Danuta Krajewska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Krajewska.

  • Kiedy i gdzie się pani urodziła?

W 1925 roku. Urodziłam się w Warszawie.

  • Jak się pani nazywała w czasie wojny?

Danuta Szcześniakówna i miałam osiemnaście lat, jak wybuchło Powstanie.

  • Gdzie państwo mieszkali przed wybuchem II wojny światowej?

Mieszkaliśmy na Ochocie, ulica Korzeniowskiego 5. Okna wychodziły na ulicę Wawelską, na budynek Marii Curie-Skłodowskiej, to szpital.

  • Miała pani rodzeństwo?

Brata, dużo starszego.

  • Czym zajmowali się rodzice?

Moja mama prowadziła dom, oczywiście była służąca, bo we wszystkich domach były służące. A mój ojciec był architektem.

  • Czy chodziła pani do szkoły przed wybuchem wojny?

Chodziłam do Szachtmajerowej, to był tutaj niedaleko, na Białostockiej taki budynek, bardzo piękny.

  • Ile klas pani skończyła przed wybuchem wojny?

Chodziłam do pierwszej klasy tuż przed wojną. Do pierwszej klasy gimnazjum.

  • Jak pani wspomina swoją szkołę, kolegów?

Kolegów nie, to była dla dziewcząt. Koleżanki bardzo dobrze, zaczęłam tam chodzić od drugiego oddziału. Podobało mi się.

  • Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej?

Tak, oczywiście, bo zaczęłam mieć we wrześniu czternaście lat. To się pamięta.

  • A czy jakieś wydarzenia z września utrwaliły się w pamięci?

Nie, bo ja nie byłam w Warszawie, tylko byliśmy na wsi, gdzie mieliśmy domek. Wróciliśmy, dopiero jak się Warszawa poddała.

  • Czy dom został zburzony, zniszczony?

Nasz dom, ten na Wawelskiej, w ogóle nie był zniszczony. Ochota nie była zniszczona. Nie pamiętam ruin na Ochocie.

  • Czy w czasie okupacji państwo mieszkali cały czas?

Cały czas mieszkaliśmy w tym samym miejscu.

  • Co stanowiło źródło utrzymania rodziny w czasie okupacji?

Mnie jest trudno powiedzieć. Przed wojną ojciec mój pracował jako architekt w Banku Polskim i projektował przeważnie na wschodnich terenach. Tam jeździł, przyglądał się, jak idzie ta budowa. A w czasie wojny jakoś był zatrudniany przez Bank Polski, który się pewnie nie nazywał Bankiem Polskim, ale miał jakieś rozbiórki albo jakieś reperacje czy coś. Nie było architektury, wobec tego byliśmy już na innym poziomie.

  • Mama nie pracowała?

Mama nie pracowała, bo była dość chorowita.

  • Czy brat pracował czy się uczył?

O, nie, nie. On się uczył, a poza tym on w pierwszym roku został zaaresztowany i znalazł się w Oświęcimiu. I już był do końca właściwie.

  • Czy to było związane działalnością konspiracyjną?

Tak, bo on był ode mnie siedem lat starszy, więc jak ja miałam czternaście to on miał dwadzieścia jeden. I od razu wszyscy zaczęli pracować, a do nas przyszli Niemcy. Bardzo grzecznie przywitali się i go zabrali. I koniec.

  • Przeżył wojnę?

Przeżył wojnę, ale już później nie przyjechał do Polski. Wyjechał.

  • Czy wie coś pani o jego działalności konspiracyjnej?

Nie, znaczy ja wiem, bo on przynosił takie pisemka i ja mogłam je czytać, później chował je za grzejnik. Dobrze, że ja to wiedziałam, bo jak wyszli Niemcy, zaaresztowali go, to ja wiedziałam, gdzie znaleźć i wyrzucić to wszystko. A rodzice nie wiedzieli tego.

  • Pamięta pani tytuły?

Nie, ja to czytałam, bo brat mówił: „Jak chcesz, to przeczytaj”, żebym była świadoma, ale nie wiem, czy one miały tytuł. Na maszynie pisane były.

  • Czy uczyła się pani w czasie okupacji?

Jak przyjechaliśmy, jak była zajęta Warszawa, to jeszcze nie było szkół, ale Szachtmajerowa była otwarta i organizowała nauczanie, ale chyba w miesiąc potem. Myśmy się uczyły, bo Szachtmajerowa powiedziała, że te dwie dziewczyny, ja i moja przyjaciółka, mogą się uczyć z taką dziewczyną, która skończyła liceum. Ona nas troszkę poduczyła.

  • Czyli to było takie tajne nauczanie?

Nie, na początku nie było tajne, tylko się szkoła nazywała... że to jest szkoła zawodowa krawiecka. Uczyłyśmy się wykroju i tak dalej, ale to żeby było widać, że się uczymy. A poza tym szły normalne lekcje.

  • Czy później zetknęła się pani z tajnym nauczaniem?

Do końca. Ja zrobiłam maturę.

  • Jak to było zorganizowane?

Druga klasa to żeśmy były w szkole, tam u Szachtmajerowej, trzecią klasę jeszcze też, ale już połowę czwartej zaczęłyśmy chodzić, już to była konspiracja. I wtedy się chodziło z jakimiś książkami pod pachą, to jedna książka albo zeszyt czy coś, chodziło się od mieszkania do mieszkania. Powiedzmy parę miesięcy w jednym mieszkaniu, u koleżanki. Grupy były po osiem osób.

  • Dużo nauczycieli było zaangażowanych w to?

Wszyscy, którzy nas uczyli, bardzo im współczuję, bo na przykład nasz profesor, którego żeśmy uwielbiały wszystkie, musiał cztery razy to samo powtarzać. No bo jak cztery razy osiem, to dopiero jest dwadzieścia cztery dziewczyn.

  • I kiedy pani robiła maturę?

Maturę zrobiłam... kiedy wybuchło Powstanie, w którym to roku było? W czterdziestym czwartym. To ja zrobiłam w czerwcu w czterdziestym czwartym.

  • Zdążyła pani przed wybuchem Powstania.

Tak.

  • Dużo osób przystępowało wtedy do matury?

Wszystkie dziewczyny, wszystkie po kolei. Tylko tak, jak się uczyły po te osiem, w mieszkaniu większym niż myśmy mieli. I elegancko.

  • Wszystkim udało się zdać.

Wszystkim udało się zdać. Bo jak się przychodzi i jest tylko osiem dziewczyn wokół stołu, to nie można nie umieć. Oczywiście, profesor jak zobaczy, że nie idzie, to pyta dalej. Ale nie wypadało. Nie wypadało w czasie wojny, jeszcze na kompletach, nie uczyć się – to było bardzo źle widziane.

  • Czy jeszcze ktoś z rodziny był związany z konspiracją?

Ten, kto należał do konspiracji, to nigdy nic nie mówił. Mój ojciec, jak wynikało dużo później, był w konspiracji. Ale nie opowiadał mi o tym.

  • Może później pani dowiedziała się, z jaką organizacją był związany, co robił?

Na pewno z AK. On był architektem. Ja nie wiem, co on robił. Na strychu słuchali na przykład tych audycji angielskich. To wszystko było zorganizowane. Chyba wszyscy, cały budynek należał. Ale nie wypadało się pytać, ja nie mówiłam, że należę. Najpierw rodzicom nie mówiłam, że należę, ale później jak myśmy się uczyli, to przecież trzeba było kurs skończyć sanitarny i u mnie w domu był i te parę dziewczyn przychodziło. Do szpitala też żeśmy chodziły.

  • Proszę powiedzieć, jakie były początki pani konspiracji, kto panią zachęcił do wstąpienia?

Moja przyjaciółka.

  • Jak się nazywała?

Ona się nazywała Jola Dzierżawska, niedaleko mieszkała, miała brata młodszego, ale on już należał do konspiracji i żeśmy zaczęły należeć. Udało nam się...

  • Który to mógł być rok?

To mógł być czterdziesty drugi rok. Jako początek, ale później się okazało, że do tej konspiracji nie, tylko poszłyśmy do AK, które wtedy nazywało się jakoś inaczej. I tam już byłyśmy jako sanitariuszki.

  • Dużo osób należało do tej tajnej organizacji, w pani otoczeniu?

Ja to nie wiem. W moim otoczeniu to moja przyjaciółka i ja i ta osoba, która nas przyjmowała, a później jakieś dziewczyny przychodziły.

  • Panie składały jakąś przysięgę?

Nie, na szczęście nie, bo i tak by nas nie wypuścili. Przed tą przysięgą żeśmy zmieniły. Poszłyśmy do AK, które nazywało się wtedy jeszcze inaczej. A później te dwa zgrupowania się połączyły.

  • Czyli kiedy do Armii Krajowej prawdopodobnie pani wstąpiła?

Też pewnie czterdziesty drugi albo bliżej trzeciego roku.
  • Jakie zadania pani miała w tej organizacji?

Po pierwsze musiałyśmy się uczyć, a zadania to były takie, że chodziłyśmy do szpitala. Jak stałyśmy w kącie sali operacyjnej i patrzyłyśmy z kąta, nie wolno nam było się poruszyć, na operację. Ja byłam przy operacji czaszki. To okropne, bo pamiętam, jak stukała ta czaszka.

  • W jakim to było szpitalu?

U Dzieciątka Jezus. Właściwie to wszyscy byli zrzeszeni, tylko się nie opowiadało o tym.

  • Czy przechodziła pani jeszcze inne kursy sanitarne?

Jak się bandażuje, do tej pory umiem bandażować. Miałyśmy w torbach takie bandaże, rzeczy, które mogą być bardzo potrzebne, jak się zacznie Powstanie. Przygotowane byłyśmy.

  • Czy poza Warszawą jeszcze pani jakieś szkolenia przechodziła?

Nie, ale oprócz tego jeszcze jakieś inne funkcje pełniłam. Na przykład jak nauczycielka, która uczyła nas historii, na pewno należała też, ale do mnie mówiła: „Danusiu, idź na Pragę tu i tu i powiedz, jak ci drzwi otworzą, spytaj, kto. tam ci się przedstawią – trzeba było wszystko pamiętać mieć w głowie – i powiesz to i to”. Nie wolno mi było zapisać, ale ja byłam młoda i pamiętałam wszystko.

  • Czy pani pamięta, jak się nazywała ta nauczycielka?

W tej chwili nie, mam ją w oczach.

  • Gdzie na Pragę pani jeździła?

Miałam powiedziane, jaka to była ulica, numer domu. Pojechałam, powiedziałam i poszłam. To było jedno zdanie, które było jasne dla osoby, która przyjmowała to zdanie, a dla mnie nie. Tak że po prostu młodzież takie rzeczy wykonywała.

  • Czy dużo koleżanek należało do tej organizacji?

O ile ja wiem, to wszystkie. Może ktoś nie należał. Tylko one były w innych zgrupowaniach. Ja z Jolą Dzierżowską byłyśmy w jednym, bo mieszkałyśmy tu, na Ochocie. A jak one gdzieś na mieście, to do innych należały. Nie znam koleżanki, która by nie należała. A poza tym one brały udział w Powstaniu, a ja nie, bo ja na Ochocie.

  • Czy w czasie okupacji pani rodzina poniosła jakieś straty?

Brat został aresztowany. Ojciec nie pracował jako architekt, coś tam zyskiwał z rozbiórek. Poza tym mieliśmy ogród, działki takie i tam ojciec chodził z mamą i hodowali jabłka, ale nie na sprzedaż, tylko dla mnie.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego?

W domu plus pięć koleżanek, które czekały na rozkaz wymarszu.

  • I kiedy panie zaczęły się zbierać w tym mieszkaniu?

Chyba dzień przed pierwszym, bo pierwszego już byłyśmy zorganizowane. Miałyśmy te chlebaki, bandaże, wszystko gotowe do wymarszu. Ale czekamy na rozkaz. A wtedy jeszcze na początku były telefony, przez jakieś trzy dni. Myśmy na ten telefon czekały.

  • Kto miał kierować tą grupą?

Przyszła jakaś pani starsza troszkę od nas. Pewnie miała dwadzieścia parę lat, a ja osiemnaście. Prosto po maturze.

  • Jak długo panie czekały?

Pięć dni. Piątego dnia rano zobaczyliśmy, bo nasze okna wychodzą na ten szpital i zobaczyłyśmy jakieś wojska. Od razu było widać, że po rusku mówią. Jeden oczywiście od razu pod murem zaczął się załatwiać. Mój ojciec mówi: „Rosjanie przyszli!”. No bo to tak wyglądało. Rosjanie, ale w mundurach niemieckich. Bo to była ta grupa sprzysiężona z Niemcami. Później weszli do domu i zaczęli wszystkich wyrzucać. Mój ojciec zajął się moimi koleżankami, nie chciał ich samych wypuszczać, wyszedł z nimi. Oni pognali ich na Zieleniak, a mama nie chciała opuścić mieszkania. No to ja nie mogłam opuścić mojej mamy. Przez okno zobaczyła, jak jakiś ,,ukrainiec” gwałci dziewczynę, przez podwórze, daleko w innym domu…

  • Ale to nie z tej grupy?

Nie. nie, W ogóle ktoś z innego domu, z innej kamienicy. Jak to zobaczyła, mówi: „Danusiu, idziemy!”. Jak idziemy, to schodzimy. Ja zamknęłam elegancko mieszkanie, schodziłam. A na podwórzu mamę wypuścili, a mnie zatrzymał taki ,,ukrainiec” i pierwsza rzecz, podarł mi kenkartę. Podarł. Pijany oczywiście. Potem kazał mi iść. A ja nic nie wzięłam. Nie wzięłam tego chlebaka. Nic. Płaszczyk narzuciłam na siebie. A potem przeszłam kawałek przez podwórko, następny mnie zaczął ciągnąć gdzieś, pewnie chciał gwałcić. Podeszłam do pana, który otwierał bramę, złapałam go za rękę i powiedziałam: „Proszę pana, niech mnie pan ratuje.”. I on dał swojemu koledze w mordę, tak przyłożył, że tamten się zachwiał. Mnie otworzył drzwi, jakoś się wzruszył, to ,,ukrainiec” był. Mówi: Iditi. Ja poszłam, patrzę i na końcu ulicy jeszcze mamę zobaczyłam. I na Zieleniak.

  • Razem z mamą?

Już razem z mamą. A ponieważ jak kończy się nasza ulica, to już jest ten wielki dom akademicki i tam Niemcy siedzieli z uśmiechem, zadowoleni. A ja szłam, szłam, jakoś ktoś nas kierował, już nie wiem, kto.

  • To była grupa?

Nie, tylko ja z mamą szłam. Już tej grupy nie było, bo oni wyszli wcześniej. Dobrze, że mój ojciec się zaopiekował. Jak doszliśmy do Zieleniaka, to znalazła się moja grupa i ojciec. Tam były tylko kamienie, a ja nic nie wzięłam ze sobą. Nic nie miałam.

  • A czy wcześniej pani widziała walki, Powstańców, którzy walczyli na Ochocie?

Nie, ale myśmy mieli wiadomości, że walczą, a później wiadomości, że zało im amunicji. I wtedy jak im zało amunicji, to zostali rozstrzelani wszyscy i wtedy zaczęło się. Myśmy byli jednym z pierwszych domów, do których przyszli ,,ukraińcy”.

  • Czyli nie widziała pani żadnych Powstańców?

Nie, w ogóle nie. No jak ojciec myślał przez sekundę, że to może przyszli już zza Wisły Rosjanie.

  • Kiedy pani dotarła na Zieleniak?

Piątego rano, jak nas tylko wyrzucili, czyli bardzo krótko czekaliśmy na rozkaz wymarszu. Tak że ja nie brałam udziału w Powstaniu.

  • Jak wspomina pani ten obóz przejściowy na Zieleniaku?

Ja się tam przestraszyłam, dlatego że nas pilnowali ,,ukraińcy”, tam nie było Niemców. I słychać było w nocy, że oni wyciągają dziewczyny, wyciągają za mur i gwałcą i ten krzyk tych kobiet, a potem cisza. I ja się strasznie przestraszyłam. Myśmy spały, ja i moje koleżanki i Jola Dzierżawska, koło mnie. A ona miała takie jasne włosy, bo jej mama była z Wiednia, była prawdziwą wiedenką. Ja wzięłam ojcu czapkę i założyłam jej na głowę. I rzeczywiście – przyszedł ,,ukrainiec”, zobaczył, chłopaki leżą i poszedł dalej. A tak to nie wiem, co by było. A później to myśmy strasznie się bały tych gwałtów. Bo tam stali ,,ukraińcy”, wyciągali dziewczyny. Myśmy chodziły z tą przyjaciółką, ona umorusana, ja też. Nie miałyśmy nic do jedzenia w ogóle. Nic.

  • Żadnych przydziałów żywności nie było?

Bo myśmy nic z domu nie wzięły. Byłyśmy jednym z pierwszych domów wyrzucanych. Potem na Zieleniak przychodziły osoby z wielkimi tobołami, bo już wiedzieli. To po kolei, dom po domu. Mnie, jak szłam gdzieś po tych kamieniach, zaczepił taki ,,ukrainiec”. A ja się uśmiechnęłam, powiedziałam: „Tak, ja tylko powiem tam tacie”. A on taki głupi był, tylko machnął, że ja zaraz przyjdę z takim uśmiechem, jakbym mu dziękowała, głupia zupełnie. Wtedy te panie, które siedziały na tobołach, posunęły się i włożyły mnie między toboły i na tym usiadły. I mnie schowały. To było cudowne, ja siedziałam w tych tobołach, a one mówiły: „Rozgląda się”. No to ja siedzę i siedzę. A później, nie wiem, po ilu minutach, poszedł sobie. Wtedy już mnie wypuściły i ja poszłam, gdzie ojciec był. A moja mama była ranna. Bo oni strzelali, ci ,,ukraińcy”, w kamienie i z rykoszetu utknęła jej kulka. Mała taka [niewyraźnie]. Ale dzięki temu był taki eksport ludzi, wywieźli ranne osoby do szpitala. Już nie wiem, gdzie w pobliżu jest taki szpital, a tam okazało się, że mój stryj, który był chirurgiem, akurat mama trafiła na niego i ją przechował aż do końca wojny w szpitalu.

  • Czyli oddzielnie mama była potem.

No tak. Myśmy nie wiedzieli oczywiście, co się z nią dzieje. Ja nie wiedziałam, że ona trafiła na mojego stryja i że przetrwała w szpitalu. Już on tak robił, że ona leżała, nie wyjmował jej tej kulki. Później dopiero po wojnie chirurg wyjął. Nawet mam taką kulkę. Pocisk maleńki.

  • Obóz był otoczony?

To ja nie wiem. Bo tam jest mur wysoki, a co za murem, krzyki były. Później, po paru dniach, zaczęli nas wyganiać i jakoś nas tak wygonili, mamy nie było, wszyscy byliśmy i jakimś pociągiem pojechaliśmy do Proszkowa. Tam już nie było tych ,,ukraińców”. Tam byli Niemcy i tam pierwszy raz, bo to już było ładnych parę dni po tym, okazało się, że jest gotowana zupa i ja oczywiście od razu tam poszłam i niosłam dwa talerze, dla ojca i dla mnie i zobaczyłam, że ojciec stoi zmartwiony i nie ma okularów. A on całe życie chodził w okularach. A ja te zupy tylko trzymam. Okazało się, że on się od razu zmartwił, gdzie ja jestem, i dostał od esesmana w gębę tak, że aż mu spadły te okulary i je zdeptał, tak że ojciec już nie miał. Strasznie był tym przygnębiony. Już prawie że się nie odzywał do mnie. Zupę zjedliśmy oczywiście. A po paru dniach ojciec mógł dostać biały fartuch, bo bardzo dużo osób jakoś wychodziło z tego. Ja nie umiałam sobie dać rady. I ojciec mówi: „Słuchaj, mogę dostać fartuch i mogę wyjść”. A ja podobno zrobiłam taką przerażoną minę, że zostanę sama, nie mam kenkarty, że on powiedział: „Wiesz, zostanę z tobą”. I został.
Później jak był pierwszy transport, to żeśmy wsiedli do wagonów, takich, co się bydło przewozi. Wsiedliśmy, bo było powiedziane, że jedziemy do Krakowa, i ojciec myślał, bo w Krakowie miał siostrę niedaleko, że sobie wysiądziemy. Był w Krakowie ten pociąg, ale drzwi nie były otwarte. I jechaliśmy parę dni, aż dojechaliśmy do stacji niemieckiej.

  • Ile czasu pani była w Pruszkowie?

Ja tylko wiem, że trzynastego, bo dwunastego przyjechaliśmy do tej miejscowości, ja wtedy wysiadłam, bo wolno było, jakaś stacja niemiecka. Tam młodzi Niemcy nas już pilnowali. Młody Niemiec zapytał, czy mogłabym nalewać zupę. Ja powiedziałam tacie, że zaproszono mnie i wtedy parę dziewczyn było poproszonych do tych kotłów wielkich, między innymi ja, i najpierw dano nam michę tej zupy. To była jakaś kasza okraszona i już takie najedzone dziewczyny nalewały, aż cały ten transport kolejowy był nakarmiony. Między innymi podszedł mój ojciec, dostał zupę. Jak myśmy skończyły to nalewanie, dostałyśmy dodatkową porcję, którą zaniosłam ojcu, bo ja już byłam najedzona. Ja powiedziałam ojcu, że my się rozstajemy. Rano mężczyźni jadą do Buchenwaldu, a my gdzie indziej. I ani ojciec, a nie ja nie wierzyliśmy. Tak było rano. Mężczyźni poszli do innego pociągu. Do nas dołączyły jakieś młode, bardzo młode Ukrainki i jechaliśmy aż do Bergen-Belsen. Ale to już strasznie smutne rozstanie. Ojca już nigdy więcej nie zobaczyłam, bo chyba po dwóch czy trzech miesiącach już zmarł. Nie wytrzymał tego obozu.
  • Był w Buchenwaldzie?

W Buchenwaldzie był. Nie był nigdy w Oświęcimiu, chociaż w naszych pismach jest napisane, że Stanisław Szcześniak w Oświęcimiu. Nie był tam nigdy. Był w Buchenwaldzie. Tam później, już po wojnie, dowiedziałam się, bo ja szukałam przez Czerwony Krzyż i to, co on ze sobą miał, kenkartę i to wszystko, to ja mam oddane. A myśmy pojechali do Bergen-Belsen, tam przed ogrodzeniem tego obozu była taka wielka łączka, też ogrodzona, ale nie pod napięciem. Tam pod wielkimi namiotami nie wiem, jak długo byliśmy. Może tydzień, może coś. Tam była rozdawana dla młodych matek czy dzieci kasza na mleku, a dla nas jakiś chleb. Coś tam było do picia.

  • I kiedy to było?

Trzynastego rozstałam się z ojcem. Czyli od piątego do trzynastego byłam na Zieleniaku.

  • Sierpnia?

Tak. A trzynastego już się z nim rozstałam. To wiem. A potem, ile byłam w tym Bergen-Belsen, to już nie wiem. Ale wtedy nami opiekowali się jacyś młodzi Niemcy i oni byli bardzo sympatyczni, bo to już na terenie Rzeszy. I ja podeszłam, zapytałam, czy mogę napisać list, bo mój brat nic nie wie, co się ze mną dzieje. Na drugi dzień ten wojskowy przyniósł mi kartkę, ołówek i kopertę. Powiedział, że następnego dnia będzie wymarsz, jak zobaczę pocztę, to żebym wyszła z szeregu, nic się nie bała i nadała ten list. To było cudowne. Ja rzeczywiście wyszłam, patrzę, jest poczta. Nikt mnie nie zatrzymał. Pani w poczcie powiedziała, żebym wrzuciła list do skrzynki, bo nie miałam pieniędzy na znaczek, nie miałam znaczka. I ten list dotarł do mojego brata, bez znaczka. Z Niemiec dotarł do Oświęcimia. Tam się okropnie rozzłościł, że jego ukochana siostra jest znowu w obozie, jak on. I zaczęły się już obozy.

  • Gdzie potem panią przewieziono?

Jak się nazywa na północy…

  • Ravensbrück?

Oczywiście, Ravensbrück. Tam było okropnie.

  • Kiedy pani dotarła?

Aż mnie tam dowieźli. Tam było okropnie, dlatego że tam wszystkie te kobiety miały toboły wielkie, ja nie miałam nic, i dobrze, bo trzeba było zostawić te toboły. A jak się zostawiło, to później wszystkie dziewczyny były ostrzyżone, ale co któraś nie. Ja na przykład nie byłam ostrzyżona, takie tam słabe włosy, to co będą strzygli. Piękne włosy dziewczyny miały. To wszystko leżało na podłodze. Potem natrysk, trzeba było się rozebrać. Natrysk. Później drugim wejściem wyjście z natrysku i dostałam bluzkę, spódnicę i majtki. To było wszystko. A, i drewniaki. I koniec. Już byłam w obozie wtedy. Ale nie miałam już nic z rzeczy, które miałam przy sobie, a te kobiety, które miały bagaże, wszystko musiały zostawić oczywiście. W Ravensbrück byłam, nie wiem, jak długo, i od razu musiałam pracować. Wychodziłyśmy na zewnątrz, pod eskortą, szłyśmy do jakiejś góry z piasku. Trzeba było stanąć, zająć swoje miejsce, młoda byłam, więc na pewno gdzieś wyżej, i się sypało piasek. Z dołu jakaś kobieta sypała łopatą na mój poziom, a ja też łopatą wyżej. Tak osiem godzin. A [niewyraźnie] stały między nami w płaszczach, ciepło ubrane, bo to już koniec sierpnia. Mnie nie było zimno, bo ja musiałam bez przerwy przerzucać te osiem godzin piach. Jak człowiek ma te osiemnaście lat, to daje radę. Tak parę dni żeśmy chodziły, a później był taki apel, że nie idziemy, tylko cały nasz transport musiał stanąć na trawie w kółku, rozebrać się i stałyśmy. Parę godzin nago. Dobrze, że było słońce. Dlatego że czekałyśmy, aż przyjdzie ktoś, zobaczy, kto jest. Przyszło dwóch Niemców, tak zobaczyli. Po pierwsze do gardła zaglądali, czy nie ma wysypki, jak nie ma… . Nie wiem, czy dwie minuty trwało, czy nie, ubrać się i wybrali.
Wybrali same młode dziewczyny, ja z tymi dziewczynami, gdzieś tam miałam pójść i pojechałam już do… Tam, gdzie byłam jedenaście miesięcy – aż do zakończenia wojny. Strasznie mi wypadają nazwy, ale znałam na pamięć. Salzgitter! Tam cztery baraki stały. W trzech barakach dziewczyny i tam były też Ukrainki. Mniej więcej tyle samo Ukrainek ile nas. Trzeba było pracować. Były trzy zmiany, a czwarty barak to już była administracja nasza, polska. Taki rewir, jak ktoś chory, to w rewirze. Zaczęłam chodzić do pracy. To znaczy szło się do pracy około godziny i nie wolno było rozmawiać. Obok nas oczywiście eskorta i psy. Ósemkami żeśmy szły. Dochodziłyśmy, tam się pracowało. Ja pracowałam przy maszynie, która robiła takie małe pociski do karabinów, ale to nie był jeszcze pocisk, bo nie miał jeszcze tego prochu. Ja wierciłam dziurę w tym. Trzeba było bardzo uważać. Nie mogła być ani za głęboka, ani za płytka, bo inaczej ten proch by nie wszedł. Osiem godzin to strasznie nużąca praca, a ja sobie myślałam o Powstaniu, co się dzieje, a ja tu robię amunicję dla moich kolegów, których zabiją, i strasznie byłam tym zmartwiona. A oni się tam biją jeszcze. Bo słyszałam. Nie, nie było wiadomości, ale myśmy wiedzieli. „Powstanie jest jeszcze?” – „Jest”. A ja tu amunicję robię. Raz się zamyśliłam i za głęboko ta śruba poszła i zaczęło okropnie syczeć. Przyleciał majster do mnie, strasznie mnie zwymyślał, ale tak mówił szybko po niemiecku, a to był jakiś Czech, że ja nie rozumiałam, ale myślę sobie: „Ma rację, ma rację”. Bo rzeczywiście się zagapiłam. Nic nie odpowiedziałam, on sobie poszedł, ale ja na drugi dzień już dostałam wysypki, nie mogłam iść, bo Niemcy się okropnie wysypek bali i poszłam na rewir. Tam [zbadała] mnie pani Wanda, która to prowadziła, nazywała się doktorem, ona nie była doktorem, ale mówiło się do niej: „Pani doktór”. Po tygodniu znowu poszłam do fabryki. Dostałam przydział gdzie indziej, ale na drugi dzień już miałam wysypkę. To musiało być jakieś nerwowe, okropnie. No więc jak już dwa razy miałam wysypkę w fabryce, to pani doktór powiedziała, żebym została i zostałam u niej sprzątaczką, bo tam były panie, które się znały, były pielęgniarkami. Jedna była prawdziwą pielęgniarką. Jak miałam być sprzątaczką, a tam już była Lena, taka Rosjanka, czyli Ukrainka, to ja nic nie umiałam sprzątać. Ale zostałam sprzątaczką. Nosiłam zupę dla tych chorych wszystkich. Wszystko się robiło, co trzeba było, jak sprzątaczki muszą. Tam przetrwałam już do końca. A ponieważ ja umiałam rysować, to coś tam narysowałam. Przyszła do mnie taka jedna chora i błagała, żebym jej narysowała Chrystusa, bo ona się nie umie inaczej modlić. Do tego dała mi ołówek taki czerwono-niebieski, taki kopiowy, i jakąś tekturkę z opakowania. Okropnie brzydko to narysowałam. W cierniowej koronie. Nie umiałam, tylko że Chrystus, to tak ma mieć palce. Wszystkie dziewuchy tak krzyczały: „A tak palce!”. Jak to się rysuje… To one zaczęły tak trzymać i ja narysowałam, ale później cały ten obóz wiedział, że ja rysuję bardzo pięknie. A to naprawdę było brzydkie. Później jak pani doktór mnie wzięła do siebie, to chciała, żebym ja rysowała różne wydarzenia. Oczywiście tą sprzątaczką byłam. Tam musiała Lena sprzątać, bo na mnie krzyczały panie, że ja źle zamiatam, źle sprzątam. Wtedy pani doktór mówiła: „Danusiu, to tam nie sprzątaj. Korytarz sprzątaj i mój gabinet i te gabinety”. To ja sprzątałam. Ale było tak brudno, że trzeba było wziąć Ukrainkę, no bo ja nie umiałam tak [umyć] podłogi. A ona wyszorowała i podłoga była jasna. Ale ja byłam na tym rewirze, tylko nie mogłam się pokazać, bo strasznie na mnie krzyczały.

  • A jaki był stosunek Niemców do Powstańców?

Nic. Ja nie przyznawałam się, że byłam w Powstaniu. Tam było bardzo dużo kobiet z dzielnicy Ochota. To nie było [na ten temat] mowy. Poza tym obóz był zorganizowany, żeby chodzić do fabryki na trzy zmiany. To ci Niemcy też się nachodzili. Bo najpierw szli ze zmianą, a później wracali z tą, która już skończyła swoją pracę. I tak trzy razy dziennie.

  • Jakie były warunki bytowe? Jedzenie?

Najpierw było takie normalnie, dopóki chodziłam tam. Ja już nie wiem. To jakaś kasza czy coś, czy jak jakaś zupa, to woda i jakieś zielone liście pływały. Ale jak już się dostałam na rewir, na początku, to też jadłam to samo. Ja rozlewałam tę zupę dla wszystkich, przynosiłam z kuchni. Później pani doktór dostawała takie same porcje, ona i trzy pielęgniarki dostawały jedzenie z kuchni takie, jak miały auzjerki. To zupełnie inny poziom, bardzo dobre. Ale kucharka nakładała tyle, żeby starczyło dla Leny i dla mnie. A co to? Jak tyle porcji, to dwie więcej.

  • Jak długo tam pani była?

Około dziewięciu miesięcy. Tylko później ja już pracowałam jako ta sprzątaczka w kuchni i później już wiedzieliśmy, że się likwidują obozy, że jest marsz śmierci, że jest zlikwidowany Oświęcim. Wtedy zaczęto likwidować i nasz obóz. Doszliśmy gdzieś do stacji i do bardzo, bardzo długiego otwartego towarowego pociągu wsiedliśmy, a tam już było bardzo dużo [niezrozumiałe], polikwidowane inne obozy.
Jechaliśmy do Bergen-Belsen. Oczywiście na początku nikt z nas nie wiedział. Później jest taka stacja, już niedaleko Bergen-Belsen, Anglicy zaczęli bombardować. Oczywiście aż pociąg… No bo taki długi pociąg, to pewnie coś wiozą. I zbombardowali. Jak zaczęli bombardować, to myśmy zaczęli uciekać. A Niemcy od razu poszli do schronu i nie było. To ja wyskoczyłam, to nie tak łatwo, ale jak się ma osiemnaście lat, może dziewiętnaście już, to łatwiej. Wdrapałam się na tą ściankę, zeskoczyłam i biegłam do lasu. A w lesie strasznie dużo było mężczyzn, ale oni mieli takie oczy. Ja myślałam, że oni chcą mnie zjeść. Przykryty kocem i się przygląda. Myślę: „Jezu, on pewnie jest taki głodny, że zaraz mnie zje”. I tak się przestraszyłam, a już ustało bombardowanie, i wróciłam do pociągu. A później Niemcy wyszli ze schronu i wszystkich zapędzili do pociągu, poszli do lasu, jak ktoś nie chciał wrócić, to go zabijali. A ludność cywilna wzięła widły i łopaty, te Ukrainki, które pracowały ze mną na rewirze, już się nie pokazały. Uciekły. Nie wiem! Ale mnie nie wzięły ze sobą i całe szczęście.
A myśmy pojechali do Bergen-Belsen. Tam już była końcówka i chwilę siedziałam. Parę dni żeśmy czekały, co będzie dalej. Na początku były jakieś racje, ale pani doktór wzięła ze sobą jakieś witaminy, coś wzięła i cały czas mnie wydzielała, może to była witamina C, żebym miała chociaż dwie takie tabletki na dzień.

  • Czyli ta pani doktór opiekowała się panią?

Tak, bo ona mnie bardzo lubiła.

  • Jak się nazywała?

Później powiem, bo mam gdzieś zapisane. Ja bardzo lubiłam ją i te dwie pielęgniarki nasze, a ta Ukrainka już nie wróciła.

  • Na czym polegały marsze śmierci?

Marsz śmierci to po prostu wygnanie Oświęcimia, to wszyscy w pasiakach byli, bardzo wyniszczeni i pognani do Bergen-Belsen. Bergen-Belsen jest na północy Niemiec. Tym marszem oni szli. Człowiek wycieńczony nie może nadążyć tak, jak idzie ta ochrona niemiecka. Wobec tego oni umierali po drodze. Ja mam takie zdjęcie, nie wiem, kto zrobił, jak leżą trupy na drodze. Człowiek nie ma siły iść. Siada. Wtedy go zabijają albo sam pada.

  • Kiedy pani została wyzwolona z niewoli?

Myśmy pojechali do tego Bergen-Belsen tym towarowym, bo jak się skończyło to bombardowanie, to bardzo blisko. To jakaś miejscowość bardzo bliska Bergen-Belsen i ja byłam wyzwolona. Myśmy przyjechali pewnie ostatniego dnia marca, a wyzwolenie mieliśmy 15 kwietnia. Czyli byłam tam dwa tygodnie, a ostatnie dziesięć dni, a może tydzień, to już Niemcy uciekli.

  • A przez kogo pani została wyzwolona?

Anglicy.

  • W jaki sposób?

Oni najpierw nie przychodzili do obozu, bo wszędzie były napisy: Achtung – Typhus. No to nie będą wchodzili, widocznie kwarantanna. I weszli dopiero do nas piętnastego, jeszcze Węgrzy na takich… bo obóz nie tylko, że jest pod napięciem, druty, to jeszcze stoją takie drabinki i tam jest miejsce, gdzie obserwują. Ale to byli już sami Węgrzy. Bo oni nie opuścili swojego stanowiska, tylko tam byli. Tam musiał być porządek. Jak Anglicy weszli, był taki jeden mały oddział, który walczył, a w ogóle dookoła jeszcze była walka. Jak weszli, to ci młodzi ludzie się strasznie rozchorowali, zaczęli wymiotować. Bo tam trupy leżą, zapach okropny. A szczególnie tam, gdzie byli mężczyźni, ale wzięli się w garść i dotarli. Myśmy się tak niby cieszyli bardzo, że już jesteśmy… I inni gotowali kaszę i rozdawali, ale jak nas było sześćset tysięcy czy ileś, bo to wszystkie te obozy były gnane do Bergen-Belsen, oni nie mogli nadążyć z tym. Wreszcie zrobili bardzo niedobrą rzecz. Otworzyli swoje puszki, swoje. A tam w tych puszkach było mięso, fasola i tam jeszcze coś. I porozdawali ludziom, a ja, ponieważ mój ojciec był w pierwszej wojnie, to zawsze mi mówił: „Pamiętaj, jak człowiek głodny, to nie może dużo jeść, bardzo delikatnie”. A ja byłam łakoma. I tak mi wmówił, że jak były te porcje rozdane, to ja nie wzięłam i nie jadłam. Kto nie jadł, ten żył. Ludzie zaczęli w ciągu dokładnie piętnaście, dwadzieścia minut zaczęli mieć okropne boleści i w tych bólach umierali. I wtedy umarło strasznie dużo osób, wszystkie te osoby, które się połaszczyły na te porcje angielskie. Anglicy zobaczyli też to. Ale oni byli jakieś pięć dni, później jakiś inny zespół przyjechał.
  • Jakie były dalsze pani losy?

Dalsze to już zaczęli palić wszystkie bloki po kolei, bo tam był tyfus. Wyrzucili najpierw Niemców z koszar, a nas do tych koszar. A później taka koleżanka tej Wandy i Wanda… był pierwszy taki transport, można było jechać do takiej wioski, którą wysiedlili, nie było tam wcale Niemców, wszystkie domy wolne i tam nas osadzili. Tam byłam, aż wyjechałam do Polski.

  • Kiedy pani wróciła do Polski?

Dopiero jak były transporty. Po pierwsze, ja nic nie wiedziałam, co się dzieje w Polsce, nie było żadnego kontaktu z Polską, to była ta strefa angielska. Nie było. To taki był czas. Ale później zobaczyłam, że my możemy napisać list, ale to już było po paru ładnych miesiącach i ja wszystkie adresy, jakie zapamiętałam, to napisałam listy, że tu i tu jestem. Mój dom był spalony, tak że list żaden nie dotarł, ale dotarł do siostry mojego ojca i tam leżał, ale ktoś zobaczył i zaniósł mojej mamie, która mieszkała w takim [mieszkaniu], z moją ciocią, czyli z jej siostrą na ulicy Miodowej, gdzie ocalało jedno jedyne mieszkanie mojej cioci. Ona kazał komuś postawić drabinę na trzecie piętro i zamieszkała w swoim mieszkaniu, gdzie wszystko było. A reszta – wszystko zburzone. Schody drewniane spalone, nie ma. Ja tam mieszkałam chyba ze dwa lata albo półtora roku, a później zburzyli ten dom, a nas wzięli do baraku. I w baraku mieszkałam osiem lat, stale miałam obiecane w biurze, gdzie już zaczęłam pracować, że dostanę mieszkanie, bo jestem na pierwszym miejscu. Mój mąż w tym samym biurze. „Dostaniecie razem mieszkanie. Dwie osoby, dwóch architektów, dostaniecie na pewno”. A potem zawsze ktoś przyjeżdżał, komu się należało mieszkanie, należał do partii oczywiście. „Wy dostaniecie, następne mieszkanie już jest wasze”. I nie dostaliśmy nigdy, ale później zburzono baraki i mieszkam tu.

  • Czyli kiedy pani wróciła do Warszawy?

Do Warszawy wróciłam… w czterdziestym szóstym. Czyli jednak byłam w tym Bardowicku, gdzie mieszkaliśmy, zajęliśmy te wszystkie domy, ja w tej willi, ale w tej willi tam mieszkało nas dwanaście osób.

  • Większość wracała do Polski?

A później okazało się, że można jechać i że Anglicy nas podwiozą do Szczecina. Trzeba było się zapisać i jechać i to moja przyjaciółka wyszła za mąż wtedy za Anglika, on stale do niej przychodził i wyjechała. Najpierw ja wyjechałam do Polski, później ona do Anglii. Już była Angielką, miała nazwisko angielskie, już została. Już w tej chwili nie żyje.

  • Czy pani miała jeszcze kontakt z koleżankami sanitariuszkami?

Nie. Tylko z tą Jolą Dzierżawską. A tamte… one się rozpierzchły, one nie były już w żadnym obozie, później się okazało. Kontakt miała właśnie ta moja przyjaciółka, ona też wyszła, nigdzie nie pojechała, jej mama była Niemką, mówiła lepiej po niemiecku niż po polsku, bardzo piękna pani. Poza tym jak ona przyszła na Zieleniak, to ona już miała ze sobą i pieniądze, i wszystko tam wzięła, zabrała, co trzeba. Coś zapłaciła, coś dała, coś się uśmiechnęła i wypuścili ją, męża i Jolę. Ja zostałam z ojcem, który był zmartwiony, nie chciał mnie opuścić. I tylko myśmy ze wszystkich ludzi, których znałam, z tej kamienicy, gdzie nas wyrzucili, tylko ja i ojciec byliśmy w obozie.

  • Co dla pani jest najtrudniejszym wspomnieniem?

Zieleniak, bo ja się tam bałam. To było coś okropnego, jak ci ,,ukraińcy” wyciągali kobiety, a to, że ja uśmiechnęłam się i powiedziałam, że zaraz przyjdę, to nie wiem, co mi do łba strzeliło, ale to mnie wyratowało, bo te baby mnie natychmiast zamknęły i usiadły na mnie.

  • Czy po wojnie jeszcze pani wracała do wspomnień?

Nie, ja później jak wróciłam do Polski… Poza tym, jak mieszkałam w tym Bardowicku, Jaśka zaczęła natychmiast pracować, tam pieniędzy nie dawali, rozdawało się [niezrozumiałe], ale to były te paczki [niezrozumiałe]. Ja przeżyłam te dziewięć miesięcy na paczkach, ale nie byłam głodna. A ona pracowała, bo nie mogła znieść tego siedzenia, a ja siedziałam w domu, a później przyjechali do mnie, przypadkowo, koledzy, których znałam tu z Warszawy i z Powstania. Jak mnie zobaczyli, to mówią: „Chodź z nami do Berlina”. I zaciągnęli mnie do Berlina, tam strasznie zniszczony Berlin, poszliśmy do jakiejś kobiety, na któreś tam piętro. Oni poszli, ja zostałam sama, później oni uśmiechnięci wszyscy wrócili, załatwili sobie coś. Pewnie tej babie jakąś kawę dali czy coś. Nie wiem, nie dopytywałam. Wróciliśmy, a oni już pojechali dalej. I ja wtedy pomyślałam: „Przecież mogę mieć pieniądze, mogę pracować”. A Jaśka przyniosła mi jakieś materiały i zaczęłam szyć maskotki. Taką Babę-Jagę, kota, coś jeszcze wymyśliłam, już nie wiem co. Dałam tej Jance, żeby wiedziała, że ją bardzo lubię. A ona wzięła to tam, gdzie wydawała te paczki i okazało się, że wszyscy chcą to kupić. Mówi: „Zrób więcej, bo chcą kupić”. Ja mówię: „Coś ty?”. I zaczęłam robić. Przyniosła mi takie szmaty, jakieś ładne, kolorowe. I szyłam. Co uszyłam, to wszystko było sprzedane. Jak miałam pieniądze, kupiłam bilet i pojechałam szukać brata, ale go nie znalazłam. Jeździłam, wiedziałam już, jak się poruszać po Niemczech. Poza tym miałam pieniądze z tych maskotek. Wstrętne te maskotki.

  • Po wojnie pani kontynuowała studia?

Tam w tym Bardowicku w sumie było smutno, dlatego nawet raz jacyś Niemcy przyszli, ale oni tak żebrali, żeby im coś dać. Strasznie były Niemcy przygnębione, całe te obszary. Ludzie przygnębieni. Jak ja wróciłam do Polski, wszyscy się śmieją, jest tak wesoło, wszyscy się cieszą. Chciałam pracować, poszłam gdzieś, ale jak sekretarka zobaczyła, że jej szef się jakoś tak do mnie dziwnie odnosi, zamknął drzwi, mówi: „Niech pani nie przychodzi tu czasami”. Patrzę, nie mogę znaleźć pracy. Mama powiedziała: „Ty nie pracuj, tylko się zacznij uczyć”. I poszłam na kurs przygotowawczy. Bardzo dobrze, że tak zrobiłam, bo nie pamiętałam nic i zdawałam na architekturę. Tam się zdawało z matematyki, z rysunku, ja chodziłam na rysunek oczywiście i dostałam się. Sześćset osób zdawało, dwieście przyjęto, a mnie na pierwszym miejscu. Ja w ogóle się tego nie spodziewałam, a okazało się, że się wybiłam. To oczywiście wyrosły mi skrzydła, a trzeba było odebrać papiery swoje, tylko trzy osoby były wydelegowane: ja, dwóch kolegów. Tak nabrałam pewności siebie i że jak tyle osób zdawało, ja na pierwszym miejscu, że ja muszę tutaj świetnie zadziałać. I bardzo dobrze mi szło.

  • Później pani pracowała w zawodzie architekta?

Zaczęłam wcześnie pracować, bo jednak mama coś tam na drutach robiła, ciocia pracowała, handlowała mięsem, ale później już przestała, bo gnębiły [ją] takie osoby. Ale ja zaczęłam pracować. Bardzo szybko mnie zaczęli profesorowie zatrudniać. Ja nie chciałam, mówiłam: „Ja nie umiem”. „Chodź tu, proste, nauczysz się”. I jak tak profesor prosi, no to oczywiście szłam. Tak że ja bardzo wcześnie pracowałam, a później już na stałe. Później już zostałam i do końca. Biuro zmieniało nazwę, najpierw byliśmy jakieś tam biuro przemysłowe, a później do końca, aż skończyłam sześćdziesiąt lat, a później jeszcze trochę, bo trzeba było skończyć.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o swoich kontaktach z Niemcami obecnie.

Obecnie to ja wyjeżdżam, bo… Ja już byłam w Niemczech chyba z osiem razy. Pierwszy raz pojechałam w 2006 roku. Ja to tak nie lubię mówić, że ja chcę jechać.

  • W jakim celu pani jedzie?

Jadę, żeby rozmawiać z uczniami, nie wiem nigdy, do której szkoły, ale właśnie ten pierwszy raz, jak pojechałam, powiedzieli, że jak nie wiem, żebym następnego dnia dała odpowiedź. Ja myślę sobie: „Boże, ja mam dać odpowiedź i dzwonić gdzieś”, to powiedziałam: „Nie, to ja pojadę”. Jak pojechałam, to okazało się, że to była świetna szkoła i tam był profesor od niemieckiego, który był nadzwyczajnym profesorem, nie odzywał się w ogóle. I te dzieci tak mnie przyjęły… Myślę sobie: „Co one tak siedzą, nie będą mnie słuchać”. To ja wstałam i mówię: „Kto z was chce być architektem?”. Tak zupełnie na inny temat. I oni się obudzili wszyscy. Nikt. Ja mówię: „Nikt nie chce być architektem? A malarzem?”. Nikt. Ja mówię: „No to nie wiem już kim…”. I trzy osoby podniosły ręce. I te trzy osoby później jak było zakończenie, jak ślicznie wiersz mówili, przygotowali się. Opowiadali, bo wszystko zrozumieli, o czym ja mówię, ja tylko słyszałam co jakiś czas: Frau Krajewska sagt. Myślę sobie: „Co ja takiego powiedziałam, że oni to cytują?”.

  • Do jakiej miejscowości pani jeździ?

To było w Padeborn, to był mój pierwszy wyjazd.

  • A gdzie jeszcze pani…?

Tam oczywiście myśmy jechali na dwa tygodnie. Soboty, niedziele się nie liczyły, resztę do szkoły. Tylko ta jedna była taka, pierwsza w moim życiu.

  • I o czym pani opowiada młodzieży niemieckiej?

O obozach. I bardzo nie lubią, to już mi ktoś powiedział, nie lubią, żeby opowiadać o Powstaniu. Więc ja już starałam się powiedzieć dwa słowa, że było Powstanie, że byłam aresztowana i skąd się znalazłam w obozach. No nie.

  • Kto organizuje te spotkania?

Jest taka organizacja Kolbego. To Niemcy organizują. To jest bardzo, bardzo szeroka organizacja.

  • Więcej osób z Polski przyjeżdża?

Oczywiście. Tylko jak ja pierwszy raz pojechałam w 2006, to później już chyba co roku, a później jeszcze jeździłam dwa razy do roku. Bo jeździłam do Kolonii, tam ta pani, która była, jakoś się do mnie przyzwyczaiła i stale prosiła. W zeszłym roku nie byłam, bo brałam lekarstwa i wszystko pozapominałam. Na szczęście przeszło. Ale w tym roku już ktoś, pan Kulesa, zadzwonił do mnie i pytał, czy przyjadę. Ale nie mam zaproszenia. Jeszcze oprócz tego jeździłam do Ravensbrück. Bo to jest zupełnie inna strefa, nie Anglicy ich wyzwolili, tylko Rosjanie i Ravensbrück jest, ale to jest równa powierzchnia, nie ma nic. Ale oni lubią rozmawiać.


Warszawa, 5 lutego 2013 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Danuta Krajewska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter