Leopolda Kopaczyk „Lola”
Nazywam się Leopolda Kopaczyk z domu Zubicka. Urodziłam się 1 stycznia 1928 roku w Zaborcach, to jest gmina Parafianów, powiat Dzisna, województwo wileńskie. Tam do czasu wojny ukończyłam pięć klas szkoły podstawowej.
- Pamięta pani, jak wybuchła wojna?
Właśnie, bardzo wielka była rozpacz rodziców. Wprawdzie byliśmy na uboczu działań wojennych, ale to jeszcze moich rodziców tak bardzo nie zmartwiło, jednak 17 września 1939 roku.
- Właśnie 17 września, niech pani o tym opowie.
17 września to była tragedia dla nas, szczególnie dla moich rodziców. Myśmy sobie jeszcze nie zdawali sprawy jako dzieci, ale mój ojciec przeżył rewolucję październikową, uciekał z Rosji i osiedlił się właśnie w Zaborcach. Dowiedział się od mojej mamy, która miała dyżur w nocy z 16 na 17 września 1939 roku, bo patrole chodziły w czasie wojny – nadjechał czołg i zapytał o drogę na Wilno. Mama pokazała mu drogę na Wilno, ale zaraz przyszła i powiedziała ojcu, że przekroczyli granicę sowieci. Rozpacz była straszna i od tego zaczęła się tragedia naszej rodziny. Rodzice musieli uciekać stamtąd. Moja mama była bardzo dzielną kobietą i zorganizowała takich przewodników, którzy przeprowadzali ludzi przez granicę. Ojciec zaraz w Wigilię Bożego Narodzenia 1939 roku wyjechał do Warszawy z siostrą Zofią, zabrał ze sobą siostrę i ci przewodnicy razem wyjechali. Myśmy zostali jeszcze. Ojciec dowiedział się, że będzie aresztowany i żeby nie rzucało się w oczy, że ojca nie ma, powiedziała mama, że ojciec leży w szpitalu. Myśmy jeszcze zostali, ja z bratem Mieczysławem, mamą i jeszcze jeden braciszek – Gwidon był z nami. Wówczas w styczniu, jak już wrócili ci przewodnicy, to nas wywieźli, mnie, brata Mieczysława i mamy brata Michałą Stygawko. Przyjechaliśmy do Warszawy. Potem moja mama ruszała w drogę sama z synem Gwidonem i przyjechała do nas do Warszawy w Wielki Piątek przed Wielkanocą 1940 roku.
- Czyli udało się uniknąć deportowania.
Tak, właśnie. Szczególnie, że zaraz były aresztowania, tam było więzienie dla Polaków w miejscowości Berezewicz koło Głębokiego. Mordowali bardzo Polaków Rosjanie, zresztą do dzisiaj jest to więzienie. Z początku mordowano Polaków. Całą inteligencję polską mieszkającą w okolicy wymordowano. Potem przyszli Niemcy, mordowali sowieckich jeńców wojennych, którzy dostali się do niewoli. Potem przyszli sowieci, znów niemieckich jeńców wojennych mordowali, straszna kaźnia. Do dzisiaj jest to wiezienie, nie wiem, jak teraz się dzieje, ale jest do dzisiaj.
- Proszę powiedzieć, jakie były pani losy w Warszawie.
Przyjechaliśmy do Warszawy, trudno było wyżywić sześć osób. Rodzicom było bardzo ciężko w zorganizowaniu życia. Z początku tułaliśmy się po różnych mieszkaniach, ale potem rodzice załatwili zamieszkanie w domu opieki, w RGO. Zorganizowany był dom przy ulicy Leszno 81, tam przebywali ludzie wysiedleni z zachodu, to znaczy z Poznania, z poznańskiego, z Pomorza wysiedleni, uciekinierzy z Wileńszczyzny i w ogóle z terenów wschodnich. Była zorganizowana pomoc, przede wszystkim mieszkanie i nawet były dzienne zupy dla rodzin. Kierownikiem tego domu był na początku pan Klepa, potem był pan Zenon Malkiewicz. Był cywilem, ale raczej typem wojskowym, zorganizowanym, prowadził to bardzo dobrze. Chodziłam do szkoły podstawowej numer 100 na ulicę Młynarską, też na Woli. Ukończyłam szkołę podstawową i były organizowane tajne komplety w Collegium. Ten budynek już nie istnieje, ale w zakresie szkoły średniej myśmy się tam uzupełniali do 1944 roku. W 1944 roku, kiedy wybuchło Powstanie, to myśmy zostali zorganizowani. Było na miejscu... tego tak oficjalnie nie było widać, ale kierownik Zenon Malkiewicz przede wszystkim zaraz… Doktor Klepa, córka pierwszego kierownika zorganizowała na parterze budynku Leszno 81 opiekę medyczną.
- Czy pamięta pani, jak wybuchło Powstanie 1 sierpnia?
Tak, pamiętam dokładnie. 1 sierpnia myśmy się tak cieszyli, flagi polskie były wywieszone zaraz na naszym budynku. Ale byłam na miejscu, miałam na miejscu punkt, dlatego że na parterze tego domu był zorganizowany punkt sanitarny. Ze względu na to że róg Żelaznej i Leszna była szkoła i w tej szkole stali Niemcy, wojsko niemieckie. Nawet nie pamiętam, jak oni dokładnie wyglądali, ale Niemcy. Naszym zadaniem było zdobycie tej szkoły. Ponieważ to było na terenie byłego getta, więc przestrzeń między budynkami była duża, ta szkoła była w głębi. Nawet przed budynkiem stał bunkier, w którym siedział Niemiec z karabinem maszynowym. Powstańcy starali się to zdobyć. Ponieważ
vis-à-vis tej szkoły były wysokie budynki na Lesznie, to z tych budynków właśnie powstańcy strzelali do Niemców. A z drugiej strony z Collegium młodzież rzucała butelki z benzyną. Jak jeden potrafił dorzucić tą butelkę, to Niemcy zupełnie ze spokojem gasili, tak że nawet do tej młodzieży nie strzelali. Ale strzelali właśnie do tych budynków na Lesznie i ranili jednego młodego powstańca. Ten chłopak miał może dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat, trudno mi powiedzieć. Przynieśli go, to był mój pierwszy podopieczny, leżał nieprzytomny, stracił przytomność. Myśmy tam długo nie byli, bo gdzieś do 5, 6 sierpnia, nie pamiętam dokładnie. Ten chłopak był z ulicy Ogrodowej, powiadomili matkę, matka przyszła i zabrała go. Mówiła, że będzie musiała go pochować u siebie na podwórzu, gdzie mieszkali. Wówczas polecono nam przejść do sądów. W sądach było zgrupowanie i dość długo nawet chyba była jakaś ewidencja wszystkich, którzy przeszli. Stamtąd polecono nam ruszyć do Śródmieścia, do Starego Miasta i po prostu w różnych miejscach byliśmy.
- Chciałbym powrócić do tego pierwszego rannego. Pani w momencie wybuchu Powstania, nie oszukujmy się, była młodą dziewczynką. Czy pani miała jakieś przygotowanie do tego, czy to nie był szok dla pani, że musi...
Okropny widok był. Leżał spokojnie, nie był przytomny, tak że za bardzo się nie odczuwało, wrażenie robiło, że śpi. Ale podeszła pani doktor Klepa i mówi, że stan jest bardzo ciężki, nic tu pomóc nie możemy. Wówczas zawiadomiono matkę, przyszła i go zabrała. Śmierć, szok śmierci dopiero się zaczął, kiedy wyruszyliśmy na teren Warszawy, gdzie było Powstanie, w sensie takim, że była strzelanina. Zresztą już zaczęli bomby rzucać Niemcy, bombardowanie, bomby zapalające, płomienie, ogień, ruiny. To było już coś strasznego.
- Trafiła pani na Stare Miasto?
Nie znałam dobrze Warszawy. Mówię szczerze, że nawet nie wiem, bo myśmy tak chodzili, byliśmy w różnych miejscach. Ale w Śródmieściu wreszcie nam polecono, żebyśmy się włączyli do cywilów, wyprowadzali i pomagali starszym osobom. Myśmy się włączyli, potem nas wyprowadzali Niemcy. Pamiętam, że szliśmy Wolską albo Chłodną i po prawej stronie leżało szalenie dużo, przynajmniej wtedy tak widziałam, dla mnie to było okropne, szalenie dużo ludzi zabitych, ułożonych w stosach i spalonych. To był dla mnie szok okropny. Szliśmy dalej, z lewej strony stały budynki, w tych budynkach na parterze w bramie siedzieli Niemcy z karabinami maszynowymi. Wówczas miałam rudą kurtkę, moja mama mi uszyła i to się trochę rzucało w oczy. Byłam dość wysoka i Niemiec mnie zawołał do bramy. Wówczas się zastanawiałam, ale jedna z naszych koleżanek Zosia Zubicka, było nas dziesięciu, mówi: „Idź, bo zaczną strzelać do ludzi”. Poszłam, weszłam do bramy. Patrzę, leży niewiasta zabita, obok niej martwe kilkuletnie dziecko. To było takie... szczególnie, że to dziecko przy niej leżało i on mi kazał się rozebrać, zdjąć tą kurtkę. Miałam torebkę na ramię, w niej miałam dokumenty wszystkie i torbę z opatrunkami, z bandażami. Kazał mi zdjąć tą kurtkę, zabrał mi torebkę i zabrał torbę z bandażami. Jakoś, nie wiem, moi rodzice starali się mówić: „Jeżeli chcecie przeżyć wojnę, uczcie się języków swoich wrogów”. Ja zajadle uczyłam się niemieckiego. Zaczęłam coś do niego mówić i mnie puścił. Kiedy wróciłam, szliśmy dalej do kościoła na Woli i tam właśnie jednego z kolegów Edmunda Schutty też zatrzymano. Była selekcja, po prostu kogo chcieli zatrzymywali, a kogo nie, to puszczali, szczególnie chłopców. Jednego chłopca Mieczysława Zubickiego z początku zatrzymali jeszcze wcześniej nim mnie, nie pamiętam... albo potem, jak już z bramy wyszłam, zatrzymali jednego z naszych chłopaków. Rozdzielali mężczyzn i mężczyźni dorośli stali z podniesionymi rękoma. Jeden z tych mężczyzn tego chłopaka Mietka Zubickiego nogą do tyłu cofnął, za siebie i kazał mu uciekać. On do nas z powrotem dołączył, jakoś Niemiec nie [zauważył]. Nie wiem, czy to był Niemiec, czy Ukrainiec, bo jeden z Ukraińców mnie też zatrzymał i coś zaczęłam do niego po rusku mówić, a on: „Ty komunistko!”. Chciał mnie bić, zasłoniłam się ręką, zobaczył pierścionek na ręku, zdarł z ręki pierścionek i tym się zadowolił. Puścił i poszłam dalej.
Gdzieś w drugiej połowie sierpnia, dwudziestego któregoś, jak nas wyprowadzano. Może nawet dwudziestego... W każdym bądź razie szliśmy i szliśmy, nie wiem, może Ryszard Schutty dowiedział się, że nas prowadzą do Pruszkowa. Niemcy, którzy nas prowadzili pod karabinami powiedzieli, że nas prowadzą do Pruszkowa. Po takim widoku spalonych ludzi i zachowaniu się Niemców, Rysio Schutty powiedział: „Nic nas w Pruszkowie dobrego nie czeka. Uciekajmy”. Wówczas mówię do niego, trochę zwątpiłam: „Nie mam żadnych dokumentów, mnie wszystko zabrano”. Powiedział, że on ze mną pójdzie, a reszta dwójkami, żeby nie w grupie, rozproszyć się i po trochę zostawać. To było gdzieś przed Włochami, do Włoch myśmy dochodzili. Wówczas uciekliśmy dwójkami, powiedział: „Spotkamy się w Piastowie, tam mieszka moja ciocia”. Spotkaliśmy się właśnie u tej cioci. Od razu ona się nami zajęła, weszła w kontakt z organizacją i nam pomagali. Zaraz dostaliśmy mieszkanie, nie wiem na pewno, wydaje mi się, że to była ulica Ogrodowa, w willi na parterze. Mieszkaliśmy tam jakiś czas, chodziliśmy po zupę do RGO. Nie miałam dokumentów w dalszym ciągu. Chyba Mietek, jeden z dziesięciu... moi rodzice mieli znajomych w Pruszkowie, on poszedł do nich i powiedział, że jesteśmy tu i tu, gdyby rodzice nasz szukali, że mieszkamy w Piastowie, być może, ale nie jestem pewna, że to jest ulica Ogrodowa. Nie trzeba było długo czekać, chyba kilka dni i już moja mama nas znalazła, była bardzo szczęśliwa. Ale powiedziałam, że nie mam żadnych dokumentów. Wówczas moja mama pojechała do Pruszkowa do RGO i załatwiła zaświadczenie dla mnie, żebym mogła przejechać, żeby mnie nie zatrzymali w pociągu czy gdzieś. Rzeczywiście przejechaliśmy do Częstochowy. W Częstochowie mieszkałam. Rodzice zatrzymali się w Częstochowie, bo mój ojciec miał tam siostrzeńca Henryka Mokrzyca, którego matka uciekała w 1939 roku przed bombardowaniem do Kowla. Z Kowla przyjechała do nas, do Zaborców. Jeszcze napisała do mego ojca przez kolejarzy, czy może do nas przyjechać. Mój ojciec odpisał tą samą drogą, że może do nas przyjechać, ale niech się zastanowi, czy powinna. Przyjechała, ojca już nie było. Wyjechał w Wigilię Bożego Narodzenia, a ona przyjechała w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia z córką Marią i synem Jerzym. Została w naszym domu i po naszej ucieczce wywieźli ją do Archangielska. Jednak los był okrutny, uciekała przed Niemcami, a zmarła w Archangielsku.
- Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do Powstania. Chciałbym, żeby pani powiedziała, jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu? Jak było z jedzeniem, jak było z ubraniem, gdzie żeście spały w tej swojej wędrówce po mieście?
Och, w różnych miejscach. Żeśmy się żywili po prostu, czym się gdzie dało. Ale właśnie to był tak wielki stres, że w tej chwili nawet nie pamiętam, jak myśmy się żywili. Ktoś zdobył gdzieś, przyniósł trochę żywności, trochę chleba, nie napotykaliśmy na kuchnie, bo... W tej chwili jakoś trudno mi to...
- Czy byliście państwo na terenach bombardowanych czy ostrzeliwanych?
