Irena Halska „JAGIENKA”
Nazywam się Irena Halska, podczas Powstania nazywałam się Irena Kurtzówna. Urodziłam się 20 stycznia 1924 roku. Podczas Powstania byłam „Jagienką”. Na samym początku jak wstąpiłam do AK byłam „Zosią”, ale bardzo króciutko. Później cały czas byłam „Jagienką”.
- Zacznijmy od samego początku. Ostatnie wakacje, wybuch wojny, 1 września 1939 roku. Jak pani to wspomina?
Ostatnie lato 1939 roku spędziłam na Wileńszczyźnie, na samym cypelku, jak [była] dawna Polska, miejscowość nazywa się Brasław. Piękna okolica, trzy jeziora, wspaniałe lasy. Wracałam w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku, wtedy kiedy dużo żołnierzy było już wezwanych, zmobilizowanych. Był potworny tłok w pociągu. Po raz pierwszy miałam odczucie, że się coś dzieje. Wrzesień 1939 przeżyłam na Mokotowie. Mieszkałam pod samą Warszawą, w tej chwili to jest Warszawa, ale wtedy to była miejscowość podwarszawska, Kawęczyn. Teraz należy do Grochowa, może do Rembertowa, nie umiem powiedzieć. Jak tylko zaczęły się bombardowania, to mama (ojca już nie miałam wtedy) wujostwo i dziadkowie, wszyscy razem przyjechaliśmy do Warszawy. Cały wrzesień 1939 przeżyłam na Mokotowie, na ulicy Asfaltowej, w mieszkaniu mojego wuja.
- Czy zapamiętała pani jakieś szczególne zdarzenia, bombardowania?
Były bombardowania, ale wtedy tak bardzo się tego nie odczuwało. Wszyscy dorośli starali się kupić żywność w sklepach, które jeszcze były otwarte. W każdym razie nie mam ciężkich wspomnień.
- Jakie były pani wrażenia po wkroczeniu Niemców? Pamięta pani ten moment?
Na pewno to było przerażenie, ale w tej chwili już nie umiem powiedzieć. Na pewno był to szok. Chodziłam do Gimnazjum i Liceum im. Królowej Jadwigi, wtedy uważane za jedno z najlepszych warszawskich gimnazjów. Byłyśmy bardzo patriotycznie wychowane. To było żeńskie gimnazjum, teraz jest koedukacyjne. Nastawienie było bardzo patriotyczne. W tej chwili wszystko się już zatarło, ale był to duży szok.
- Jak wyglądała u pani kontynuacja nauki podczas okupacji?
Wszystkie stare nauczycielki z gimnazjum zorganizowały komplety, więc chodziłam na komplety. Jeden rok chodziłam oficjalnie do szkoły. To była czwarta klasa gimnazjum. Takie przedmioty jak historia, język polski uzupełniano na kompletach. Poza tym przez wszystkie lata okupacji uczyłam się wszystkich przedmiotów na kompletach. W liceum też. Było nas sześć osób na jednym komplecie. Nauka odbywała się w prywatnych mieszkaniach. Bardzo często komplety były u mnie.
- Jak to było organizowane? Pod przykrywką spotkania towarzyskiego?
Tak to niby wyglądało. W razie czego to będzie prywatne spotkanie koleżanek. Ale na co dzień, mówiąc szczerze, tak bardzo się tym nie przejmowałyśmy.
- Młode dziewczyny. Ludzie w tym wieku lubią się chwalić. Czy nie było ryzyka, że ktoś powie komuś coś za dużo, że będzie groziło to wsypą?
Nie. O, nie. W tamtych czasach byłyśmy bardzo subordynowane. Przełom 1939 roku – człowiek od razu zrobił się dorosły. Tak to można określić. Nie miałam jakiegoś wielkiego mieszkania, mieszkałam na Opoczyńskiej, przecznica Rakowieckiej, tam odbywało się bardzo dużo kompletów. Nawet matura z języka polskiego była u mnie w domu.
- To nie była zbyt bezpieczna dzielnica.
Tak, bo po drugiej stronie Rakowieckiej były wszystkie niemieckie urzędy. Ale człowiek na co dzień nie myślał o tym, że mu coś bez przerwy grozi. Nawet myślę, że dozorca, który mieszkał o ścianę [obok], to chyba się orientował, że u mnie są komplety. Widział dziewczyny przychodzące.
- Jak się odbywała matura? Jak to wyglądało?
U mnie był duży stół, nawet na dwadzieścia cztery osoby, jak się rozłożyło, chociaż nie było aż takiego wielkiego pokoju. Nas sześć siedziało i nauczycielka. Język polski był u mnie, to wiem na pewno.
Pisemny. Ustny był później w różnych miejscach.
- Czy ze względu na okoliczności, na sytuację, egzaminy maturalne w czasie okupacji były lżejsze, mniej wymagano od uczniów?
Wydaje mi się, że nie. W szkole, normalnie, chodzą i ci, którzy mają ochotę się uczyć i ci, którzy nie mają ochoty się uczyć. A tutaj chodziły tylko te, które chciały się uczyć i były odpowiedzialne za siebie. Więc to jest ta różnica. Wojna spowodowała, że człowiek stał się bardziej dojrzały. Odpowiedzialny i dojrzały.
- Moment wstąpienia do Armii Krajowej. Pamięta pani, jak to się stało?
Poszłyśmy z moimi dwiema koleżankami z grupy kompletowej na Powązki Wojskowe, tak sobie chodziłyśmy i jedna z nich powiedziała, że miała propozycję wstąpienia do AK i co my na to. Już nie pamiętam, która to zaproponowała, pewnie ta, która miała [do czynienia] z harcerkami. Była duża drużyna harcerek u Królowej Jadwigi. Ale myśmy nie wstąpiły do „Szarych Szeregów”. Zdecydowałyśmy się i nawiązałyśmy później kontakt. Miałyśmy maturę na głowie, więc tak bardzo nie byłyśmy zaangażowane. Tak naprawdę zaczęłam pracować w komórce kancelaryjno-szyfranckiej po zdaniu matury. Przedtem przeszłyśmy szkolenie, które było u mnie w domu. Mama i dziadek pracowali, babcia już nie żyła, tak że dom był wolny. Wolna chata, jak to się mówi teraz. Miałam do dyspozycji całe mieszkanie. [...] Przychodziła „Alina”, nazywała się Irena Bredel, która nas szkoliła. Kiedy skończyłam maturę, to zaangażowałam się na pełny etat w pracę łączniczki w komórce kancelaryjno-szyfranckiej.
- Jakie pani miała zadanie?
Muszę powiedzieć najpierw w skrócie, że komórka kancelaryjna obejmowała cały kraj – Generalną Gubernię, część rosyjską, teren całej dawnej Polski. Najpierw musiałam pozbierać wszystkie dokumenty, całą korespondencję, która przychodziła z terenu do Komendy. Punkty były w różnych sklepach, mieszkaniach. Wszystko to dostarczałam mojej szefowej, do pani Janiny Bredel, pseudonim „Marianka”, na punkt rozdzielczy. Ona spotykała się z przedstawicielami I Oddziału Organizacyjnego Komendy Głównej. Przychodzili albo „Roman”, albo „Jastrzębiec” – znam tylko pseudonimy. Czytali całą korespondencję i decydowali, co kogo interesuje. Było ileś oddziałów Komendy Głównej, a więc oni decydowali w ilu egzemplarzach to musi być przepisane, do kogo ma być wysłane. Rzeczy, które były zaszyfrowane, zanosiłam do szyfrantek. To była jedna czynność. Poza tym były pododdziały, małe komóreczki: komórka pism wysyłających, komórka pism przychodzących i komórka, która zajmowała się tylko szyframi, które wychodziły drogą radiową. „Węgle”, taki był pseudonim dla pism wychodzących, „Perły” dla pism przychodzących, „Kryształy” dla wiadomości, które wychodziły radiowo. Było jeszcze archiwum, które prowadziła jednoosobowo „Bogna”, tamte komórki były kilkuosobowe. Kursowałam pomiędzy nimi, ponieważ ze względów bezpieczeństwa każda komórka była w innym lokalu. Nawet codziennie nie w tym samym lokalu – poniedziałek w jednym lokalu, we wtorek w innym i tak dalej. Musiałam pamiętać i znać bardzo dużo lokali. Kursowałam pomiędzy szyfrantkami, komórkami poczty przychodzącej, poczty wychodzącej, później zanosiłam pocztę do wysyłki. Zbierałam na mieście. Calusieńki dzień byłam na nogach. Ponieważ byłam młodą i zdrową dziewczyną, nadawałam się do tego.
- Czy może pani opowiedzieć jakieś przygody z tego okresu? Na pewno nie raz spotkała pani patrol niemiecki na swojej drodze, mając torbę z dokumentami.
Oczywiście. Na ogół nie nosiłam dokumentów luzem, tylko na przykład w książce z podwójną oprawką, różnie. Kiedyś na Grochowie wszystkich nas wyrzucili z tramwaju, nawet zaglądali mi do torby. Trochę miałam stracha, ale szczęśliwie nic się nie działo. Pamiętam, że jakieś dwa razy wyskakiwałam z tramwaju, bo ludzie wołali, że jest łapanka. Ale poza tym na pewno się trochę denerwowałam, ale gdyby człowiek się bez przerwy denerwował, to by nie mógł tego robić. Tak bym powiedziała. Człowiek wierzył w dobrą gwiazdę i uważał, że: „Mnie to na pewno się nic nie stanie”. Wychodząc do Powstania powiedziałam: „Mamo, nie martw się. Mnie się na pewno nic nie stanie”. No i faktycznie nic mi się nie stało.
- Przejdźmy do Powstania. Proszę opowiedzieć ten moment, w którym żegnała się pani z matką i wychodziła to Powstania. Co pani miała ze sobą? Co matka na to powiedziała? Jak to wyglądało?
Nim opowiem, jak się żegnałam z matką, powiem jeszcze, że w ostatnim roku okupacji, po skończeniu matury, byłam studentką tajnej Politechniki Warszawskiej Wydziału Chemicznego. Trzy razy w tygodniu, po południu, chodziłam na wykłady, które odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Wrócę do Powstania. Rano poszłam spotkać się z „Marianką” – na ogół zaczynałam dzień od tego. [...] Wtedy dowiedziałam się, że Powstanie jednak się [rozpocznie]. Właściwie o tym mówiło się od dawna. Nie czytałam wszystkich dokumentów, które przechodziły przez moje ręce, ale mimo woli człowiek czegoś się dowiedział. Koleżanki coś mówiły, coś przepisywały, coś miałam w ręku. Człowiek więcej wiedział, niż jakiś inny szary człowiek. Dowiedziałam się, że mam być o piątej po południu na ulicy Kruczej. Miałam wrócić do domu, odpowiednio się ubrać, wziąć szczotkę do zębów – mówiło się wtedy o paru dniach – zmianę bielizny, czy coś w tym rodzaju. Wracając do tego, że byłam studentką, miałam wyznaczony na 1 sierpnia, na popołudnie, egzamin z chemii nieorganicznej u profesor Dorabialskiej. Myślę sobie: „Wypada do niej wpaść – mieszkała na ulicy Wilczej – i powiedzieć, że nie lekceważę, ale nie będę mogła przyjść”. Ona się spytała: „A ma pani teraz czas? Godzinę?”. Mówię: „Mam”. – „To niech pani siada i niech pani zdaje”.
Jedenasta, dwunasta, coś w tym rodzaju. No i zdałam. Zdaje mi się, że nawet nie najgorzej, że czwórkę dostałam. Ona mi powiedziała: „Ja pani nie dam żadnego zaświadczenia – normalnie dostawało się zaświadczenia, że się zdało, aby po wojnie mieć jakiś dokument – pani pewnie zgubi. Jak się wszystko zakończy, to pani do mnie przyjdzie”. Tak rzeczywiście było. Po wojnie, kiedy była dziekanem na Politechnice Łódzkiej, zjawiłam się u niej, od razu mnie poznała i dostałam wpis do indeksu. Po egzaminie pojechałam na Mokotów do siebie do domu. Ubrałam się w płaszcz, wygodne buty, [zabrałam] przybory do mycia, zmianę bielizny, niewiele było potrzebne. Jechałam na Kruczą. Tymczasem na placu Unii Lubelskiej zastały mnie strzały, pewnego rodzaju bitwa. Wszyscy się schowali, wyskoczyli z tramwajów, wskoczyli do bramy [w nadziei], że się chwilkę przeczeka i pójdzie tam, gdzie każdy chciał.
Przed piątą. Bardzo spokojnie jechałam na Kruczą. Tymczasem Niemcy nie pozwolili nam wyjść z bram. Przez kilka dni przygarnięta przez mieszkańców [przebywałam tam] jak inni ludzie. Jeden z pierwszych domów na Puławskiej przy placu Unii. Po kilku dniach przyszli Niemcy, wyrzucili nas z domów i zagnali na Szucha.
- Nie było możliwości powrotu do domu? Na Rakowiecką to kawałeczek?
Nie, mowy nie ma. Tamta część była zajęta przez Niemców. Tam było strasznie dużo urzędów niemieckich. Oddzielili mężczyzn od kobiet. Mężczyzn gdzieś zabrali, później się dowiedzieliśmy, że wszystkich rozstrzelali. Nas zagnali na Szucha, ustawili wszystkie kobiety w szeregach. Kobiety, czołg, kobiety – nie pamiętam, ile było czołgów, dwa na pewno, chyba więcej nie było. Pognali nas Alejami Ujazdowskimi do Pięknej. Była barykada w poprzek ulicy Pięknej, czołgi się ustawiły i zaczęły strzelać, kobiety, które były przed pierwszym czołgiem rozbiegły się na boki. Szczęśliwie się nie udało zdobyć barykady i Niemcy nas zawrócili. Jako ciekawostkę powiem, że wśród nas było wielu uzbrojonych Niemców, mieli założone prochowce i chustki na głowach, żeby nie było widać hełmów i karabinów. Liczyli na to, że jak powstańcy przepuszczą kobiety, to oni razem przejdą. Szczęśliwie się tak nie skończyło i zawrócili nas na Szucha. Przeżyłyśmy całą noc, siedząc na podwórku, na ulicy. Wszystkie domy się paliły. Puławska, Marszałkowska pomiędzy jednym placem a drugim, wszystko to płonęło. Ludzie byli wyrzuceni z domów. Rano, na drugi dzień, powiedzieli, że jesteśmy wolne. Człowiek własnym uszom nie wierzył. Czekałyśmy, że nas rozstrzelają, a tymczasem powiedzieli, że jesteśmy wolne. Razem z paniami, przygodnymi znajomymi, z którymi siedziałam w mieszkaniu na Puławskiej, poszłam na Kruczą, w stronę placu Zbawiciela. Na rogu Litewskiej i Marszałkowskiej stał karabin maszynowy, obsługa śmiała się z nas. Jak myśmy przechodziły na miękkich nogach, to czekałyśmy, że zaraz dostaniemy kulkę w łeb. Cud boski, doszłam do placu Zbawiciela, przeszłam przez barykadę, która przegradzała Mokotowską. To uczucie radości, szczęścia, wolności trudno sobie wyobrazić. Do tej pory jak o tym opowiadam – to było sześćdziesiąt ileś lat temu – mam dreszcze. To trudno sobie wyobrazić – po tylu latach niewoli raptem człowiek poczuł się wolny, niesamowite wrażenie. Chyba do śmierci będę pamiętała to wrażenie. Tak się skończył mój początek Powstania.
- Wróciłbym jeszcze do tego epizodu, w którym Niemcy pędzili was przed czołgami. Czy kobiety były na czołgach czy szły przed czołgami?
Szły przed czołgami, chyba na czołgach nie.
- Jak powstańcy zareagowali na takie zdarzenie?
Kazali im rozbiec się na boki, zwłaszcza tym które były przed czołgami. Zaczęli strzelać, rzucać w czołgi, czołgi zaczęły strzelać. Ponieważ szczęśliwie nie udało się zdobyć barykady, zawrócili nas na Szucha.
- Czy duże straty były w grupie cywilów?
Nie umiem tego powiedzieć. Wydaje mi się, że chyba szczęśliwie nie. One bardzo szybko się rozbiegły na boki. Może części udało się przejść przez barykadę, tego to nie wiem. Byłam w drugiej grupie.
- Pani też się w jakiejś bramie schroniła?
Nie, ponieważ byłam za pierwszym czołgiem.
Tak, tak.
Jestem na Mokotowskiej, poszłam na Kruczą, oczywiście nikogo już nie zastałam. Jakoś się dogadałam i znalazłam „Mariankę” po drugiej części Alej Jerozolimskich. Śródmieście było podzielone na „przed Alejami Jerozolimskimi” i „za Alejami”. Kiedy pierwszy raz przebiegałam przez Aleje Jerozolimskie było bardzo niebezpiecznie. Był ostrzał z BGK. Powiedzieli: „Masz biec szybko do tamtej bramy. Jak najszybciej możesz”.
- Nie było jeszcze wtedy barykady.
Nie było, to były pierwsze dni Powstania. Później, jak przebiegałam, to był wykop i barykada, potem było łatwiej przechodzić, ale za pierwszym razem nie. Człowiek musiał wtedy biec pełną parą. Miałam wtedy dwadzieścia lat – człowiek był młody i szybki. Przebiegłam, znalazłam „Mariankę”. Byłam do takich poruczeń jak łączniczka: zanieść, przynieść, zaopiekować się. Główne szyfrantki przy „Borze”, te najważniejsze, były na Starym Mieście razem z całym sztabem. „Marianka” i ja – i jeszcze inne – byłyśmy jako ten drugi rzut.
Na ulicy Wielkiej, w mieszkaniu jednej z naszych [szyfrantek], która była na Starym Mieście. To mieszkanie było używane jako punkt, gdzie „Kryształy” pracowały. „Jaga” się [koleżanka] nazywała. Nie pamiętam, jak miała na nazwisko, imię i pseudonim miała „Jaga”. Tam mieszkałyśmy przez jakiś czas, potem ten dom zbombardowali. Szczęśliwie myśmy były wtedy na parterze czy w piwnicy, nic nam się nie stało. Byłam do wszystkiego, biegałam. Przecież nie chodziło się ulicami, tylko tunelami pomiędzy piwnicami. Trzeba było poznać Warszawę od nowa, chociaż jestem urodzoną warszawianką. Kiedy sztab przeszedł ze Starego Miasta do Śródmieścia, to był okres, w którym trochę się nimi opiekowałam. Stałam przy włazie na Nowym Świecie przy Wareckiej, bo tamtędy wychodzili i zaprowadzałam ich do miejsc, gdzie mogą się umyć. W każdym razie opiekowałam się.
- Jak ci ludzie wyglądali, wychodząc z kanału? Przecież wychodzili jak do innego świata.
Byli zmordowani, byli wykończeni, brudni, ale wszyscy byliśmy brudni, co tu dużo mówić.
- Czy pani była umundurowana wtedy, czy w była tym ubraniu, w którym pani wyszła?
Byłam w tym ubraniu, w którym wyszłam. Miałam prochowczyk – krótszy płaszczyk, trochę więcej niż wiatrówka, wydawało mi się, że będzie wygodny na Powstanie – opaskę i legitymację. Kiedy pozajmowałam się trochę przybyszami ze Starego Miasta, to potem dość często byłam w PKO, gmach róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, gdzie [znajdowała się] Komenda Główna i nasze szyfrantki, które były przy „Borze”. Potem do nich zostałam przydzielona, pomagałam im. Sztab był na drugim piętrze podziemi, na pierwszym był szpital powstańczy. Byłam w gmachu, kiedy ta bomba wpadła lejem od windy i rozerwała dwa piętra pod ziemią. Szczęśliwie mi się nic nie stało. Ranny był szef sztabu generał „Grzegorz” Pełczyński. Wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam i „Bora”, i „Grzegorza”.
- Jakie wrażenia na pani zrobili?
„Bór” bardzo skromnie wyglądał, w ogóle był szczupły, ale wszyscy byli trochę głodni, wymizerowani. Na to się w ogóle nie zwracało uwagi. Co jest charakterystyczne, głód nie był dla mnie czymś ważnym. Wiem, że miałam zawsze w kieszeni kostki cukru. Jak byłam bardzo głodna, to zjadłam. Ale nie było to jakieś najważniejsze uczucie.
- Chodziłyście do jakiejś zorganizowanej kuchni czy same się zaopatrywałyście?
Coś tam dostawałyśmy. Jak już zbombardowali Komendę Główną w PKO, to oni przeszli do budynku małej PAST-y na Piękną, na tą część Śródmieścia. [...] Sztab tam się mieścił, a że było stosunkowo mało miejsca, więc szyfrantki i ja z nimi, mieszkałyśmy na Mokotowskiej 14. Coś dostawałyśmy zawsze do jedzenia. Kaszę „plujkę” przede wszystkim.
- Chodziłyście do Haberbuscha?
Raz byłam. Wtedy przechodziłam wykopem w Alejach Jerozolimskich, dźwigałam pięćdziesiąt kilogramów, nie wiem, ile taki worek [mógł ważyć].
- Jak to wyglądało? Czy to był jakiś wielki magazyn, luzem jęczmień leżał?
Nie, chyba w workach. Tego nie pamiętam. Wiem, że worek od Haberbuscha aż na Mokotowską dźwigałam.
- To było zorganizowane w konwoje czy samodzielnie?
To była cała grupa. Było nas sporo. Część może zostawała na tamtej stronie, a część przeszła na tą część Alej Jerozolimskich. Przez maszynkę do mięsa kręciło się tak zwaną kaszę – „plujkę”. Dlatego do tej pory kaszy nie znoszę, z wyjątkiem gryczanej.
- Często kasza była na obiad?
Właściwie ciągle. Przecież chleba nie było.
- Czy jakieś wkładki mięsne dostawaliście?
Jak jakiś koń padł, chyba kawałek mięsa dostałyśmy. Poza tym nie.
- Czy trafiało się coś ze zrzutów? Czy była pani świadkiem zrzutów?
Widzieć, to widziałam zrzuty, ale sama osobiście nigdy zrzutów nie [odbierałam]. Zresztą, jak myśmy były na Mokotowskiej 14, zaraz za placem Zbawiciela byli Niemcy, więc nawet gdyby zrzucili, to i tak byśmy tego nie dostali. Bardzo dużo zrzutów, tak jak mówiono, trafiło nie na część powstańczą, ale zajętą przez Niemców.
- Czy miałyście panie informacje, jaka jest sytuacja militarno-polityczna w okresie Powstania?
Miałam, ponieważ byłam, można powiedzieć, przy żłobie. Byłam w komórce kancelaryjno-szyfranckiej na kraj, ale oprócz tego była jeszcze komórka szyfrancka na zagranicę. Wcześniej tego nie wiedziałam, bo była konspiracja. Poznałam je dopiero w PKO, ponieważ były cały czas przy „Borze” na Starym Mieście. Kiedy ta komórka przyszła na tę stronę, to były razem z moimi szyfrantkami. Szefową [komórki zagranicznej] była pani Hania Malewska, pisarka. Oprócz tego szyfrantami byli państwo Hanna i Kazimierz Lirowie, którzy, jak się okazało, byli przyjaciółmi mojego wujostwa. Nie wiedziałam tego, dopiero jak ich zobaczyłam, okazało się, że tych ludzi znam. To były ich prawdziwe nazwiska. Wiedzieliśmy o tym, że Rosjanie nie pozwalają lądować samolotom alianckim. Nie mieli możliwości z tak daleka przylecieć i wrócić. Rosjanie milczeli. Ich radiostacje milczały. W PKO mówiło się o tym jasno i otwarcie.
- Czy była pani świadkiem, może słyszała pani o różnych nieporozumieniach między „Borem” a „Monterem”?
Nie. „Montera” nigdy w życiu nie widziałam. Nawet nie wiem, jak wygląda, tylko z fotografii późniejszych.
- Czy podczas tego zdarzenia, kiedy bomba wpadła przez szyb windy do środka, do sztabu, czy były duże straty wśród ludzi?
Było trochę rannych. Wiem, że zginął jeden z wartowników. To była grupka Stanisława „Agatona” Jankowskiego. [...] Cała komórka „Agatona” to byli przeważnie architekci. [...] Jeden z nich zginął. Wyprowadzili nas korytarzami, rurociągami, nie wiem, czy od centralnego ogrzewania, wodne, kanalizacyjne, nie wiem. W każdym razie nie stracili głowy i wyprowadzili nas stamtąd.
- Czy ma pani jakieś szczególne zdarzenie z Powstania, dramatyczne czy ciekawe, coś co pani utkwiło w pamięci z tego okresu?
Najbardziej to co już opowiadałam: Szucha, bombardowanie PKO. To bombardowanie na Wielkiej, to [mniej]. Miałam przykre momenty, kiedy nade mną przeleciał [pocisk] wystrzelony z „szafy” – ogień nade mną, to nieprzyjemne wrażenie bardzo. Ale poza tym albo się to już zatarło, albo było tak codzienne. Biegało się przez te wszystkie placyki, gdzie były cmentarze, ale człowiek o tym [nie myślał]. Może teraz byłoby mi nieprzyjemnie pójść nocą na cmentarz, ale wtedy cmentarze były wszędzie. Człowiek na to nie zwracał uwagi.
- Czy w nocy było znacznie spokojniej niż w dzień? Chodzi mi o ostrzał.
Nie. Nie zwróciłam na to uwagi.
- Czy miasto faktycznie się całe paliło? Czy wszystkie ulice stały w ogniu?
Niektóre tak. Marszałkowska, pomiędzy placem Unii, kiedy byłam jeszcze na Szucha, cała Puławska – to był jeden wielki pożar. W nocy było jasno jak w dzień. Wszędzie naokoło się paliło. Nie byłam na Starym Mieście, potem, jak po raz pierwszy poszłam na Stare Miasto, to było straszne, jedna wielka ruina, nie było ulic, wszystko było zrujnowane. Jeżeli chodzi o część Śródmieścia, gdzie byłam, były pojedyncze pożary, ale na dobre spalone to było po skończeniu Powstania. Niemcy po prostu podpalali to wszystko co zostało. Były pożary, ludność oczywiście je gasiła.
- Przejdźmy do końca Powstania. Jak pani przyjęła decyzję o kapitulacji, o zaprzestaniu walk? Jak odbyło się wyjście z Warszawy?
Przedtem wiadomo było, że Żoliborz padł, że już Mokotów padł, nie mówiąc o Starym Mieście. Widać było, że dalsza walka jest niemożliwa. Człowiek był zmartwiony, nie wiem, jak to określić.
- Kończyła się wasza wolność, dwa miesiące.
Kończyła się wolność, to jest straszne. Nie namawiali mnie specjalnie, żebym poszła do obozu. Miałam ochotę wrócić już do mamy – mama była sama, jestem jedynaczką, ojciec już nie żył. Wydawało mi się, że powinnam wrócić.
- Dostała pani odprawę? Każdy dostawał dolary?
Dostałam. Dolary nawet mi się przydały. Dałam je komuś w Pruszkowie, żeby móc wejść do wagonu, gdzie jechały kobiety z dziećmi.
- Czyli dawali odprawę każdemu, niezależnie jaka była decyzja, czy wyjście z wojskiem, czy wyjście z cywilami?
Nie wiem, ja dostałam.
- Proszę opowiedzieć moment wyjścia. Kiedy pani wychodziła z Warszawy, jak to wyglądało?
Wyglądało to tak, jak widać na tych wszystkich filmach. Cały tłum ludzi. Dostałam ciepłe palto od przyjaciółki mojej mamy, pani doktor Znajewskiej-Zarębiny, która mieszkała w tym samym domu na Mokotowskiej 14. Dała mi swoją jesionkę, przecież byłam na letniaka, coś z ciepłych rzeczy. Wyszłam z całą ludnością, razem z jedną z moich koleżanek szyfrantek.
- Jak Niemcy traktowali ludność cywilną?
Dość obojętnie. Trochę nas poganiali, żeby szybciej iść, ale nie traktowali nas źle. Byliśmy przyzwyczajeni, że dobrze nas nie traktują, więc jak traktowali obojętnie, to uważaliśmy, że jest wszystko w porządku.
- Trafiła pani do obozu w Pruszkowie. Jak wyglądał ten obóz?
Pusta hala fabryczna, pełna ludzi, wszyscy siedzieli.
- Czy były stworzone jakieś warunki sanitarne, opieka medyczna, dawali wam jeść?
Opieka medyczna chyba była. Ale więcej nie pamiętam. Nie wiem.
- Długo pani była w Pruszkowie?
Niedługo, jeden, dwa dni. Wsiedliśmy do pociągu, gdzie były matki z dziećmi albo staruszkowie. Wywieźli nas pod Częstochowę.
- Nie bałyście się, że traficie do obozu?
Baliśmy się, ale ponieważ było dużo matek z dziećmi [to byliśmy spokojniejsi]. Wyrzucili nas pod Częstochową. Do tej pory nie zapomnę tego świeżego chleba i białego sera, które kupiliśmy sobie w jakiejś najbliższej wsi. Niezapomniany do tej pory smak. Po dwóch miesiącach niejedzenia chleba. [...] Gdzieś nas przygarnęli ludzie z tej wsi.
- Czy miejscowi pomagali warszawiakom?
Tak. Przygarnęli nas jacyś ludzie. Dali normalnie się umyć, położyli na łóżkach. Wtedy sobie coś kupiłyśmy. Pamiętam, jak zrobiłyśmy sobie kogel-mogel z dwóch jajek, którego nie mogłyśmy dojeść. [...] Wzięłyśmy z koleżanką plecaczki, w których miałyśmy rzeczy i poszłyśmy na piechotę do Milanówka, ponieważ w Milanówku miałyśmy dalsze rodziny. Był to taki punkt zaczepienia, w którym, prawdopodobnie, jeżeli moja mama i dziadek wyszli z Warszawy, [...] czegoś się o nich dowiem. Szłyśmy na piechotę, nocując po stodołach. Kawałeczek przejechaliśmy pociągiem, na lorze i w ten sposób dostałam się do Milanówka. Dowiedziałam się, że mama i dziadek są w Brwinowie. Taki jest koniec mojej opowieści o Powstaniu.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy w 1945 roku, jak to miasto wyglądało?
Stare Miasto tragicznie, wszystko inne wypalone. Dziadek i mama zamieszkali u znajomych na Saskiej Kępie, znajomi odstąpili im jeden pokój. [...] Mój dziadek przed wojną miał znaną firmę budowlaną „Martens & Daab” i przez całą wojnę dziadek razem z innymi inżynierami projektowali, jak to będą odbudowywać Warszawę. Zaraz po wojnie uruchomili firmę razem z wujem, który był inżynierem budowlanym i mamą, która pracowała jako maszynistka, kasjerka. Wiadomo było, że każde ręce są potrzebne do odbudowy Warszawy, zwłaszcza budowlańców. Zamieszkali u pana – też inżyniera z tej firmy – i on odstąpił nam jeden pokój. Mieszkała tam moja mama, dziadek, mój wuj i ja, póki nie pojechałam do Łodzi na studia. Byłam tam rok. Kiedy uruchomili Politechnikę Warszawską, przyjechałam do Warszawy i tutaj studiowałam.
- Ciekaw jestem, czy rozmawiano w domu po wojnie na temat odbudowy? Czy Śródmieście nadawało się do odbudowy? Bo praktycznie znikło, zostało zburzone przez ówczesne władze.
Wszystkie plany wojenne, które mój dziadek organizował – był założycielem Stowarzyszenia Przedsiębiorców Budowlanych, prezesem (już jak był starszy był tylko honorowym prezesem) razem z innymi inżynierami, poszły na marne. Władze nie wzięły tego wszystkiego pod uwagę.
- Ciekaw jestem, czy były plany, żeby odbudować ulicę Marszałkowską, która zupełnie znikła?
Wtedy, kiedy to wszystko planowali, to było jeszcze przed Powstaniem, Marszałkowska jeszcze stała.
- Ciekaw jestem, czy to było do odbudowania?
Wydaje mi się, że bardzo dużo budynków było do odbudowania. [...] Były wypalone, ale nadawały się do odbudowy.
- Na zakończenie naszej rozmowy chciałbym zapytać, jaka jest pani opinia na temat Powstania.
Powstanie było konieczne, wiadomo było, że jak Rosjanie wejdą, to będzie źle. Spróbowaliśmy, nie udało się. Oczywiście wolałabym, żeby Powstania nie było, przecież tak dużo ludzi zginęło, ale jeżeli już było, to jestem szczęśliwa, że uczestniczyłam w nim, w pracy akowskiej podczas okupacji i w Powstaniu. Jestem z tego dumna.
Warszawa, 24 października 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz