Irena Dziaduszewska
Nazywam się Irena Dziaduszewska, w tej chwili mieszkam w Gdańsku, znaczy jestem w Gdańsku, u córki, bo 17 września upadłam i miałam roztrzaskaną lewą rękę i już nie dało rady samej mieszkać i córka mną się opiekowała i córka doszła do tego, że mam władną rękę. [...]
- W którym roku pani się urodziła?
Urodziłam się 10 maja 1922 roku.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Już jako dziewczyna dziewiętnastoletnia, nie wiem, nie mogę sobie przypomnieć, czy ja z kimś, z jakąś grupą już pracowałam, ale nie wiedziałam, nie pamiętam z kim. W każdym bądź razie siedziałam przy telefonach, łączyłyśmy się z … Tak że mnie te bombardowanie to już w Warszawie spotkało przy telefonach, bo ja już byłam czynna. Ja całe życie byłam, całą okupację byłam bardzo czynna w rodzinie, utrzymywałam właściwie całą rodzinę, bo jeździłam po żywność do Tłuszcza. Dwadzieścia pięć kilogramów kartofli i do tego wkładałam jeszcze tłuszcz, kupowałam jeszcze tłuszcz czy słoninę czy… no, coś tłustego kupowałam do tych kartofli i dźwigałam do domu. Jeździłam do Tłuszcza za Warszawą. A po chleb to jeździłam na Marki. Takie wielkie chleby kupowałam, tak że głodu nie mieliśmy, bo ja zaopatrywałam całą rodzinę i bliskich sąsiadów.
- A co pani robiła jeszcze przed wybuchem wojny?
Chodziłam do szkoły.
Ukończyłam szkołę średnią [imienia Narcyzy Żmichowskiej]. [...]
- Czy pamięta pani może jakichś przyjaciół?
Nie pamiętam, nie, nie pamiętam nic. Nie pamiętam ulicy, nie pamiętam, gdzie to było. Wiem, że jeździłam do tej szkoły, ale czy to tramwajem, czy [inaczej], tego nie pamiętam.
- Jak zapamiętała pani sam wybuch wojny?
No, straszne bombardowania były na Warszawę, niesamowite. Ja wtedy mieszkałam na Krakowskim Przedmieściu. To jest ten pałac Potockich, tylko że oni byli w pierwszym podwórku, a myśmy mieszkali w drugim podwórku, bo były dwa wejścia. Mogłam przez pałac przejść i mogłam drugą bramą wejść. Tam żeśmy mieszkali. Tylko że tam było małe mieszkanko i dopiero jak... Ja miałam dużo kolegów, znajomych, jak to młodzi. I później dali mi znać, jak już Żydzi poszli do getta, to dużo było [wolnych] domów i mieszkań i przyleciał do nas taki mój bardzo dobry kolega i mówi: „Słuchajcie, jest po Żydach mieszkanie, trzeba coś tam zrobić i tego, ale możecie się sprowadzić, bo tu wam za ciasno”. I wtedy żeśmy poszli na Bielańską. Długa, róg Bielańskiej, to jest taki narożny, duży dom. No i tam żeśmy mieli dwa pokoje i kuchnię, bo nas było pięcioro dzieci. Osiemnastoletni braciszek zginął w Powstaniu, na Sadybie. Później ekshumowaliśmy go.
- Czym pani się zajmowała już po wejściu Niemców?
Już zaczęłam pracować.
W sklepie u znajomej pani. Ona miała sklep tekstylny, nici, bawełnę, takie różne rzeczy. I ja byłam tam ekspedientką. I mnie bardzo tam dobrze było, bo ja byłam w ogóle taka… żywa taka, dawałam sobie radę, jednym słowem. Ale w krótkim czasie Niemcy zabrali ten sklep i dostałam się – też tak przez kogoś – dostałam się do fabryki obuwia. Jak on się nazywał, Wejnerowski? Już teraz dokładnie też nie powiem. Dostałam się do tej fabryki i na razie pracowałam przy maszynie, przy takiej wielkiej maszynie, ale co robiłam, to już nie wiem, coś tam robiłam przy tej maszynie. A dalej też były różne maszyny, a tu był taki ciąg, taki, tamte różne do tego obuwia. Tam szła taka taśma, no i po tej taśmie tam to szło, to też tam ludzie byli, ale ja nie. Ja osobno przy jakiejś dużej maszynie byłam, ale miałam bardzo lekką pracę. A obok, gdzieś tam dalej, były też dwie duże maszyny i tam między innymi był ten Zygmunt Wojtczak – przy tej maszynie. I myśmy się tak poznali po koleżeńsku, ale on był właśnie już w AK. On mnie musiał widocznie dobrze poznać czy jak, żeby mnie później to zaproponować. Ale który to był rok, to ja też nie powiem. W każdym bądź razie. może dwa, może trzy lata tam pracowałam w tym obuwniczym. Nie wiem, nie pamiętam. Nie powiem dokładnie, bo to już uleciało daleko.
- Czy pan Wojtczak był pani pierwszym kontaktem z konspiracją?
Z konspiracją tak.
Nie, ja tylko jego znałam. Bo przedtem to ja cały czas... Bo moi bracia byli, Zbysio i Władzio. Nie wiem, który był pierwszy [w konspiracji], w każdym bądź razie obydwoje, tylko ten w innej był i ten w innej był. Tak że później Zbysio był na Śródmieście przeznaczony, Władzio na Stare Miasto, a ja z mężem na Wolę. Ja byłam na Wolę, więc teraz nie pamiętam, gdzie składałam przysięgę. Nie pamiętam, bo on mnie wciągnął, właśnie Wojtczak mnie wciągnął, ale nie pamiętam, gdzie to było. Pamiętam tylko krzyż i stolik, nic więcej. I po schodach gdzieś szłam w górę. A więcej nie pamiętam – ani ulicy, ani miejsca, nie. I wiem, że tam składałam przysięgę.
- Czy w momencie składania przysięgi przyjęła pani jakiś pseudonim?
Nie. Nie. Nie było to potrzebne, bo ja byłam jako sanitariuszka. To było niepotrzebne. Ja nie... przynajmniej tak bracia chcieli, żebym ja z bronią w ręku i w ogóle nie szła, tylko jeśli już, to sanitariuszka. Ale przedtem to ja z nimi razem latałam, tylko jako „wolny ptak”, jak to się mówi. Wszystko robiłam, co mi mówili, prócz pracy oczywiście. Nalepiałam na różne budowy, na wszystko takie mieliśmy ulotki, to przeważnie ja latałam. Nie patrzyłam, czy mnie złapią, czy mnie nie złapią. Powiem prawdę, że nie zdawałam sobie wtedy sprawy, bo byłam młoda i dla mnie to było najważniejsze, że ja jestem Polka i ja muszę to robić. O! I latałam wiecznie. Prawie wszystkie te ulotki to były moje i Zbysia przeważnie, tego młodszego brata, bo on do Śródmieścia należał, a ponieważ my mieszkaliśmy w Warszawie, no to do mnie należało. To nie tylko ja to robiłam, przecież dużo ludzi to robiło, a między innymi ja. Ale co więcej robiłam? Już też nie pamiętam. To, co mi kazali, to robiłam, ale to są takie…
- W takim razie proszę powiedzieć, gdzie zastał panią wybuch Powstania Warszawskiego?
Mieliśmy „prikaz” na Wolę. I ja dlatego przypuszczam, że chyba tę przysięgę musiałam składać w tamtym kierunku, skoro byłam przeznaczona na Wolę. Tak przypuszczam. Tylko nie pamiętam, czy… Bo ja nie byłam jeszcze wtedy mężatką, skąd. Ale czy mój późniejszy mąż, czy on nie... czy ja byłam na jego nazwisko tam wpisana, też nie wiem. Bo może bał się, żebym ja nie była – jeden Loretz, drugi Loretz, wie pan, o co chodziło – żeby w razie jakiejś wpadki czy coś, żebym miała inne nazwisko. I teraz nie jestem pewna, czy to było na Loretz, czy to było na Wojtczak, nie wiem. Jak ja składałam przysięgę, tego już nie powiem.
- Bo jeszcze przed wybuchem Powstania pani zawarła związek małżeński, tak?
Dwa tygodnie przed Powstaniem. Dwa tygodnie, dosłownie dwa tygodnie przed Powstaniem w kościółku, gdzieś tam na Powiślu, tam gdzieś blisko nas, żeśmy wzięli ślub, ale tylko ślub kościelny, tak że nie mieliśmy aktu złączenia, bo po prostu nie było już kiedy.
- I do Powstania poszliście razem, tak?
Do Powstania przecież mieliśmy obydwoje jechać na Wolę. I już nie mogliśmy dotrzeć do Woli. Bo na Woli to była rzeź. To trudno powiedzieć, co się tam działo, bo nawet z naszej rodziny, to znaczy z mojej siostry rodziny tam bliscy mieszkali. I z tą Hanką, która to... Właściwie to częściowo nasza rodzina też była, to Hanka... jak to powiedzieć... z tą Hanką chodziłam do szkoły podstawowej. Ale ich było dwie córki, to rozstrzelali i matkę, i je. I ich dwie zginęły na tej Woli. Tam była straszna rzeź. I myśmy już nie dostali się na tę Wolę w ogóle. Tak że ja już pracowałam, po prostu na Starym Mieście urzędowałam.
- Na Starym Mieście w ramach jakiego oddziału pani była, w jakim oddziale?
A no niech pan mi powie, nie pamiętam! Wiem, że byłam, wiem, co robiłam, ale…
- Czy mogłaby pani powiedzieć, co pani robiła na Starym Mieście?
Byłam przecież sanitariuszką. I ja tylko patrzyłam, kto był ranny i wtedy miałam torbę przecież z takim czerwonym krzyżem i opatrywałam ludzi.
Ale muszę powiedzieć, że nie było, nie miałam za dużo tej pracy. Nie miałam za dużo tej pacy, ale był taki moment, gdzie już było bardzo źle, że już w ogóle tylko się widziało trupy i nic więcej. Aha, a jedna siostra przed Powstaniem pojechała do ciotki, tak że jej nie było w domu, bo ona była gdzieś blisko lotniska. Mama była w pracy w Śródmieściu. A bracia jak to bracia, jeden gdzie indziej, drugi gdzie indziej. Tylko byłam z tą starszą siostrą. Ale ta starsza siostra, jak się zaczęły te bombardowania, poszła już do piwnicy, do schronu. I ona strasznie płakała za mną. Ona była bardzo niezaradna do końca. Nawet w obozie jak była ze mną, to była taka niezaradna. Ona by nie przeżyła. I jak ja zobaczyłam, to już tak byłam chyba w połowie, czyli już tak trudno powiedzieć. Też ten okres… W każdym bądź razie już nie miałam co robić. Był taki okres, że już nie miałam kogo ratować i myślę sobie: „Już nie ma najmniejszego sensu, bo zginę”. I zaopiekowałam się siostrą wtedy. Bo ona błagała, płakała bez przerwy. Płakała, ja myślę sobie: „To już najwyżej zginę i zostawię siostrę, tak?”. Już nie miałam innego wyjścia i zaopiekowałam się siostrą. I cały czas już do końca byłam z nią, cały czas. A Zygmunt, jak to oni, oni wszyscy z bronią w ręku walczyli przecież, tak samo. No ja byłam taka świeża mężatka, że tak powiem. Ja byłam z nim, ja wiem, parę dni, co to jest...
I czas ten, znaczy ten do końca [Powstania], ja po prostu z nią [to znaczy siostrą] wędrowałam od piwnicy do piwnicy, bo musieliśmy się cofać. Bez przerwy musieliśmy się cofać, bo przecież Niemcy bez przerwy dom po domu zajmowali, dosłownie dom po domu. Znaleźliśmy się niedaleko [Wytwórni] Papierów Wartościowych, gdzieś tam, ale tam było tak tragicznie, że musieliśmy się z powrotem cofać. No to już człowiek uciekał w różne strony. I gdzieś żeśmy się znaleźli w takim domu, gdzie bomba trzasnęła i się zaczęło wszystko palić. A myśmy się znaleźli na pierwszym piętrze z siostrą i naraz słyszymy... a okno było jakoś tak... [ktoś] mówi: „Uciekajcie oknem! Skaczcie z pierwszego piętra, uciekajcie. Jak chcecie żyć, to uciekajcie oknem”. No, ja się nie bałam, ale siostra zaczęła płakać. Mówię: „Hala, jak chcesz żyć, to skacz”. Ale ona tak nieszczęśliwie skoczyła, że coś sobie z nogą zrobiła, tak że po wojnie to operację jej robili z tej nogi. A ja za nią skoczyłam jakoś szczęśliwie. Jakoś zawsze mnie tak Bozia pilnowała, że nic mi się nie stało. I całe szczęście, że akurat znajomy leciał gdzieś tam do innej piwnicy i złapał ją na rękę i zaniósł na Długą, gdzie Urząd Pracy był dla młodzieży – na ulicy Długiej. I tam Urząd Pracy był w ten sposób, tak, tak, tak i tak, a tu plac. I tu nas ulokował w tej piwnicy.
A mój Zygmunt, mój mąż, od czasu do czasu przybiegał zobaczyć, jak my tam żyjemy. Przylatywał, ale później już przestał przylatywać, bo zginął. Nawet nie wiem, na jakiej ulicy został rozstrzelany czy zabity, czy szrapnelem – nic nie wiem, kompletnie, tylko ktoś mi doniósł, że Zygmunt nie żyje.
I proszę was, ja wiem, ile myśmy byli w tej piwnicy... Nie tak długo byliśmy w tej piwnicy. Może tydzień, może ile i nam władowali pięć bomb. Tam było pięć wyjść do tej piwnicy i wszystkie pięć miejsc było zbombardowane. I myśmy się znaleźli pod gruzami. Dosłownie byliśmy zasypani tak, że siostra dostała cegłą w głowę, a ja tylko dostałam w rękę. Akurat miałam taką torbę, miałam taką większą torebkę, w której miałam wszystkie dokumenty. Z domu złapałam wszystko, co najważniejsze, trochę złota – to co było wartościowego w domu, to jak do piwnicy mieliśmy iść, to ja wszystko złapałam, co jest najważniejsze. I pamiętam, taką złotą papierośnicę miałam. I to wszystko było w tej [torbie]. Największą wartością była ta papierośnica, bo takie inne drobiazgi też były. I cegła wytrąciła mi tę torbę. Tak po omacku szukałam tę torbę, znalazłam tę torbę i twardo trzymałam, żeby w razie czego, jak przeżyję, żeby było z czego żyć. No i trzymałam tę siostrę, a ona była przecież ranna. A mój brat wiedział dobrze, gdzie jesteśmy. On wszystko wiedział, on pilnował nas po prostu. Swoje robił, ale wiedział, gdzie my jesteśmy w piwnicy. Jak zobaczył, że jesteśmy zawalone, złapał trzech kolegów, trzech czy iluś kolegów, dał im łopaty i oni nas odkopywali. Ale tak nas odkopali... Bo te cegły, co poruszyli, to cegły leciały. Tak że tylko takie było wyjście, że nas jak te szczury wyciągali – za ręce nas ciągnęli. Ja swoją siostrę puściłam przede mną, bo gdybym ja pierwsza wyszła, ona już by nie wyszła. Ja ją trzymałam z tyłu, a oni ciągnęli. I on, bo ona tego… była ranna. I ją wyciągnęli pierwszą, a później mnie wyciągnęli.
I idę,
vis-à-vis było kino „Miejskie”. I do tego kina „Miejskiego” nas tam odstawili. A w tym kinie „Miejskim” bardzo piękne były schrony. Te schrony na przykład takie były, że wejście do schronów było zamurowane, tylko tyle, że mogłeś wejść. I jak Niemcy zaczęli bombardować to kino „Miejskie”, wrzucali nam granaty, to nic nikomu nie zrobili, bo te granaty leciały prosto, a myśmy siedzieli tu… Tylko dzięki temu, że tak wspaniale oni urządzili, jak dziś pamiętam, że tak było zamurowane w ten sposób, tylko tyle wejścia, tak że te granaty nic nam nie zrobiły, kompletnie. Ale mój brat jeszcze … W ogóle to był bohater, to nie był człowiek normalny.
Władysław Loretz.
Miał pseudonim i jeden, i drugi [brat], ale nie pamiętam. Młodszego brata to powiedziałam Basi i Basia pamiętała, młodszy brat miał „Miłosz”. Zbigniew „Miłosz” [Loretz]. A drugi brat był „Kuna”, ale nie pamiętam pseuda... Nic nie pamiętam. W każdym bądź razie jeszcze sprowadził lekarza nam. Na tyle miał... Ja nie wiem, to był człowiek, że o nim się nic nie mówi, to jest zgroza, tylko tyle powiem. Jeszcze sprowadził doktora i żywność. Taką torbę żywności, że cały ten [budynek], gdzie myśmy siedzieli, to wszyscy ludzie się najedli, bo wszyscy byli głodni. Taki był mój brat.
- Może chwilę przerwy zrobimy?
Mój brat Władysław Loretz był bardzo czynny [w czasie konspiracji], a ponieważ miał za zadanie dostać się do pałacu i wykraść dokumenty. Prawdopodobnie to były plany tego pałacu. Prawdopodobnie. Ja nie jestem pewna, bo ja ich nie przeglądałam, bo nie było na to czasu. W każdym bądź razie on to wykradł i ja... Moje siostry o niczym nie wiedziały, że ja należę, że ja coś robię – nic. I ja tylko z chłopakami byłam, bo oni wiedzieli, że ja sobie dam ze wszystkim radę, bo ja byłam zawsze taka energiczna. I jak on to zabrał, przecież to od razu przyleciał do mnie. Akurat siostry były w drugim pokoju i drzwi były zamknięte, bo żeśmy się umówili telefonicznie, i ja już stałam przy drzwiach. On wpadł i podał mnie te papiery. Teraz nie wiem, czy one już były zrolowane, czy ja je zrolowałam, tego nie powiem. W każdym razie w tym pierwszym pokoju taka serwantka stała i ona miała tak: z jednej strony szkło i z drugiej strony szkło, a w środku było drzewo i tam zawsze stały kwiaty. Ponieważ myśmy się przeprowadzali z Krakowskiego Przedmieścia na tę Bielańską, szkła się potłukły, i jedne, i drugie, bo myśmy tam zawsze książki trzymali, i później to się tak taką serwetą czy... no już nie pamiętam. Coś tam było takiego ozdobnego i żeśmy to zakrywały, żeby nie było widać tej dziury, i kwiaty tam stały. I jak on to mi przyniósł, to było dosyć dużo tego. Ja wzięłam, na pół podzieliłam to, zrolowałam i nie z tej strony, tylko z drugiej strony wsunęłam, taką rolkę zrobiłam i wsunęłam z drugiej strony. A druga część, na klatce schodowej był taki wietrznik i ja otworzyłam ten wietrznik i wsunęłam w ten wietrznik tę drugą część tych dokumentów.
Jak długo one tam były, to też już nie pamiętam. W każdym razie był taki okres, że coś się stało z bratem, bo ani się nie pokazał, ani nie zadzwonił, ani nic. A on był... Widocznie szukali czy potrzebowali tego i nie wiem, i jego zaaresztowali. Jak to było, że oni akurat jego zaaresztowali, to też [nie pamiętam]. Może ich kilku tam było. W każdym bądź razie jego zaaresztowali. I myśmy mieli bardzo dobrego dozorcę. Miał zawsze bramę zamkniętą, jak tylko ktoś coś tego, to on dawał zaraz znać. I dał prędziutko nam znać, że gestapo idzie. Dziewczyny dwie, a jak zwykle ja byłam, przecież wiedziałam, o co chodzi. Jak już zaaresztowali, znaczy gestapo, to ja czułam, że to chodzi o to, nie o nic więcej. One się tam zamknęły w pokoju, a ja byłam w tym pierwszym pokoju. Otworzyłam drzwi, a ich trzech takich esesmanów wlazło. Boże, jak oni się zachowywali, to nie chcę mówić. Ja wtedy dostałam i po głowie, i po plecach, aj, Boże kochany. Rewizja. Co było czy w szafach, czy... No wszędzie wszystko na kupę zwalali, tak że w tym pokoju... później już rozwalili ten drugi pokój, z łóżek, zewsząd to taką kupę nam zrobili; z szafy, zewsząd – wszystko na kupie było. Taka kupa wszystkiego, bo wyrzucali wszystko, jak się dało. I dorwali się do tej serwantki tam. I wszystko, te wszystkie książki powywalali, a ja tylko tak... Nie wiem, musiałam chyba być blada bardzo, bo strasznie się bałam, żeby oni… I niech pan powie, czy to nie cud był, że się nie domyślili, że trzeba z drugiej strony wyrzucić? Bo tu kwiaty stały. Pan Bóg im zasłonił oczy. Tylko stąd wyrzucili, a tam się nie dostali. Ale co myśmy dostali i one też dostały, biedne. Tak że jak oni wyszli, to myśmy usiedli na kanapę we trzy. Bo akurat byłyśmy we trzy w domu, i strasznie zaczęłyśmy płakać, bo nie wiedziałyśmy, od czego zacząć. I łyżki, i widelce – wszystko było razem tak skotłowane, taka kupa. Przecież nas było pięcioro, to było, no. I ubrania, i wszystko razem tam było. Jak mama przyszła, bo mama przyszła z pracy, jak zobaczyła, to ona biedna, co mogła, to robiła porządek już później.
W każdym bądź razie tak było, że… To było już chyba krótko przed Powstaniem. Tak mi się coś zdaje, że musiało to być krótko przed Powstaniem, bo brata… Bo później, jak myśmy się dowiedzieli, to ja też nie wiem, brata gdzieś przewozili gdzie indziej, tylko nie wiem gdzie, czy do jakiegoś innego więzienia, czy na stracenie, nie mam pojęcia. W każdym bądź razie akowcy go odbili, koledzy go uratowali. I jak go ratowali, akowcy go odbili, no to on, nie mam pojęcia, gdzie on się później ukrywał, w każdym bądź razie już w domu nie był. Nie wiem, gdzie był. Ja go ostatni raz widziałam, jak on przyszedł z tym lekarzem tam do nas i z tą żywnością. To był ostatni raz, kiedy go widziałam. Później już go nie widziałam wcale, tak że nie wiedziałam, czy żyje, czy nie żyje. Tylko dowiedziałam się... Aha, a o Zbysiu to w ogóle nic nie wiedzieliśmy. Nic. Dopiero jak już po wojnie było, to od znajomych się dowiedzieliśmy, od jego kolegi dowiedzieliśmy się, że zginął na Sadybie, to jest Wilanów... On był przykazany na Wilanów, na Sadybę i tam zginął. Później musieliśmy go ekshumować.
- A jakie były pani dalsze losy po tym odkopaniu?
No to pod tym kinem „Miejskim”, tak? Niemcy wrzucali nam tam te petardy, już nie wiem [dokładnie co], i po prostu zmusili nas do wyjścia. Zmusili nas do wyjścia, bo nie było innej rady, musieliśmy wyjść. Ale tam było dużo tych takich pomieszczeń. Jak żeśmy wyszli, to ja myślę sobie: „Skąd tych ludzi się wzięło tyle?”. Bo to i pracownicy pewno byli, i wszyscy. Bardzo dużo ludzi wyszło z tego schronu. I oni nas doprowadzili... tył... tył ratusza. Tył ratusza, taki duży był plac. Oni nas ustawili w dwa szeregi. I ja tak patrzę, bo to
vis-à-vis tego budynku, a tam takie małe były jakieś okienka i w każdym okienku lufa. I ja mówię do Hali: „Hala, przygotuj się, ale to już nasza ostatnia chwila”. Bo ja byłam pewna, że nas [rozstrzelają], bo tak robili, rozstrzeliwali. Byłyśmy pewne, że tam zginiemy. Nas dużo już było, takie dwa szeregi. Ale był taki moment, na pewno wszyscy też o tym wiedzą, że przyszedł rozkaz: nie rozstrzeliwać! To było już po Woli. Jak na tej Woli tam zrobili taką masakrę, to później przyszedł... Bo przecież rozstrzeliwali i tych chłopaków, i wszystkich, ale [potem] był „prikaz”: nie rozstrzeliwać! I ja patrzę, a te lufy się cofają. Ja mówię: „Hala, jesteśmy uratowane”.
I stamtąd już nas pędzili do Pruszkowa. W tym Pruszkowie żeśmy ładnych parę dni byli, tylko już nie pamiętam też ile. I straszny tam był głód. Oni tylko codziennie ileś tam bochenków [przywozili] i rzucali w górę te bochenki, a kto był silny, to złapał te bochenki i się nie dzielili, bo każdy chciał zjeść i każdy chciał żyć. Ale tam jakiś nasz dobry kolega się znalazł, przypadkowo po prostu, bo oni tam pędzili zewsząd, a on mieszkał na Starym Mieście – właśnie ten, który niósł moją siostrę...
- Pamięta pani, jak on się nazywał?
Tadeusz.
A nazwiska nie pamiętam, [tylko] imię. To był bardzo dobry kolega. I on złapał ten bochenek i przyniósł nam. Sam nie jadł, ale nas nakarmił. Tak że pędzili... Później do takich pociągów bydlęcych nas wsadzali i wieźli.
Wieźli, razem z tym Tadeuszem jechaliśmy i później nas wysadzili gdzieś. Jego zostawili, to był w kamieniołomach. Ale nie wiem, nie pamiętam, wiedziałam, jaki to był obóz, ale już teraz nie pamiętam. I on tam zginął w tych kamieniołomach. Tam on zginął. To był bardzo dobry chłopak.
No i po jakimś czasie nas dowieźli do Ravensbrück, ale jeszcze na dworze żeśmy dzień i noc byli. Na dworze. Pamiętam, miałam takie granatowe paltko jesienne i jak nas tam zawaliło, ja później patrzę – myślałam, że to nie moje palto – a to czerwone całe było od tych cegieł, całe palto czerwone. Ale i tak nas tam rozebrali po dwóch dniach. Całą tę torbę z moim dobytkiem najważniejszym to zabrali Niemcy – wszystko. I do bloku. Na bloku jak to w bloku – głód… Na jednej kojce po dwie, po trzy osoby były. Ja wiem, pamiętam, z siostrą już tak się pilnowałam i ona mnie się pilnowała, pilnowałyśmy się, po prostu. Było bardzo ciężko. W każdą niedzielę to naokoło obozu dawali nam po sześć niewypalonych cegieł. Po sześć niewypalonych cegieł. Były strasznie ciężkie te cegły. Ale siostra moja była przecież bardzo słaba, to ja swoje cegły i od niej brałam, żeby ona chociaż sama miała siłę przejść. Bo tak naokoło żeśmy chodzili z tymi cegłami, to ja miałam dwanaście cegieł, ale jakoś Bozia dała, że… Ciężko mi było strasznie, ale nosiłam je. Ale po prostu nie zauważyłam aufzjerki, bo aufzjerki z psami szły. No. Jakby któraś chciała tam gdzieś tego, to zagryzł ten pies. Nie zauważyłam tej aufzjerki i ona wpadła, i jak na mnie... A ja ze strachu upuściłam te wszystkie cegły. Jak ona mnie wtedy stłukła, Boże kochany, jakby już nie pamiętam tego... Innym razem na tym „sztrabie” z kolei... Gdzieś zdobyłam kawałek gazety, to siostrę tą gazetą tak [otuliłam], bo gazeta trzymała trochę ciepło, to ją opatuliłam tą gazetą, a kawałek sobie jeszcze wzięłam tu, na piersi. I akurat ona mnie tu złapała i to zaszeleściło. Boże, to już wtedy też nie pamiętam, co się działo. Myślałam, że już nie żyję – tak mnie stłukła, coś okropnego. W głowę, nie w głowę. Jak mnie uderzyła w głowę, to dwa zęby w krwi miałam. Dwa zęby mi wyleciały. Ale siostrze nic nie było, to najważniejsze. Ale kiedyś było tak, że ja dostałam ślepej kiszki... [przerwa w nagraniu]
Jak się skończył ten apel... A jeszcze przedtem dwie więźniarki starały się gdzieś uciec i ich złapali i na naszych oczach ich zatłukli. Ale myśmy stali wtedy bardzo długo, ileś tam godzin w tym mrozie, tak że ja tylko oczami mogłam ruszać. Jak słup soli się zrobiłam, zamarzłam cała. Tak że już mnie więźniarki niosły mnie na blok, rozcierały mnie i jakoś odżyłam. A byłam zupełnie sztywna. No ale jak dostałam tego ataku, to upadłam, nie doszłam do bloku, tylko… Te ubikacje to takie były, że to tylko były dziury, a tu też brudno było, jednym słowem – ja w to wszystko wpadłam. Tak że one mnie tam trochę oczyściły, ale już nie było mowy, żeby mnie doniosły do bloku, tylko mnie dostarczyły do
Krankenhausu. A z
Krankenhausu nikt nie wychodził, nikt. Ale nie było innej rady, bo ja już nie nadawałam się na stanie czy na roboty. Bo przecież żeśmy miały takie ciężkie kilofy i myśmy tymi kilofami kopały doły, a to były ciężkie te takie, nie wiem, bardzo ciężkie – nie taki kilof jak, tylko to jakieś takie maszynowe czy... nie wiem, bardzo ciężkie były te kilofy. Tak że one mnie doprowadziły do tego
Krankenhausu, a tam spisywali numery. Jak już ktoś się dostał, to spisywali numery, kto jest o jakim numerze. I akurat tam była Polka. Ale było tak, że żadna z nich nie przeżyła, bo co jakiś czas zmieniali tą, która tam spisywała. I jak mnie tam ta siostra z jakąś tam mnie wprowadzili do tego
Krankenhausu, a ona jeszcze nie pisała nic, ale pyta się: „Warszawa?”. A ja tylko kiwnęłam głową, bo nawet gadać już nie miałam siły. Kiwnęłam, że tak. I dała mnie... Jedno jedyne miejsce jeszcze było wolne, to dała mnie, to były takie trzypiętrowe kojki, na samym dole. I ja przez trzy dni nie miałam przydziału, bo nie było mego numeru, nie miałam przydziału [na] kawałeczek chleba. I dzięki temu przeżyłam. Bo gdybym zjadła, to mogłabym umrzeć, bo miałam atak tej ślepej kiszki. A tak, nic nie jadłam, tylko ona mnie podawała herbatę – przez te trzy dni, które byłam, podawała mi herbatę.
- Czy pamięta pani, jak ta pani się nazywała?
Nie, nie. Ani numeru, bo ona też miała numer. Nie. W każdym bądź razie nie wpisała mnie – tego mego numeru. Na drugi dzień jak tam leżałam, na drugi dzień słyszę „tup”. Wpadła właśnie, ta, która miała tam mnie wpisać, a nie wpisała, z jakąś taką szmatą i nakryła mnie całą tą szmatą i krzyknęła: „Nie oddychaj!”. A ja słyszę: „tup, tup, tup, tup”. Esesman stanął w drzwiach, miał listę, bo to tak jak ona mówiła, co kilka dni (bez przerwy tam były [zmiany]), wyczytał wszystkie numery i poszedł. Jak on poszedł, to ona przyszła mnie odkryć. Ja tylko prosiłam Boga, bo to było dosłownie tak: tak były drzwi, tak były drzwi, a tak [blisko] ja leżałam. A za tymi drzwiami on stał. Ile można było nie oddychać? Ja się tak denerwowałam, że coś okropnego. Jak on już poszedł, ona przyszła mnie odkryć, odkryła mnie i płacze. Ja mówię: „A czemu ty płaczesz, czemu ty płaczesz?”. „Bo ty siwa”. Osiwiałam pod tą szmatą. No, tu dużo nie owało, żebym zginęła, ale jeszcze raz mówię, Pan Bóg mnie chronił cały czas. Co ja więcej mam powiedzieć? Nie wiem. Niech mnie pan pyta, bo nie wiem.
- Jak pani pamięta koniec wojny?
Aha. Więc było tak, że był taki moment, że ileś tam tych więźniarek wyprowadzili na zewnątrz, między innymi mnie i siostrę, i pędzili nas kopać okopy. Bo blisko była jakaś ta, no, no, jak to się mówi…
Przepraszam, ale tak ucieka mnie. Nie wiem, tracę trochę głowę i mnie w trakcie rozmowy coś ucieknie. Właśnie pod front nas pędzili. Ale to dużo nas pędzili, powyciągali z obozów. Aha, spory kawałek jeszcze nam owało tam do tego miejsca, gdzie mieliśmy być, ale po drodze był taki wielki bauer tam i takie wielkie gospodarstwo było z bauerem, a ci żandarmi chcieli sobie odpocząć i chcieli się widocznie najeść. I tam myśmy też o tyle skorzystali, że… Tam były różne narodowości, obóz pracy taki, to znaczy u bauera pracowali. I tam było dwóch Polaków. Taki jeden, pamiętam, Franek, a drugi to już nie pamiętam, jak miał na imię. Pamiętam tylko tego Franka, bo on później się mną zainteresował i aż do Łodzi żeśmy dojechali razem po wszystkim, ale to nie był dla mnie kandydat. I tam nam takie placki z wody i z mąki zrobili. I myśmy się tym najedli, tymi plackami, ale tego… Ale ci dwaj sobie pomyśleli, że muszą nas uratować, żeby nas tam nie pędzili pod te okopy, wzięli nas dwie do stodoły i zakopali nas w słomę czy siano (nie wiem, co jest w stodole). Zakopali nas w to, dziury nam porobili od zewnątrz, żebyśmy miały czym oddychać, tylko między mną a siostrą zrobili dużą odległość, żebyśmy nie byli razem, żeby w razie czegoś, jak którąś znajdzie, żeby [nie znaleźli od razu drugiej]. Chłopaki naprawdę byli bardzo dobrzy. I jak oni już się najedli i odpoczęli, to oni policzyli i owało im dwa numery. I zaczęli przeszukiwać całe [gospodarstwo]. No wszędzie, gdzie tylko mogli, to kazali i im szukać, i wszystkim szukać, gdzie myśmy się podziały. Uciec nie mogłyśmy, bo było naokoło pole, a oni jakoś tak w tym polu mieli to wielkie gospodarstwo. No i jak to w stodole, były takie [elementy], co z wozu na siano się przerzucało, takie szpikulce. I oni wzięli te szpikulce i szukali w tym sianie. I obok mnie, a mnie nie tknęło, ani mnie, ani siostry. To ja mówię, cały czas Pan Bóg nas prowadził. Tak, myśmy słyszeli nawet, tak tymi szpikulcami po całym tym [sianie wbijali], nie znaleźli. Jak nas nie znaleźli, to już resztę pędzili dalej. Ale później dowiedzieliśmy się... był nalot i dowiedzieliśmy się, że zginęli. Akurat w tym nalocie zginęli, niedaleko tego gospodarstwa. Tak że myśmy już wtedy były ocalone. Ale po tym wszystkim myśmy już nie mogli [zostać] tam u tego gospodarza. Bo nawet nie wiem, czy on wiedział, on nie wiedział, bo to był szwab przecież. I oni nas zawieźli, odstawili nas do takiego obozu pracy. Jak tam nas zawieźli, to pierwszy nasz posiłek był taki możliwy. Zupę nam przynieśli i myśmy po kilka talerzy tej zupy zjedli. Ja dostałam silnej gorączki po tym, bo mówili: „Proszę za dużo nie jeść, bo się rozchorujecie”. A ja już taka byłam głodna i dostałam silnej gorączki, i siostra też. No i wyszłyśmy z tego. Musiałyśmy chyba… I tam nas zastał koniec wojny. Tam nas zastał koniec wojny i ci właśnie dwaj chłopcy nami się zaopiekowali i przywieźli nas do ojczyzny.
- Co pani robiła zaraz po wojnie?
Przede wszystkim szukałam rodziny, przede wszystkim szukałam siostry po znajomych i znalazłam tę trzecią siostrę, a reszty już…
- Wróciła pani do Warszawy?
Tak, znaczy nie. Najpierw pojechaliśmy do Warszawy. Ja nie miałam po co tam [wracać], gruzy były na tym. [Pojechałam] do Piastowa, gdzie mieszkała mama mojej przyjaciółki, tam w Piastowie, i nami się zaopiekowała. Tak że przede wszystkim wykąpała nas, nakarmiła nas…
- Jak nazywała się ta pani z Piastowa?
Pani Tyglewska. I ona nami się zaopiekowała. Tam byłyśmy z półtora tygodnia, może więcej, bo tam stacjonowali żołnierze. Część było, czy to byli Niemcy, czy ruscy... chyba ruskie. Ale byli tam dwaj Polacy, w mundurze rosyjskim. I myśmy koniecznie chciały do tej Warszawy. A jeszcze kiedyś za czasów okupacji to mama wynajmowała nam – jeszcze jak chodziłam do szkoły – wynajmowała co roku letnisko w Józefowie. I ja tak zarządziłam, że nie było, wszyscy mówili, że: „Nie jedź do Warszawy, bo tam są same gruzy”. To ja mówię: „Słuchajcie, jedziemy do sołtysa”. On się nazywał Pucha, ten sołtys. On był tam sołtysem i zawsze u niego mama wynajmowała to letnisko. I to był taki dobry człowiek, że on miał jeszcze domek blisko Warszawy, który wynajmował dla letników, i dał nam taki stryszek na górze. I tam żeśmy zamieszkały, na tym stryszku na górze.
Ale trzeba było z czegoś żyć. To pierwsze pieniądze to chyba on dał nam parę złotych. Oni nas karmili z początku. Jak ja skombinowałam te pierwsze pieniądze czy to oni nam dali, tego nie powiem, w każdym bądź razie żeśmy papierosy robiły. Napychałyśmy jakoś tak gilzy, gilzy były, a ja chodziłam po domach i sprzedawałam to. Ale to było za mało, żeby parę groszy tylko było z tego. I się dowiedziałam, dowiedziałam się, że w Warszawie można inaczej zarobić i że trzeba... że się kupuje stare ciuchy, trochę ich tam poreperować i sprzedać. I ja się tym zajęłam. One siedziały w domu. Zawsze coś tam rozgotowały, bo ta starsza siostra, co z nią byłam, to żeby nie ja, to ona by nie dożyła. I całe życie taka była. Bardzo dobry człowiek był, ale niezaradna. Ta młodsza była prędzej, tylko że ona była młodsza. Ona jeszcze w czasie okupacji to chodziła na jakieś tajne nauki, jeszcze chciała coś skończyć. I z jakąś taką, nie wiem, z jakąś kobietą pojechałam do tej Warszawy, ona mnie pomogła kupić jakieś tam marynarki, tam coś tak... przeważnie marynarki. I ja przywiozłam do domu kilka sztuk, żeśmy reperowały. To ja to zawoziłam, sprzedawałam i już miałam parę złotych na życie. Tak żeśmy przetrwały do czterdziestego piątego roku. W każdym bądź razie…
Aha, a ci dwaj Polacy, którzy byli w tym wojsku, zainteresowali się nami bardzo, chcieli nas odwiedzić. I ta pani Tyglewska powiedziała, gdzie my… Bo myśmy dały znać jej, gdzie jesteśmy, oni nas odwiedzili i pełno żywności nam przywieźli, bo wiedzieli, że my nic nie mamy. Tak że oni nie byli... Oni jeden dzień tylko byli, po prostu nas odwiedzili i na razie to do obiadu wszystko, bo dalej nic nie powiedzieli, że on tego... Jak oni odjechali, to ja patrzę, za drzwiami cały worek wszystkiego było, przywieźli nam tę żywność. Zawsze ktoś nas tam poratował i myśmy… Aha, ale kierowcy tego samochodu, którym oni jeździli, bardzo się podobała moja młodsza, najmłodsza siostra. I później pobrali się. Tak że zaproponowali, że… Bo oni stacjonowali w Gdańsku i ją, i Halę... Ja powiedziałam, że nie, ja nie pojadę, dopóki nie zrobię tu porządku, „dopóki was nie...”... Bo byłyśmy zameldowane. Trzeba nas wymeldować, ja mówię: „Ja muszę jechać do Warszawy, muszę jechać na gruz. A jak mama przyjedzie, gdzie ona nas znajdzie?”. Tak że one pojechały, a ja sama zostałam. Wszystko załatwiłam, pojechałam do Warszawy, z dziesięć takich kartek ponapisywałam, adresy, imię i nazwisko i gdzie się dało, to przyczepiłam. To na druty, to w… Ale tylko jeden... Jak mama znów przyjechała na te gruzy, bo [przecież] jechała do domu, to tylko jedną kartkę znalazła, bo a to wiatr, a to może jakiś ptak czy coś, w każdym bądź razie było dziesięć, a tylko jedna jedyna kartka została. I mama zaraz wsiadła w pociąg...
A jak myśmy zajechali tu, do Gdańska, to były takie [zarządzenia], że trzeba było chodzić po domach (wszyscy musieli to robić), spis robić, ile Niemców jest, ile Niemców zostało. Trzeba było taki spis zrobić. No i chyba Hala to nie chodziła, tylko my we dwie z Janą, ja już też nie pamiętam, chyba Hala nie. I ja w inną stronę chodziłam i Jana w inną stronę. Dużo ludzi, wszyscy młodzi musieli to robić, tak zarządzili. Ja nie wiem, kto to tak kazał. Myśmy musieli tak... Dostaliśmy jakieś takie te [dokumenty] i żeśmy spisywali, kto jeszcze [jest] i czy wyjedzie, czy zostanie, o, w ten sposób. I ja tak tego jednego dnia jakoś nie mogłam wyjść, nie mogłam się jakoś zabrać. W końcu ona już poszła i ja w końcu idę już, bo to żeśmy zamieszkali na Partyzantów, w Gdańsku na Partyzantów. I jak wyszłam z domu... Bo ten kierowca, ten Kazik tam znalazł im takie mieszkanie nieduże na Partyzantów, chyba dwadzieścia dwa czy ileś. Tam było tylko pokój z kuchnią, ale myśmy tam wszystkie trzy mieszkały. I tak wyszłam z domu, idę ulicą, już taki spory kawałek [przeszłam] (tam był sklep delikatesy czy teraz są delikatesy, ale tam był spożywczy sklep po lewej stronie na Partyzantów, na rogu Partyzantów, a po prawej stronie był chyba komisariat, chyba tak, już nie pamiętam) i ja patrzę, mama, nie mama. I nie wiem, jak się to stało – jak myśmy się zaczęły witać, to tylko pamiętam, że kupa ludu nas otoczyła. Mama nas znalazła. No i od tamtej pory już byłyśmy razem z nią, z mamą.
Dostałam pracę w Bałtyku. Aha, jeszcze chcę powiedzieć, jak zaczęłam pracować w Bałtyku, to wpadł któregoś dnia... Ja pracowałam trochę na zawijalni, a potem zrobiłam taki kurs i dostałam się do laboratorium. Jak się dowiedzieli, że jestem po szkole średniej, „to po co ma pani pracować przy produkcji”. I dostałam się do laboratorium. I cały czas, do końca mojej pracy, byłam w laboratorium i byłam bardzo szanowana, bardzo. Zawsze podwyżki dostawałam. Ja przepraszam, że tak mówię, ale tak mnie oceniali, że dostałam nawet nagrodę i było takie moje zdjęcie duże. A do żadnej partii nigdy nie należałam – w życiu. Uczyłam się trzy lata czy cztery niemieckiego. Gdybym ja w obozie chociaż trochę po niemiecku rozmawiała, to by było nam lżej. A ja powiedziałam: „Wolę zginąć, a po szwabsku nie powiem ani jednego słowa”. A dzisiaj to już bym się też nie [dogadała] w ogóle.
I raptem wpada taki bardzo dobry znajomy, on tam na produkcji jakiś oddział prowadził. Wpada, łapie mnie za rękę i do ubikacji mnie zamyka. „Siedź tutaj, bo UB jest”. Przyszło UB po mnie. Ale jakim sposobem oni mnie znaleźli, nie mam pojęcia. Przyszło mnie szukać. Tak że jakiś czas nie nocowałam w domu. A później już dostaliśmy to mieszkanie tam na górze, to już jakoś szczęśliwie spokój był. Ale jakiś czas szukali mnie. Ale dlaczego, czy to za sprawą moją, bo ja się tak nie uwidaczniałam przecież, nikomu nic nie mówiłam, czy może za sprawą brata, nie wiem. Bardzo bym tylko chciała, żeby chociaż raz było wspomnienie o moim bracie, jaki to był bohater, że on wykradł te papiery. Był prawdziwym patriotą. Bardzo bym chciała.
Warszawa, 27 października 2014 roku
Rozmowę prowadził Grzegorz Iwański