Tak, nasz dom trafiła bomba. Nie byliśmy na terenie rozstrzeliwanych, ale widzieliśmy już rozstrzelanych ludzi, już spalonych. Niemcy spalili masę ludzi, to było okropne... jak już nas wyprowadzali. Przyjechaliśmy do Częstochowy z moją mamą. Ponieważ moja mama była ranna w Powstaniu, więc poszłyśmy z siostrą do apteki kupić bandaże, żeby opatrunki [zrobić]. Nie doszłyśmy do tej apteki, spotkał nas na ulicy mężczyzna w kapelusiku z piórkiem i mówi: Ausweis bitte . Nie miałam, a może i miałam, ale nie pytał mnie, tylko siostra dała mu dowód z Warszawy. „Proszę do samochodu”. Zatrzymali nas, powiedział: „Jeszcze potrzebujemy takich sześć dziewczynek”. Przerażone byłyśmy, ponieważ dopiero rano przyjechałyśmy do domu, dopiero się spotkaliśmy wszyscy i już nas Niemcy zatrzymali. W tym samochodzie pytałam kierowcę, dokąd nas zabiorą, a on mówi: „Nie martwcie się, zawiozą was do
Arbeitsamtu i puszczą”. Myśmy nie bardzo wierzyły, ale nieco żeśmy się uspokoiły. Zawieźli nas rzeczywiście do
Arbeitsamtu, zarejestrowali i kazali się zgłosić na ulicę Piotrkowską 144. Poszłyśmy zaraz, zapytałyśmy w okolicy ludzi, co tam jest. Ludzie, sąsiedzi mówili nam: „No jak wyście się tam dostały, bo my chcielibyśmy tam pracować, a wyście tak się dostały?”. Jak się okazało, to były magazyny niemieckie, umundurowania niemieckiego na front. Poszłyśmy na drugi dzień, zaczęłyśmy pracować i tam się okazało, że dowódca Armii Krajowej też pracował, też ładował te wagony. Przywozili wagony mundurów niemieckich i myśmy to rozładowywali, później na ciężarówki i dokądś wozili. Nieraz też ściągali te mundury i wywozili do lasu. Mnie z siostrą przenieśli do innego magazynu, bo ten dowódca został w tej szkole. Przenieśli nas do baraków, też były mundury, były kaski, buty, nawet karabiny, z tym że nie było kul i była bielizna. Były kolanówki wełniane z mlecznej wełny, które ci żołnierze zakładali na łokcie i na kolana. Myśmy te kolanówki czasami brały po jednej, po dwie, prułyśmy, bo nie miałyśmy w czym chodzić i robiłyśmy sobie swetry. Pewnego razu wartownicy niemieccy obserwowali mnie i złapali z taką jedną kolanówką. Ten szef mówi tak: „Co ty narobiłaś?”. Odpowiedziałam: „Proszę mnie puścić do Warszawy, do mojego domu. Ja zabiorę swoje rzeczy i waszych rzeczy brać nie będę”. On mnie nic nie powiedział. Rzeczywiście za kilka dni dostałam przepustkę z siostrą, żebyśmy pojechały do Warszawy.
To była druga połowa grudnia 1944 roku. Powiedziałam, że jest mi zimno, muszę przychodzić do pracy, nie mam w czym, jest zima i dlatego wzięłam tą kolanówkę. Oni mi dali [przepustkę]. Myśmy z siostrą pojechały, rodzice byli zmartwieni, ale powiedziałam: „Ja idę, mam przepustkę”. Przyjeżdżamy na Dworzec Zachodni, pusty był. Już na Pradze byli sowieci. Na tym dworcu z budki wyszła niewiasta w szarym płaszczu, wysoka i mówi: „Dziewczynki, gdzie wy idziecie?”. Mówię: „Do własnego domu po rzeczy, bo musimy zabrać sobie rzeczy”. – „Nie idźcie, bo was aresztują”. Powiedziałam: „Nie, idziemy. Mamy przepustki”. Ona powiedziała: „Ja was nie puszczę, pójdę z wami”. Z nami poszła i rzeczywiście nas aresztowali. Wyprowadzili od razu pod strażą, prowadzili na aleję Szucha i widziałam wtedy, jak rabowali. Moja kolanówka nic nie znaczyła w stosunku do rabowania rzeczy przez Niemców.
Wszystko, obrazy, pianina, walizki różne naładowane. Potem wysadzali domy i palili.
- Jak Warszawa wyglądała w grudniu 1944 roku?
Okropnie, na ulicy tak bomby trafiały, że leje były tak głębokie, że kręciło mi się w głowie patrząc w dół na ulicę. Doszłyśmy i zginęła nam ta pani, która z nami przyszła i na wieczór nas wypuścili. Przyjechałyśmy do Częstochowy. To było okropne, Warszawa była tak zniszczona, tak rabowano. Po prostu duże ciężarówki stały i musiałyśmy im cały dzień pracować przy ładowaniu tych ciężarówek i wieczorem nas wypuścili. Wróciłyśmy do...
- Dużo było mieszkańców wtedy w Warszawie?
W ogóle nikogo nie było, pusto. Miotaczami ognia palili i wysadzali w powietrze. Przedtem chyba przeglądali, wywozili jakieś drogocenne rzeczy, które... Potem widocznie jeszcze było kilka osób cywilnych, które ładowały te rzeczy na ciężarówki. Wróciłyśmy, to musiał być już późny grudzień, a w styczniu wróciłam do tego magazynu. Zdziwił się ten Niemiec i widziałyśmy, jak zaczęły przychodzić rzeczy z frontu pokrwawione. Wówczas z takiego wagonu wyskoczył szczur i moja siostra cofając się skoczyła i zwichnęła nogę. Kazał mi odprowadzić siostrę do domu i zaczęło się bombardowanie Częstochowy. Już potem koniec był, wyzwolenie.
- Czy wróciła pani do Warszawy później?
Właśnie umawialiśmy się, jak wychodziliśmy z Leszna 81, że wrócimy zaraz dzień po wyzwoleniu, na to miejsce, na Leszno 81. Ale wówczas nie było mowy, ani sił, ani finansów, ani nic. Jakoś to wszystko się stało, że nie wróciłam. Dużo później przyjechałam na Leszno 81, budynek stoi do dzisiaj, ten budynek, w którym myśmy brali udział w Powstaniu, w którym był punkt sanitarny. Ale w tej chwili jest pusty, chyba do rozbiórki, w każdym bądź razie jest nieczynny. Ale jeszcze stoi.
- Proszę powiedzieć, jak wybuchło Powstanie na Lesznie, jak było z zaopatrzeniem w środki sanitarne?
Myśmy byli zaopatrzeni wcześniej w te środki, bandaże i opatrunki. Ale później wyszliśmy do sądów i z sądów już żeśmy na Leszno nie wrócili. Stwierdzili już grubo potem, że tam Niemcy na pewno rozstrzeliwali, bo tablica jest na Żelaznej, że zginęło 350 osób – ci którzy zostali, starsi. Bo z Leszna 81 po wojnie nigdy nikogo nie spotkałam. Wprawdzie mieszkam w Poznaniu, ale w Warszawie bywałam, na Lesznie bywałam i nikogo z tych... Trudno powiedzieć, bo to byli ludzie nie z Warszawy, bo byli z Poznania, byli z Pomorza, ze wschodu, to się wszyscy porozjeżdżali w różnych kierunkach. Tak że trudno było. Jedna z koleżanek Kazia Sztuba była z Wrześni, też z nami brała udział w Powstaniu. Ponieważ Ryszard Schutty był w Warszawie, to myśmy go znaleźli i spotkałam się z nim po Powstaniu. Tylko on jakoś się załamał, nie wiem, żadnych korzyści w sensie zadowolenia czy... Był załamany. Nie wiem, nie rozmawiałam z nim specjalnie na ten temat. Ale ucieszyliśmy się, że się spotkaliśmy, omawialiśmy swoje przejścia, ale już nic więcej. Teraz się dowiadywałam, co się z nim stało, zmarł w 1986 roku.
- Czy może pani nam opowiedzieć jakieś najbardziej dramatyczne zdarzenie z okresu Powstania, coś co pani szczególnie utkwiło w pamięci?
Właśnie ta kobieta z dzieckiem, które leżało przy niej i ten Niemiec, który był tak bezwzględny. Dla mnie to było straszne. Wcześniej też masę było, tylko nie mogę... jak nas wyprowadzali z tym tłumem, jak żeśmy weszli do ludzi, do tłumu, to raczej było spokojnie, nie rozstrzeliwali już nikogo, nie zaczepiali, tylko prowadzili nas. Dopiero bliżej Woli widziałam te poprzednie chyba... i ci Ukraińcy agresywnie zachowywali się w stosunku do tych ludzi. Odbierali torby, walizki. Nie wiem, czy ktoś kwestionował to, czy nie, oddawali byle mieć spokój.
- Czy ci Ukraińcy rozstrzeliwali ludzi w okolicach kościoła na Woli?
Nie, nie widziałam. Tylko zatrzymywali i ci mężczyźni stali z podniesionymi rękoma. Jeszcze przy kościele zatrzymano jednego z kolegów Edmunda Schutty, brata Ryszarda, to był właśnie Ukrainiec. Siedział pod jakimś drzewem i stał nad nim jak nad taką zdobyczą. Ale podeszłam i zaczęłam go po rosyjsku prosić, żeby go puścił i jakoś go puścił. Tak że wszyscy dziesięciu wyszliśmy, uciekliśmy z tego, szczęście mieliśmy.
- Czy to, że znała pani rosyjski, dopomogło w czymś przy kontaktach z Ukraińcami?
W jednym momencie o mało mnie nie trzepnął, tylko pierścionek mnie uratował. A przy kościele nie powiedział ani słowa, nic nie zrobił, tylko puścił go, więc był może jakiś... Tylko nie wiem, dlaczego on go zatrzymał. Stał nad nim jak nad taką zdobyczą. Ale ten chłopak też pecha miał, bo w dzień wyzwolenia Piotrkowa Trybunalskiego zginął od bomby. Jeden z kolegów Rajmund potem poszedł do Kampinosu, zginął w Kampinosie. To się dowiedziałam właśnie od Rysia Schutty. Trzeci... nie wiem, też się gdzieś zawieruszył, tak że nie wiedzieliśmy nic o nim. Nasza dziesiątka... wprawdzie w Piastowie mieliśmy pójść na odsiecz, na pomoc Warszawie, ale potem jakoś to wszystko..., projekt upadł, nie było sensu. Było okropne bombardowanie Warszawy.
- Czyli planowaliście jeszcze...
Było nas dziesięcioro: Ryszard Schutty, Edmund Schutty, Mieczysław Zubicki, Rajmund - później zginął w Kampinosie, jeszcze jedno nazwisko i imię, którego nie zapamiętałam, Zofia Zubicka, Leopolda Zubicka, Krystyna Kurowska, Kazimiera Sztuba, Marysia, której nazwiska nie pamiętam. Jeszcze [chcieliśmy] pójść, wrócić do Warszawy, pomagać Warszawie, ale w Piastowie już powiedzieli, że nie. Właśnie jak chodziliśmy na spotkania, którzy nami się opiekowali, więc wówczas był projekt taki, że mamy iść jeszcze do Warszawy. Ale później, już po jakimś czasie, trudno mi powiedzieć kiedy, że to już nie potrzebne, nie pójdziemy, niebezpieczne zresztą.
- Co pani sądzi o Powstaniu jako uczestnik tych wydarzeń?
Powstanie nie mogło nie zaistnieć, Powstanie musiało [wybuchnąć]. Ludzie już tak byli rozgorączkowani, tak byli chętni, że to jest niemożliwe, żeby nie wybuchło Powstanie, jeżeliby nawet nie było rozkazu. Nawet przed Powstaniem już łapali pojedynczych Niemców i rozbrajali na ulicy.
- Czy w czasie Powstania stosunek ludności do samego faktu...
Nie był kwestionowany, nikt nie kwestionował, nie mówił, że jest niepotrzebne, że... Inna rzecz, być może później jakoś, ale w tym czasie jak byłam, to byli ludzie bardzo nastawieni do tego, że trzeba walczyć.
- Dlaczego piętnastoletnia dziewczyna idzie do Powstania?
To było niemożliwe, żebym nie poszła, powiedzieliby nawet, że jestem folksdojczką.
- Ale nastolatki powinny się lalkami zajmować, a nie Powstaniem.
Nie w tym czasie. Już w szkole podstawowej byłam, przecież chodziłam do siódmej klasy, to już nie było mowy o tym. Zresztą już widziałam, jak myśmy uciekali przez granicę z wileńszczyzny do Warszawy, jak Niemcy i Rosjanie prześladowali. Bo myśmy w grupie na granicy czekali na moment przejścia, kiedy wolno przechodzić, kiedy nie, bo przewodnik jakoś to organizował. Spotkaliśmy jednego pana oficera z żoną i dwojgiem dzieci w naszym wieku, a jedno dziecko matka trzymała na ręku. Kiedy dochodziliśmy do granicy, to zatrzymali mego wujka... Aha, szedł jakiś Rosjanin po stronie sowieckiej, szedł jakiś sekretarz partii na zebranie i zatrzymał mego wujka i tego oficera. Oni powiedzieli, że idą z Niemiec do Rosji, to przesłali ich do Niemców, a Niemcy powiedzieli: „My ich nie chcemy”. Ponieważ to był most, ten oficer był chyba bardziej od mojego wujka doświadczony pod względem organizacyjnym, to uczepili się belek mostu. Za nimi zaczęli strzelać jedni i drudzy. A myśmy wrócili na to miejsce skąd żeśmy wyszli i czekaliśmy co będzie. Potem oni się przedostali na stronę niemiecką, przysłali po nas innego przewodnika i ten przewodnik nas zabrał i przeprowadził. Czekali na nas w młynie, to było chyba nad Bugiem. Rzeka, most był duży. Do Małkini żeśmy jechali furmanką, to musiał być Bug. Do Małkini przyjechaliśmy wozami, potem siadaliśmy na pociąg i jechaliśmy do Warszawy, do ojca.
- Czy kiedykolwiek odwiedziła pani swoje rodzinne strony?
Tak, w Wilnie byłam chyba dziesięć razy, a tam, gdzie się urodziłam w Zaborcach pojechałam chyba dwa razy, bo została jeszcze moja ciocia, mamy siostra, która mieszkała zupełnie gdzieindziej. Jakoś szczęśliwie się uchowała, nie była wywieziona na Syberię. Przysłała nam zaproszenie, nawet zawiozłam tam męża poznaniaka i swoje dzieci, żeby zobaczyli jak tam jest. Mój mąż jako poznaniak był bardzo ciekawy tamtych terenów. Stamtąd Niemcy wywozili młodych ludzi na roboty do Niemiec. W 1945 roku, już po wojnie, jeden w Belgii był, pracował i w Belgii Rosjanie namawiali tych wszystkich ludzi, żeby wracali do Rosji. Jeden uległ temu i mówił, to mąż rozmawiał, ja tylko słuchałam. „Wsadzili nas na piękny statek, nawet klamki były ozłocone, mosiężne. Wieźli nas i przesadzili na łajbę na środku Bałtyku, a ten statek znów wrócił z powrotem do Belgii”. Kiedy przyjechali, bo już wtedy nie było powrotu, poszedł już na swoje miejsce, pracował w kołchozie, wrócił do swoich rodzinnych stron. Mieszkałam w leśniczówce, przyjechał po przydział drewna i mąż pyta jego: „A wróciłby pan do Belgii?”. A on mówi: „Na kolanach”. Tak zakończył tą dyskusję: „Szedłbym na kolanach z powrotem do Belgii”. Tak się skończyło i mój mąż był bardzo tym zaszokowany, bo tam przyjmowali nas bardzo serdecznie, ci u których żeśmy byli. Ale ciężko im było bardzo.
- Dziękujemy bardzo za pani wspomnienia.
Wspomnienia są bardzo takie... szczególnie przeżycia ze wschodu i tamtych ludzi, i w Warszawie, i po wojnie. Tak że bardzo ciężko mi było zawsze, a już nie można było mówić o Powstaniu w Warszawie. Pragnę wspomnieć człowieka, który pomagał nam po Powstaniu w zdobyciu mieszkania w Częstochowie i temu podobnym sprawom w organizacji życia. Był on dowódcą Armii Krajowej na Okręg Częstochowski. Pracował tak jak my przy rozładowywaniu wagonów. Nazywał się Stanisław Kwec. Przypuszczam, że spotkana niewiasta na dworcu zachodnim w Warszawie była wysłana przez Armię Krajową, żeby nas ocalić. Po wojnie dowódca Armii Krajowej Stanisław Kwec wstapił do Milicji Obywatelskiej, został kierownikiem pierwszego komisariatu Milicji Obywatelskiej w Częstochowie. W roku 1948 został aresztowany, skazany na karę śmierci i stracony przez powieszenie. Zało dla niego kuli, aby zginął jak żołnierz.
Warszawa , 5 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz