędnikiem.
W Gdyni… tutaj to ojciec pracował, księgowym był, Przemysłowe Zakłady Rybne, a mama pracowała dużo społecznie i też była kierowniczką żłobka w Gdyni na Grabówku.
Tu chodziłam do szkoły.
Do wysiedlenia.
To miało miejsce w końcu grudnia.
1939 roku.
Wybuch wojny to ja akurat byłam u dziadków w Toruniu na wakacjach. Mieli mnie odwieść wcześniej do Gdyni, żebym zdążyła na rozpoczęcie roku szkolnego, ale jakoś tak się złożyło, że nie wyjechaliśmy i wojna mnie zastała już w Toruniu. I do Gdyni wróciłam dopiero w październiku chyba, ale już długo się nie nabyłam, bo wybuch wojny.
Pamiętam. Znaczy, jeśli chodzi o okres, kiedy byłam w Toruniu, miałam trzynaście lat, to tylko widziałam, jak strzelali do samolotu z działu. I tam nie było dużego bombardowania w Toruniu. Ostrzeliwali tylko lotnisko, takie różne obiekty, ale nie było zniszczeń. To ja tylko tyle widziałam właśnie, że strzelali do samolotów. Widać było takie ogniste kule.
A w Gdyni to nie widziałam, bo nie byłam. Jak wróciłam, to już była okupacja i już była mowa o wysiedlaniu. Samo wysiedlanie to wyglądało w ten sposób, że ogłaszali wcześniej. Samochody jeździły i ogłaszali nazwę ulic, datami, kiedy jaka ulica będzie wysiedlana. Ja mieszkałam na ulicy Śląskiej w blokach i gdzieś, nie pamiętam właśnie, kiedy było to wysiedlenie, ale to było gdzieś na początku grudnia. Myśmy nie byli wysiedleni, ponieważ można było wyjechać, samemu opuścić Gdynię i wtedy samemu się wybierało miejsce dalszego zamieszkania i opłacało się przejazd i to wszystko. Myśmy nie od razu wyjechali do Generalnej Guberni, tylko do Płocka. Tam była rodzina, moja rodzina, która miała dosyć duży dom, tak że zaprosiła, żebyśmy tam przyjechali do nich, jak będzie Gdynia wysiedlana, i tak się stało. Pojechaliśmy do nich.
W krótkim czasie moja babcia z dziadkiem została wysiedlona z Torunia. Nie dużo później, może z miesiąc, może później jeszcze przyjechała ciotka wysiedlona z Łodzi z dwojgiem maleńkich dzieci, to znaczy jedno było maleńkie, a drugie miało dziewięć lat chyba, cioteczna siostra, bo to rodzina mojej mamy, siostry. Tak że byłam w Płocku, gdzieś do roku 1942 tam zamieszkiwaliśmy, ale potem przyszło gestapo i kazało opuścić mieszkanie i wyjechać, dali termin dwutygodniowy.
Tam były takie same problemy jak i w Gdyni, bo Płock też był jeszcze Rzeszą, więc też kazali Polakom opuszczać.
Nie, nie, nie chodziłam do szkoły.
Ja ten okres miałam bardzo ciężki, ponieważ ojciec w międzyczasie zaginął, już zostałam sama z mamą. Pojechał gdzieś, nie wiem, albo do Katynia czy gdzieś go złapali Niemcy, już go nie widziałam więcej. Pojechał do Warszawy i już nie było kontaktu. Nie chodziłam tam do szkoły, w ogóle. Tutaj skończyłam w Gdyni szkołę podstawową, sześć oddziałów i zdałam egzamin do Gimnazjum Sióstr Urszulanek. W Płocku nie było mowy w ogóle, bo tam Polacy byli bardzo źle traktowani, przejmowani.
Znaczy przyszli nas aresztować, mamę i mnie. Ja akurat nocowałam u koleżanki, bo pracowałyśmy w ogrodzie. Bo Niemcy wywozili również dzieci z terenów Rzeszy do Niemiec, więc żeby uchronić się od wywiezienia, to znajomi mieli dużo ogrodnictwa wokół Płocka. I tam ja i jeszcze dwie koleżanki pracowałyśmy. Jedna mieszkała blisko tych ogrodów, tak że tej nocy, kiedy nas przyszli aresztować, to nie było mnie, bo ja u niej spałam, a moja mama też pojechała wtedy, chyba do Łodzi, też nie było jej. I w ten sposób uniknęłyśmy. Jak wróciłyśmy, to już nawet nie weszłyśmy, nie można było legalnie wejść, bo już było zaplombowane wszystko i trzeba było uciekać przez zieloną granicę.
Nie, bo moja rodzina, bo ten dom, w którym myśmy mieszkały, to był taki dom letni. Mieli majątek pod Płockiem, Staroźreby się nazywał, i tam mój wuj razem z moją ciotką był potem zarządcą tego majątku. Zostawili go tam. Tam oczywiście zawsze w takich przypadkach to był niemiecki ten cały główny zarządca, Treuhänder. Wujek tam był, pomagał, no i tak dlatego to mieszkanie było do dyspozycji całej rodziny, dlatego mogła potem przyjechać ciocia i babcia i potem one statkami zostały przemycone do Warszawy. To były lata, chyba koniec 1942 roku, może początek 1943 roku, nie pamiętam. W każdym bądź razie zostały przemycone do Warszawy. Najpierw moi dziadkowie, potem moja ciotka z dziećmi, a na końcu ja. Tak że z Płocka musieliśmy wszyscy uciekać.
Ja przyjechałam do Warszawy, najpierw dziadkowie przybyli, potem ciotka przybyła z dziećmi, a potem ja na końcu z mamą.
To trzeba było przez tak zwaną zieloną granicę się przedostawać. Mama nawiązała kontakt z ludźmi, którzy przeprowadzali. To były takie te Sanniki, Koluszki, na tych terenach były lasy i tam ludzi przeprowadzali. Uciekinierzy z Niemiec do Generalnej Guberni. I między innymi w ten sposób tak samo i ja się znalazłam w Generalnej Guberni i od razu pojechałam z mamą do Wawra, bo tam w Wawrze mój wuj miał dom, willę. Też niezamieszkiwaną, tylko tam sobie jeździli na letnisko. Tą willę oddał do dyspozycji babci, ciotce i na końcu mnie z mamą, tam już wszyscy razem mieszkaliśmy. To trwało gdzieś, nie pamiętam, około roku.
Nie pracowałam. Już po pracy w ogrodzie, to nie pracowałam, jak przyjechałam do Warszawy. Już nie pracowałam, tylko uczyłam się.
Uczyłam się bardzo krótko, na tajnych kompletach, bo z Wawra przeniosłyśmy się z mamą, ponieważ tam było nas sporo osób, więc mama wynajęła mieszkanie na ulicy Lubartowskiej 10 chyba, taki był nieduży domek. Taka szlachcianka miała i tam nas przyjęła, tam mieszkałyśmy. Tam też było gestapo, odwiedziło mamę. Nawet była moja ciotka przyszła, ona pracowała (pani z Grochowa mówi pani), więc przy placu Szembeka mieszkaliśmy. I tam ciotka w tej aptece właśnie pracowała na rogu placu Szembeka i ulicy Grochowskiej. Przyszła do nas i też ją zabrali, no ale jakoś tak, właściwie nie było powodów, też wypytywali, jak się dostaliśmy. W każdym bądź razie skończyło się wszystko dobrze.
Ja chodziłam przez krótki czas na komplety. Tam było bardzo dużo młodzieży, więc miedzy innymi poznałam taką młodzież, która już należała, starszą od siebie o dwa, trzy lata i oni mnie wprowadzili do konspiracji, do AK. To był 1943 rok, początek, pierwsze dni kwietnia.
Ja właśnie pracowałam w małym sabotażu. Ja byłam jedna kobieta i było czterech młodych ludzi.
Oczywiście, pamiętam. Ten, który mnie wprowadził, to się nazywał Zbigniew Osuchowski, on miał pseudonim „Zych” i on jest nawet na tablicy w muzeum, jego nazwisko jest. Tak samo z Grochowa był „Tomek”, pseudonim, a Leszek Siudyła się nazywał, ale on przeżył Powstanie i nawet spotykaliśmy się. Jak tablica była zakładana na budynku PAST-y, to myśmy się tam spotkali i spotykaliśmy się nawet z naszym głównym dowódcą, to był „Lech” Roycewicz, też robił spotkania. Mam nawet takie różne miłe właśnie kartki.
On był naszym dowódcą już na Grochowie.
W małym sabotażu, a więc tak, należało do mnie przede wszystkim malowanie różnych napisów na ścianach, wieszanie... tylko to już… Napisy należały do mnie, ale jeśli chodzi o zawieszanie na drutach różnych takich haseł, że nie oddamy Polski, że tam będziemy walczyć, to już należało, to takie dosyć długie były, te takie transparenty, to chłopcy zawieszali zawsze nad ranem, jak tylko godzina policyjna mijała (ja też wychodziłam), to właśnie różne napisy były przez nas robione.
Nie, nie, nie, ja dostawałam wszystko. Bo to jak ja już byłam, to już była zorganizowany Batalion „Kiliński”. Oni tam byli wcześniej ode mnie długo. I właśnie Zbigniew Osuchowski był naszym dowódcą, takim najbliższym, naszej tej komórki, że tak powiem, naszego oddziału. I był Leszek Siudyła, był jeszcze Mirek Jocz, on miał pseudonim „Pchła” [wg bazy MPW „Mrówka” – red.]. Takie mam wspomnienia w pamiętniku, jak woziliśmy butelki zapalające z Grochowa, przed Powstaniem, już wtedy na Zielnej do szkoły podstawowej. Tam był nasz przydzielony [punkt], miejsce na okres Powstania, i tam jeździliśmy, właśnie butelki woziliśmy, „filipinki”, żeby… parę dni wcześnie się już woziło. I właśnie kiedyś, taki mam wpis do pamiętnika: „Zwróć dwadzieścia cztery złote za ciastka”, bo głodna byłam, więc jak już wyszliśmy z tramwaju, to kupił jakieś ciastka, to zawsze w pośpiechu, częściowo się woziło przeważnie tramwajami, a czasami były miejsca, że się wysiadało i szło się piechotą. W torbach takich, dosyć dużych nosiliśmy po dwoje zawsze.
W torbie to było sześć, osiem, zależy jakie torby były, różne. Nie można było dużo ładować, bo to przecież trzeba było oddzielać jedną od drugiej, żeby to samozapłonu nie było.
Też przygotowywałam, tak, właśnie u Siudyły tam na Grochowie, nie pamiętam, mam jego adresy, bo ja wszystkie adresy mam moich kolegów. Jeszcze naszym tym głównym takim instruktorem to był Sławek Wyczański, pseudonim „Mur”. On był bardzo znany, prawda, on był naszym instruktorem, on uczył nas obchodzić się z bronią, rozbierać. No właśnie takie były też między innymi te spotkania.
Myślę, że raz w miesiącu. Nie pamiętam tego dokładnie, ale myślę, że raz w miesiącu to na pewno były. A te wyjścia na akcje to były częste.
Ja myślę, że to było co najmniej raz na dwa tygodnie. Częste były te akcje, te napisy na tych murach, te kotwice malowali. To były wiecznie te mury pozamazywane na biało.
Moja ulica to była Grochowska, ja nie pamiętam [zbyt dobrze]. Ząbkowska, kiedyś też byłam na Ząbkowskiej, ale te wszystkie, które przylegały do ulicy… Miałam to nawet pozapisywane w tych moich starych notatkach. Mam, bo mam takie żółte kartki już zupełnie, ledwie trzymające się. Te wszystkie moje [wspomnienia] spisywałam sobie zaraz po wojnie.
Taki jeden wypad no to trwał, zależało, bo czasami dojeżdżało się tramwajem, a czasami, jak gdzieś bliżej, to się szło na piechotę. To gdzieś… pół godziny zabierało?
No, zdążyło się, były takie specjalne, białe te, to się pisało, takie hitlerowskie [znaki] ten Hakenkreuz i tam różne do tego [napisy].
Jeszcze do tego były napisy „PPR pachołkiem Moskwy”, takie też bywały, tak że różne. Przede wszystkim kryptonim „Wawer”, dlatego że w Wawrze było rozstrzelanych sto kilkadziesiąt osób, nie pamiętam dokładnie, też mam to wszystko zapisane. W głowie się już to nie lokuje. To zostali rozstrzelani tam nasi polscy obywatele. Od tego zdarzenia pochodzi nazwa naszej komórki, naszej kompanii wawerskiej, od tego Wawra, gdzie odbywały się rozstrzelania.
Szło się zawsze parami. Nigdy pojedynczo.
Nie. Jakoś w ogóle mało się bałam, parę razy się tylko bałam w Powstaniu, ale to już musiało być bardzo ciężko. Nie, w ogóle jakoś się o tym nie myślało. My byliśmy tacy strasznie nastawieni przeciwko Niemcom, że w ogóle człowiek nie myślał, żeby się bać, tylko żeby im szkodzić cały czas. Sami patrioci byli. W takie grono akurat udało mi się wejść.
Moja mama nie wiedziała. Ja mamie nic nie mówiłam, mówiłam, że muszę wyjść. Mama wiedziała, że jestem, gdzieś pracuję, ale ja z mamą na te tematy nie rozmawiałam. Nam mówiono, żeby w ogóle nawet z najbliższymi osobami nie rozmawiać, więc się nie rozmawiało.
No pewnie, widziałam wiecznie te budy łapiące na ulicach ludzi. Przede wszystkim to było.
Tak, ja na przykład, mieszkając potem na Grochowie, to często spotkałam się w Warszawie z moją koleżanką ze szkoły, z jej mamą i oni mieszkali na Koszykowej 51, więc ja nawet często do nich tam jeździłam i tam sobie nocowałam w Warszawie. Często bywałam w Warszawie. Ona odsprzedawała papierosy na ulicy. Utrzymywała z tego matkę, bo ojciec zginął na wojnie. Tak że często nawet byłam i pomagałam jej w tym. Tak że byłam świadkiem wielu takich łapanek. Jechała „buda” kryta plandeką, zatrzymywała się nagle i zbierali ludzi z ulicy. Tak jak szli, to zostawali zabierani. Tak samo jak z kościoła [Polacy] wychodzili, tam gdzie były rynki, nie rynki, to tam [Niemcy] podjeżdżali i potrafili zabierać. Tak, ja to widziałam. Na ulicach widziałam, tak, na pewno, i to parę razy.
Z mojej rodziny? Ja nie mam ani brata, ani siostry. Nigdy nie miałam, byłam zawsze jedynaczką, więc z mojej dalszej rodziny tak, to moja cioteczna siostra, mojej mamy. Nasze babcie były siostrami. Jej brat rodzony doszedł nawet do stopnia generalskiego, brał udział w Powstaniu.
Kazimierz Kiersztyn. Mam to też wszystko pozapisywane. Ponieważ on był starszy ode mnie w szkole podchorążych i on był tam też już, ja się z nim tylko raz spotkałam w czasie Powstania, jak nas chcieli przenieść za Aleje, ale to może powiem troszeczkę później, bo to tego trzeba wrócić, bo mój pobyt przez całe Powstanie to większość była właśnie na Zielnej. Mieliśmy zdobywać PAST-ę, ale nie doszliśmy. Tak że jeszcze do tego może wrócę, jak będę mówiła już o przejściu z ulicy Zielnej, jak się przeniesiemy gdzie indziej.
Nie, nie mogłabym rozwinąć. Wiem, że właśnie uczęszczał do szkoły podchorążych.
Nie, nie byłam w żadnej tajnej podchorążówce.
Ale był „Mur” w szkole podchorążych. Ten taki słynny właśnie Sławek Wyczański. On niedawno zmarł, nawet byłam u niego z synem kiedyś. Mieszkał w Warszawie, on był całe lata dyrektorem później po wojnie u Wedla, w technicznym. To on był podchorążym i on prowadził z nami właśnie spotkania. On uczył nas obchodzenia się z bronią, zresztą nie tylko to, tam jeszcze był taki jeden taki kolega, który też był tam w jakimś stopniu podchorążego.
Mnie wybuch Powstania zastał na ulicy Zielnej, ja byłam skoszarowana już chyba cztery dni. Dlatego że powierzono mi obserwację PAST-y, bo mieliśmy zdobywać PAST-ę.
Tak, to należało między innymi do mnie. Z naszej grupy, tej wawerskiej, to ja jedna tylko byłam przydzielona do Powstania.
O, to różnie. Nawet sprzedawałam papierosy, ponieważ wiedziałam, jak to się robi, więc żeby nie ściągać uwagi tych, co tam byli w tej Paście, bo mogli się zainteresować: co za dziewczyna chodzi. Więc ja sobie schodziłam tam i sprzedawałam papierosy. Jakieś pokupowałam juno rund, [niezrozumiałe], i tam udawałam, ale też musiałam sprzedawać, jak ktoś podszedł. To tak mniej więcej co trzy godziny się zmienialiśmy i naszemu dowódcy trzeba było meldować. Chodziło o to, żeby zorientować się, kto tam wjeżdża, ile osób wchodzi, ile wychodzi, jakie samochody wjeżdżają, czy ciężarowe, osobowe. Chodziło o tę siłę, która w tym budynku miała być przez nas zdobywana. I to nie byłam ja sama, to jeszcze „Basia Biała”, ona żyje, też jeszcze Janiszewska, miała pseudonim „Basia Biała”. Była „Miłka”, córka naszego dowódcy „Mikity”, który zginął na Brackiej, jak byliśmy na Brackiej, bo myśmy się przenosili potem. W każdym bądź razie to nas tam było trzy, cztery osoby na tej obserwacji.
No, dosyć duży ruch był. Oni się spodziewali, że coś się będzie działo. Duży, tak. No i to naszym dowódcom… Tak że ja już wyszłam z domu, to nie pamiętam dokładnie, czy to był dwudziesty piąty czy dwudziesty szósty, bo w międzyczasie woziliśmy jeszcze te butelki z kolegami. Ja jedna dziewczyna tylko, a tak to koledzy. Trzeba było jak najwięcej ich tam nazwozić, bo oni robili butelki, robili „filipinki” też u kolegów różnych, tak że ci, co mieli własne domy, to to robili. Bo jak ktoś mieszkał w takim budynku, gdzie byli inni lokatorzy, to nie było możliwości, to tylko właściciele domów, ci synowie mogli robić.
Punkt to był u Zbyszka Osuchowskiego, tego „Zycha”.
Ja mam napisane, ja pani nie powiem, bo ja nie pamiętam zupełnie. To było zaraz koło mojego domu, może z pięćdziesiąt, może sto kroków, bliziutko.
To już spałam Zielna 13. To była handlówka, szkoła handlowa i tam było nasze już miejsce przeznaczenia na Powstanie, znaczy docelowym była w ogóle PAST-a ,ale niestety dopiero później ją zdobyliśmy.
Powiedziałam, że będę spała u Maryśki.
Nie, nie, absolutnie. Moja mama nie wiedziała, że ja idę. Wiedziała tylko mamy siostra, ta farmaceutka. Dała mi nawet świętego – o, nigdy nie pamiętam, bo to taki dziwny święty – taką figurkę, jak szłam na Powstanie, nie przypomnę sobie teraz.
Miałam ją, potem ją oddałam, bo sympatyzowaliśmy ze sobą, Zbyszek Osuchowski i ja. I ją dałam jemu, a on mi dał świętego Antoniego.
W czasie Powstania.
Była taka maleńka, może 4 centymetry, metalowa z takim okienkiem i wewnątrz była figurka świętego Antoniego. Otwierane to było.
Ja dostałam od kolegi, a jej dałam właśnie taką samą figureczkę, też w takim etui, takim pudełeczku jakby.
Ta obserwacja trwała aż do samego wybuchu Powstania i ja tam byłam skoszarowana już na tej Zielnej.
Pierwszy sierpnia to nie był udany, ponieważ nie udało nam się dotrzeć do miejsca przeznaczenia, dlatego że ja na przykład byłam jedna dziewczyna, która brałam udział w tym pierwszym, ponieważ tak dobrze wypadły moje obserwacje, że nasz dowódca „Lech” tylko mnie wyznaczył w związku z tym, że miałam przygotowanie do tej obserwacji i ja jedna tylko byłam. Oprócz mnie jeszcze szedł Leszek ze stenem i dwóch kolegów, co nosili butelki zapalające. W sumie to było bardzo mało, tylko siedem pistoletów, krótkiej broni i cztery steny.
Ja taką „piątkę” dostałam, malutką, ale nie korzystałam z niej w ogóle. Ja to korzystałam z granatów, z takich rzeczy, a to było za małe.
Przeszłam przeszkolenie, tak, ale ja nie dostałam, to mi kolega dał tę „piąteczkę”, na wszelki wypadek, który też zginął, Stefan Chrzanowski. Oni mieli dom zaraz obok Zbyszka Osuchowskiego i on też zginął tam, razem ze Zbyszkiem oni zginęli, na Wareckiej.
Pierwszy wypad się nie udał. Dlaczego? Dlatego że Niemcy ostrzeliwali nas i trafili… Ja twierdzę, że trafili w butelki, bo ja byłam za nimi dwa kroki, może trzy, więc widziałam to bardzo dobrze, a gdzieś to tam jest opisane, że kolega niósł w kieszeni butelkę i się zapalił, ale ja to inaczej pamiętam. W każdym razie jeden z tych właśnie niosących te butelki, kolega „Zygmar”, pseudonim „Zygmar”, zapalił się od tych butelek i to płonęło wszystko. To było prawie zaraz po naszym wyjściu z naszego miejsca zamieszkania. Tak żeśmy doszli tylko do Radia, Zielna 25, spod trzynastego i tam już zostaliśmy do siódmego, ósmego września, w nocy przechodziliśmy, tak długo już byliśmy po zajęciu, na Zielnej.
Zdobywanie PAST-y to wyglądało…
Byłam, byłam, na wszystkich byłam, na tym pierwszej byłam, nieudanym. Potem byłam… Trzy razy byłam na Paście, ale chyba dopiero dwudziestego, tak mi się zdaje, bo mam to wszystko popisane, ale w głowie nie mam, nasz dowódca wezwał strażaków i benzyna była przygotowana i tak zwane sikawki zostały podłączone do pojemnika z benzyną. Strażacy wpompowywali do okien PAST-y benzynę i wtedy zaczęło się to wszystko palić i dzięki temu myśmy zdołali wejść od tyłu do PAST-y. Tego dnia, właśnie dzięki strażakom to się nam udało zdobyć PAST-ę, bo próbowaliśmy niejednokrotnie.
Zapamiętałam, tak, bo wtedy właśnie udało nam się wejść, zajęliśmy parter, udało nam się, bo to było bardzo trudne. Ostrzał był ogromny, tak że myśmy przebijali. To było ciężkie zadanie, ponieważ to było parę domów, dzieliło naszą kwaterę od PAST-y, więc trzeba było przebijać mury od tyłu. Między jednym a drugim budynkiem nie było parkanu, tylko były mury i trzeba było w tych murach przebijać dziury takie, żeby się tamtędy przedostawać. Jak najbliżej tego budynku muru, żeby oni nie mogli strzelać. Bo jak to by było dalej, tak oni też się bali od nas, prawda, ataków, bo myśmy też strzelali, chłopcy też strzelali porządnie po oknach, żeby oni nie mogli się wychylać. W każdym bądź razie weszliśmy, zajęliśmy parter i strzelaliśmy do nich, a oni strzelali do nas. To było okropne. Mój dowódca powiedział do mnie, żebym poleciała po maski gazowe, więc ja poleciałam. Przyniosłam sześć masek gazowych. To było to wcześniejsze [natarcie], nie to zasadnicze. Ale wykurzyli nas, bo siła była przecież ogromna, im było łatwiej nas wykurzyć, niż nam z dołu ich wykurzyć.
Nas tam było kilkanaście osób w tych pierwszych próbach. Zawsze się tak… kilkanaście, tak mi się wydaje dwanaście, trzynaście osób, ale jak zdobyliśmy PAST-ę, to było nas około trzydziestu osób. Ja te dane mogę potem przesłać, przetelefonować.
Straszne było, dlatego że oni rzucali, myśmy rzucali. Oni nas wykurzali gazem, właśnie jak ja po te maski leciałam, ale nie udało się.
Co się myślało? W ogóle się nie myślało. Tylko o tym, żeby zdobyć. Nie myślało się, żadnych myśli [w rodzaju], a po co, a dlaczego ja to robię. Nie. Po prostu był rozkaz i każdy chciał walczyć wtedy z Niemcami. Nie, nie myślało się. W żadnych akcjach się nie myślało.
Strach się u mnie pojawił, jak musiałam lecieć z meldunkiem przez plac na ulicę Królewską 16 i był ostrzał z Ogrodu Saskiego i ja leciałam z meldunkiem. Tam było gruzowisko, to było wolne miejsce, niezabudowane, tylko gruzy tak leżały od 1939 roku i różne krzewy się powysiewały, doły były, leje takie po różnych pociskach. Trzeba było przeskakiwać przez to. Miejsce takie, gdzie było zupełnie wolne miejsce do obstrzału z Ogrodu Saskiego. Wtedy ja się pierwszy raz bałam. To była noc, bo w ciągu dnia to nie było takiego wrażenia, prawda, bo te kulki były tam prawie niewidoczne, ale nocą, tylko bzykały takie: bzyk, bzyk i dawało to tam jakieś światło. Wtedy się bałam. Kościół na placu Grzybowskim był bombardowany też. Byłam pod gruzami, ale wtedy się nie bałam. Też leciałam z meldunkiem do chłopców i zasypało mnie, więc mnie odgruzowali i jakoś wyszłam cała. Cały czas opatrzność boska nade mną czuwała.
Nie wiem, ile to trwało. Ja wiem, może pół godziny, nie umiem tego powiedzieć. W ogóle nie chodziłam z zegarkiem, więc… Wyszłam bez szwanku, miałam tam obrażenia, obdarcia skóry, jakieś takie. To mam nawet zapisane, że byłam nieprzytomna jakieś pół godziny. Tak, około pół godziny, ja sobie zapisałam. Leżałam, byłam nieprzytomna, zanim mnie wydobyto.
Jak ten dzień wspominam? No to był bardzo ciężki dzień, no ale udany. Po prostu myśmy z całych sił i jeszcze inna kompania, chyba 2. kompania pomagała, bo nas było za mało. Tak że dowódcy się skrzyknęli i kto mógł, to pomagał. Po prostu Niemcy się wreszcie poddali, właśnie dzięki tej benzynie lanej do wewnątrz to oni się poddali, bo gdyby nie ta benzyna, to byśmy nie zdobyli tej PAST-y. To był bardzo ważny moment. Dzięki temu oni wychodzili z podniesionymi rękami, wtedy pamiętam ten moment właśnie.
No co czułam? Radość, szaleństwo wprost. Ale też miałam takiego drugiego dnia Powstania wspaniałe przeżycie. Dwa czołgi zapaliliśmy, jeden czołg spłonął. Był przez nas butelkami zapalającymi, głównie butelkami zapalającymi, przez nas obrzucany, który z Marszałkowskiej wjechał w Świętokrzyską, a myśmy byli na rogu Zielnej i Świętokrzyskiej. Tak że to był nasz teren. No i ten czołg się zapalił pierwszy.
To nie była duża odległość, ja wiem, może tak jak ode mnie do pana.
Tak, bo nas dość dużo na tą akcję poszło i jakoś udało nam się zapalić tam tę gąsienicę.
Nie, to słychać było.
Tak, to dowódcy dawali rozkaz, oczywiście. U mnie to dowódcy prawie poginęli, jeden tylko został, ten główny, „Lech” [„Leliwa”] Roycewicz i „Krzeczkowski”. To „Krzeczkowski”, on był właśnie wcześniej w naszej [grupie] i też miał tam z nami spotkania. On potem wyjechał do Kanady, tam studiował i został, nawet wielkie stanowiska zajmował tam potem w Kanadzie, ale zmarł parę lat temu. Mam też wszystko to opisane. Tak że dowódca nasz, z naszych dowódców, pierwszy dowódca to był właśnie „Krzeczkowski”. Jemu właśnie się udało przeżyć, ale na przykład „Miłki” [ojciec], ona była w stopniu podporucznika w Powstaniu i „Bogna” była naszą komendantką, też w stopniu podporucznika albo porucznika, nie pamiętam, to jej ojciec zginął właśnie, jak był atak na „Colosseum” na Brackiej 18. Już jak się z PAST-y przenieśliśmy dla Starówki, jak Starówka kanałami się przeniosła, to trzeba było im zostawić. Tylko trochę niechronologicznie mówię.
Brałam, to znaczy moim zadaniem było przede wszystkim roznoszenie rozkazów.
Grzybowska, plac Grzybowski, Królewska, nawet na Pańskiej. Muszę powiedzieć, że ja wtedy nie znałam tych okolic Warszawy. Ja dopiero przed Powstaniem parę dni, zaczęłam poznawać tamte okolice, bo ja tam nie bywałam wcześniej. Bywałam po drugiej stronie Alei Jerozolimskich.
No to jeszcze z chłopakami na warty chodziłam.
Ja to tam nie byłam cały czas razem z nimi, tylko dostawałam jakąś tam wiadomość, trzeba było gdzieś polecieć, to ja z miejsca, gdzie pełniłam tą wartę z kolegami, to gdzieś tam leciałam dopiero. Czy coś trzeba było zabrać, czy coś trzeba było przenieść, meldunki. Ale byłam cały czas czynna. Ratowałam, tam nawet mam oficjalne obowiązki, które wypełniałam w czasie Powstania czy przed Powstaniem. Ratowałam naszego dowódcę, to było na ulicy Brackiej. Był też ranny w Prudentialu, to też tam byłam przy nim. Różnie. Ja byłam blisko dowódcy zawsze.
Nie przywiązywało się wagi, ja dopiero jak wlazłam tam, gdzie dowódca był ranny, to wtedy to, po prostu… Ale ja weszłam z jakąś wiadomością. Ja już nawet nie pamiętam, bo to nawet nie czytało się tych meldunków, które człowiek przenosił. No i on był wtedy ranny, to rozmawiałam z nim, ale nie był ciężko ranny, potem drugi raz to już z nim byłam więcej, jak był ranny w nogę, między 7 a 8 września, na Brackiej 18. Tam było „Colosseum”, Niemcy, a myśmy byli z drugiej strony. Oddzielał nas tylko mur i wtedy tam zginęło paru naszych chłopców. Taki „Zielony” właśnie zginął, „Wiara”, i właśnie wtedy ciężko ranny w nogę „Leliwa” (znane jest nazwisko Roycewicza). No to ja byłam często z nim.
Nawet mam wpisanego do pamiętnika go i nawet: „Miłej, dzielnej łączniczce »Marcie«” – takich wpisów mam bardzo dużo. Po prostu rwałam się do tego człowieka, byłam szczęśliwa, że ja pierwsza szłam na Powstanie z dziewczyn, bo one były w stopniach podporucznika i porucznika, były dłużej. One przede wszystkim były w centrali, a ja byłam na Grochowie, więc one były ważniejsze zawsze, ale jakoś tak „Lech” mnie sobie upodobał, że mnie wziął jedną, pierwszą wyznaczył.
Kapralem, w stopniu kaprala, a potem byłam plutonowym.
W momencie jak wychodziłam z Powstania, to już miałam plutonowego i „Lech” obiecał, bośmy razem wychodzili z Powstania, że dostanę Krzyż Walecznych i że dostanę stopień sierżanta, no i dostałam. Nawet mam takie pismo z Czerwonego Krzyża szwajcarskiego, że moje dane tam wszystkie… Mogę też pokazać, jeśli to ma jakieś znaczenie.
Oni wyszli, poddali się. Wyszli z rękami do góry, nasi ich zatrzymali. Ja nie wiem, ich tam było około siedemdziesięciu, dużo ich było dosyć. Tak mi się zdaje, nie pamiętam. Cyfry mam wszystkie tylko na papierze.
Z naszej strony nie. Oni już, już jak zaczęli podnosić ręce, to już się poddawali, byli wtedy zupełnie, nie mieli żadnej buty ani nie byli sami agresywni. Tak że myśmy przekazywali ich dalej.
Po zdobyciu PAST-y, no, ot, byłam jeszcze jakiś czas na Zielnej, a potem przenieśliśmy się, znaczy to był przede wszystkim, można powiedzieć, to był raj, nie baliśmy się tego ostrzału. W każdym bądź razie myśmy wydali nasze lokum Radiu, Starówce i przenieśliśmy się na… to była noc, straszna noc z 7 na 8 września, gdzie wreszcie tam wszystko było całe. Nic tam nie było zniszczone, tam Bracka, Chmielna, to wszystko stało. Myśleliśmy, że sobie odpoczniemy, ale niestety, jak tylko zdążyliśmy się tam rozłożyć, dostaliśmy kwatery, to zaraz nas… Ja pamiętam, jak krzyk obudził mnie, naszego szefa kompanii, on się nazywał Ciekanowski, że: „Wstawać! Wstawać! Alarm!”. No i rzeczywiście wtedy Niemcy nas zaatakowali.
Od kina „Colosseum”, a myśmy byli z drugiej strony, i tam wtedy zginął nasz dowódca, tylko nie „Lech”, tylko zginął „Mikita”, zginął „Zielony”, tam dużo zginęło wtedy naszych. To było… myśmy na PAST-ę to byli przygotowani, prawda, do walki, a tego się nie spodziewaliśmy. To było zupełnie nagłe, taki atak. Myśmy się tam rozłożyli, żeby odpoczywać, a tu zaraz, nie zdążył nikt zasnąć, bo zaraz krzyk naszego szefa i trzeba było iść na akcję i to była okropna akcja.
Wtedy się tam też bałam, bo widziałam, jak zostaje „Leliwa” ranny i „Zbyszek” zginął, i on chyba już był nawet mężem koleżanki takiej, zaprzyjaźnionej ze mną bardzo. To była z pochodzenia Rosjanka, Swietłana miała na imię i pobrali się w Powstaniu.
Byłam na tym ślubie, tak. Nawet mam od niej listy z Anglii, bo ona potem się znalazła w Londynie, byli razem…
No to taki ślub, kapelan dawał. Tak jak ślub normalny.
To było, ten ślub to się odbył, jeszcze jak byliśmy na Zielnej.
No w mundurze.
Tak, dostała, chłopcy [zdobyli] tam jakieś kwiaty z Pola Mokotowskiego, przedarli się przez Aleje, bo to przecież było po drugiej stronie Alei.
Bo ja raz tylko byłam, mieliśmy przejść Aleje. Przeszliśmy przez Aleje, ale niestety nie zgodziliśmy się tam zostać, tam było wszystko całe, domy stały całe. W ogóle tak jakby Powstania nie było po drugiej stronie Alei, dosłownie. Ja wtedy spotkałam się z tym kuzynem, właśnie mojej kuzynki bratem, ale byliśmy krótko razem, bo on się spieszył, ja się spieszyłam, z Kazikiem, tym, co to kończył tą podchorążówkę.
Barykada była przez Aleje Jerozolimskie, przy Brackiej. Było głęboko dosyć, dobrze zrobiona barykada. A barykady budowaliśmy na Zielnej, właśnie dużo było i przebijaliśmy się przez te mury.
Parę godzin, to wcześniej trzeba było sobie przygotowywać, tam jakieś drzwi, jakieś tam płyty z chodnika, jakieś tam krzesła. Różnie, co tam było pod ręką, to nie trwało długo, bo nas dużo do tego. Już jak szliśmy, widzieliśmy, że nie ma obstrzału, to wtedy się korzystało, bo oni też tam mieli obstrzał. Na wszystkie nasze placówki, prawie.
Nie była nas grupka duża, nieduża, ja wiem, kilkanaście osób może. Tam jakiegoś szampana ktoś gdzieś skądś wyciągnął, tak to wyglądało. Ale on zginął.
Może koło godziny? Nie było żadnego przyjęcia, żadnego siadania przy stołach, tylko wszystko było na stojąco, w biegu. Nasz budynek Radia był wspaniałą kwaterą, jedną z lepszych. Jak udało nam się tylko zdobyć, bo też nie od razu.
Bardzo dobre były warunki do spania, było dużo pokoi, po prostu było wszystko przygotowane na Zielnej, wszystko pod trzynastym i potem się przenosiło już.
To były biurowe, to było Radio, gmach Radia, więc to nie były jakieś kwatery prywatne, tylko były biurowe. Ale jakieś tam kwatery i mieszkania jakieś tam na dole gdzieś tam, mieszkali może jacyś, nie wiem, pracownicy, na pewno pracownicy. Bo i w Paście też pracowali, też byli pracownicy polscy, też było około dwudziestu polskich pracowników.
Nie wiem nic na ten temat. Nawet jeśli mieli, to myśmy na pewno o tym nie wiedzieli.
Były takie oddziały, które zajmowały się zaopatrywaniem nas w żywność i chłopcy się jakoś dzielnie spisywali. Przede wszystkim był bardzo blisko nas magazyn na Bagnie, w którym ja dwie ciężkie kontuzje przeszłam, nawet dostałam przez to inwalidztwo 1975 roku, na komisji byłam. Tam były magazyny ze zbożem, różne kasze tam były i jakoś tam sobie radzili. Nie cierpieliśmy wielkiego głodu, bo zawsze codziennie coś było gotowanego. Była kuchnia zorganizowana dobrze, bo to były ogólne pomieszczenia. Nie było jedzenia, że tak powiem, normalnego, żeby człowiek myślał o śniadaniu, obiedzie i kolacji. Tego nie było, ale zawsze coś się zjadło ciepłego, jakąś zupę czy jakieś tam kasze. Przeważnie kasze, zupy, mało owoców, mało jarzyn, ale z głodu się nie umierało.
To było straszne wrażenie, jak oni wychodzili z tych kanałów. Jak oni przyszli do nas, do budynku, to myśmy samowolnie od razu ustąpili dla nich, jak się zobaczyło te ich [głowy], jak oni wyglądali, to wygłodzeni, wychudzeni, brudni, śmierdzący, no więc myśmy… Nam zaproponowali kwaterę właśnie taką niefortunną, na Brackiej. Chmielna były kwatery nasze pod dwudziestym piątym i na Brackiej.
Przenieśliśmy się, to zaraz tej samej nocy, co się przenosiliśmy, to zaraz było to straszne takie uderzenie na nas. Straszne to było. Tam właśnie nawet zginęło paru naszych, teraz to już nie pamiętam, tam ma gdzieś to pozapisywane, nazwiska, imiona, pseudonimy. To było okropne. Bo oni zajmowali budynek, mur był dosyć wysoki, dzielący kino „Colosseum”, a myśmy byli z drugiej strony tego muru od Brackiej. Ja nie znałam w ogóle tej Warszawy, tak że mi jest ciężko, bo jak ktoś był warszawiakiem i znał Warszawę, ale ja nie znałam na tyle Warszawy. Nigdy wcześniej nie byłam, owszem, na Brackiej to byłam, bo tam były domy towarowe, Chmielna to tak, ale jeśli chodzi o ulice, które przylegały, mniej ważne, to ja ich w ogóle nie znałam, to wszystko to dla mnie była nowość. W każdym bądź razie to było ciężkie dla nas, ten atak, tam wtedy zginęło dwóch dowódców. Tak jak mówię, tam zginął „Mikita”, tam jego córka była w stopniu podporucznika razem ze mną, jeszcze przed Powstaniem się spotykałyśmy, były zbiórki takie, ale to były bardzo rzadkie. No bo my, Grochów, to prowincja, a oni Centrum.
Od tego momentu przeniesienia się? Więc przede wszystkim w dalszym ciągu utrzymywaliśmy nasze placówki, tam gdzie kościół, na placu Grzybowskim, ulica Grzybowska, Pańska, Bagno cała należała do nas. Ja miałam dwa straszne przeżycia. Pierwsze do było właśnie na Bagnie, ja niosłam meldunek, a koleżanka [szła] do tych samych chłopców, na tą samą placówkę z jedzeniem, więc przeszłyśmy te magazyny zbożowe i te żywnościowe na Bagnie. To był długi taki murowany barak, chyba murowany, bardzo długi. Ja w tym baraku dwa razy byłam ciężko kontuzjowana.
Po prostu ten barak dostał pociski. „Szafa” była raz, a raz były jakieś tam inne… też pociski, tylko „szafy” były takie inne, takie nakręcane, które [wydawały odgłos] „uuuu” i dopiero wtedy leciało, się waliło. A te pociski były inne, tak bezpośrednio wystrzelane. Nic nie zapowiadało ataku takiego czy innego. W każdym bądź razie ja tam dwa razy byłam kontuzjowana. Rzuciło tak mną o ścianę dwa razy, on [barak] parę razy dostawał, i też straciłam przytomność, też jakiś czas tam leżałam, byłam nieprzytomna, ale jakoś z tego wszystkiego wyszłam cało. Zupełnie tak jak powiedziałam, opatrzność boska nade mną czuwała, ale właśnie ten jeden raz był strasznie tragiczny, bo leciałam z koleżanką. Wybiegłyśmy z tego budynku (to był niski budynek, taki magazyn typowy), wyszłyśmy na Grzybowską, leciałyśmy na plac Grzybowski i jak się wychodziło z tego budynku, to był taki duży lej po jakiejś bombie czy pocisku. Ja tam stale biegałam. Ten dół taki, ten lej, już zakryty jakimiś deskami, jakimiś drzwiami i ja z nią, ona leciała z tą zupą pomidorową. Ja mówię: „»Wiera«, ja ci pomogę”. Pomogłam, wzięłam od niej łyżki, a ona niosła miski i niosłyśmy razem kubeł. I w tym momencie jak byłyśmy na tych deskach, nad tym lejem, to ten cały narożnik został zburzony. Oczywiście ona padła, ja padłam. Nic nie było widać, pełno było tylko tego dymu z pyłu, z cegieł, z tego całego uderzenia, że tak powiem, tym pociskiem. I nie wiem, jak długo, nie bardzo długo [leżałyśmy]. Ja się ocknęłam i nic nie widać. Mgła. Gęsta mgła zupełnie, więc zaczęłam macać. Namacałam najpierw rozlaną zupę, a potem doczołgałam się do niej… Bo w ogóle bałam się, wstać na nogi się bałam, bo zdałam sobie sprawę z tego, gdzie jestem. Nie byłam nieprzytomna, jak już zaczęłam pełznąć. Domacałam się do niej. Odczekałam przy niej, jak ten pył trochę zelżał, no i zobaczyłam ją całą we krwi leżącą, a niosłyśmy ten sam kubeł z zupą, więc mogło być równie groźnie dla mnie. Ona jak padała, to dostała, tu [na nodze] miała wyrwany kawałek taki. Ona jeszcze żyje, nazywa się Ewa Palczewska. Ona długo leżała w szpitalu, całą wojnę. Po wojnie myśmy się spotkały i właśnie razem się spotkałyśmy jak była tablica na Paście zakładana, to ona też była. Mam zdjęcia, właśnie całej naszej grupy, tych, którzy ocaleli. Więc ona leżała, ja wzięłam ją, podciągnęłam trochę, oparłam o ścianę, a ta noga to jakby wisząca, to wszystko było we krwi, coś okropnego. Zaczęłam krzyczeć, bo już niedaleko była nasza placówka, na którą ja biegłam i ona biegła z jedzeniem. Więc zaczęłam krzyczeć, ale niestety nikt nie słyszał tego krzyku. Podbiegłam na tę placówkę, zawołałam chłopaków i oni przylecieli. Wzięli ją na koc, jakiś tam, już nie pamiętam, ale to chyba był koc, nie nosze, tylko koc. I wróciliśmy do naszego budynku, do naszej centrali. Ja dalej już wtedy nie poleciałam, bo już oni byli powiadomieni. Ja do nich doleciałam, ale potem ja wróciłam razem z nimi, żeby pokazać, gdzie ona leży i już wtedy razem wróciliśmy z powrotem na naszą kwaterę. Tak że to było straszne przeżycie dla mnie. Ja stałam, troszeczkę tam byłam, nie podałam się jako ranna, bo to tak byłam, miałam bardzo dużo takich różnych zadrapań, zadraśnięć takich lekkich, że skóra była nawet pozdzierana, ale podawałam, że byłam kontuzjowana, bo to było ciężkie, a to to nie było. To było straszne może, ale wyszłam z tego obronną ręką w porównaniu z nią. I to było takie ciężkie przeżycie dla mnie.
I potem ten kościół właśnie na placu Grzybowskim jak był, to byłam zasypana tymi gruzami. Tylko ja nie byłam wewnątrz kościoła, tylko placówka nasza była przy samym kościele, do której ja leciałam. Jak kościół dostał tą bombę, spadł dach, to ja też byłam zasypana, ale potem to nasi byli blisko, więc nie wiem, ile to trwało. W każdym bądź razie, jak potem weszłam do tego kościoła, to to wyglądało makabrycznie. Sama starałam się, pomagałam, co mogłam. Sanitariuszki już były, bo tam było pełno ludzi schowanych w tym kościele. Jak się ten gruz z tego dachu sypał, to wyglądało makabrycznie. Zginęło tam parę osób na pewno. Nawet nie wiem, czy nie mam zanotowanych ilości tam tych rannych, ale było dużo rannych i byli zabici też. A z drugiej strony tylko ściana nas dzieliła, która się też zawaliła w jakimś tam sensie, można powiedzieć, bo to dach dostał, ale to się też tam trochę dalej posypało i zasypało. I chłopaków też trochę, ale to nie było nic groźnego.
To z tego okresu PAST-y jak jeszcze byłam? Nie PAST-y, tylko jak byłam na Zielnej, tak?
Bo tak jak mówię, przeniosłyśmy się dopiero 8 września.
Potem to już nasi tam… Moja rola jako łączniczki to już była tylko ograniczona do… po prostu trzeba było iść tam, tam gdzie mi kazali iść. Coś załatwić, coś przenieść, różne były, ale to już nie było takiego, bo to już był dla nas względny spokój.
Nie, nie miałam.
W mundurze policyjnym. Mam zdjęcie, w mundurze policyjnym jestem. Nawet te zdjęcia dostałam, z muzeum mi przesłali na takim dużym papierze ładnym i zdjęcia moje, gdzie ja jestem. Jeszcze wtedy żył Zbyszek Osuchowski właśnie i Baśka też tam siedzi, a ja im zupę nalewam. Takie mi zdjęcie zrobili. Ja miałam mundur policyjny, furażerkę granatową miałam i granatowy mundur.
To nam przydzielili.
Tak, ja jestem po dziś dzień wierzącą.
Były polowe msze i były spowiedzi, ale absolucja była, nie było indywidualnych spowiedzi. Tylko czekał kapelan, kto chciał, to podchodził i się spowiadał.
Kapelan był cały czas.
Trudno mi powiedzieć. Jakoś nie przywiązywałam do tego wagi, ale były te msze. Częste dosyć. Jak ktoś zginął na przykład, to już zaraz były modlitwy, nazwiska były wyczytywane.
Nie pamiętam, tego nie pamiętam.
Tam nie było czasu na to, miejsc takich na to, żeby można było… po prostu nie było na to czasu, jak byliśmy, jak byłam na Zielnej. Nie było.
Różnie się robiło. Były problemy z głową, były insekty, się czyściło wzajemnie sobie włosy. Ja na przykład byłam przekonana, że ja mam zupełnie czystą głowę, a jak poszłam do znajomej, bo zobaczyłam u koleżanki, że ma, tej „Basi Czarnej”… Myśmy się bardzo przyjaźniły, najbardziej. Nawet mam od niej dużo listów z Burgu, bo ona była w innym obozie i ja byłam w innym. A jak byłyśmy jeszcze wspólnie w obozie Zeithain, bo pierwszy obóz jak po wywiezieniu z Ożarowa, to był Zeithain na Mühlberg. Nawet dałam list mój jeden, nie wiem, czy więcej z tego obozu do muzeum. Tam jest. Pisałyśmy do siebie, to ona właśnie miała też tę głowę, to ja poleciałam do kogoś znajomego, na ulicę Pańską, jak byłam, to weszłam i zapytałam o grzebień gęsty, no i tam zorganizowali, tak że potem to wszystkie koleżanki korzystały z tego. Tak jakoś szybko to się rozpleniło.
Czytało się, każda tam miała coś do czytania ze sobą.
Oj, ja chyba nie… ja nie pamiętam tego. To wszystko krążyło. Jedna przeczytała, dała drugiej, brało się od [drugiej], ale na to nie było dużo czasu, bo przede wszystkim chciało się spać. Wszystkie akcje były nocami, więc noce były pozarywane, więc jak się człowiek dorwał do jakiegoś kawałka siennika czy materacu, to spał, leżał, odpoczywał.
Tak.
Wszystkie znam.
Boże kochany… Niech mi pani poda tytuł, to ja pani mogę zaśpiewać każdą.
„Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój, na każdy rozkaz twój, stolico, damy krew. Warszawskie dzieci pójdziemy w bój,/ za każdy kamień…”. A, już nie będę się popisywać, bo już nie mam głosu.
Na pewno się zdarzały, ale to mi nie utkwiło w pamięci.
Po prostu żartowało się, były bardzo fajne dziewczyny. Akurat nasza grupa w Radiu to była wspaniała. To były mądre kobiety, inteligentne, wykształcone. Bo przecież ja zdążyłam w 1943 roku, zapisałam się do handlówki. Miała trochę tych kompletów, ale potem zaczęłam się uczyć normalnie w Warszawie na Bagateli 12. Była handlówka, skończyłam pierwszą handlówkę, no bo przecież nie byłam w Warszawie, ale po przyjeździe zaczęłam się rozglądać za nauką i za legalną też nauką, żeby też nie marnotrawić czasu, i skończyłam pierwszą klasę, mam świadectwo w języku polskim i niemieckim z pierwszej klasy ukończenia, ale w Powstaniu nie było takich nauk ani żadnych nic.
Tak, pamiętam.
Właśnie mi najbliższa była ta „Czarna Basia”. Nazwisko jej mam i adres zanotowane, już nie żyje, tośmy się bardzo przyjaźniły. Ona mieszkała… mam wszystkie adresy, ale nie powiem z głowy. Jednak już jestem, przeżywam tą naszą rozmowę, więc się ulatnia z czasem. W każdym razie była „Basia Biała”, to też byłyśmy razem przed Powstaniem. Znaczy z „Basią Czarną” to byłam dopiero w Powstaniu, ale „Basia Biała”, ona się nazywa Janiszewska, ona żyje i się spotykamy. Jak jeździłam do Warszawy, tośmy się zawsze spotykały, każdego 1 sierpnia, nawet szłyśmy gdzieś na kawę. „Miłka”, córka naszego dowódcy, tego właśnie, który na tej Brackiej zginął, Zadróżny – też bywałam u niej, ona na Powiślu mieszkała, mam adres, ale już też nie żyje. Córka naszego tego dowódcy właśnie. Jak był tak ranny, to ja byłam przy nim, a ona już potem przy nim została aż zmarł, tam na tej Brackiej. Jeszcze pamiętam, była Basia Zapart, Hanki były, mam wszystko w pamiętniku powpisywane. Mój pamiętnik jest w muzeum, ten taki oryginał dałam. Tam wszyscy są powpisywani.
Po koleżeńsku. Chociaż były i miłości, ale nie myślało się o seksie, to w ogóle nie. Raczej była platoniczna miłość. Traktowali nas bardzo fajnie, w ogóle wielka przyjaźń była między wszystkimi walczącymi.
Nawet jeżeli były, to się nie widziało. Niektóre koleżanki wyglądały na Żydówki i na pewno były, ale tych tematów się nie ruszało zupełnie. Ponieważ nie było mszy, coś tam się odbywało, było parę osób, prawda, ale nie było jakiegoś większego zgromadzenia, że myśmy się wszystkie mogły spotykać czy żeby upamiętniało się to w pamięci, to nie.
Było bardzo źle, ale każdy tam gdzieś starał się, bo tam dużo ludzi pouciekało i było dużo mieszkań pustych do zajęcia, umeblowanych i kuchnie. Na przykład ja miałam tą koleżankę, dosyć tak blisko żyłyśmy, która pracowała w kuchni, i ona kiedyś mówi: „Wiesz co, Irena, może byś ze mną – „Martunia” nie Irena, nie było w ogóle Ireny – może byś ze mną poszła, poszukałybyśmy, może gdzieś coś znajdziemy do jedzenia?”. No więc się tam przeszukiwało szafki, jakieś kasze, jakieś cukry tam były, bo ludzie nie pozabierali, więc to zostało. Poopuszczali domostwa, ale troszeczkę było. Tak że każdy tam coś znalazł. Chłopcy na przykład przyszli kiedyś do mnie, czy im zrobię zająca, bo oni mają zająca, a ja mówię: „Skąd wy macie zająca?”. A oni powiedzieli: „Z Pola Mokotowskiego”. Ja uwierzyłam w to, a potem się okazało, że to nie zając, tylko taka staruszka, tam gdzie myśmy miały kwaterę w tym domu, to jamnika szukała, potem się przyznali, że to był ten jamnik, a ona biedna szukała jamnika, rozpaczała. A oni no, z głodu, było bardzo głodno, już tam to było głodno, ale zawsze każdy tam gdzieś coś znalazł, każdy tam coś przyniósł, się podzielił. Tak że ja nie narzekam, chociaż nieraz byłam głodna, oczywiście, nie ulega wątpliwości, bo przecież możliwości nie było dużo na zdobywanie ani na kupowanie żadnych. Dla mnie to nie było tragedią.
Bardzo serdecznie. Ci, z którymi miałam do czynienia, to bardzo serdecznie. Podobno były takie tam [epizody], opowiadali tam: „A po co wyście to robili?!”. Wymówki były pod naszym adresem, ale o tym się tylko mówiło, jak się siedziało, prawda, był czas na rozmowy, to tam każda wypowiadała swoje wrażenia. Więc tam słyszeli różne wypowiedzi pod adresem w ogóle Powstańców, ale raczej chwalili, ci, z którymi ja miała do czynienia. Nie miałam dużo do czynienia, ponieważ przez dłuższy czas byłam w tym Radiu, a tam byli tylko sami Powstańcy. Tam nie było żadnej ludności cywilnej, tam na dole może jacyś stróże, którzy tam tego, to pozostali, ale tak to ja nie miała z cywilami dużo styczności.
Zbrodni rozstrzeliwania? Nie byłam.
Alkoholu? Nie, nie pamiętam. Nigdy tam nie widziałam nikogo pijanego. Nawet jeśli chłopcy sobie wypili, to na pewno były jakieś takie znikome ilości, żeby się nie uzewnętrzniało.
To zaraz się dowiedzieliśmy. Z tym że myśmy, tak jak już na wstępie powiedziałam, że byliśmy takim największym [oddziałem], jednostką wojskową, więc Niemcy z dowództwem naszym zrobili nas kompanią osłonową. Tak że myśmy musieli pilnować, jak się ludzie ewakuowali. Po prostu pomagać przy ewakuacji i myśmy zostali. Myśmy nie opuścili Warszawy 2 [października], tylko dopiero dziewiątego wyjechaliśmy. Opuszczaliśmy pieszo, szliśmy na Politechnikę.
Było dużo do zrobienia, prawda. Było dużo, bo były rozmowy, przygotowania do ewakuacji nas.
U mnie, tam gdzie ja byłam, to była wspaniała.
Więc wszyscy przeżywaliśmy. Strach, co będzie z nami, co z nami zrobią, czy nas nie rozstrzelają.
Ale jakoś tak… w ogóle nie myślałam o tym, w ogóle nie myślałam ani o śmierci, ani co będzie. Ja całe życie żyje tak: co będzie, to będzie. Nigdy nie załatwiam nic na siłę. Po prostu poddaje się temu, co dzień przyniesie, to będzie, i tak samo myślałam w Powstaniu. Nie myślałam w ogóle, co będzie, jak będzie. Czasami myślałam o rodzinie, o mamie, o babci, dziadkach, oni zostali w Warszawie. Nie było jakichś takich rozmów, żeby to coś utkwiło. Nie. Po prostu jak na przykład ja byłam zaprzyjaźniona z tą „Czarną Basią”, z „Miłką”… Ale „Miłka” była córką dowódcy, a „Basia Biała” była jej przyjaciółką, one się razem trzymały. To tam były grupki. Utworzyły się po prostu grupki czy tam pary. Każda z nas miała kogoś bliskiego z otoczenia. I to były rozmowy i zwierzania się i różne. Śpiewałyśmy, dużo śpiewałyśmy.
Więc wychodziłyśmy dziewiątego dopiero, 9 października i piechotką szliśmy zdawać broń i pilnowaliśmy, żeby inni już jak byliśmy na dziedzińcu Politechniki, tak mi się zdaje, to była chyba Koszykowa. Dobrze mówię? Nie wiem. W każdym bądź razie to był taki duży dziedziniec Politechniki i tam właśnie Niemcy powyznaczali punkty zdawania broni. To trzeba było zdawać. Jeżeli chodzi o broń, to myśmy nie mieli dużo broni, więc to co było, każdy trzymał przy sobie i dopiero sami, indywidualnie się zdawało. Ja nie zdawałam, bo ja nie miałam żadnej broni. I dowiedzieliśmy się, jak zdawaliśmy broń, że będziemy szli do Ożarowa, że naszym punktem zbornym jest Ożarów i na piechotę szliśmy z Warszawy do Ożarowa. I w Ożarowie była taka ogromna hala, kolejowa jakaś, ogromna hala, i tam myśmy w tej hali wylądowali. Tam były różne pomieszczenia i różne grupy, różnie trafiały. W każdym bądź razie myśmy spali w takim dużym jakby hangarze. Jak myśmy tam byli, to nie było żadnych wagonów ani… tam był pusty [hangar]. Tam była słoma przygotowywana, tam było poprzygotowywane dla nas i tam ludzie dawali nam jeść. Wszystko razem było straszne, ale pewne momenty dobrze się wspomina. Człowiek był młody, to nie patrzył tak na czarno jak w tym wieku. Chociaż ja i w tym wieku nie staram się patrzeć czarno na świat.
Z Ożarowa wywieźli nas, wsadzili nas w wagony takie towarowe, okna były zadrutowane i powieźli nas do – musiałabym spojrzeć na tą korespondencję – Zeithain Mühlberg. To był obóz jeńców oficerski z 1939 roku. I nas tam do tego Zeithain zawieźli. Tam nas [zrewidowano], rewizja była bardzo szczegółowa. Była mykwa, trzeba było iść, to była zima, trzeba było nago iść z baraku do mykwy. A oni tylko nas eskortowali. Woda lodowata także, ale jakoś to wszystko człowiek przeszedł, nawet się tego nie wspomina. Ja nawet z nikim na takie tematy nie rozmawiałam. Po prostu było, co było, i koniec, trzeba było przejść to, co trzeba. Było głodno… Tylko jedno pamiętam, ja strasznie się brzydziłam różnych owadów, insektów, ale w każdym grochu, już w Zeithainie, był żuk. Tam nam dawali dosyć dużo grochówki, chleba nie owało, zupy nie owało. To był zorganizowany obóz dla oficerów, więc były inne standardy.
Rozmowy były. Myśmy były odgrodzeni, ale można było rozmawiać przy płocie.
To był podział, nasza grupa to była zupełnie… oni po prostu nam ustąpili miejsca. [Umieszczono] jakąś tam grupę Powstańców i nas tam polokowali w różnych miejscach, tam gdzie było miejsce. Nie byliśmy tak razem, tylko byliśmy większymi, mniejszymi grupami, no w różnych miejscach rozlokowani. Bo nas tam jednak było sporo w tym Ożarowie, bo tam jeszcze inni też byli.
Byli i mężczyźni. Myśmy jechali w mieszanych wagonach, kobiety i mężczyźni razem w wagonach i tam to potem mężczyzn rozdzielono i kobiety były rozdzielnie i mężczyźni byli rozdzielnie.
Jak było? Długo. Nie pamiętam dokładnie, mam zapisane, kiedy wylądowaliśmy już w obozie, ale w tym obozie to byliśmy chyba gdzieś półtora miesiąca, tak około chyba. I potem to już nasi dowódcy zajmowali się tym w porozumieniu z Niemcami, którzy opiekowali się tymi obozami. Starali się, potem szukali miejsca w różnych obozach i myśmy nie byli razem. Już, mówiąc o kobietach, to nie byłyśmy razem, w tym samym obozie, tylko w różnych, był Sandbostel, Burg. Ja na przykład jak byłam w Zeithainie i z Zeithainu, potem nas porozdzielali na różne obozy. Ja trafiłam bardzo źle, tam moja grupa trafiła okropnie, ale byłam z tą moją przyjaciółką, „Czarną Basią”, to trzymałyśmy się razem do momentu do Altenburga. Bo jak było Drezno bombardowane, to myśmy stali w Dreźnie na stacji, nasze wagony. Potem z tych wagonów oni nam kazali pójść do… właśnie tak nie bardzo pamiętam, co było pierwsze, ale pamiętam właśnie, że z wagonów jak wyszłyśmy, to szliśmy piechotą do Altenburga. Tam był jeszcze przejściowy taki obóz. Tak jak ten Zeithain był przejściowy, tam też był jakiś przejściowy obóz, właśnie nazywał się… w mieście Altenburg, ale my tam byliśmy bardzo krótko. Tam też było dalsze rozdzielanie na różne obozy i ja trafiłam akurat do najgorszego obozu. To był obóz na granicy holenderskiej. Mam, dostałam, przez prezeski nasze z obozu naszego tego – nazywał się Oberlangen, ten obóz, do którego ja trafiłam. To było pustkowie, wrzosowisko, torfowisko, nie było żadnej zabudowy, tylko baraki. Ja mam nawet zdjęcia, mogę pokazać, bo mam zdjęcia, bo ja byłam w tym Oberlangen i dostałam zdjęcia tych naszych baraków, już to mogę dać nawet dla muzeum, jeżeli zechce muzeum, bo tam już nie ma śladów po obozach. Wszędzie tylko żyto rośnie i lasy, ale jest muzeum i dyrektor muzeum dał mi takie właśnie, Niemiec, dał mi różne zdjęcia naszych baraków, w których mieszkałyśmy. A jak byłam na wycieczce, to też sobie robiłyśmy różne zdjęcia. Już były tylko plansze, już nie było baraków, tylko były plansze i sobie robiłyśmy zdjęcia. Ja na przykład sobie na swoim obozie położyłam rękę i tam na [numerze] siódmym, bo ja byłam w siódmym baraku.
Ale wracając do początku z tego Altenburga, to już potem na stację doszliśmy i nas już potem rozwozili po tych obozach. Ja właśnie trafiłam, tam gdzie mówię. Puste tereny, wrzosowiska, torfowiska i z daleko było widać jakieś takie baraki, zdawało się, zupełnie niezamieszkałe. Ani szyb w oknach, nic nie było, tylko baraki. Takie pustkowie. Gdzieniegdzie jakiś tam Niemiec przechodził z karabinem. I nas do tych baraków, ogrodzonych drutami, wsadzili. Druty i siatki. Wsadzili do tych baraków. Baraki był puste, nieprzygotowane w ogóle, nieogrzewane, a przecież to już był grudzień. Ten obóz potem dostał miano obozu koncentracyjnego, bo warunki… Jest obozem koncentracyjnym od paru lat, bo ja dostałam pismo od naszej prezeski, które mówi właśnie, dlaczego obóz został obozem koncentracyjnym – bo warunki były okropne do życia. W ogóle nie było nic do jedzenia, obóz w ogóle nie był notowany w Czerwonym Krzyżu, więc nie było żadnych paczek, żadnej pomocy, nic. Po prostu spędzili nas za te druty i zostawili i nie było w ogóle ogrzewane, szyb nie było. Była taka koza, taki piecyk, taki okrągły, nieduży na nóżkach, gdzie się wkładało tam normalnie drewno czy tam jakiś inny opał i tym się normalnie ogrzewało. Ale myśmy nie miały żądnego opału. Nikt nam nie naszykował. Dali nam łopaty, żebyśmy sobie poszli w zamarznięte torfowisko, żebyśmy sobie nakopały torfu i tym torfem ogrzewały sobie nasze baraki. To była makabra. Wszystko pozamarzane. Dziewczyny zmarznięte na kość, głodne. Były takie, które bardzo ciężko to znosiły, ja też nie znosiłam za dobrze, bo w ogóle byłam szczupła, drobna. W każdym bądź razie jakoś nikt nie zmarł z tego powodu, żadna z nas koleżanka nie zmarła tam na początku, więc jak trzeba było żyć, to trzeba było żyć.
Dzień to właśnie, tak jak mówię. Wszystko musiałyśmy sobie robić same. Nikt nam nic nie przygotowywał. Po jakimś tam czasie przywieźli jakieś tam jedzenie. Pierwsze jedzenie to był jarmuż. Jarmuż i lebioda, tak jak szpinak zrobione na gorąco. Grochówka albo jakaś taka zupa ,,plujka”. Tak jak nazywaliśmy w Powstaniu te różne zboża, żyta się tam mieliło na kaszę, nie na kaszę i też się pluło, przeważnie krupniki się gotowało w Powstanie. W każdym bądź razie było okropnie. Więc przede wszystkim ci wszyscy, którzy byli lepiej zbudowani, kondycyjnie lepsi byli, to zajmowali się kopaniem tego torfu i to na okrągło trzeba było, bo to zima. Nikt nam tam nic nie zrobił, więc sami. Nie było latryn, bo to był obóz, który kiedyś był wybudowany dla Niemców, którzy walczyli z Hitlerem, dla dezerterów z wojska. Taki karny obóz, gdzie były straszne warunki i nawet nie było kuchni. Trzeba było to wszystko dopiero organizować, jakieś garnki, jakieś coś tam. Się prosiło, tam Niemcy trochę pomagali, mówili, gdzie tam coś można szukać, żeby to zdobywać. Nie było żadnej organizacji, bo obóz, mówię, był nielegalny. Nie podlegał pod Czerwony Krzyż, tak jak Zeithain to już obóz był, nawet paczki dostałyśmy z Czerwonego Krzyża w Zeithainu, a tu nic. Wszystko trzeba było od początku zaczynać. Jakoś tam to wszystko przetrwaliśmy. Dowiedzieli się, ponieważ obóz był na głuchym pustkowiu. W ogóle przez przypadek, jak się potem dowiedziałyśmy już po uwolnieniu od Niemców, którzy mieszkali w tym mieście, to w ogóle nie było go na mapie tego obozu. I dlaczego nas odbili Polacy, ten nasz obóz zajęli, uwolnili.
12 kwietnia 1945 roku i dużo było koleżanek na zewnątrz. Ja z koleżanką byłam wewnątrz, ale usłyszałyśmy warkot, ogromny hałas, no więc krzyczą dziewczyny: ,,Dziewczyny! Czołg jedzie, czołg jedzie!”. No to myśmy wybiegły wszystkie przed te druty, a jeszcze Niemcy byli… Dopiero jak czołg podjechał, to oni rzucili broń, bo były te wieżyczki wartownicze, gdzie Niemcy nas pilnowali. Się okazało, oni, my do nich: halo, halo. Oni też do nas: halo. Oni po angielsku, my też, kto znał, po angielsku. W każdym bądź razie, się okazuje, jeden z nich mówi: „Dziewczyny, my Polacy, nie męczcie się”. To była armia Maczka, wyzwoliła nas. Ja nawet pokażę zdjęcie, mam w mundurze, w swoim mundurze maczkowskim.
Byłam w armii. Więc nas tam było w tym obozie przeszło tysiąc siedemset. Miałyśmy bardzo fajną komendantkę, „Jagę”. Nawet jej nazwiska nie pamiętam, ale mam zapisane. Strasznie nas było dużo w tym obozie. Zaraz, źle mówię. „Jaga” była w Zeithain, tam była ona. Ona z nami nie pojechała do Oberlangen. W każdym bądź razie, no powoli, powoli zaopatrywali nas w jedzenie, po prostu pomagali mieszkańcy miasta, Niemcy. I dowiedzieliśmy się od nich, polski czołg, taki zwiadowczy przyjechał, wjechał pierwszy, to dowiedział się, od Niemców, że gdzieś tam jest obóz jakiś kobiet, że prawdopodobnie są to polskie kobiety, żołnierze, polskie kobiety. Oni wtedy już jak się dowiedzieli, to już namiar mieli, to już ten czołg przyjechał. Potem już radość była wielka oczywiście, że wyzwolenie, a poza tym, że Polacy, a nie Anglicy czy Rosjanie, bo różnie to mogło być. Radość była ogromna i zaraz się ponawiązywały kontakty i miłości i śluby nawet były.
No, nawet w obozie, tak.
Ja nie byłam na ślubie. Tam było takie biuro zorganizowane w tym mieście i tam te śluby były zawierane i nawet potem porody były. Kobiety jeszcze w obozie były, już rodziły. W mieście był szpital. Nawet mam takie zdjęcie, dostałam, jak byłam na wycieczce, właśnie te nasze Polki leżą w szpitalu, łóżka piętrowe. W każdym bądź razie ja się dostałam od razu jako świetliczanka, bardzo szybko, bo zadeklarowałam chęć pracy, pójścia do armii i zostałam wcielona do armii jako świetliczanka. Dostałam mundur maczkowski i byłam świetliczanką, prowadziłam świetlicę, organizowało się różne spotkania, a byli tam chłopcy, którzy… Tam byli różni w tej armii Maczka, i Niemcy, [to znaczy] uciekinierzy z niemieckiej armii, i Polacy, i z Rzeszy, było bardzo dużo takich, którzy Polaków jakieś tam listy mieli folksdojcz czy Eingedeutsch i byli wcielani do armii niemieckiej. Bardzo dużo było w armii niemieckiej, głównie byli tacy właśnie. W każdym bądź razie ja dobrze trafiłam, byłam w 10. pułku dragonów świetliczanką. Organizowało się różne spotkania, cały czas coś tam się działo. Miałam świetlicę i starałam się jak najwięcej uświadamiać tych walczących u Maczka żołnierzy. Oni wypytywali o wszystko, no więc kontakty były bardzo fajne. Nawet zorganizowaliśmy takie ognisko ogromne, mam taki artykuł z gazety. 10. pułk dragonów, jest taki tytuł, że w 10. pułku dragonów na wyspie zorganizowaliśmy. Ja nawet tańczyłam, jestem przebrana w jakieś tam, mam nawet zdjęcie w takim tam ubraniu, kawałek jakieś serdaka, kto co miał, to tam gdzieś się zdobywało wszystko, żeby jakoś to życie płynęło.
Ja byłam w wojsku już od połowy kwietnia. Krótko byłam w obozie. Niektóre dziewczyny zostały dużo dłużej, ale ja dosyć krótko byłam, tak udało mi się załatwić [wejście do] tego pułku dragonów, a w obozie to ja wiem, ile byłam… miesiąc, góra. A tam, w tym pułku byłam do końca, aż do powrotu do Polski.
Wróciłam w kwietniu 1946 roku, ale generał Maczek utworzył dla swoich żołnierzy szkołę. Ci, którzy skończyli szkoły podstawowe, wyrazili chęć dalszej nauki, to mogli się zapisać, więc ja jako już maczkówka skorzystałam z tej możliwości i zapisałam się do szkoły, do drugiej klasy licealnej, bo miałam skończoną handlówkę, jedną klasę, więc zapisałam się do drugiej klasy. To wszystko się odbywało w Maczkowie (to miasteczko, nie pamiętam, jak się nazywało po niemiecku). W każdym bądź razie zostało przemianowane, nazwę dostało polską, Maczków. I ci Niemcy z tego miasta byli bardzo serdecznie do nas ustosunkowani, pomagali i dawali na początku. Jak już można było się z nami kontaktować, jak już obóz został odbity, ale i wcześniej też przynosili. Tam ich rozpędzali, ale oni przynosili jedzenie, jakieś tam kanapki, jakieś tam chleby, bochny, tak że dzięki tym prywatnym darom niemieckiej ludności to myśmy jakoś tam wytrzymywały.
I cóż jeszcze powiedzieć… Potem ja się do tej szkoły zapisałam i byłam w tej szkole, uczyłam się w drugiej klasie. Nawet jeszcze się zapisały dwie moje koleżanki. Potem więcej nawet, jeszcze z obozu też doszło, tak że zrobili taki internat żeński i męski. I tam uczęszczałam do powrotu do Polski. Mieliśmy wspaniałych wykładowców i proszę sobie wyobrazić, że na przykład matematykę wykładał nam profesor Borkowski, bardzo miły pan, i jak ja potem poszłam do liceum po powrocie do Gdyni, to ten pan Borkowski uczył mnie, bo on również wrócił i uczył mnie w liceum, a potem nawet uczył moją córkę. Potem też był taki historyk świetny, też przyjechał do Gdańska, dużo wracało do Polski, ale jednak większość to nie wracała. Bali się wszyscy, bali się, co tu władze [zrobią], czy będą jakieś represje, czy będą prześladowania, no nie wiem. Bali się wracać do Polski, dużo wyjechało. Moich koleżanek dużo nie wróciło, ta Swietłana, właśnie ona pojechała do Londynu, ale bardzo [dużo] w ogóle. Potem później była też taka jedna, to się spotkałyśmy kiedyś, jak była ta okrągła rocznica, to z Australii przyjechała. Ta Rosjanka, Swietłana też i „Miłka” też, dużo poprzyjeżdżało, potem ze świata. Ja mam listy od nich i każda mi zawsze pisała, że „Basia Czarna”, jak już potem się rozdzielili, bo już potem nie była Oberlangen, ona pojechała Burgu, ja do Oberlangen, to ona pisała: „»Marteczko«, koniecznie jak tylko będziesz miała możliwość, zacznij się uczyć”. No i sama też miałam taki zamiar, no i dużo się uczyło. Dziewczyny były naprawdę poważne, mądre. Ja naprawdę mam dobre wspomnienia, jeżeli chodzi o moje środowisko, w którym żyłam w czasie Powstania i potem nawet w obozach. Świetne dziewczyny były.
Proszę sobie wyobrazić, że nawet potem po latach, to był rok… teraz nie pamiętam. W 1959 roku pojechałam do męża, który parę lat pracował w Egipcie, nadzorował statki polskie. Tam spotkałam, będąc ze znajomymi u ich znajomych, koleżankę z obozu, która była moją towarzyszką z pryczy. Tak że był krzyk, radość i zdziwienie, skąd takie spotkanie w Egipcie. To było w Port Tawfik koło Suezu.
Nie, nie miałam.
Nie, bo ja od razu się zgłosiłam. Nawet mam pismo od pułkownika, do którego się zgłosiłam, o sobie powiedziałam i dostałam takie pismo, że tam przesłuchiwał.
Tak.
Ja go nie pamiętam. W ogóle nie pamiętam nic na ten temat, zupełnie nie pamiętam. Może coś było, na pewno coś tam było, jakieś może na pewno były jakieś życzenia, ale ja tego nie pamiętam.
A nie wiem. Tak po prostu sobie obrałam i tak zostałam. Już przed Powstaniem byłam „Martą”.
Bardzo były uroczyście to obchodzone, bardzo. Były nawet większe racje pod koniec przydzielane. Ale ja już wtedy byłam w internacie, czy nie?
Nie, bo to były początki, bo myśmy dopiero w grudniu tam wylądowały, więc to nie było uroczyście, nie mogło być uroczyście. Każda miała jakiś opłatek, bo ja też miałam już korespondencję z Polską i odstałam opłatek, nawet mam przyczepiony do listu, dostałam z Polski z opłatkiem. Tak że dzieliłyśmy się opłatkiem, może były jakieś lepsze racje, ale ja tego nie pamiętam.
No te czołgi, ten pierwszy, któryśmy odbili i się poddali Niemcy, to nie opowiadałam o tym? Opowiadałam chyba.
Że wjechały w ulicę Świętokrzyską i myśmy zaatakowali, czołg zaczął się palić i oni wyskoczyli, dwóch Niemców wyskoczyło z rękami podniesionymi. Potem tamten drugi też się poddał, pierwszy stał, więc też. To byli ,,ukraińcy”. To byli ci żołnierze, którzy wyskoczyli z tego czołgu, to byli ,,ukraińcy”.
Jeden został zabity, na miejscu zastrzelony, a drugi został wzięty do niewoli. Tak to wyglądało, nasi go wzięli.
On walczył, no oni nas rozstrzeliwali, a myśmy na nich rzucali granaty, butelki zapalające. Oni byli zamknięci w czołgu, więc do nich myśmy tam nie mogli strzelać, tylko można było ten cały czołg zdobyć, prawda. Więc czołg zaczął się palić i oni musieli wyjść. Bo tam już dymu na pewno było dużo i oni się poddali po prostu. I nasi ich zabrali, ten jeden od razu zginął, ja to mam nawet wszystko opisane. Tak że jeden od razu był martwy, a drugi został wzięty, zresztą i jednego, i drugiego zabrali. A co to było z tym drugim czołgiem, nie pamiętam, oni też się poddali chyba od razu.
Najtrudniejsze?
Może ten moment, kiedy z tą koleżanką szłam i ta zupa się wylała i ona została ranną. Ja z nią mam kontakt po dziś dzień. Ona jeszcze żyje. Ja już z nią miesiąc nie rozmawiałam, bo ją zabrali do Boboli czy do jakiegoś schroniska, takiego, gdzie „makówki” są. Ja się z nią widziałam dwa lata temu, ostatnim razem jak byłam w Warszawie. Ja ją odwiedzałam, bo ona nie chodziła.
Trudno mi jest powiedzieć. Różne myśli po głowie chodziły.
Z zapałem szliśmy na Powstanie wszyscy, ale były różne głosy, że niepotrzebne, że tyle zginęło.
W trakcie Powstania nie. Po Powstaniu.
Ja uważam, że było potrzebne. To jest moje zdanie, ale opinie są podzielone.
Pewnie, że bym poszła. Rwałam się do Powstania. Przecież jak się człowiek strasznie narażał. Te butelki zapalające. Już nie chodziło o produkcję tych granatów, co tam chłopcy robili, czy tych butelek zapalających, ale przewożenie tych butelek. Przecież to się własnoręcznie przewoziło tramwajem z Grochowa, to wysiadało się gdzieś, ja mówię, nie znałam dobrze Warszawy, ale przystanek najbliżej ulicy Zielnej, PAST-y się wysiadało, wiem, że zawsze kawałek gdzieś tam się szło, ale nie pamiętam dokładnie, gdzie był przystanek. Nie pamiętam tego okresu, bo ja nie mieszkałam wtedy na stałe w Warszawie, tylko nocowałam czasami na Koszykowej u znajomych, a stale w Warszawie nie mieszkałam, tylko na Grochowie mieszkałam. A dla mnie centrum Warszawy to w ogóle… ja go nie znałam dobrze. W każdym bądź razie woziło się tramwajem do momentu takiego, przed tymi głównymi… wysiadało się przed Marszałkowską i potem się już szło piechotą, a w ogóle nieraz te tramwaje to trzęsły, to jaki to był strach? Wtedy to ja się najbardziej bałam, wtedy. Chciałam iść na to Powstanie, sama się zgłaszałam, zawsze wszędzie pierwsza, ale to był strach. A jakby była łapanka, to cały tramwaj by poszedł w…tego nie? Przecież wiadomo, że byśmy się w ręce [Niemców] żywi nie oddali.
Że się nie oddam w ręce Niemiec?
W ogóle nie brałam tego pod uwagę. W ogóle takiej myśli nie dopuszczałam, że… w ogóle nie myślałam, absolutnie nie myślało się o tym, czy się zginie, czy się nie zginie. Ja wiem, że sama szłam na najtrudniejsze akcje, sama się wyrywałam. Jeżeli były ode mnie koleżanki dużo dłużej w AK, „Miłka” w stopniu porucznika czy podporucznika i ta „Basia Biała” też miała podporucznika, a ja byłam stosunkowo krótko. W centrali to w ogóle mnie tylko „Lech” znał, bo cała nasza grupa, która już była w tej 6. kompanii „Wawerskiej”, to oni byli wszyscy z Grochowa, to nie byli [ludzie], którzy mieszkali w Warszawie w samym centrum. Moje najbliższe otoczenie mieszkało na Grochowie. Tak że myśmy w ogóle nie myśleli. Ja myślę, że w ogóle nikt nie myślał o tym. Jak szli chłopcy, ja byłam na jednej paskudnej akcji, ale wolałabym o niej nie mówić, ktoś został, zginął. Ale w ogóle się nie myślało o strachu, proszę mi wierzyć, każdy chciał jak najwięcej z siebie dać, żeby pokonać Hitlera. Nie myślało się w ogóle o strachu, nie wiem. Ja w każdym bądź razie, w gronie, w którym ja się obracałam, zupełnie nikt na ten temat nie rozmawiał, o żadnym strachu się nie mówiło.