Leokadia Białkowska
Nazywam się Leokadia Białkowska z domu Poprawska.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną?
Mieszkałam w Warszawie, ulica Bema 54.
- W trzydziestym dziewiątym roku pani miała jedenaście lat. Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?
Proszę pani, kazano nam opuszczać Warszawę.
- Czy pamięta pani, jak to się zaczęło, jak nadlatywały samoloty?
Tego sobie bardzo nie przypominam.
- Ten pierwszy okres to jest opuszczanie domu?
Opuszczanie domu, tak. Więc mama, siostra opuszczaliśmy Warszawę w stronę Mińska Mazowieckiego. Szliśmy pod prąd i żołnierze, którzy nas mijali, mówili: „Gdzie wy idziecie, w którą wy stronę idziecie? Wracajcie, wracajcie do Warszawy”. I myśmy wrócili się. Wróciliśmy.
- Po jakim czasie tej wędrówki to nastąpiło?
To było tylko jakieś dwa dni. Żeśmy uszli, ja wiem, może ze czterdzieści kilometrów, więcej chyba nie.
- Czy pani pamięta jakieś zetknięcie z Niemcami? Strzelali, samoloty latały?
Tak, szliśmy... Właśnie kiedy opuściliśmy tę Warszawę, to żeśmy szli skrajami lasów, brzegiem lasu.
Dużo, bardzo dużo wtedy właśnie opuściło Warszawę, bardzo dużo nas szło. Słychać było tylko karabiny maszynowe, każdy się tulił tak jak ja do mamy, i krzaczki – jak jeszcze coś, to żeśmy się po prostu jak gdyby chcieli chować za tym. No ale potem wojsko mówiło: „Wracajcie. Wracajcie. Gdzie wy idziecie, pod kule? Wracajcie do Warszawy”. I żeśmy właśnie wrócili do Warszawy. Wróciliśmy z powrotem do tego naszego domu.
- Czy pani pamięta jakieś naloty, wejście Niemców?
No, ponieważ mieszkaliśmy właśnie blisko torów, więc od razu było widać wagony, pociągi z jeńcami, pociągi... Nie, przepraszam, nie z jeńcami, [tylko] z naszym wojskiem jechali. Jechali takimi wagonami krytymi, tylko drzwi były odsuwane. Więc dużo nas szło tam patrzeć, czy kogoś się nie spotka ze znajomych czy jak. Dużo osób dawało żywność, chleb podawano tym żołnierzom przez drzwi, bo stawali przeważnie... Tutaj semafor był, tak że w taki sposób każdy chciał pomóc, w miarę swoich możliwości, jak się zatrzymywali. Wujek mój też był właśnie w wojsku. Ciocia, która mieszkała na Bema 52, prowadziła sklep, więc takie kanapki szykowała, co tylko mogła, z tego sklepu. Też pytała się, czy to saperzy jadą, czy jedzie taka jednostka, i podawała też właśnie dosyć dużo tej żywności z tego sklepu. No to tak właściwie...
Później, ponieważ to było blisko torów, jak Niemcy już wkroczyli, to [pojawili się] ci
Bahnschutze, przeważnie było ich ciągle widać, kręcących się blisko torów. Fabryka Lilpopa była, więc tak samo Niemcy już objęli tę fabrykę Lilpopa, kręcili się.
- Czy pani bała się tych niemieckich żołnierzy, strażników?
No ja wiem, czy... Początkowo jako dzieci myśmy się tak bardzo – chyba nie tylko ja – myśmy się tak bardzo nie bali, dopóki się zobaczyło, co się dzieje. Że właśnie zaczęli tą ulicą... stworzyli jakiś taki obóz na ulicy Prądzyńskiego, tam byli Żydzi przywożeni... I to wtedy dopiero zaczęło się dziać – ten lęk, taki strach, bo szli naszą ulicą i ich prowadzili. Jeszcze im kazali śpiewać Żydom, tą piosenkę taką, której parę słów pamiętam.
„Marszałek Śmigły-Rydz nie nauczył nas nic, przyszedł drogi Hitler złoty, nauczył żydków roboty”. I to już nam utkwiło wtedy więcej w pamięci jako dzieciom, że to już jest nie tak, że to już jest dla nas niebezpiecznie.
- Czy pani pamięta, kiedy to było, w którym roku?
Trudno mi powiedzieć, czy to było w czterdziestym, czy to było troszkę później, czy to było zaraz. Naprawdę tego nie mogę sobie przypomnieć. Wiem, że chodziłam na Prądzyńskiego, że patrzyłam przez te sztachety. Oni dochodzi, prosili o jedzenie, żeby im podać coś.
- Pani coś przynosiła do jedzenia?
Tak, mama dała jakąś kanapkę czy coś, to był taki parkan drewniany i podawało im się przez ten parkan, tym Żydom. Ale to najwięcej utkwiło, że jak oni szli, maszerowali naszą ulicą i śpiewali. Śpiewali, kazano im śpiewać.
- Jak się zmieniło życie pani rodziny, gdy zaczęła się okupacja? Czy to była jakaś zauważalna zmiana?
Na pewno. Moja mama pomagała cioci w sklepie. A wujek jak zmarł, to myśmy na Kamińskiego mieszkali, więc potem żeśmy się sprowadzili na Bema. W związku z tą śmiercią wujka mama pomagała cioci. Więc my właściwie jeść miałyśmy co, nie chodziłyśmy głodne. Dopóki ciocia prowadziła ten sklep, to jakoś mogłyśmy jeszcze funkcjonować. No a do szkoły chodziłam, wypędzono nas z ulicy Bema.
- Gdzie była szkoła na Bema?
Róg Wolskiej i Bema, ten budynek właściwie może nie tak na rogu, kawałeczek, parę metrów od rogu Wolskiej.
- Tam pani chodziła przed wojną, tak?
Tak, tam chodziłam, tam byłam u Pierwszej Komunii z tej szkoły – właśnie u Świętego Stanisława na Bema byłam u Pierwszej Komunii. No więc nas przepędzono z jednej szkoły do drugiej, bo tam zajęli Niemcy na koszary. To był duży [budynek], właściwie ocalał ten budynek, trzy skrzydła. Były trzy szkoły, [szkoła numer] 182, 183, 132.
Wszystkie podstawowe.
Do [szkoły numer] 183, do pani Wandy Wróblewskiej.
To była kierowniczka.
- A potem w czasie okupacji?
Też była z nami, też przechodziła z nami. Chodziłam na Karolkową parę tygodni, później na Gizów parę tygodni, później na Wolską, [tam] był właściwie taki barak murowany. Mama moja chodziła jeszcze do rządowej szkoły rosyjskiej, to tam żeśmy chodzili, chodziłam. Na Gizów chodziłam, to tam też niezbyt długo, a najdłużej właśnie naprzeciw parku Sowińskiego do baraków, były takie baraki drewniane. Ale ponieważ szkoła miała swoich uczniów z terenu, to myśmy jako przybysze chodziły na popołudnie do tej szkoły. I właściwie Powstanie to już była ostatnia moja szkoła, na ulicy Wolskiej.
- Czy pani pamięta swoich nauczycieli?
Polonistkę pamiętam, panią Miller.
- Była nauka języka polskiego?
Tak, myśmy miały nawet historię, nawet i geografia była. Na czaty pani kierowniczka wysyłała starszych, żeby pilnowali, czy Niemcy się nie zbliżają. Tak że nawet mapy były wyjmowane i korzystałyśmy.
- Czyli to było takie tajne?
Takie tajne już było, tak. Ale ponieważ ta pani kierowniczka była bardzo wielką patriotką, a przed samym Powstaniem – ona Wanda, więc ostatnie jej imieniny przed Powstaniem – myśmy jako dzieciaczki już takie dosyć sobie, więc pani kierowniczce żeśmy urządziły imieniny. Wszyscy zobowiązani byli przynieść kwiaty, więc droga taka była zrobiona od drzwi do stołu. Kolega mój, w tym domu właśnie, gdzie mieszkałam, Bema 54, pięknie rysował. Prosiłam go i narysował laurkę. Ale ta laurka to było coś pięknego: był orzeł i rwące się kajdany. To była duża laurka, taka jak gdyby pół kartonu, złożony karton na połowę.
- Kto dał pomysł do takiej właśnie laurki?
Pomysł, żeby [narysować] laurkę, to prosiłam ja, a on właśnie... Ten kolega zginął w Ravensbrücku. Uciekał trzy dni przed wyzwoleniem. Jest pochowany symbolicznie na cmentarzu Wolskim. Brat jego był akowcem, więc też brat był ranny.
- Tak że nawet dzieci były przepojone taką myślą patriotyczną.
Tak, z tego domu. Jeszcze pamiętam właśnie, jak miałam zrolowaną tę laurkę i żeśmy jeszcze weszli do takiej cukierni kupić tort czy coś, chyba tort to był. I właściciel tej cukierni widział, że ja tak zrolowane miałam pod płaszczem: „A ty co masz?”. A ja mówię: „Laurkę mam, laurkę”. – „A pokaż”. Bardzo był zatrwożony, mówił: „Tylko uważajcie, uważajcie”. Myśmy naprawdę w ostatni czas, bo to Wandy, a tu Powstanie później. Tę piękną rzecz żeśmy jej dały, pani Wróblewskiej. Ale ona była kochana, pani dyrektorka, nauczycielka, ta kierowniczka. Po prostu później ją usunięto z tej szkoły. Jak już po Powstaniu było, mogła tę szkołę objąć, to ją usunęli, dali jej inną szkołę i ona odmówiła, nie chciała przyjąć. Mówi: „To jest dla mnie ujma, że oświata przesyła mnie do innej szkoły”. I zrezygnowała. A była w wieku już takim dosyć sobie, bo nawet moją siostrę uczyła, chodziła siostra, więc ją uczyła, i nawet moją ciocię. Więc to była kierowniczka, [która] bardzo ładne lata pracowała w tej szkole [numer] 183.
- Czy pani pamięta, jak były jakieś rocznice historyczne, to czy w szkole mimo okupacji robiło się jakieś uroczystości?
No, myśmy [uczyły się] właśnie z tą panią kierowniczką, ona dbała o to, właśnie wychowywała nas w takim duchu patriotycznym, dlatego pozwoliłyśmy sobie, żeby jej taką rzecz dać.
- Proszę pani, a czy pani pamięta, czy w czasie okupacji widziała pani jakieś natężenie terroru niemieckiego? Czy pani widziała jakieś zbrodnie albo słyszała, że coś się zdarzyło?
No ja... znaczy po Powstaniu…
- Ale jeszcze przed Powstaniem?
No przed Powstaniem to były łapanki, więc nie bardzo można było się poruszać [swobodnie]. Mama mnie bardzo tak [nie puszczała], tyle że do szkoły, a tak to bardzo mnie nie puszczała, bo sama to przeżywała, żeby jak gdzieś wychodziła, to bała się, czy do nas wróci. To tym bardziej nas pilnowała, żeby tylko [chodzić] do szkoły. A tak to mało uczęszczałam na jakieś takie uroczystości.
- A jak wygląda ta okolica, ten dom, w którym pani mieszkała, ulica? Czy ona była gęsto zabudowana?
Tak, to była ulica... Po jednej stronie, po prawej stronie, jak się wchodzi w ulicę Bema, to była właśnie ta fabryka Lilpopa. Dalej była wtedy posiadłość Czaplickich i tam był właśnie zaraz... Dom to tam hen w polu mieli rodzice tych państwa Czaplickich, natomiast od ulicy był taki jednopiętrowy domek i ten sklep był. Nad tym było mieszkanie, jedno tylko, jakby służbowe, i dalej, właśnie po tej stronie co fabryka, znów była przestrzeń wolna, niezabudowana, tylko w podwórku jeszcze była kamienica taka, [to znaczy] kawałek dalej, taka kamienica z oficyną. I później przestrzeń polna aż do ulicy prawie Gumieńskiej. Tam dopiero były zabudowania, z prawej strony boczna ulica, w prawo się szło i tam po obu stronach były takie jakby wille. A po drugiej stronie Bema, pierwszy dom od przejazdu... Bo tu był przejazd – jak fabryka Lilpopa, to był przejazd, połączenie Bema, która szła od Wolskiej i tutaj w stronę właśnie, gdzie ja mieszkałam, był przejazd. I tam po prostu pierwszy dom to był właśnie nasz. Znaczy do naszego domu szło się ładnych parę metrów, bo to prawie kończył się front fabryki, to te nasze okna wychodziły na ten budynek. Zaraz koło nas był Bema 52 i już tutaj ta strona była... budynki były. I przed budynkami była właśnie ta kamienica, tam był w czasie okupacji zamach, w tej kamienicy.
Na folksdojcza Beckera.
- Czy pani pamięta, który to był rok?
To nie było przed samym Powstaniem. To było przed Powstaniem może ze dwa lata, może więcej.
- Czy to był zamach i zabito go?
[Ktoś] z AK, tak. Ale nie udało się, bo był tylko postrzelony.
- A czy jakieś represje Niemcy stosowali w stosunku do mieszkańców?
On był takim folksdojczem dosyć agresywnym, więc żona od niego odeszła. Mieli dwunastoletniego chłopczyka, który jest nawet pochowany na cmentarzu Wolskim. Nazwisko jest jego Becker, jest zdjęcie tego chłopca. Ja jak tam jestem na cmentarzu to często przechodzę właśnie koło tego. Zarośnięte, więc tam już nie ma więcej nazwisk Becker, tylko już jest rodzina…
- Tylko to dziecko zostało.
Tylko to dziecko zostało, tak, ale jest pochowanych tam dużo więcej osób, więc pewnie i żona jest może pochowana, ale już to nazwisko się nie powtarza Beckera. W każdym razie była taka restauracja i w tej restauracji go tam właśnie dorwano, no ale nieudany był ten zamach.
- A pani może wie, czym on tak się naraził akowcom?
No na pewno... no mówię, że on był... Tam były skargi w zakładzie Lilpopa, bo on tam mieszkał, on tam mieszkał. Nawet w Powstanie Warszawskie to też okna jego wychodziły na przejazd...
- On tam cały czas mieszkał, w czasie Powstania też?
Tak, tak. Strzelał z tego okna swojego. Tak że był taki agresywny bardzo. No ale nie udało się [go zlikwidować]. No, przeżył, przeżył...
- Jak wyglądał ten dom, w którym pani mieszkała? W którym roku pani tam zamieszkała?
Albo to był trzydziesty trzeci, albo trzydziesty piąty. Ale raczej chyba trzydziesty piąty, bo właściwie nie wiem, myśmy się chyba sprowadzili po pogrzebie wujka, a wujek zmarł w trzydziestym piąty roku, tak mi się wydaje.
To właśnie ten drewniak.
- Ale proszę opowiedzieć, jak wyglądał.
No drewniak jednopiętrowy z podmurówką, osiemnaście lokali, osiemnaście mieszkań.
Tak, myśmy jako lokatorzy, kiedy przeżywaliśmy ten okres okupacyjny, powstawały kapliczki na terenie Warszawy, między innymi też w naszym domu. Miałyśmy tę kapliczkę. To sąsiedzi – jedna dała stół, jedna dała słupki, także kwiaty, wspólnie urządziłyśmy ten ołtarzyk. Figurkę dała sąsiadka, która obok nas mieszkała. Ja jako wodzirej byłam tam widocznie, bo opiekowałam się właśnie tym ołtarzykiem. Oczywiście koleżanki mi pomagały, chodziłyśmy po kwiaty, żeśmy zmieniały kwiaty świeże, żeby ta kapliczka wyglądała. W ogóle było bardzo czyściutko. Podłoga była czyściutka, zapastowana, firaneczka powieszona w takim okienku, gdzie była właśnie taka kapliczka. Tak że była to dla nas wielka radość, że co wieczór mogłyśmy tam stołeczki wynieść sobie i odmawiać czy litanię, czy śpiewać. Nawet jednego razu wieczorem, bo to zawsze wieczorem żeśmy się tam zbierali, słychać było takie drewniane schody, ale taki tupot obcej osoby wchodzącej. Okazało się, że to był Niemiec. Wszedł
Bahnschutz, który obchodził, bo tam
Bahnschutze kursowali koło tych torów, wszedł tam do nas, usłyszał widocznie śpiew i wszedł. Wszedł do nas na pół schodów, myśmy takie podenerwowane, co się [stanie, a on] zdjął czapkę, przeżegnał się i wyszedł. Widocznie jakiś katolik. Widocznie sumienie nakazało mu, żeby jednak wejść, zobaczyć.
Tak, i wyszedł, tak że nic się nie działo. Potem żeśmy zasłonili, potem żeśmy to okno zasłonili takim papierem.
- Bo może światło było widoczne.
Tak to światło było, myśmy nie zasłaniali. I wtedy po tym właśnie [najściu] żeśmy zasłonili te okno takim papierem ciemnym, żeby już nie przebijało to światło. Głos może tam dochodził, bo tam nie tak daleko te tory były, ale tu światło było i go widocznie ściągnęło to światło, co tam jest.
- Proszę pani, czy pani słyszała, czy przy torach odbywały się tam jakieś napady na te wagony, kradzież węgla? Czy coś takiego do pani docierało?
No, proszę pani, tak. U nas była i rewizja wieczorem. Wpadli, bo jakiś tam wagon z jakimś [towarem] obrabowali, z jakimś materiałem podobno na szynele czy coś takiego. Więc Niemcy te domy mieli pod taką obserwacją swoją, czy tam coś się przypadkiem nie dzieje. Ale u nas to tak jeden, jedyny raz była taka rewizja, jak ten okradziony wagon, podobnież z tymi materiałami...
- Czy w lipcu czterdziestego czwartego roku czuło się jakąś napiętą atmosferę? Czy pani spodziewała się, że może wybuchnąć Powstanie?
Ja bynajmniej nie, myśmy w moim wieku to raczej nie. Moja mama była akurat w mieście, była na Wolskiej, jak się Powstanie zaczęło, i biegiem leciała do nas. Wpadła, mówi: „Słuchajcie, coś się dzieje – mówi. – Coś się dzieje, strzelanina”. I to było tak – wiadomość od mamy.
- Co pani robiła 1 sierpnia, jak wybuchło Powstanie?
A ja 1 sierpnia właśnie to rano jeszcze byłam po kwiaty na Elekcyjnej – jeszcze byłam po kwiaty, jeszcze ten ołtarzyk ubierałam, odświeżałam zupełnie na spokojnie.
- A jak już mama przyszła do domu z wiadomością, że coś się dzieje, to tam w okolicy obok pani też coś się działo? Czy pani słyszałeś jakieś strzały, widziała pani Powstańców?
No u nas tu, nie. U nas, tutaj, w tym odcinku, gdzie ja [byłam], to właśnie ten pierwszy dzień to nie czuło się jeszcze. Tylko mama jak przyszła, powiedziała, to dopiero potem żeśmy widzieli i dym, i bombardowanie, więc to już się widziało te łuny całe i tak dalej. Ale tak no to pierwszy dzień to u nas nic takiego... Żeby mama nie była i nie przyszła, to byśmy może nic nie wiedziały, bo myśmy nie wychodziły. Dopiero mama wpadła do domu i powiedziała.
- Kiedy pani zobaczyła jakichś żołnierzy tam w okolicy, niemieckich, polskich?
Ale już w Powstanie?
No to już w Powstanie to zaczęli kursować od samego początku tak, już zaczęli się pokazywać.
- Czy oni byli nieprzyjemni dla ludności cywilnej?
Trudno mi byłoby powiedzieć, bo ja na ulicy nie byłam, myśmy siedzieli w domach. Jak słyszało się bombardowanie, to biegiem na ulicę i do babci, do piwnic żeśmy szli.
- Bo ten dom nie miał piwnicy.
Nie, nie, bo to przecież tylko podmurówka taka była, to był drewniak, tam nie było żadnych... A tu była kamienica i w tej kamienicy w podziemiach były piwnice i to takie jak to kiedyś te piwnice budowane, więc to były takie fortece. I tam żeśmy się spotykali. Tylko pamiętam jednego razu, to też właśnie jak żeśmy tam w piwnicy były, do jednej z pań (nie znam jej nazwiska, bo ja tych lokatorów w tym domu tak bardzo nie znałam) to wnuczka przyszła, sanitariuszka. Babcia zaczęła prosić ją: „Zostań ze mną”. – „Babciu, nie mogę. Babciu, nie mogę, ja już muszę iść”. I wyszła. Tak miała, ja wiem, może z szesnaście lat, starsza ode mnie. „Babciu, nie mogę, muszę wracać".
- Jaka była atmosfera, jak pani siedziała w piwnicy? Co ludzie mówili?
No strach, po prostu strach, strach był, czy wyjdziemy z tej piwnicy, czy przypadkiem te bomby nie wpadną. Ale tu był do pewnego czasu spokój, dlatego że w fabryce urzędowali Niemcy. Poza tym jeszcze za nami były kolejniaki, które Niemcy zajęli. Tam usunęli kolejarzy, a zajęli te domy kolejowe przez swoje rodziny, więc ten odcinek był jeszcze bezpieczny do pewnego stopnia. Do pewnego stopnia był jeszcze bezpieczny, te pierwsze dni. Słychać było [odgłosy], ten dym było widać, już te ognie było widać, te łuny, jak Warszawa pali się, ale tu ten odcinek jeszcze wszystko było tak, jak było. Nie było jeszcze bombardowań, żadna bomba nie spadła, ani na zakład Lilpopa, ani tutaj u nas. Domy stały. Jak myśmy wychodzili szóstego, to jeszcze cała ulica była, normalnie stały domy na tej ulicy.
- Często trzeba było się chować do tej piwnicy czy to były takie przypadkowe razy?
No już później to coraz częściej, coraz częściej. Bo mamusia to już nawet obiad u babci gotowała, znaczy na górze u cioci, już nie szła do nas, żeby gotować, tylko już tam. Tak że w dzień Powstania Warszawskiego to też tam właśnie obiad się gotował, którego nie zdążyliśmy zjeść.
- W dzień Powstania czy w dzień wypędzenia?
Wypędzenia, szóstego. Już nie zdążyliśmy zjeść, bo już Niemcy kazali nam wychodzić – sprawdzenie dokumentów no i wszystkich z ulicy [wyrzucono], jak już pełna ulica była, ale nie tylko chyba tu od nas... Bo myśmy do tego odcinka to byli ostatnim domem jak Lilpopa, natomiast Bema w stronę Dworca Zachodniego szła przecież aż tutaj, jak jest wiadukt taki teraz obecny. Tam był jeden taki, tunel był tylko, nie tak jak teraz jest. No więc do samej Gumińskiej nas popędzono wszystkich, bo jak szli już z Bema, z tej pierwszej strony od Wolskiej, też Bema, tak jak Kościół, w naszą stronę, to się zaludniło tak, że nas [pędzono] do przodu, do przodu, do przodu.
- Jak to się odbyło? Jak oni przyszli, to dali czas jakiś na spakowanie?
Nic, absolutnie. Sprawdzenie dokumentów było.
- Panie byłyście w piwnicy, tak?
Nie, myśmy były u babci wtedy, w mieszkaniu. Krzyk taki, sprawdzanie dokumentów: „Wychodzić! Wychodzić!”. No to każdy musiał wychodzić, te dokumenty swoje brał, kto tam miał pod ręką.
- Jakie dokumenty pani miała?
Nie, ja to miałam legitymację, ale ja nie miałam nawet ze sobą, bo przecież ja nie byłam u siebie w mieszkaniu, ja byłam u babci wtedy, obok, w sąsiedniej kamienicy.
- Nie pozwolili pójść po dokumenty?
Nie, nie było mowy nawet. Nie było nawet mowy, bo oni już cały czas nas przesuwali, przesuwali, bo oni już szli od Bema z tej drugiej strony, od przejazdu.
- Czyli kazali wyjść na ulicę i tam sprawdzali te dokumenty, tak?
Nie, oni w ogóle tam nie sprawdzali, oni tylko [mówili], że sprawdzanie dokumentów, wabili w ten sposób, że sprawdzanie dokumentów i kazali wychodzić. No i każdy wychodził, a już nie miał żadnego powrotu do mieszkania.
Ja byłam w takim... Mam tu takie zdjęcie, w takim mundurku szkolnym ubrana i tak zostałam wywieziona do tych Niemiec, w tym mundurku.
To nie jest taki letni, bo to taki marynarski mundurek.
- Coś do jedzenia można było chwycić?
Nic, absolutnie, nic, żadnych... ani jedzenia, ani picia, nic. Tak jak się stało, tak się wychodziło.
- Czy ci żołnierze byli z psami, krzyczeli? Jak się zachowywali?
Tutaj, koło nas to ja nie widziałam psa, po prostu. Ich [widziałam], tak.
Schnell, schnell, schnell – szybko, szybko, szybko i do przodu. I zatrzymano nas dopiero... Ale mówię, że to nie tylko z naszej ulicy, z tego odcinka, bo już szli ze Śródmieścia, [właściwie] raczej z Bema, z tamtej strony, z drugiej strony Bema. I kiedy było nas już tyle, to nas do przodu, do przodu, do Gumińskiej. Za Gumińską był taki duży plac po prawej stronie, tak jak gdyby wzniesienie było, i tam ustawione były karabiny maszynowe. Ile ich było, nie wiem, trudno mi naprawdę powiedzieć, czy to było trzy, czy pięć, w każdym razie karabiny. Bo nam też już tam... mijaliśmy to i dalej w głąb tego pola kazano nam iść. Wiem, że to nie tylko tu nasza ulica, bo... Ksiądz był. Zawsze mi w oczach ten ksiądz stoi, w prochowcu jasnym. Widząc, co się święci (wiedział, jak się postępują z księżmi), zaczął sobie koloratkę zasłaniać. Ja mu pomagałam nawet sutannę podciągnąć trochę, żeby spod tego płaszcza bardzo nie była widoczna ta sutanna. I z tym księdzem właśnie... On z nami już szedł do dworca, jak pędzono nas do Dworca Zachodniego. Ale jeszcze właśnie przedtem, jak już byliśmy na tym polu – bardzo nas tam dużo zapędzono, bardzo dużo nas było – byliśmy już tak w końcu prawie tego pola, podjechał motor, dwóch Niemców na motorze. Zakaz rozstrzeliwania.
Zakaz rozstrzeliwania. Sprzątnęli te automaty i nas po pewnym czasie popędzili na Dworzec Zachodni.
- Czy pani wtedy zdawała sobie sprawę, że pani może za chwilę nie żyć?
Tak, wtedy to już każdy wiedział. Już widząc, co się dzieje, to już żeśmy wiedzieli, że idziemy na stracenie, ale każdy…
- Jak się idzie na stracenie, jak się ma czternaście lat?
No ale taka była kolejność, taka była kolejność, że wiedzieliśmy, że przed nami już coś się dzieje, kończy się z nami. Ale popędzono nas na Dworzec Zachodni. Popędzono nas i tam wagony osobowe były. To była już godzina dobrze po południu, już się taki wieczór [robił].
- Bo kiedy się zdarzyło to wypędzenie z domu?
To była ta godzina druga, chyba tak coś.
Tak, jeszcze obiadu żeśmy nie zjedli. Mamusia królika takiego… Mieliśmy króliki tam, bo tam były na podwórku te komórki i szwagier króliki hodował. No i tam nie wiem, kto to tego królika mamusi tam zabił, w każdym razie mamusia udusiła tego królika u babci. I stamtąd, właśnie mówię, jak nas pędzono, już byliśmy na tym polu i z tego pola na Dworzec Zachodni, no więc już tam żeśmy troszeczkę ochłonęli, jak nas w te pociągi osobowe postawili. No ale tam żeśmy stali w tych pociągach dosyć długo, tak do nocy. Nie wiem, może była godzina jedenasta, w każdym razie noc już była.
- Jak się zachowywali ci, którzy was pilnowali? To byli Niemcy czy to były jakieś inne formacje?
Chyba Niemcy. Ale kto już wszedł do wagonu, to już w ogóle nic nie wiedział, co się tam dzieje, bo nie było możliwe, bo tak nas pchali do tych wagonów osobowych. Ale już nie było wyjścia jakiegoś i oglądania... No pchali i uzupełnili cały pociąg. I wtedy – już tak północ była, chyba tak – pociąg ruszył. Jechaliśmy, ale nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą. No, wiozą nas, ale gdzie? Okazało się, że do Pruszkowa.
- Z ilu osób składała się pani rodzina?
Wtedy?
No cztery osoby. Była mama, siostra starsza o dziesięć lat ode mnie, mężatka, ja i babcia. Aha, jeszcze była taka sąsiadka, która z Torunia przyjechała do swojej rodziny na parter, i już ona... ją oddzielili, więc nie było nawet mowy żeby… Nawet ona nie mogła być z tą rodziną. Odpędzili ją i nie było mowy, żeby się cofnęła, żeby szukała ich. I ona prosiła mamę, czy by nie mogła po prostu dołączyć się do nas. Mama mówi: „Oczywiście, że tak”. – „Bo – mówi – państwo z tego domu, co siostra, to ja bym się tak lepiej czuła. Może państwo... czy pani pozwoli?” Mama mówi: „Oczywiście, że tak. Niech pani dołączy do nas”. I ona z nami do tego pociągu już doszła, do tego wagonu i do tego Pruszkowa.
Jak żeśmy się już znaleźli w tym Pruszkowie… No, wtedy jak nas już z tego pociągu wyładowali, no to już Niemcy z psami – już po obu stronach tej kolumny Niemcy i psy, i [to samo] z drugiej strony. Żeśmy szli jakimiś zagajnikami, jakimiś ulicami. Żeśmy nie wiedzieli, gdzie idziemy. Okazało się, że to Pruszków. Jak żeśmy tam już doszli, do tych hal, to tam już też byli ludzie. Straszny smród, fetor niesamowity był. Bo to mało, że te smary, to tam był taki jakiś... Nie wiem, czy tam remontowali, czy tam coś [robili] w tych halach. No tam i tory były, więc tam jakimiś wózkami coś dowozili do tego remontu czy coś, nie wiem. W każdym razie był smar, to już śmierdział, a jeszcze do tego załatwiali się wszyscy tam, bo nie było mowy, [żeby to robić] gdzie indziej, więc tam był fetor niesamowity. I tam ani jedzenia, nic, nic – nic nam . I ósmego nas stamtąd znowu [władowano] do wagonów. Podstawili wagony, takie już jak świńskie wagony...
Towarowe, ale z tymi drzwiami zasuwanymi takimi były.
- Czyli zostawili was w tych halach, tak? Każdy gdzieś się tam mógł się położyć, usiąść?
Gdzie? W hali? Absolutnie. Każdy w kucki. Bo tam było tak natłoczone, że nie było mowy, żeby ktoś…
Tak, było dużo. Przecież nas [było] mnóstwo. Tam już żeśmy zastali. Ale skąd ci ludzie już przyszli, skąd ich przypędzili, trudno mi wiedzieć. Natomiast nas było tak dużo, bo to z pociągu całego, no to było tak napchane, że to nie było mowy nawet, żeby gdzieś było miejsce jakieś, żeby ktoś mógł się zdrzemnąć. [Siedzieliśmy] w kuckach i w tym brudzie, smrodzie niesamowitym do ósmego. Ósmego właśnie [popędzono nas] do tego pociągu.
- Czy pani pamięta jakąś selekcję?
No, tam można było powiedzieć, dużo osób mogło się przekupić, ale młodych, młodszych. Jak miał złoto czy coś, to z Czerwonego Krzyża tam starały się przeprowadzić.
- Bo tam były już wtedy siostry z Czerwonego Krzyża, tak?
Ja nie wiem, czy były.
Ja nie widziałam. W każdym razie mama ze względu na babcię… Mamy mama była z nami. Nie było mowy nawet, żebyśmy tam jakimiś torami, potem piechotą, sami mogli przejść, uciekać, powiedzmy, szybciej czy jak. Nie było mowy. Chociaż mama tam miała i pierścionek, ja miałam na palcu pierścionek i siostra miała. Ale to można było pozdejmować i, powiedzmy, oddać to, prawda. Ale nie było mowy nawet o tym, bo babcia, chodziło nam o babcię. No i tak…
- Ale nie doświadczyła pani albo nie widziała pani, żeby ktoś kradł tę biżuterię, którą kobiety miały. Gdzieś przy pani się to nie zdarzało?
Przy mnie nie. Tutaj, jak byłam w tej hali, to nie. To, co słyszałyśmy, że można się obkupić, że tam mógł ktoś wyjść, gdzieś wyszedł. No ale mówię, osoby pełnosprawne, młode mogły przez te tory potem skakać. Bo to tam mnóstwo tych torów, to musiały szybko przecież działać, żeby ominąć ten teren, taki...
- Czyli postanowiłyście zostać razem?
Razem. Mama ze względu na babcię nie zdecydowała się, żeby nas można było stamtąd wyprowadzić. Pewnie, że jakbym była może z mamą tylko i z siostrą, to możliwe, że byśmy nie dostały się do Niemiec, ale ze względu na babcię – nie mogła mama zostawić matki swojej.
- I potem było ładowanie do wagonów, tak?
Do wagonów, tak. Wtedy właśnie te wagony były z takimi zasuwanymi drzwiami. No i przed Łodzią były takie pola ze zbożem. W naszym wagonie byli też młodzi mężczyźni i odsunęli te drzwi. Odsunęli te drzwi, usunęli i kilku wyskoczyło w te zboże. No, strzelanina, bo takie „bramkarty” były, więc Niemcy byli z karabinami w tych „bramkartach”. Bo za każdym tym wagonem…
Budki, tak, tak. Więc strzelanina była, to żeśmy tak patrzyli. [Ci, którzy wyskoczyli], turlali się w te zboże i być może tam jeden był ranny, może zabity, ale byli pewnie i tacy, co przeżyli.
- Czy pociąg się nie zatrzymał?
Nie, nie, nie. I to [wyskakiwali] nie tylko z naszego wagonu, ale i z tych dalszych wagonów. Bo przecież pociąg był nie z jednego wagonu, tylko składał się z kilku, kilkunastu wagonów. Więc to po prostu wykorzystali ten moment, że te zboże takie rosło, że od razu mogli wturlać się w to zboże. A to taki był nasyp, torowisko wysoko, a tutaj nisko te zboże rosło. Tak że przypuszczam, że niektórzy może przeżyli i ocaleli, nawet jak byli ranni.
- Czy pani pamięta, co ludzie mówili, gdzie jedziecie, co może być?
Nic nie widzieliśmy. Nic nie wiedzieliśmy, nic, ciemno. Wieźli nas i nie wiedzieliśmy gdzie, nie wiedzieliśmy gdzie. Dopiero…
- A jaki nastrój panował? Ludzie byli przestraszeni?
Straszny. No, głodni wszyscy. Jak pamiętamy, jedna z pań miała ze sobą buteleczkę miodu, taką niedużą buteleczkę miodu i jakąś skórkę chleba. Pamiętam, umaczała, włożyła tą skóreczkę w miód i dała mnie to w tym wagonie. Tą skórkę chleba z tym umaczanym miodem, w tym miodzie. To było moje pożywienie.
- Pierwsze od wyjścia z domu?
Tak. To było moje pożywienie.
- Gdzie ten pociąg dojechał?
Dojechaliśmy do Oels w Niemczech. To jest za Łodzią obecnie, bo to jest obecna Oleśnica. Więc tam nas wyładowano i tam dzielono na jakieś grupy. Bo pewną grupę... Musieli już mieć ustalone chyba, po ile mniej więcej osób mogą w dane miejsce kierować, prowadzić nas. I nas zaprowadzono... No, jakieś chyba, ja wiem, było nas dwieście osób, może trzysta osób, gromada taka. Była już przygotowana taka [szopa], folwark, z tego co można było wywnioskować, i szopa taka jakby na zboża, taka duża jakby stodoła – ale to [naprawdę] duża, długa – i tam nas właśnie zatrzymano, do tej szopy nas zagnano. Przyjechali Niemcy, lotnicy. Było ich chyba dwóch czy trzech, nie pamiętam. Ponieważ z nami była ta pani z Torunia, ona znała język niemiecki i to nam bardzo dużo pomagało. Jak przyszli ci Niemcy i mówią, że potrzeba im osiem osób na lotnisko do zbierania płodów, to mówili w języku niemieckim, i ona od razu mówi, żeby się zgłaszać, kto chce iść pracować na to lotnisko. Więc mama się nie namyślała, tylko od razu: „Dobrze, idziemy”.
Idziemy, idziemy. I nas osiem osób popędzono, zatrudniono na tym lotnisku. Z tym że ci Niemcy mówią od razu, żeby z nimi iść, to oni nam dadzą coś jeść. Więc pamiętam, poszłam ja, poszła siostra i jeszcze ktoś tam poszedł. Jak żeśmy tam poszli... To spory kawał było, według mnie to było z pięć kilometrów, tak jak dla dziecka. Może to nie było tyle, ale w każdym razie mi się wydawało, że daleko bardzo jest te lotnisko. I dali nam w takich kanwach zupę taką. Brukiew tam była, trochę ziemniaka, kapusta, taka mieszanina. I to nam dano. Więc jak pani sobie wyobrazi, jak myśmy przyszły z tymi kankami, z tym jedzeniem, to było coś niesamowitego. Każdemu trzeba było [dać] – no co? – chociaż trochę, chociaż tego, no to właściwie… No ale już jakie takie w smaku, coś do tego żołądka wpadło, niedużo, ale wpadło, to porozdawałyśmy. I właśnie od razu nam tam, te osiem osób, lokum takie do zamieszkania przyszykowali. Więc była taka jakby willa tego gospodarza tej posiadłości i on miał... On był sparaliżowany, na wózku, i miał dwoje małych dzieci. Jedno było w wózeczku, a drugie było starsze, ze trzylatka miało, Hans. A dziewczynka była Izelle, miała chyba ze trzy miesiące, taka nieduża, dziecko w wózeczku. I on tam nam opróżnił piwnicę taką, gdzie gotował te swoje warzywa, robił różne zapasy zimowe. Miał pomieszczenie jedno takie, a wyżej tak po schodkach, gdzie były półki, taka spiżarnia, więc tam opróżnił tą spiżarnię. No oczywiście beton, nic więcej, tylko że samo to pomieszczenie. I tam nas wzięto. Ponieważ babcia była za stara, żeby pracować, a ten gospodarz tego domu, ten Niemiec, on był pracownikiem na tym lotnisku, co się okazało później, więc on pytał się tą panią, czy babcia by mogła tutaj przy tych dzieciach pomóc tej żonie. No i babcia tymi dziećmi się zajmowała, mamusi mama. A myśmy, ja mimo wieku takiego... Oznakowali [wszystkich] literami „P”, ale ja tej litery nie dostałam, bo nie podlegałam.
- Ale do pracy się pani nadawała.
Do pracy się nadawałam, ale litery „P” nie nosiłam, nie wolno mi.
Nie, nie. Tak że nas tam osiem osób było zatrudnionych.
Ja tak, najpierw w polu, ponieważ samo lotnisko... To był teren lotniska, ale samo lotnisko to było hen, hen, daleko, natomiast początek to były właśnie te pola uprawne. Mało pola uprawne – tam była i hodowla bydła, i króli angor, no i właśnie te pomidory, nie pomidory. Wszystko oni tam mieli. Mleko, krowy, no wszystko mieli swoje na terenie tym swoim takim. I tam myśmy najpierw jeździli zbierać groch, te strąki zrywać, strąki fasoli. Układało się to w takie stogi. Później też było zbieranie ziemniaków. Pilnował nas taki Ślązak, pamiętam, Faworek wołali na niego. On po polsku mówił dobrze i on nas pilnował. I jednego razu jak żeśmy jechali, taką furmanką nas dowozili... Jak tam dalej się zbierało te płody i te zboże, snopki, to wozili nas taką furmanką, żeśmy przyjeżdżali, pamiętam, takie piękne pomidory były. Ale tam pracowały też Niemki. Nas było osiem z Warszawy, ale były i Niemki, pracowały tam. Ale furmanką jak żeśmy jechały, jak wieźli nas dalej, no to i te Niemki razem z nami siedziały. I one mi przyniosły ubrania, buty, te Niemki przyniosły mi. Dlaczego? Dlatego że nastawienie ich, z tego co myśmy się dowiedziały, tych swoich obywateli, było takie, że oni – Niemcy – uratowali nas przed Rosjanami, żeby…
- Biedną sierotkę trzeba było ubrać.
Tak, trzeba było ubrać tak. I oni, znaczy ci, co nas wywieźli, Niemcy, jako że oni... Nie to, że z Powstania nas wywieźli. Tam nie było... Niemcy nie wiedzieli widocznie, może niektórzy, ale tutaj gdzie myśmy się obijali, to ta Niemka nie wiedziała. Ona żyła w takich wiadomościach sfałszowanych, bo ona wiedziała, że nas przywieźli, dlatego że myśmy przed Rosjanami uciekali. Niemcy nas uratowali w ten sposób, przywieźli nas do siebie. Dopiero ta pani – Ridke, ona miała na nazwisko, ta torunianka – ona dopiero tej Niemce powiedziała, że to jest kłamstwo, to jest nieprawda i dopiero wszystko ona jej opowiedziała.
Uwierzyła, ona uwierzyła w to. Bo to była kobieta bardzo biedna. Ponieważ ona tam pracowała jako pomoc, a potem jak umarła jego matka, więc ona objęła całą tę gospodarkę i za mąż wyszła za tego Niemca, w ten sposób. A ona była z bardzo biednej rodziny, jak ona opowiadała właśnie tej pani, tej toruniance, że opiekowała się właśnie tym sparaliżowanym ojcem, właśnie też tam tym Niemcem, on był na takim wózku, a syn jego pracował na lotnisku, ten Niemiec. Pamiętam, jak tylko nam tamto mieszkanie, to pomieszczenie udostępnił, to przyszedł spytać się, czy mamy jakieś złoto. Mama powiedziała: „Nie mamy, nie mamy”. Mówi: „Jesteście z Warszawy, ale czy macie jakieś złoto?”. Nie wiem, jaki miał zamiar, czy [chciał] nam skasować to złoto, czy zabrać nam. W każdym razie potem żeśmy unikali, było tak schowane, że nie nosiliśmy tego na wierzchu.
Tam żeśmy byli, jak się kończyły już zbiory płodów. Właśnie jeszcze ziemniaki żeśmy ostatnio zbierali i straszny był potem deszcz. Myśmy w ten deszcz zbierali te ziemniaki, ale każdy nie wiedział o takim sposobie, że można tam jakoś inaczej zebrać po tej maszynie. Myśmy zbierali, wkładali te ziemniaki do tych koszy. Jak ten deszcz taki duży przyszedł na następny dzień, wypłukał te ziemniaki. A nie... Ten Ślązak... Mówimy tak: „Panie, jak to ciężko jest tak chyłkiem, chyłkiem, te ziemniaki zbierać”. A on mówi: „To nie wiecie, co się robi? Dwa ziemniaki do wiodra, a resztę pintą do ziemi”. No to myśmy tak potem zrobiły. Jak przyszedł deszcz, to te ziemniaki wypłukało i te ziemniaki wyszły na wierzch, te, które żeśmy wbijali w ziemię. Ale nam właśnie ten Niemiec, ten Ślązak mówił. No i wali do nas... Taka buda była postawiona, wali do nas i mówi: „Wychodźta, wychodźta, zobacz ta, jak to wygląda”. No faktycznie, trzeba było te ziemniaki wyzbierać, bo deszcz wypłukał.
- Ale jak ci Niemcy, ci gospodarze, odnosili się do was, do Polaków?
Muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o Niemców tu, na tym lotnisku, to jak do mnie i do mamy to byli dosyć przychylnie [nastawieni]. Mówię, przynieśli mi ubranie, kanapki mi przynosiły, bo ja byłam tam najmłodsza, byłam dzieciakiem. Jak układało się stogi zboża, pamiętam, i ubijać trzeba było, to ja tam tymi nożynami ubijałam i wpadałam w to, i taka zmęczona, to Niemka mnie wzięła, kazała mi się położyć. Położyła mnie, przykryła mnie snopkiem. Jak już odchodzili, to znów mnie poruszyła, żeby przesunęły mnie dalej. Tak że widocznie litość ich brała nad moim wiekiem, że ja tutaj jestem u nich. Bo tam nie na mamę, nie na siostrę, ale zwracały właśnie na mnie uwagę. Nawet mówię, że jednego razu żeśmy jechały furmanką i takie pomidory piękne, ja mówię; „Jak ja bym zjadła pomidora”. A ta Niemka się pyta tej torunianki, co ja mówię. Ona mówi: „Zjadłaby pomidora, takie ładne”. Ona mówi, że nie, że mnie nie wolno. Ona zejdzie, to ona urwie mnie tego pomidora. I ona z tej furmanki zeskoczyła i mnie tego pomidora zerwała, ta Niemka. Powiedziała, że ja to będę karana, a im to nic nie zrobią. Tak że tutaj pewnie ze względu na mój wiek, jak mówię, dlatego ja tak tutaj nie odczuwałam na tym lotnisku, że te Niemki jakoś tak... Ale był taki moment, że była tragedia. Ja chodziłam właśnie przynosić te posiłki w kankach. Sama sobie nalewałam, w tej kuchni też mnie tak dosyć [ciepło] przyjmowały te Niemki, nalewałam sobie sama tą kawę i chodziłam po posiłki. Jednego razu niosłam tą zupę i dały mnie na talerzu mięso. No ja jako dzieciak to wiedziałam, no, mięso na talerzu, takie jakieś kawałki. Przyniosłam to mięso, oni mówią: „Słuchaj, co ty przyniosłaś?”. Ja mówię: „Jak to, co przeniosłam? Mięso przyniosłam”. – „Zobacz, jakie tu są lichy, jakie tu są robaki”. Patrzę, faktycznie takie białe robaki, robale. Ja mówię: „To ja idę do nich, ja to zaniosę”. No i z tym talerzem szłam, szłam... Nie wiem, czy ten Niemiec, który mnie zatrzymał... Bo idąc w tą drugą stronę, do kuchni, nie z kuchni do tej szopy... A tam przecież ci Niemcy też pracowali i już nas znali, bo to już przecież niejeden dzień się tam było. Zainteresował się ten Niemiec, że ja idę z tym talerzem w odwrotną stronę, podszedł do mnie i pyta mnie. Ja zrozumiałam, że on pyta mnie pewnie, dlaczego ja idę w tą stronę, że nie w odwrotną, nie do nas, gdzie myśmy mieli tę szopę. A ja mu pokazałam te lichy. On wziął ode mnie ten talerz, wziął mnie i żebym z nim szła. No i ja z nim idę. On ten talerz niósł, wszedł do kuchni ze mną... Ja nie widziałam tak wściekłej osoby jak on. Mówię słowo „wściekły”, bo nie panował nad sobą, ale tak strasznie bluzgał tam na te kucharki, że one mnie to dały, że one mi dały te robale. Ona doszła do lodówki, bo tam już były lodówki wtedy, wyjęła kiełbasę, pokroiła na osiem kawałków tej kiełbasy i dała mnie na talerz kiełbasy. Zaniosłam tą kiełbasę. Myślałam, że na tym się skończyło. Następny dzień, poszłam rano po tę kawę, podchodzę sobie, ten kranik rozkręcam, a jedna właśnie z tych kucharek jak doskoczyła, jak rozkręciła, tak mnie sparzyła rękę. Tak miałam sparzoną rękę. Boże, jak ja płakałam, krzyczałam, bo to przecież ból niesamowity. Wpadłam bez tej kanki, bez niczego, mówię: „Mama, zobacz, co mi zrobiły”. I czułam, że to właśnie przez to, że ja byłam z tym [Niemcem]. One myślały, że poszłam na skargę. Tak przypuszczały pewnie, bo gdyby wiedziały, że on mnie sam zaczepił, to być może by nie postąpiły tak. One myślały, że ja poszłam na skargę. Mama mówi: „Biegnij, biegnij tam do domu. Babcia ci coś przyłoży może [albo] ta gospodyni”. I ja biegiem z tego lotniska, tam, gdzieśmy mieszkali, na tym Spalt, taka wioska. Wpadłam, babcia [pyta]: „Co się dzieje?”. Ja mówię: „Babciu, zobacz, jaką mam rękę sparzoną”. I ta gospodyni poleciała na podwórko, w fartuchu przyniosła jajka z szopy. Tam mieli kurnik, ona natłukła tych jajek, przykładała mi i ona mi tę rękę goiła, ona wyleczyła mi tę rękę. I poleciała... Tak powiedziała tej pani Ridkowej, co niemiecki znała, że była na lotnisku i powiedziała im o wszystkim, że oni mnie nieprawnie zatrudnili, zrobiła im awanturę, widocznie też do tego stopnia, że ja mam tę rękę sparzoną. Ona mnie tę rękę wyleczyła.
Jak mi wyleczyła tę rękę, to zatrudnili mnie już tam, też na tym lotnisku (jeszcze nie był czas nas przewiezienia) do strzyżenia króli angor. No to proszę sobie wyobrazić, dzieciak taki jak ja, jeszcze z miasta, w jednej ręce trzymać maszynkę do strzyżenia króla, a drugą trzeba było go unieszkodliwić, utrzymać go i tę wełnę jeszcze segregować, żeby nie zakrwawić jej, na grzbiet, z podbrzusza. To taką mi dali drugą pracę. Już mnie nie brali tam do pola, tylko mnie zatrudnili przy tych królach. A ja miałam potem takie bruzdy od tych króli, podrapały mnie. No ale na szczęście nas potem już stamtąd…
- Gdzie pani później pojechała?
Zawieźli nas do Juliusburgu, to fabryka lnu, Juliusburg. To w głąb Niemiec już nas wieźli. I tam najpierw [pracowaliśmy] przy wyładowaniu na rampie tych snopków z wagonów, a potem w środku. Jak żeśmy to już znieśli wszystko do środka, to potem już przy maszynie, oczyszczenie takie, kurz, brud, niesamowity z tego. Byłyśmy w tej fabryce lnu do Bożego Narodzenia. Ale już tam widocznie Niemcy też zaczęli czuć, że to nie jest tak, jak im mówią, bo tam też były zatrudnione i Niemki. Też były zatrudnione Niemki i Niemcy, a nas umieścili w takich lagrach. Kobiety i mężczyźni razem, wielkie takie lagry.
Tak. Tylko takie prycze były. No i zastało nas tam Boże Narodzenie. Pamiętam, ci panowie mówią tak: „Poszlibyśmy, wycięli jakąś choinkę, ale czym ją ubierzemy. Nie mamy jej czym ubrać”. Ale mówią: „Wiesz co, na ciebie nie zwrócą uwagi. Weź ty trochę tej szklanej waty, przynieś tej waty szklanej”. A ponieważ nam też [dano] takie... nie służbowe, ale jak tam na lotnisku żeśmy byli, dali jakieś talony temu Faworkowi i on poszedł z nami do sklepu po jakieś sukienki. Takie sukienki były jak z pokrzyw, że to na ciało trudno było założyć, to mama mi takie spodnie uszyła, takie pumpy z tego. Ta gospodyni dała mamie nici i mama mnie uszyła. I ja w te pumpy włożyłam na dół tej szklanej waty i przyniosłam. Tę choinkę ubrano, ale co z tego, jak ja sobie całe nogi pokłułam tą szklaną watą, a te spodnie były do wyrzucenia. Zima, mama zrobiła, żebym miała cieplej od dołu i były już spodnie do wyrzucenia. I tam właśnie te Niemki... To było dla nas już trochę takie zaskoczenie, a poza tym troszkę taka jakaś pewność, że coś jest nie tak, że coś się będzie działo. I urządziły one opłatek, te Niemki.
Ogólnie, wspólnie, dla siebie, bo one też tam pracowały, Niemki też tam pracowały. I urządziły nam ten opłatek, wspólny. Pamiętam, ja ubrana byłam właśnie w tym mundurku, wstążki miałam (takie mam zdjęcie). Identycznie mama mnie tak... byłam... I kiedy żeśmy wchodzili, no to tak, mama dorosła, siostra i babcia, no to staruszka, ale wszystko jedno, już osoby dorosłe, a ja jedna, jedyna dziecko takie, jeszcze z kokardami, w tym mundurku szkolnym. I takie łzy, te, które nas tam jak gdyby wprowadzały, te Niemki, takie łzy poleciały. Sama widziałam na swoje oczy – te Niemki jak zobaczyły, że ja taka wchodzę, to takie łzy im się zakręciły, że widocznie ja nie powinnam być może tutaj z nimi, w takim wieku jak jestem. I to właśnie ten opłatek już nam dawał znać, że coś się już dzieje.
- Żadnych informacji państwo nie mieli?
Żadnych. Jedynie miałam taki sen. Jak byłam wtedy [chora] na tą rękę, to ileś tam dni byłam przecież nieobecna na tym lotnisku. I pewnego dnia położyłam się w dzień, położyłam się przespać i w tym śnie – godzina dwunasta, dosłownie przed dwunastą – około dwunastej śniło mi się właśnie, że na niebie taka łuna, wielka jakby wstęga, a na tej wstędze napisane: „1945 rok, koniec wojny”. Proszę sobie wyobrazić, ja się zerwałam, babcia mówi: „Gdzie ty idziesz?”. Ja mówię: „Idę do mamy z taką wiadomością, babciu. Przecież to jest naprawdę... To tak pewnie będzie”. I biegiem na to lotnisko. Akurat był obiad, jak ja wpadłam. Mama się patrzy: „A ty co tutaj?”. Ja dopiero mówię, że taki sen miałam, taki sen miałam. „Taka łuna! Mama, taka łuna na tym niebie, a na tej łunie »1945 rok, koniec wojny«”. No i sprawdziło się, sprawdziło się. A ja to widziałam tak jakby na jawie, zupełnie jakby na jawie widziałam, a to przecież był sen.
- A czy inni wysiedleni z Warszawy też byli w tych lagrach, gdzie pani mieszkała, czy tylko ta ósemka była z Warszawy?
Tutaj, na tym lotnisku to tylko nas ósemka, a tam to trudno powiedzieć. Jak nas przywieźli, to myśmy były, ale czy tam jeszcze ktoś z Warszawy był, to naprawdę nie wiem. Nie było żadnego kontaktu, bo to były wielkie lagry.
- Żadnych listów panie też nie otrzymywały?
Nie, nic, absolutnie, absolutnie, żadnych, nic, mnóstwo ludzi nie znających się. „No to skąd jesteście?” – „Z Warszawy”. Ale tak to żadnej wiadomości.
- Ale tam w tej niemieckiej miejscowości nie czuła pani, że pani jest „podczłowiekiem”, że pani jest gorsza od Niemców, którzy tam mieszkają, dlatego że pani jest Polką?
No nie, tutaj jeśli chodzi o te zatrudnienie, jak myśmy pracowały razem, to nie czuło się tak.
- Czy były jakieś restrykcje, prowadził was jakiś strażnik do tej pracy? Jak to było, jak chodziłyście i wracałyście do tej fabryki?
Nie, nie, same żeśmy z tych lagrów.
- Mogłyście wyjść do tego miasteczka, które tam było?
Do miasta nie jeździłyśmy, to mieścina Juliusburg i na tym koniec. Tylko droga zakład i ten lagier, i nic więcej. Nic się tam nie widziało, nic się działo. Ale tam pracowały Niemki, bo tam była taka kuchnia właśnie między tymi barakami, taka polowa, na powietrzu, tak jak na grilla, coś takiego. Te Niemki właśnie przed świętami Bożego Narodzenia tam sobie... Gdzie one mieszkały, to nie wiem, w każdym razie pracowały tam, a gdzie mieszkały, to nie wiem. I one tam kurczaki sobie zabijały czy coś, moja mama poszła: „Wiesz – mówi – tam jest tyle tych szyjek od tych kur, od tych kurczaków. Ja to – mówi – przyniosę i potem oczyszczę, to wam ugotuję coś, te szyjki takie”. I to zrobiła, to zrobiła moja mama, bo ta kuchnia była dla wszystkich dostępna, na powietrzu. Ale tam właśnie żeśmy byli... Po Bożym Narodzeniu już nas stamtąd wywieźli dalej, jeszcze w głąb.
Wywieźli nas do Sacrau.
- Jak odbywało się to wywożenie? Oni przychodzili, mówili, że jutro wyjeżdżacie, czy jak to było?
Nie. „Szykujcie się, bo już wyjeżdżamy”, i dalej, dalej. Kazali się pakować, jak to mówią, i już wychodzić.
Pociągiem.
- Pociągiem. I było znowu dużo ludzi.
Znowu dużo ludzi. I tam, do Sacrau nas wywieźli, to [była] fabryka papieru, podobnież – z tego co żeśmy się dowiedzieli – największa fabryka papieru w Niemczech.
To lagry były i też byli obcokrajowcy. Tam byli Francuzi, nie Francuzi. Z tym że to fabryka papieru, więc porobili sobie takie jak gdyby kajutki z papieru, z takich kołder, bo tam robili nawet takie kołdry, jak u nas się przykrywa łóżka, z ligniny były.
- Wszystko takie papierowe.
Takie papierowe wszystko. I z tego były takie przegródki robione. Jak nas tam... Nie wiem, ile nas z Warszawy, to też trudno powiedzieć. [W każdym razie] nie było możliwe kontaktować się jedno z drugim. Pamiętam tylko, że na samym końcu jednego baraku to nam dali takie to miejsce. No i też pomogli tam poprawiać taką ścianę, bo tam była taka kajutka zrobiona, tam ktoś przedtem był i nas tam umieszczono, [czyli] właściwie te cztery osoby, nas z mamą. Tak że to tylko... Bo tak to mówię, żadnego kontaktu żeśmy nie miały.
- Czy nie spotkała tam pani innych dzieci?
Nie, ja tam byłam zatrudniona, też byłam zatrudniona. Najpierw nas tam oprowadzono trochę, [żeby] pokazać nam tą fabrykę w środku, te kotły takie i tak dalej, to wszystko. No i mnie posadzono przy takiej niciarce, nitowałam pałąki do wiader.
- Czy dostawały panie wszędzie jedzenie?
Tak, tak, tam miałyśmy wyżywienie.
- Czy pani czuła, że to już jest koniec wojny? Czy były jakieś bombardowania, naloty?
Tak... No, tam już było niespokojnie. Skoro nas już przesyłali coraz dalej do Niemiec, do Niemiec, to już czuliśmy, że oni też uciekają z tych terenów bliższych Polsce, dalej, dalej, w głąb Niemiec. I Niemcy uciekali pewnie, bo potem byliśmy w takim folwarku, no to w tym folwarku jak żeśmy mieszkali, to rano patrzymy, a taki szum, szum w nocy... Okazało się, że wszyscy Niemcy opuścili ten folwark, w nocy go opuścili.
- Jak panie pracowały, to dostawały za to jakieś pieniądze?
Nie, żadnych.
Tak, bynajmniej u nas. Myśmy nie dostawały żadnych pieniędzy, żadnych pieniędzy.
- Zrobiła się zima, to trzeba było się w coś ubrać. Skąd były ubrania?
Nie, to tylko ten Faworek jak z nami był, to te sukienki były dane. A tak to mówię, ci Niemcy po prostu nam dawali, przynosili, tak jak mnie to ubranie i buty przyniosły te Niemki.
- Gdzie się skończyła ta pani wędrówka?
No właśnie w Sacrau. Tam nas zastało wyzwolenie.
- Jak wyglądało to wyzwolenie, kiedy miało miejsce?
Ja wiem, jak to powiedzieć, kiedy oni wkroczyli?
- Kto w ogóle wyzwalał tamtą część?
Polskie wojsko i Rosjanie, ale to była makabra dla nas. To było przeżycie niesamowite.
Z jednej strony radość, jak żeśmy usłyszeli, że są już nasi żołnierze koło nas, a z drugiej strach przed Rosjanami, strach, ale to strach paniczny.
- A skąd pani wiedziała, że trzeba się ich bać?
Mama moja przecież żyła I wojnę światową. Mama w 1901 roku urodzona, więc w tych latach, co ja [byłam w 1945 roku], przeżyła I wojnę światową, no bo w czternastym roku, a mama w dziewięćsetnym pierwszym się urodziła, więc wiedziała, jak oni postępują. Niesamowicie było. Pamiętam, żeśmy w tym folwarku się położyli, to mama położyła taki koc…
- Od tego czasu, kiedy Niemcy uciekli, do czasu, kiedy przyszli ci żołnierze, to dużo dni upłynęło, godzin?
Nie, właśnie zaraz wkroczyli. Ci nocą [uciekli], a tu zaraz mieliśmy wojsko. Zaraz mieliśmy wojsko, więc Niemcy w ostatnich chwilach uciekli z tego folwarku.
- A ile było tych pracowników przymusowych, takich jak pani?
Tu, gdzie ja ostatnio pracowałam w tej fabryce, to było mnóstwo ludzi.
No to tutaj w folwarku żeśmy [były] później. Pierwszy dzień wyzwolenia czy drugi dzień wyzwolenia to żeśmy już tą fabrykę opuścili, już żeśmy opuścili, żeby coś zdobyć do zjedzenia, i taki folwark był, i tam żeśmy zostali. Tam i drób był, więc to była możliwość…
- Więc to wyzwolenie było, jak pani była jeszcze w fabryce, tak?
W fabryce już, znaczy tak. Tylko myśmy już byli, ja wiem, jakiś dzień, może dwa po tym, już w tym folwarku.
- Pierwszy moment, kiedy pani zobaczyła żołnierza rosyjskiego czy polskiego... Jakiego żołnierza pani pierwszego zobaczyła?
Pierwszego to Polaka zobaczyła. Tym się bardzo cieszyliśmy, że to są Polacy. Okazało się, że prócz polskich weszli też i ci Rosjanie. I tu się zrobiło strasznie.
Żołnierze? Żołnierze cieszyli się, że jesteśmy, że wrócimy do Polski i tak dalej, że wrócimy. No i dlatego żeśmy już mogli, powiedzmy, ruszać w stronę Polski. A ponieważ jesteśmy z dziada pradziada z Warszawy i cała rodzina była z Warszawy, więc nie było mowy, żebyśmy gdzieś się zatrzymywali, tylko chcieliśmy jak najszybciej dostać się do Warszawy.
- Czy pani wiedziała, co dalej było z Powstaniem, z Warszawą? Czy jakieś takie informacje do pani dotarły?
Nie, nic nie docierało, nic do nas nie docierało.
- Jak się wracało? Czy tam była jakaś taka komórka w wojsku, która mówiła wtedy: „Odjeżdżamy, tu jest pociąg”?
Nie, absolutnie. Każdą na swoją rękę i tylko się pytano potem, jak tutaj były pociągi, który pociąg do Polski. Ale tak to nic nie było, żadnej organizacji, żeby tam nami dalej kierować, żeby nas prowadzić, absolutnie. Każdy na swoją rękę.
- I panie zdecydowały, że jedziecie, i poszłyście na jakiś najbliższy dworzec, tak?
Za czym [poszłyśmy] do dworca, to byliśmy najpierw w tym folwarku. Tam żeśmy się zatrzymały pierwszą noc. I jak wpadli Rosjanie, a ponieważ siostra była młoda i jeszcze ktoś tam, skądś tam było parę osób w tym folwarku, zaczęli po prostu, proszę pani, gwałcić.
Tak, znaczy nie Polacy, tylko Rosjanie.
- Ale oni wiedzieli, że wy jesteście Polkami?
Tak, tak, proszę pani, tak. Zaczęli gwałcić. Więc na następną noc to mama już nas na strych szykowała gdzieś, żeby nas ukrywać. I mnie to obandażowała mama... Ja byłam obandażowana, miałam tylko oczy i nos do oddychania, a tak to byłam obandażowana tu cała, głowa, ręce. Siostra to nogi... Takie prześcieradła mama podarła w tym folwarku, owinęła ją tym, widząc, co się dzieje, co ci Rosjanie robią.
I tak, proszę pani, pociągiem towarowym żeśmy jechały. Jakiś był podstawiony, tylko takie ławki były porobione i wsiadali tam mężczyźni, młode kobiety z nami w tym wagonie, takim świńskim wagonie, [właściwie] nie świńskim, a takiej platformie od węgla, odkrytej. I kiedy żeśmy już jechali do Polski tym pociągiem, cieszyliśmy się, że jedziemy, wracamy – ale ja byłam owinięta i siostra, a inne młode tak normalnie wyglądały – [to] zatrzymano ten pociąg pod semaforem, wszystkie młode dziewczyny wyciągnięto z tego pociągu.
Rosjanie, Rosjanie przyszli, zatrzymali i wszystkie wygarnęli. A mama, ponieważ znała rosyjski, [żołnierz] pyta się mamy, mama mówi: „Tak, ranna jestem. Jedna i druga ranne są”. Więc nie zatroszczyli się, żeby nas odprowadzić gdzieś tam i po prostu udzielić pomocy, tylko dali już nam spokój i zostawili nas. Więc tylko zostałyśmy w tym przedziale, babcia, pani Ridkowa, zostałyśmy my we dwie z siostrą z młodych. A tak to wszystkich wygarnęli. Wszystkich młodych wygarnęli, proszę pani, z tego wagonu. Co stało się z tymi młodymi osobami, trudno powiedzieć, bo z całego pociągu wszystkich młodych wyciągnęli, z całego pociągu.
Nie no, wpadali, proszę pani, no wojsko. Wpadało, kazało wysiadać, wysiadać i koniec. Co stało się? Czy ich zatrudnili gdzieś tam do pracy, czy zgwałcili, trudno powiedzieć już, bo tak się nie było, prawda... Ale w każdym razie nie pozwolili jechać tym pociągiem tym młodym. I tak żeśmy dojechali do Częstochowy.
- Jak długo trwała ta podróż?
Trwała dosyć długo, dosyć długo.
- Czy pani pamięta, jaki to był miesiąc?
To było przed Wielkanocą, przed Wielkanocą żeśmy dobili już do Warszawy.
- Do Częstochowy najpierw, tak?
Tak, do Częstochowy. Najpierw żeśmy przez Wrocław jechali, więc: „Gdzie wracacie?”, zaczęli [pytać]. „Warszawa”. – „No... Warszawa? Gdzie wracacie, gdzie do tych gruzów? Zostańcie tutaj”. Mama mówi: „Nie, wracam do Warszawy”. Do Częstochowy żeśmy dobili na ten dworzec i pamiętam, sanitariuszka doszła do mamy i mówi: „Proszę pani, proszę wziąć córki, tu jest punkt sanitarny”. A mama mówi: „Im nic nie jest. One są zdrowe, zaraz – mówi – one są zdrowe”. I potem mówi, jak odeszła ta sanitariuszka, mama mówi: „No to chyba już można was tutaj poodwijać”. Mnie to odwinęła przede wszystkim twarz, ręce, siostrze tutaj, co mogła, te nogi. I mówi: „Chyba tutaj to już jesteśmy bezpieczne”. W tej Częstochowie.
No i z Częstochowy potem do Łodzi. W Łodzi zatrzymywali pociąg, znów z Łodzi wychodzili na ten [peron]. Było dużo takich, z ciekawości widocznie przychodzili [zobaczyć] tych wracających. „Zostańcie, gdzie wy do tej Warszawy wracacie”. Mama mówi: „Nie, my jedziemy do Warszawy”. I tak żeśmy do Warszawy dojechali, w taki sposób.
- I dokąd ten pociąg dojechał, gdzie się zatrzymał?
Na Zachodnim.
Tak.
- Poszłyście panie tam, gdzie był dom?
Nie, bo tam nie było dojścia, tam był gruz od samego początku, już tutaj.
Nie wiem, jak mama nas prowadziła, w każdym razie wyprowadziła nas na Wolską, boczkami tak wyprowadziła nas, bo sama Bema była zawalona, nie było mowy. Tak że tutaj mama nas prowadziła, pamiętam, na Wolską. I tutaj właśnie nie wiem, jak jest park Sowińskiego, po przeciwnej stronie był komisariat już, taki prowizoryczny. To był budynek, chyba plebania czy coś popów, i tam był zrobiony komisariat z jednej strony. Tam jeszcze z drugiej strony mieszkali ludzie, a tu, z tej jednej strony był komisariat. I pytają się: „Gdzie wy idziecie, do kogo idziecie? Przecież tu wszystko gruz”. A mama mówi: „Idziemy na Jelonki”. Dziadka brat stryjeczny i ciocia, stryjka siostra, mieszkali właśnie na Jelonkach. „Tam – [mama] mówi – pewnie ocalało coś, bo to przedmieście Warszawy”. I tam żeśmy się dostali właśnie do nich, na to Jelonki. Ten dom jeszcze stoi, oni już się wyprowadzili tam iks czasu temu, kiedyś, kiedyś sprzedali to, wyprowadzili się, poumierali, natomiast ktoś tam mieszka w tym domu.
- Kiedy pani pierwszy raz poszła na Bema 54?
No i tutaj właśnie się dowiedzieliśmy... Bo szwagier, on przed samym Powstaniem z wujkiem, mamusi bratem, pojechali do Lublina coś przywieźć z wyżywienia. No i wybuchło Powstanie i już nie wpuścili ich do Warszawy. A ponieważ siostra cioteczna, właśnie ta, co mamusia u niej pracowała, w tym sklepie, za mąż wydała córkę starszą i kupiła jej taki domek w Wołominie, na przedmieściach Wołomina w Helenówce... To było w czasie okupacji, w czterdziestym drugim czy trzecim roku ona wyszła za mąż. A ciocia miała taką posiadłość we Włochach przy dworcu i to sprzedała, i kupiła jej właśnie w zamian to mieszkanie. I tam właśnie wujek ze szwagrem do niej się udali, no bo cóż, najbliżej. Bo nie mogli się do Warszawy dostać, więc poszli do niej i tam poczekali, aż mogli przetrwać do wyzwolenia Warszawy. I po wyzwoleniu zaraz dostali się. Ponieważ szwagier mieszkał róg Płockiej i Wolskiej, Płocka i Wolska, tam się nawet urodził, więc ten budynek dobrze znał, tam rodzice mieszkali też do Powstania, więc poszedł tam. Okazało się, że mieszkanie puste, rodziców nie został już, bo matka też była wywieziona. Potem się to okazało, wróciła też z Niemiec, z córką była wywieziona. Natomiast ojciec został prawdopodobnie... Oni sami osobiście nie widzieli, tylko ktoś ze znajomych przekazał, że go widział w kościele Świętego Wojciecha czy przed kościołem, rozstrzelany i spalony. Żadnego śladu nie mieli. W każdym razie matka wróciła z córką, właśnie z tą siostrą, i szwagier, natomiast ojciec nie powrócił. No i z tego co tam właśnie słyszeli, bo ten ojciec był taki dosyć na Wolskiej znany, bo był pośrednikiem, więc te sprawy takie... to utrwalona widocznie jego podobizna była dosyć. I tak mówi: „Był i został rozstrzelany, spalony naprzeciw kościoła”.
- Proszę pani, ten dom, w którym pani mieszkała, Bema 54, później on się tak źle wsławił, bo tam zginęło żywcem spalonych około siedemdziesięciu osób. Czy pani tam kiedyś poszła?
Tak, byłam, mama była. Mama moja była wcześniej, przede mną jeszcze, jak tylko [wróciliśmy], to poszła i przyniosła taki obrazek, który właśnie do Muzeum oddałam, siostry od Pierwszej Komunii.
- Ten obrazek został tam w tych zgliszczach?
Nie w zgliszczach, bo w tam w ogrodzie gospodarz pozwolił nam kopać takie doły, kopać takie doły i sobie tam coś włożyć do tych dołów dla bezpieczeństwa, żeby ocalić to.
Już w czasie Powstania to się działo. Mama moja takie różne rzeczy wyniosła do tego dołu. Przede wszystkim dużo takich rzeczy siostry, bo ona wyszła za mąż, miała takie różne pamiątkowe rzeczy, dostała przed samą wojną, wyszła za mąż. Tak że między innymi był właśnie obrazek jej od komunii. No i jak ktoś potem przed naszym przyjazdem do tego dołu dostał się, bo tam ludzie zaczęli grabić, rozwalać, szukać, więc ten obrazek musiał wypaść i zdeptany taki, ponieważ to był papier kredowy, tak złożony na cztery, to ten obrazek po prostu został w tym ogrodzie. Mama jak poszła, ten obrazek przyniosła. Mama ten obrazek przyniosła, a ja jak poszłam, to jeszcze przyniosłam szwagra muszkę, znalazłam ślubną, zdeptaną. A tak to wszystko było wyjęte, ktoś wywiózł. Jeden jakiś znajomy mamy spotkał [ją] i mówi: „Widziałem, jak ten pani dół opróżniali”. I mówił nawet nazwisko tej osoby, kto to opróżniał. Mama mówi: „Skąd pan wie, że to moje?”. – „A, bo pani na wierzchu rzuciła torbę z pierzami – mówi. – Takim wózkiem niemieckim, naładował to i ta torba była”.
- Sąsiedzi jacyś? To byli Polacy, tak?
Tak, tak. Mama tego nie widziała, on to powiedział, no ale ten obrazek przyniosła. Ale mówię, w czasie okupacji właśnie jak żeśmy tam mieszkali, mama przed samą wojną kupiła aparat radiowy philipsa. Na razie troszeczkę się słuchało, potem właśnie w polu słuchali, ale później już było niebezpiecznie, więc mama mówi: „Coś z tym aparatem trzeba zrobić”. No i wujek ze szwagrem w tym domu, gdzie jak mieszkaliśmy, pod schodami była taka komórka, ale tam była ziemia, tam wykopali dół, zrobili pudło, owinęli jeszcze w wujka szynel (saperem był, miał taki, jak wrócił z wojny), jeszcze pudło i zakopali ten aparat. Mówią: „To nam ocaleje. To, to na pewno”. No i później jak żeśmy wrócili właśnie i skontaktowaliśmy się tam u tej rodziny na Jelonkach, że szwagier przeżył, że jest wujek, że są (podali, gdzie są, że są na róg Płockiej i Wolskiej, tam u tego szwagra w mieszkaniu), tak myśmy od razu właśnie z Jelonek tam się udali, na róg Płockiej i Wolskiej. I tam żeśmy zastali ich. Tam żeśmy zastali i mama... Potem tak rozmawiamy: „Słuchajcie – mówi – to może ten aparat – mówi – chyba ocalał”. No i poszli odkopać ten aparat. Poszli tam Bema 54. A że to nie było trudno znaleźć to miejsce, bo pośrodku ta komórka była, więc to tak gruz był, no to te miejsce było, tak więcej dla nich trudności nie sprawiało, [wiedzieli], że to tutaj muszą w tym miejscu mniej więcej kopać, odrzucać te zgliszcza i tak dalej. I dostali się do tego miejsca.
Znaleźli. Ale co znaleźli, co nam przynieśli? Jak przyszli, to tak: „Słuchajcie, to zobaczcie, co mamy z tego aparatu”. Przynieśli tylko głośnik i szybkę od skali. A wszystko [pozostałe] się rozpłynęło. To się wszystko rozpłynęło, ta skrzynia, to wszystko.
Od tego żaru, od tego tłuszczu, od tego wszystkiego to wszystko się rozpłynęło.
- Czy pani wtedy po wojnie słyszała o tym, że tam właśnie zamordowano ludzi w tym domu?
Tak, myśmy od razu już wiedzieli. Jak tylko żeśmy wrócili, to mówili nam.
Jak się spotkaliśmy, to [mówili]: „Tam na Bema w waszym domu to tam napędzili, podpalili, tam spalili ludzi”. To już takie pogłoski były, że tam się działo. I ja jak byłam, to tak samo. Ja od ulicy jeszcze nie wchodziłam, tylko od podwórka, tutaj z tej strony, do tych zgliszcz takich, tutaj dostawałam się, to tam było widać – było widać takie sterczące coś, jakieś fragmenty tak jakby od kuli, jak coś, oprawki takie jak od okularów. Ale to już rozgardiasz był, to już było poruszane. Bo to nie tylko tam... Bo tam ludzie grzebali. Po prostu ludzie grzebali, szukali różnych rzeczy. Bo jasny dowód, że tam na Wolskiej jak żeśmy mieszkali i szwagier się dowiedział, a miał brata młodszego, że tam zginął właśnie jego ojciec, naprzeciw Wolskiej, naprzeciw kościoła, i tam właśnie jak żeśmy poszli, to tam były prochy. Było bardzo dużo tych prochów. Nie przy samej ulicy, tylko taki dom jeszcze stał i za tym domem było właśnie to miejsce, tak jakby takie z prochem całym, takim ludzkim.
- I to w powietrze nie leciało, tylko tak leżało?
To leżało, leżało, bo to było zmieszane tam jeszcze z czymś, z takimi różnymi rzeczami, że to nie same prochy jak przesiane, tylko to jeszcze było po spaleniu ludzkich ciał. Więc tam jeszcze były takie różne te jakieś i fragmenty były. I przychodzili – to widziałam na swoje oczy – zaczęli grzebać pogrzebaczami i szukali, ja nie wiem, czy dolarówek, czy może jakiejś biżuterii, która by tam jeszcze została. Szukali ludzie w tym właśnie popiele. I jak myśmy to zobaczyli, a ponieważ on wiedział, czuł, że tak było, jak ten powiedział, że ojciec jego zginął, to mówi: „Słuchaj, tu trzeba coś z tym zrobić”. On był ode mnie, ja wiem, ze cztery lata czy pięć starszy. Mówi: „Tutaj zrobimy grób”. I myśmy te prochy wyrównali w taki jak gdyby grób, prostokąt taki. I mało tego, posypaliśmy ziemią. Posypaliśmy ziemią trochę, żeby już nie kopać. Żeby to był taki grób. Że tak dojdą, żeby nie grzebać w tym, po prostu żeby zabezpieczyć przed grzebaniem. I faktycznie, udało nam się. Udało nam się to, bo już tak nie grzebali. Ale mówi: „Słuchaj, tu przydałby się jakiś krzyżyk”. Ja mówię: „Wiesz co, należałoby, żeby to widać, że to jest grób”. On mówi: „Czekaj, ja pójdę”. Poszedł na cmentarz prawosławny i przyniósł taki, ja wiem, nie miał chyba metra wysokości ten krzyżyk, tak z osiemdziesiąt, siedemdziesiąt centymetrów, tej wielkości był. To był chyba raczej z piaskowca albo beton, szary taki. I myśmy właśnie postawili, [właściwie] on postawił ten krzyżyk, jak przyniósł, pośrodku. Tu zrobiliśmy jak gdyby głowę w tym popiele, ten krzyżyk. No i jak wtedy już widzieli, że to jest taki grób zrobiony i ten krzyżyk stoi, to skończyło się już grzebanie. Bo tam stacjonowało nawet wojsko z Sokołowskiej. I też przychodzili ci wojskowi, oczywiście nie starsi, tylko ci szeregowi (to ze wschodu przecież te wojsko, które szło tutaj do nas, ale Polacy), i też tam grzebali. No grzebali, ludzie grzebali to.
I myśmy to zabezpieczyli. Myśmy to zabezpieczyli, ten właśnie… Przede wszystkim właśnie ten…
- Jakie wrażenie robiła taka Warszawa?
No, okropne. Okropne. Domu, co myśmy tam zamieszkali, był częściowo spalony, piąte [piętro] chyba czy to cztery piętra były w tym domu, i jeszcze taka kopuła była na środku, na winklu. Ta kopuła jeszcze taka jakaś nadpalona była zostawiona, tu były te zgliszcza, ale niższe piętra były, trzecie częściowo już było, ocalało, [podobnie] drugie piętro... Myśmy właśnie na drugim piętrze mieszkali i ci rodzice szwagra. Ich mieszkanie w ogóle było nietknięte, nic nieopalone, nic tego. A szwagier, wiedząc, że może my wrócimy, może coś, to zajął takie obok właśnie. Ale pierwsza to była oficyna tego domu i klatka była od podwórka, drewniana i była spalona, więc trzeba było przechodzić przez front, przez te kładki, tylko tak od podestu. No i tam żeśmy właśnie zamieszkali, w tym właśnie mieszkaniu. To był pokój z kuchnią.
- Do kiedy pani tam mieszkała?
Do sześćdziesiątego pierwszego roku.
- Ale schody zrobiono później?
Nie. Nie, nie. Cały czas było tylko takie zabezpieczenie, a tu to patrzyliśmy w te piwnice do samego dołu. Tak że tylko zabezpieczenie, żeby nie spaść, tam było. No to właśnie w tym mieszkaniu, co żeśmy mieszkali, to tylko część podłogi było do kuchni wypalone i korytarza. No i łazienka taka była, no to ta łazienka była też spalona. Natomiast w tym korytarzu po przeciwnej stronie był znów pokój jeden i tam było spalone całe i tylko kawałek tynku. I wujek, ponieważ też nie miał [mieszkania], bo też tam mieszkał wtedy gdzie ja, spalone to wszystko, więc też chciał zająć obok nas. Tak jak przedtem żeśmy mieszkali, chciał obok nas. I mówi tak: „Ale wiesz co, tutaj został tylko taki kawałek tynku nad kuchnią – mówi. – Jak ja to będę odnawiał? To wszystkie te cegły niech będą widoczne – mówi – a ten kawałek tynku to zwalę”. I odbijał ten tynk. Odbijał i wiecie, co tam znalazł? Ukryte radio telefunkena. Straciliśmy philipsa, a w ten sposób mieliśmy telefunkena.
- Ludzie sobie sami odnawiali te mieszkania?
Sami, tak. I wujek już potem właśnie już mówi: „Nie, nie będę tutaj już...”. „Ale od frontu tam jeszcze – ten szwagra brat mówi – tu te można tutaj też zająć. Bo tu był gospodarz, ale gospodarz Żyd był, więc – mówi – to tutaj ten...”. I wujek od frontu zajął sobie taki pokój z balkonem.
- Proszę powiedzieć, czy pani ma jakieś takie wspomnienie z Powstania, które szczególnie zostało w pamięci, taki obraz?
No to najgorsze to dla mnie było właśnie wypędzenie nas, sprawdzenie tych dokumentów i od razu, wie pani, pozostawienie tego wszystkiego, opuszczenie tego. I się wiedziało, że się nie…
Ta tułaczka. To było najgorsze.
- Co po latach pani sądzi o Powstaniu Warszawskim? Czy ono powinno wybuchnąć?
Proszę pani, nie mnie sądzić, ale uważam, że jednak to, co się działo z naszym państwem przez Niemców, to trzeba było bronić. Polacy zawsze stawali w obronie swojego narodu, swojego kraju.
Tak, powinno. Wybuchło, po prostu.
- Wybuchło, bo po prostu tyle się zbierało w ludziach takiej złości?
Tak, tej nienawiści, tego wszystkiego. Z tego domu, tutaj co mieszkałam, też właśnie sąsiadka taka, ona bardzo często, ponieważ jej mąż pracował w piekarni, jeszcze warunki w porównaniu z innymi były względne, to ona często właśnie na te kwiaty dawała, ona też pomagała. I po Powstaniu też właśnie przyszła do mnie.
Ona przeżyła. Natomiast syn starszy był w AK i przeżył, ale miał odłamki. Odłamek podbił pod serce i na stole operacyjnym nie uratowali go, zmarł. A znalazła go aż w Krakowie jako akowca…
Po powstaniu, tak. To było straszne przeżycie dla niej i dla mnie też, bo znałam go. A młodszy troszkę syn, ten, co mi tą laurkę taką rysował, to znowu [był] w Ravensbrück. On był razem z nami wywieziony z Warszawy, dostał się do Ravensbrück. Trzy dni przed wyzwoleniem uciekał, został zastrzelony. Dostała potem z Czerwonego Krzyża... Starała się o wiadomość, więc podali jej właśnie tą wiadomość z Ravensbrück. Jest tam na tym pomniku, proszę pani, i symbolicznie jego zdjęcie.
- Czy pani pamięta, jak się nazywał?
Artur ten młodszy.
Sokołowski. A ten starszy Janusz Sokołowski. Tak że ten starszy... I też właśnie [zmarł] przed samą Wielkanocą, przed samą Wielkanocą właśnie na tej operacji. Nie udało się go uratować. I przyszła do nas, ponieważ poszła do kościoła Świętego Wojciecha, nie chciała, żeby to ciało było w szpitalu, w kostnicy na święta. Przyszła do nas, wiedziała, gdzie my mieszkamy, i prosiła mnie, ponieważ ja tam udzielałam się w tym kościele, byłam w bieli, wiedziała, że tego księdza znam, ten ksiądz mnie uczył religii, więc przyszła do nas, żebym może ja wpłynęła, żeby to ciało zostało na te święta zatrzymane w kościele. No i poszłam do księdza. Ponieważ [to był] ksiądz, właśnie ten Murawski, który mnie znał, i mówię, że to znajomi, właśnie akowiec i tak dalej. I zgodził się ksiądz, przyjął to ciało na święta. Tam pomieszczenia bardzo tak nie mieli, bo przecież jeszcze ten kościół był w ruinach częściowo też przecież. No ale przyjął ksiądz te zwłoki, były tam. No i pochowany jest właśnie na cmentarzu Wolskim. Dopóki ona żyła, to ten grób był zadbany i tak dalej. Ale ja zawsze powiedziałam, że ja będę pamiętać, jeśli będę żyła, i ja o ten grób dbam cały czas. Tam z rodziny nikt nie przychodzi. Bo żona jego... On się ożenił w czasie okupacji, no ale ta żona gdzieś tam we Wrocławiu jest, za mąż wyszła powtórnie i tak dalej. Oni dzieci nie mieli, więc ja tym grobem się opiekuję, po prostu opiekuję się cały czas. Zadbany jest ten grób jako akowca.
Tak że po prostu trzeba pamiętać. Trzeba pamiętać o tych ludziach, którzy oddali życie. Bo ja przeżyłam. Jak przeżyłam, ale przeżyłam, natomiast oni nie. I właśnie obok grobu rodzinnego swojego mam też akowca. Akowca który też… Zaczęli grób rozbierać, po prostu niszczyć, wandale. Bo rodzina... We Wrocławiu byli rodzice. I właśnie jak chowała męża swojego ta pani do tego grobu, to akurat ja byłam przy naszym grobie rodzinnym. Doszłam tam i rozmawiałam z nią, i mówiłam też, że ja będę się trochę opiekować grobem. Bo zaczęli rozbierać, kwietniki pokradli, niby z lastryko, ale pokradli. I do dzisiejszego dnia tym grobem akowca właśnie [się opiekuję]. Zgłaszałam go do Muzeum. Wiadomość była podana, że można zgłaszać, więc ja spisałam wszystko i podałam jego nazwisko, wszystko, jego pseudonim. W domu to mam te dane też. No i tym grobem się do tej pory opiekuję. Z tym że ktoś już teraz z rodziny od czasu do czasu przychodzi i lampkę zapali. Ale nic tam nie dekoruje, nic, tylko lampkę zapali. I teraz nawet byłam przedwczoraj na cmentarzu i też ta pani paliła lampkę. I doszłam, mówię… Dziękowała mi, że ja dbam o ten grób. A ja kiedyś powiedziałam jej, bo już ją ze dwa czy trzy razy widziałam i rozmawiam z nią, mówię: „Proszę pani, dziwię się bardzo, że matka na tej płycie nie jest umieszczona na gradusie, tylko ojciec. Ta blacha zniszczyła się, po prostu się zniszczyła. Już nie można odczytać nazwiska tej matki”. Ta matka też umarła, też jest tu pochowana. Ale nikt nie wybił już jej na pomniku. Ja mówię: „Blacha tak zniszczona”. – „A proszę pani, ja tę sprawę znam. Ja tę sprawę znam”. Widocznie ktoś te kwietniki, takie są postawione... Mówi: „To wie pani, te kwietniki – mówi – załatwiliśmy. Postawione są takie inne. Inne, ale są” – mówi. Więc ktoś to miejsce sobie rezerwuje i nawet nie jest tam matka na tym pomniku umieszczona. Ale ja dopóki żyję, powiedziałam, czy tam ktoś będzie chowany już obcy, niepoprawnie napisze nazwiska tej matki, to ja o tym ze względu na tego Powstańca dbam.
Warszawa, 9 kwietnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek