Henryk Stefan Kawecki „Krępy”
Nazywam się Henryk Stefan Kawecki, urodzony w Warszawie 30 kwietnia 1924 roku z rodziców Maria Szaniawska, Stanisław Kawecki, wszyscy urodzeni w Warszawie. Moim miejscem urodzenia, zamieszkania i pójścia do szkoły jest Warszawa. Od początku do teraz, w tej chwili, co mówię, jeszcze jestem warszawiakiem.
- W jakiej dzielnicy pan się urodził?
Urodziłem się Wolska 99. Dzisiaj już [ten budynek] nie istnieje. Byłem w tym miejscu kilka razy, ale nie ma. Była zaraz koło wiaduktu, gdzie na Bema jest szkoła, na samym rogu.
- Czy tam mieszkał pan cały czas?
Od urodzenia za bardzo nie, dlatego że mój ojciec pracował u Chevroleta, kiedyś w Polsce był taki garaż [serwis]. Nie wiem, jak to się stało, ale dom, w którym mieszkali, był za stary i rozwalili. Pamiętam, jak ja ze szkoły, z czwartego piętra, widziałem, jak na moim domu zało dachu. I tak patrząc na to, mówię: „Przecież jak to, nasz dom dopiero był, [a teraz] dachu nie ma”. Jak przyszedłem, to dom już był rozebrany, bo groził zawaleniem się, [więc rozebrano go], żeby nie było [wypadku]. I mieszkaliśmy w takiej szopie tymczasowo. Wtedy ta sytuacja gospodarcza nie była rozwinięta tak dobrze, żeby można było od razu wynająć mieszkanie. Po drugie, mój ojciec był takim częściowym zawodowym bezrobotnym, bo był murarzem, tak że gdzie złapał jakąś robótkę, to z tego żeśmy żyli. Matka była krawcowa, to ona nas przez pewien czas utrzymywała. Potem przyszedł nakaz, żeby nas wywieźli na Annopol. To jest dzielnica na Pradze. Bródno, Praga. No i ja tam chodziłem do szkoły, do szkoły [powszechnej numer] 59. imienia porucznika Żwirki i Wigury. Tam ukończyłem szkołę i miałem iść do technikum kolejowego. I prawie już było wszystko złożone, ale w tym czasie wybuchła wojna i moje życie jako dziecka w Polsce się w tym czasie skończyło.
- Jak pan zapamiętał ten moment? Gdzie pana został wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie w domu. Był zdaje się, nie wiem, który to dzień, 1 września... Był taki jakiś nalot, samoloty latały, to, tamto, nawoływanie w radiu, z głośników: „[Niezrozumiałe] – woła – tu tam, odpocząć, zacząć”. Takie rozmaite rzeczy. My patrzymy, samoloty latają. Samoloty latają, ale nasze „erwudziaki”. Ale przyszła eskadra meserszmitów i zaczęła się wtedy wojna. Rozwalili prawie całą Pelcowiznę. Na Pradze, nie wiem, dopiero po jakiejś godzinie dowiedzieliśmy się, że wojna wybuchła i już Warszawę bombardują. A miało być tak spokojnie. Mieliśmy my bombardować Berlin. Niestety, nasze samoloty zostały dwa tygodnie przed tym wszystkie rozbrojone, bo była inspekcja. Z jakiego powodu, do dzisiaj nie wiemy. Ale nasze samoloty nie miały do czynienia nic. A były bombowce. Bombowiec z myśliwcem się nie zgodzą, żeby jeden drugiego zbił. Ale mimo wszystko nasi piloci, kapitan Bajan i inni jeszcze, co pamiętam, dawali sobie radę. Kilka zestrzelili, ale to było wszystko. Wojna się zaczęła i po dwóch tygodniach musieliśmy uciekać z Pelcowizny do Warszawy, na ulicę Hożą. Tam mieliśmy znajomych, u nich zamieszkaliśmy jakieś może dwa, trzy dni. Wtedy był wielki nalot na Warszawę i moja matka i siostra byli w tym domu u jakiegoś adwokata, ale moja siostra została ranna. W zwale trupów została... Miała czaszkę nadpękniętą, ale wtedy nie można było nic zrobić, więc taki prowizoryczny szpitalik zrobili, no i jakoś tam ją uratowali, ale ja już jej potem nie widziałem. Nie widziałem mojej siostry ani nic. Dopiero po pewnym czasie, jakieś dwa, trzy tygodnie, ludzie zaczęli wychodzić, już jak się wojna zakończyła, na ulicę i zaczęli siebie poznawać. No i ja szedłem i matka mnie poznała z tyłu. „Heniu – mówi – to ty”. Ja mówię: „O Jezus kochany, ja”. No i potem zaczęło się życie zupełnie inne.
- Czy pamięta pan obronę Warszawy, oblężenie Warszawy?
Oblężenie? O, to... Ja byłem w drużynie harcerskiej ZHP, 75. WDHŻ, bo to żeglarska była. No to myśmy przychodzili... Już przed wojną nas uczyli pomagać telefonistom zakładać druty, malować parkany na szaro-zielony, na niebieski kolor. Myśmy byli przyzwyczajeni do tego, ale nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy ta wojna wybuchnie. Jeden samolot... Takie groble były w pobliżu Warszawy, koło Annopola, jak jest Tarchomin, i tam wylądowała awionetka. To ludzie byli tak nastawieni, że z kijami, ze wszystkim do tego pilota. A ten mówi: „Ludzie kochani, przecież ja jestem Polakiem”. Nie wierzyli, chcieli go zabić po prostu, że to Niemiec. No ale stało się tak, że jakoś ludzie doszli do siebie, że to nie jest bojowy samolot, tylko taki dwupłatowy. No a potem to już była tylko…
- Jak pan zapamiętał sam upadek Warszawy, wkroczenie Niemców?
Wkroczenie Niemców zapamiętałem tak. Nasza propaganda nam mówiła, że Niemcy to wygłodniała armia. Szukają jedzenia w Polsce, aresztują nas. I zabierają wszystko, co jest. No i myśmy wierzyli w to. Jak pierwsza faza frontu przyszła właśnie na Pelcowiznę i Annopol, bo przecież szli z północy, no to matka mówiła do mnie: „Heniu, tam jeszcze został chleb, ogryzki takie, odpadki od chleba – mówi – może byś poszedł i tam…”. Z Hożej poszedłem jeszcze z jednym kolegą, żeby te poduszki z tym chlebem wydostać. No i wydostaliśmy. Ale jak wychodziliśmy, to byliśmy obstrzelani, bo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że kolor zmienia się. Niemcy widzieli, zaczęli do nas strzelać. Jak żeśmy widzieli i wychodzili z tego (nie uciekali, bo budynki były, można było się schować), to tu trup leżał, tam trup leżał, tam trup leżał. No to właśnie mój początek wojny. Pierwsze, ten swąd z tej spalenizny, te zanieczyszczone powietrze – człowiek się czuł tak, jakby był, no ja nie wiem, gdzieś w jakimś innym świecie. Potem zaczęła się właśnie konspiracja... No jeszcze nie wtedy, przepraszam, za wcześnie.
- Właśnie, zatrzymajmy się przez chwileczkę. Zaczęła się okupacja.
Tak.
- Jak pan pamięta te pierwsze momenty okupacji? Rozporządzenia, patrole niemieckie na ulicach.
Pamiętam. Pamiętam, że wolność jest bardzo, bardzo, bardzo droga. Łapanki ludzi na ulicach – to tak jak jakieś bydło. Żołnierze szli, śpiewali, a ludzie niektórzy się patrzyli, bo lubią wojsko. A oni obchodzili, zatrzymywali, łapali ludzi, ile wejdzie w samochody, wywozili obojętnie gdzie. Albo na roboty, albo Palmiry, albo do więzienia. Jeszcze wtedy obozów koncentracyjnych nie było. Ale było bardzo ciężko dostać [coś] do jedzenia. Ludzie, którzy byli na wsi, dowozili. Też ukradkiem, bo jak nie, to jak była rewizja, to im wszystko zabierali, dla siebie więcej brali, tak że głód był. Kto umiał żyć inaczej, to żyli bardzo dobrze, kombinatorzy tak zwani, ale normalny człowiek miał wielką biedę. Nawet po zupkę musieliśmy stawać, Niemcy nam gotowali od czasu do czasu, nawoływali. No ale jak to każdy głodny – ja rozumiem, co to jest głód – no to kto pierwszy, ten lepszy. No ale potem zaczęło się jakoś troszeczkę ustawiać, Niemcy zaczęli rządzić w trochę inny sposób. Widzieli, że to z tego nic nie będzie, zrobili te Arbeitsamty, pośrednictwa pracy. Zawołali tam, to chciał nie chciał, musiał iść pracować. No i tak się stało, że mnie też zabrali. Ale ja byłem za mały, miałem piętnaście lat. Popatrzyli, że to dzieciak, puścili mnie do domu. W domu było ciężko, bo matka pracowała tylko jedna. Ojciec i brat w niewoli niemieckiej, bo byli na froncie, i my [zostaliśmy] we troje…
- Przepraszam bardzo, zatrzymajmy się jeszcze. Pana tata i brat byli na froncie w trzydziestym dziewiątym roku i dostali się do niewoli. Wie pan może, gdzie walczyli?
Walczyli na zachodzie, w Poznańskiem. Ojciec dobrze nie powiedział, ale gdzieś tam, Bzura, jakoś tam. Ojciec opowiadał, ale mój ojciec już był starszym człowiekiem, on wszystkiego nie spamiętał dobrze. No i był w niewoli. Niemcy im powiedzieli, że jak skończą most przez jakąś tam rzeczkę, to ich zwolnią. No i chłopy jeszcze w mundurach robili pod nadzorem Niemców i jakoś ten mostek wyprowadzili. To przyrzekli słowo, że wyszli. Teraz ja wracam... Nie wiem, gdzieś byłem z kolegami czy gdzieś, patrzę przez okno, jakaś postać w mundurze, staruszek taki. Nie był taki stary, ale wyglądał. No i ja otwieram drzwi, a ojciec mówi: „Heniu...”. Ja mówię: „Tatuś, przeżyłeś? Jak to się stało?”. No i zaczęło się. Okna powybijane, bo szyb jeszcze nie można było dostać, to koce takie były zakładane. Bo nam mówili, że jak będą bombardować, żeby szyby kleić w te krzyżaki takie, no to myśmy kleili, ale to nic nie pomogło. Takich huków na przedmieściu nie było, Warszawa dopiero była dobrze bombardowana.
Brat też wrócił.
- Jak potem mieszkaliście? Jak już całą rodzinę udało się podczas okupacji zgromadzić, to gdzie przebywaliście, gdzie mieszkaliście?
Mieszkaliśmy u urodziny na Włochach, bo na Włochach nie było takiego zniszczenia. Moja siostra jedna była mężatka i oni z [moim] szwagrem mieli tam swój domek. Tak że tam myśmy się, znaczy nie my jeszcze, tylko rodzice... Mieli taki schron, [schronienie], bo nie można powiedzieć, że razem żyli. I oni przyszli, a potem szukało się mieszkania, jakie tylko by było. Ale nie było materiału, żeby to zreperować. Tak... bo ja wiem... gorzej jak cyganie żeśmy mieszkali. Ognia nie było, węgla nie było, nic nie było do życia. Trzeba było się jakoś starać. Wtedy zaczęli łapać do pracy do Niemiec. No i pewnego dnia ja i ojciec żeśmy szli po ulicy i złapali nas. I ojca, i mnie. Ale mnie puścili, a ojca zabrali na Skaryszewską. Wiecie, gdzie Skaryszewska jest w Warszawie? I stamtąd wywozili do Niemiec. Ojciec był tam jakieś trzy dni. Jak to się mówi po więziennemu, ojciec dostał gryps i wysłał do domu. Matka dostała, mówi, że oni już trzy dni nie jedli. Trzeba coś im zanieść”. No i mama, jak to matka, wysłała chłopaka piętnaście lat. To dla mnie to było coś takiego, zobaczyć, co to jest. I jak ja tam wszedłem, to już nie wyszedłem. Wywieźli mnie do Niemiec. W Niemczech, jak przywieźli nas do Berlina…
- Przepraszam, który to był rok? To był trzydziesty dziewiąty czy już później?
Czterdziesty. Chyba koniec czterdziestego roku. Zawieźli nas do Niemiec. No i tam [nas] tak jak bydło ustawili. Niemcy bauerzy, rolnicy, zachodzili, patrzyli, który zdrowy, który chory, to odstawiali. Ojciec był dość taki przy wadze, no to jego wzięli, a mnie zajrzeli do gęby, jak masz zdrowe zęby czy co, i zabrali mnie razem z ojcem. Tylko że nas rozdzielili. Mnie kupił inny bauer, a ojca inny, ale z tej samej wioski. I tak żeśmy żyli przez drogę, ale nie wolno się było zobaczyć, tylko wieczorami, po pracy. A praca była ciężka dla chłopaka piętnastoletniego wtedy. No i doszło do tego, że po paru miesiącach ojca zwolnili, bo ojciec miał opuszczenie żołądka, to Niemcy nie chcieli go leczyć, to wysłali go do domu z powrotem. Ale ja zostałem. No i tak się potem zaczęło w głowie... Wysłałem adres, gdzie jestem. Ja zarabiałem dziesięć dolarów na miesiąc, [właściwie] marek. I te dziesięć marek ja tam nie potrzebowałem, to wysłałem przez list do matki pieniądze. No i matka oddała jednemu koledze, mówi: „Adres”. On do mnie napisał, grypsem takim trochę, mówi: „U nas zaczyna się robić lepiej troszeczkę – mówi. – Jak byś mógł, to żeby cię zwolnili, bo nieletni”. Moja matka napisała do ministerstwa spraw oświaty w Niemczech list. Oni odpowiedzieli, że niestety z powodu tego, że jest teraz inny system nauczania, ja dostanę wykształcenie w Niemczech. Wykształcenie, [czyli] robota. Tylko jedno było, co wziąłem sobie za cel: nauczyć się jak najprędzej języka niemieckiego. No i potrwało to prawie półtora roku. Jak ja już mogłem się ruszać, to napisałem do matki list: „Czuję się bardzo dobrze. Jakby mamusia mogła mi jakoś tu pomóc albo listem, albo czymś...”. Ale to było umówione. Bo chłopaki już tam byli w konspiracji, znali mnie i oni chcieli mnie wyciągnąć. Na tej podstawie stało się tak, że tam był jeden człowiek, który dobrze mówił po niemiecku, odważny na wszystko. I matka go jakoś spotkała i poprosiła (nie będę nazwiska mówił), czy on by nie mógł coś zrobić. No i on mówi: „Postaram się, ale to będzie kosztować sporo pieniędzy. Ja muszę jechać tam, z powrotem i parę dni to zabierze”. A matka mówi: „Co mam, to dam. Nawet i obrączkę mogę panu...”. No i po pewnym czasie ten gość przyjechał. Byliśmy umówieni. Jeszcze jeden ze mną uciekł niewolnik, bo ja mu zdradziłem, że będę uciekał.
- Czy ten człowiek, który przyjechał od matki, który był opłacony przez mamę, to się skontaktował z panem tam na miejscu, tak?
Skontaktował się. On dokładnie wiedział, gdzie jestem.
- I on zorganizował całą tę ucieczkę z powrotem do kraju?
On tylko sam, on sam. I on mnie się pytał, czy ja będę miał kogoś, żeby ze dwóch wyprowadzić, bo będzie lepiej. No i on przyjechał, przedstawił się jako rodzina, mój bauer go przyjął, to, tamto, i powiedział: „Godzina trzecia nad ranem, wszyscy śpią. Bądź przygotowany, ja przyjdę tutaj i pojedziemy do Berlina, ale przez Lukenwalde”. Lukenwalde to jest takie duże miasto przed Berlinem. Tam [była] pierwsza stacja i musieliśmy przesiąść się do Berlina. I tam nas właśnie [niezrozumiale], to znaczy niemiecka policja, złapała i mówi: „Gdzie wy jedziecie”. A on mówi do niego po niemiecku: „Ja tu wiozę dwóch Polaków do bauera na następną wioskę i teraz musimy się tu zatrzymać”. No i popatrzyli, popatrzyli... A ten drugi niewolnik był ubrany po cywilnemu, tak że [policjant] mówi: „A kto to jest”. A on mówi: „Też jedzie tam na tamte miejsce, co ja mam dla nich miejsce do roboty”. No i oni uwierzyli. Bo w Niemczech było jeszcze spokojnie, nie wiedzieli. No i żeśmy uciekli. Ja brata miałem, bo jak mówiłem, też był w niewoli, to on był w Fürstenwalde, zaraz koło Berlina, i on do mnie raz przyjechał. Ja mówię: „Wiesz co, Wiciu, mnie się tak nudzi tutaj – mówię – byś mnie jakąś bandżolkę albo coś kupił, to ja się będę uczył grać w czasie wolnym, tego”. I on przyjechał z tą bandżolą i ja tą bandżolkę miałem i z tą bandżolką uciekałem do Polski. Jak żeśmy przyjechali już do Berlina, a w Berlinie nie było tak ciężko, bo już jest podróż Warszawa – Poznań, pociągi, to żeśmy… On wiedział, miał wyznaczone, kiedy pociąg będzie jechał. Żeśmy do pociągu weszli. To jeszcze było w Pile, w Schneidemühl, jak się kiedyś nazywała Piła. [Tam] nas zatrzymali, bo tam była stacja przygraniczna pomiędzy Gubernią a Niemcami, Generalgouvernement. Jak to się nazywa... województwo warszawskie. No i tam właśnie on mnie powiedział: „Wiesz co, dalej z tobą nie mogę jechać. Jak będziemy jechali koło Nasielska, to tam pociąg zwalnia, bo ma zakręt, i wtedy wyskakujemy”. No i żeśmy wyskoczyli. Co drugie, teraz ja mam tą bandżolkę, a była niedziela. W Modlinie zaczęli budować lotnisko. On już o tym wiedział. Jak myśmy rano szli, doszli do granicy, tam była wacha, to znaczy wartownicy niemieccy, i nas zatrzymali. „Gdzie wy idziecie?” A on do nich mówi: „Jak to – mówi – cały tydzień robimy tu na lotnisku, zmęczeni, idziemy przez granicę tutaj, przecież niedaleko”. – „Jak daleko?” – „No tam, do Płud, koło Jabłonny”. – „Do Płud. A, to niedaleko, to idźta”. I tak było. W pociąg żeśmy w Płudach wsiedli i przyjechali do Warszawy. Bez biletu, bez niczego, bo wtedy nikt nie patrzył. Kontroler szedł, mówi: „A tam, jeździe sobie dalej”. Bo to dla Polski nie szło, tylko dla Niemców. No i przyjechałem do Warszawy. Do Warszawy jak przyjechałem, spotkałem swoich kolegów. Oni wszyscy już dorośli, a ja chłopaczek ze wsi, niewyrobiony, tego. Oni już palą papierosy. No ja miałem szesnaście, prawie siedemnasty rok, bo półtora roku minęło. No i od tego czasu zaczęła się moja konspiracja.
- Zatrzymajmy się na chwilę. Wrócił pan do Warszawy, do rodziny, do mamy. Rozumiem, że do tego domu we Włochach, tak?
Już na starym miejscu. Już odbudowali, to już [było] na starym miejscu.
Tak.
- I tam pan mieszkał razem…
Tak, bo ja tam miałem moich kolegów. Nie wszyscy potracili te domy. Tak że ja tam miałem lepsze schronienie.
- A z kim pan tam mieszkał?
Z matką i ojcem.
Brat był jeszcze w niewoli. On dopiero później poszedł do niewoli. No i potem oni zaczęli pracować trochę i życie się układało. Ale ja z kolegami miałem swoje sprawy do załatwienia. Już wiedziałem, co zaczęli. Nauczyli mnie palić papierosów, [niezrozumiałe]. Ale jak wrony kraczą, tak musisz i ty krakać. No i zaczęła się moja konspiracja. O tym nikt nie mógł wiedzieć, nawet rodzona matka. Więc wychody w nocy. „Gdzie ty chodzisz?” Ja mówię: „Znalazłem robotę. Tam bardzo rano zaczynamy i musimy to robić”. No kłamałem, jak mogłem. Musiałem tak tego... Ale matka podejrzewała coś, mówi: „Synu, mi się to nie podoba, dlatego że to za często jest”. Ja mówię: „No nie, raz na dwa tygodnie albo... Nieraz jak przyjdzie, jak dostanę roboty, to...”. Nieraz musiałem coś zarobić, żeby matce dać parę groszy. No to była taka konspiracja. Mieliśmy wypady oczywiście. O komunistach mogę mówić teraz?
Myśmy chowali broń zdobytą na Niemcach. Bo tak, Niemcy pijani byli albo [niezrozumiale]. W tramwajach ich żebyśmy rozbrajali, bo nam nie wolno było na przodzie jeździć, tylko wszystko to było
Nur für Deutsche, tylko dla Niemców. Tak że jak przeszedł taki sierżant gruby, kaburę miał troszkę otwartą, to się sztuczny tłok robiło, pistolet wyszedł, a kabura została. Dlatego oni potem się… Szukali trików, no, tak żeby jakąś tą broń dostać. Przecież żadna fabryczka podziemna jeszcze nie była. Potem była konspiracyjna, ale to też konspiracja – nie każdy o tym wiedział. Dopiero żeśmy się dowiedzieli o tym w Powstaniu, że były takie. Ja znałem kolegów, ale oni mnie nie znali. Mieliśmy tylko swoje imiona.
- Czy pseudonimy? Czy po pseudonimach się…
Po pseudonimach.
- A kto był bezpośrednim dowódcą?
Antoni… Ach, [nie pamiętam].
- Spokojnie, zostawmy. Zostawmy to, może nam się przypomni później.
Mnie dojdzie zaraz.
- A koledzy, z którymi pan uczestniczył w konspiracji?
Koledzy szkolni. Jerzy Rachaus, Supiński Władzio, Zdzisław Szewczyk. Ja miałem, mówię, pięciu czy sześciu. Trójkami żeśmy się znali. Tak że zawsze jak było…
- Bo który to był rok, jak pan wrócił?
To był czterdziesty drugi rok.
To było chyba na jesieni. Chyba na jesieni, tak już po zbiorze kartofli. Bo jak u bauera byłem, to trzeba było jeszcze pracować. Jak to powiedzieć? No z miejsca na miejsce. O, przypomniało mi się, tak. Jak ja z Niemiec uciekłem, no to mój bauer zameldował, że jego Polak uciekł, żeby go szukali. No to co, pierwsza rzecz, zatelegrafowali do Warszawy. Warszawa, [władze niemieckie], na polską policję [granatową]. No i właśnie szukali mnie. Ale ja miałem [koleżankę], z dziewczyną chodziliśmy do szkoły. Jej ojciec był komisarzem policji na Bródnie. I on dostał właśnie ten telegram, mówi: „Słuchaj, Jadzia – bo jej na imię było Jadzia – szukamy twojego kolegi. Nie mów mu, żebym ja wiedział”. No i spotkaliśmy się, ona mówi: „Heniek, ścigają cię. Musisz się chować”. To tu, to tu, to tam. W domu nie byłem. Pytali się, gdzie ja jestem. Powiedzieli, że wyjechałem na roboty gdzieś. Kombinowałem tak, że… Potem była jeszcze jedna duża podróż. Ale to już tajemnica jest, nie mogę jej powiedzieć. Wyjazd za granicę, zrobić robotę.
Nie, nie. Tego nie mogę powiedzieć, niestety. Tak że wróciliśmy…
- Przepraszam, jako osoba, która włada dobrze językiem niemieckim, pojechał pan do Niemiec? Bo na pewno…
Nie do Niemiec.
- Pana niemiecki na pewno był w jakiś sposób przez kolegów doceniany i wykorzystywany. Mówił pan po niemiecku dużo lepiej niż oni.
O, naturalnie. Tak że mnie brali na takie rozmaite sprawy. To nie był wyjazd na zachód, to był na wschód.
- Czy jakieś szkolenie wojskowe pan miał podczas konspiracji? Szkolenie wojskowe?
No bezwzględnie. W lasach, na łąkach gdzieś, tak żeby miejsce było ładne do jakiejś zaprawy. [Ćwiczenia] ucieczki, walki jeden z drugim, żeby wiedzieli w razie czego, jak się bronić, jak napadać. Ja to wszystko wiem i umiem, ale nie mogę dobrze wytłumaczyć, jak to się wszystko robi. Bardzo wygimnastykowany byłem, jestem do tej pory jeszcze, chociaż stary. Tak że dla mnie taka ochrona samodzielna nie była wielkim grzechem ani trudnością.
- Posługiwanie się bronią też ćwiczyliście?
Broń mieliśmy pokazową. Potem, jak już zdobyliśmy dużo broni, to myśmy chowali tą broń na oczach Niemców. Roboty się brało, takie przeróbki, cegła, to tamto. Długa broń to nie bardzo, ale maszynowe karabiny, peem, takie, inne, to się chowało w cegłach, jak się ustawiało cegły. To jak nikogo nie było, to tam włożył, żeby to było lekko wziąć, zrzucić, jak przyjdzie, i tę broń wybrać. [...] Mieliśmy też ukrytą broń na takim polu. Zaraz za Bródnem, za kościołem było takie miejsce na piłkę nożną, takie wertepy, mieli to robić. I tam była ukryta nasza broń. Nie przez nas, ale przez innych, z naszej grupy. Tylko o tym nikt nie wiedział, dlatego że my wiedzieliśmy, po co idziemy, żeby tego pilnować, bo druga grupa, AL, chciała tą broń wybrać. Bo jak to się mówi, konspiracja konspiracją, ale jak buteleczkę postawił, to niektóry wydał wszystko. Były i takie fakty, no tak. Jeden dostał w szyję od nas, musieliśmy go wykończyć, niestety.
- Czyli zdarzały się tak zwane wsypy podczas konspiracji? Były takie sytuacje?
Były wsypy, były. Musieliśmy uważać na każdego. Dlatego każdy każdego musiał dobrze znać, na co go stać.
- Stracił pan kolegów, przyjaciół już w czasie konspiracji?
Ja, i to jeszcze zastępca dowódcy. Elegancko ubrany zawsze chodził, tego. Nie wiedzieliśmy. Byśmy się nie dowiedzieli nawet, co się stało. [Wykonujący wyrok] tylko mówił, że wyciągał parabellum i nie odciągnął i przez nieuwagę dostał w szyję. Nie można było zostawić go w tym miejscu. Musieliśmy go targać na Bródno, pod latarnię i przez jakieś... żeby ktoś widział, bo to była druga nad ranem, tak że ludzie już nie chodzili. Jeden tramwaj chodził. Żeśmy go zostawili i poszli. Ja przychodzę, [ponieważ] żeśmy go nieśli, miałem na marynarce jasnej jego krew, przyszedłem do domu, ja nawet nie widziałem, matka mówi: „Skąd ta krew jest?”. Ja mówię: „Nie wiem, przechodziłem przez parkan – mówię – chyba”. – „Tak, tak, tak...” No ale sprali to wszystko i... Ja nic nie mówiłem nikomu, co było i jak. Było nas trzech. Rozeszliśmy się, jakby nikt nic nie widział. No i potem zaczęły się inne takie sprawy lokalne. Jak ktoś jakiś w naszym gronie... Bo Annopol to były takie budynki, nas tam była spora grupa. Każdy wiedział o sobie, że jest, tylko nie wiedział, gdzie i do kogo. Żeśmy się zbierali. Robiliśmy takie potańcówki sobie, żeby pokazać, że żyjemy troszkę wolnością.
- Właśnie o to chciałem zapytać, bo konspiracja konspiracją, sytuacja była poważna...
No właśnie. I to jest też konspiracja...
- Wykonywaliście poważne zadania, ale byliście też młodymi ludźmi. Chcieliście się pewnie bawić, spotykać...
To też była konspiracja, żeby ludzie wiedzieli, że cieszymy z tego, że teraz jest nam dobrze, odwiedzamy siebie. No były potańcówki, po domach się chodziło do kolegów. Bo gdzie było pogadać kiedyś? Albo u mnie, albo drugiego, bo na to nikt nie zwracał uwagi. Mój drugi dowódca to nawet był ojcem dziewczyny, z którą ja nawet zacząłem troszkę chodzić. Dopiero żeśmy się tak przypadkowo spotkali. Ona przedstawiła: „To mój ojciec”. Ja mówię: „Tak? Ja znam tego pana – mówię – ale z daleka”. Potem ja go poznałem, bo on powiedział mi: „Jestem »Tarapata«”. Ja mówię: „No wiem, że »Tarapata«”. Ale ona nie mogła wiedzieć. Tak że takie momenty dochodziły. Człowiek musiał uważać codziennie i na każdą sytuację, w jakiej się znajduje. W tramwajach jeździć było bardzo niebezpiecznie, bo przeważnie ci, co chodzili, to na stopniach. To jak widział coś, jak zatrzymują, to uciekał. Nawet nie patrzył, czy tramwaj staje. Ja pracowałem u Philipsa w czasie okupacji. To też jest konspiracja. Pod okiem Niemców żeśmy wynosili lampy radiowe, bo była potrzeba. A ja zgłosiłem się do straży fabrycznej też, żeby widzieć ruch, jak ktoś wyjeżdża. Wszystko konspiracja. Cała nasza grupa, cały skład był w konspiracji. Ale my o sobie wszyscy wiedzieliśmy. Dlaczego to wiedzieliśmy? Żeby jak się coś komuś stanie, żeby… W ogóle kompletnie nic, ja go nie znam, my tylko pracujemy tutaj, to wszystko. A wachmanami byli też folksdojcze. Jak oni się nazywali... Hoffman. To było pięciu braci. I każdy pracował u Philipsa. Obsadzony był każdy jeden oddział, który był, to tam on siedział. Taki najstarszy to był wartownikiem na bramie, siedział sobie w budce. [Mówił] po polsku, nawet po niemiecku nie umiał. Myśmy przez niego przechodzili przeważnie. A jak było potrzeba coś skraść dobrze, to tam hałdy węgla były... My jako straż nie mieliśmy co robić, to żeśmy podpalili specjalnie, żeby to był nieraz alarm, bo wtedy żeśmy korzystali. Mogliśmy dostać auto strażackie i jeździć po mieście, bo żeśmy szukali jednego szpiega niemieckiego, ale mądrzejszy był jak my. On zawsze wiedział, gdzie my będziemy. Już żeśmy go prawie mieli, ale jednak nam w ostatniej chwili uciekł. Jeden drugiego ścigał, jeden o drugim wiedział, ale ciężko było go złapać.
- Jak pan zapamiętał powstanie w getcie?
A tak. Ja panu powiem, jak było. Powstanie w getcie to było tak, że jak myśmy wyszli… Mogę zacząć od początku, żeby dojść?
Jak żeśmy przeszli przez… Wtedy Niemcy się wracali, bo Rosjanie stali gdzieś tam pod Warszawą niedaleko, tak?
- Nie, to czterdziesty trzeci rok.
Czterdziesty czwarty.
- Mamy czterdziesty trzeci. I w czterdziestym trzecim to jeszcze front niemiecki się utrzymywał.
Tak, tak, tak. Powstanie wybuchło wtedy…
- Bo w pewnym momencie w Warszawie pojawił się mur, który oddzielił część Warszawy…
To było jeszcze przed powstaniem żydowskim.
- No właśnie pytam o powstanie w getcie.
A... W getcie. A, no to oni sami musieli mury budować sobie z tych cegieł, co czyścili, musieli stawiać parkany. Było bardzo dużo tego. Prawie każdy Żyd, ten kto dobrze pracował przy robocie, to do roboty już nie wracał, bo go nie było. Z głodu padali tam jak muchy. No wybudowali te getto. Kiedy getto było? To się mówi tak, że: „Ach, te biedne »żydki«”. Te biedne „żydki” swoich „żydków” tak bili... Bo była policja specjalnie żydowska zrobiona. Niemcy nie dawali swoich do środka, tylko Żydzi byli policjantami. Mieli swoją policję i uważali na Żydów. Tak że tam w getcie... jak to powiedzieć... obraz nędzy i rozpaczy. Ci ludzie bogaci kiedyś, wszystko, wyschnięci prawie do ostatniej kostki. Dzieci leżały na ulicach powalone. Nikt na to nie zwracał uwagi, nawet sami Żydzi. Pokazują to częściowo w tych książkach, mam to wszystko pokazane. Ale tak było. W Warszawie nie było miejsca na chowanie naszych ludzi. Musieliśmy rwać chodniki, gdzie tylko się dało. Taka była pomoc z Zachodu. Dlatego ja nie mam dla nich żadnego...
- Dobrze. A samo powstanie w getcie. Czy widzieliście płonące getto z daleka?
To był obraz nie do opowiedzenia. Łuna płomieni przez prawie dwa tygodnie. Jak było więcej do palenia, to ten płomień szedł do góry. Jak był już swąd, to śmierdziało wszystko na całej okolicy. Tak że ci ludzie już nie byli ludźmi. Oni chodziliby z głodu... Oni by wszystko oddali, żeby można było przeżyć. Myśmy im pomagali dużo. Dziury się robiło specjalnie w parkanach, w niektórych miejscach, ale to też było niebezpieczne. Bo kto wiedział, czy tam Żyd jakiś drugi nie sprzedaje. I tak było. Szabrowniki przeważnie chodzili, te, co kradli Żydom. Za byle co brali złoto, co tam mieli. Tacy byli też. Takich myśmy też wyłapywali. Chciał się wzbogacić na biedzie Żyda. A czy ty wiesz, czy ty przeżyjesz? Czy za pół godziny wyjdziesz chociaż na ulicę? Nie. Więc takich rzeczy myśmy nie tolerowali. Nawet i w samym Powstaniu, jak widzieliśmy... Ja byłem na… Dużo opowiadania, bo coś to miesza się wszystko. Getto było... Tak samo musiało być [powstanie w getcie] jak nasze Powstanie. Są pytania, dlaczego Powstanie wybuchło, dlaczego to wszystko. Ja mam tu opisane, dlaczego. O getcie mówimy, tak. No w getcie to dokładnie nie wiem, ale jakieś ze dwa kilometry kwadratowe...
- Czy po upadku powstania w getcie, jak już nikogo nie było w getcie, czy był pan, oglądał pan, jak te ruiny wyglądają?
No właśnie do tego dążę. Na Żelaznej myśmy mieli przejście pod ulicą. Jak już Powstanie upadało, nie było co [zrobić], z rozmaitych okolic ludzie się kryli w Śródmieściu. Więc duży był ruch z miejsca na miejsce. Podkop mieliśmy Żelazną, naokoło i do Siennej. No ja miałem tam placówkę. Bo już broni nie było, to nas wycofali. Komenda była na Siennej 41, no to zgłosiliśmy się po broń. Wie pan, jak ciężko było broń dostać. Jeden od drugiego. Bo na placówce stałeś i miałeś swoje miejsce do zadania, co miałeś z tym robić. Mówi: „O no, no. Po moim trupie dostaniesz”. Co myśmy mieli robić?
- Zatrzymajmy się przez chwilę. Już upadło powstanie w getcie. Mamy czterdziesty czwarty rok. Zbliża się Powstanie. Czy mieliście panowie świadomość, że już niedługo będzie Powstanie. Czy mieliście jakieś sygnały? Czy dowódca rozmawiał z wami w jakiś sposób na ten temat?
Oficjalnie nie mówili, ale szykujemy się do tego. Kiedy to będzie, nie wiedzieliśmy. Jak ten dzień przyszedł, co wiedzieliśmy (to była niedziela, pamiętam), mieliśmy taką pogadankę pomiędzy sobą. Myśmy wiedzieli, że coś będzie. No i tam w karty graliśmy trochę. Przychodzi do nas łącznik i mówi: „Chłopaki, wstać, idziemy”. O, i to było wszystko. Wychodzimy do Powstania.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
No, myśmy do Powstania sami doszli. Powstanie do nas nie przyszło.
Z Pragi, tak.
Przedostaliśmy się przez most Kierbedzia, bo wtedy jeszcze Niemcy wracali, rąbanka tak zwana wracała ze wschodu do Warszawy. I każdy (można było rozpoznać) miał płaszcz po sobie, jakąś tam broń, tego, a Niemcy już na to nie zwracali uwagi, bo byli zainteresowani swoim własnym problem. Więc przejechaliśmy i na Starówce żeśmy się spotkali przy kolumnie Zygmunta. Tam miał być umówiony [łącznik], czekać na nas. Czekaliśmy chyba z trzy godziny, bo maszerowali w tą i w tą stronę. Ale jeszcze Niemcy byli. No i gdzie? Teraz przyszedł jeden, mówi: „W tym miejscu nie jest, bo jeszcze dzisiaj się nie rozpocznie. Będziemy czekać, może dzień, może [dłużej]. Nie wiemy dokładnie. Meldunek jeszcze nie przyszedł”. Porozdzielali nas po prywatnych domach. Na trzecim piętrze, czwartym, żebyśmy wiedzieli. Przejścia były, już było przygotowane. Jak ten dom złapią, to idziemy do drugiego, albo piwnice. To było już naszykowane przed [wybuchem Powstania]. Tak że przyszliśmy na Stare Miasto, na Rynek Starego Miasta i tam było całe zebranie. Ale już było gorąco. Już wiadomo było, że będzie Powstanie. No i tam dostaliśmy jakieś rozkazy, ale... bałagan. Bałagan. Nikt nie wiedział, z kim i do kogo, bo to był punkt zborny. „Jakie ty jesteś zgrupowanie, jakie ty zgrupowanie? Skąd ty jesteś?” I żeśmy się łączyli razem. „[Nie] jest najważniejsze, skąd jesteś, tylko że tu jesteśmy”. No i tak, dowództwo... Ja byłem w Batalionie „Pięść” oryginalnie. No ale „Pięść” się rozpadło już w pierwszym dniu, bo oni nawet nie doszli do Warszawy z Pragi. To myśmy chodzili i… Noc, ze Starego Miasta żeśmy wyszli, dostaliśmy placówkę na ulicy Białej. Z Białej Wolska, Chłodna, Przejazd, tam była otwarta droga do Ogrodu Saskiego, tak że to była arteria jeszcze otwarta, dlatego mieliśmy to zniszczyć. Czym?
- Właśnie. To moje pytanie. Czy miał pan jakąś broń?
Sześciu nas wyszło na placówkę, a mieliśmy dwa steny angielskie, jeden mauzer niemiecki i trzy pistolety, pary „filipinek” i to wszystko. I ja mam czołg tym zastawić. Ale o tym człowiek nie myślał. Mówię: „A, rozbijemy coś i dostaniemy z powrotem”. Nie było broni. Nie było przygotowane tak, jak powinno być. Mieliśmy instrukcje, że będzie wszystko na czas. Wiecie, że nie zaczęło się Powstanie o godzinie tej, co miało być. Miało być o piątej. O czwartej już zaczęli.
No tak. I na Mokotowie, w kilku miejscach. Niemcy się zorientowali. Dlatego było nam ciężko dojść do naszych punktów zbornych. Nie było to takie łatwe, jak teraz się wydaje. Jeden drugiego nie zna. Byliśmy [we] czterech. Tego rozstawili tu, tego tu, tego tu. Pierwsza rzecz była na Leszno, na Sądy. No to na Sady zaczym myśmy doszli, to już kto inny zdobył, inna grupa. To musieliśmy się wrócić i przejść tutaj właśnie na Białą i tej arterii trzymać. Czym? Nie było broni. Rzucać się sami? Nie było tak, jak ludzie opisują, jak bohaterzy rzucali się pod czołgi. Tak, dziewczyny... Tak, były dziewczyny. Z butelką na czołg szła, tak. Były harcerki. Harcerze więcej odgrywali roli jak nasze chłopaki, bo oni...
- A kto by wtedy pana dowódcą?
Wtedy moim dowódcą był chyba… Dowódców to ja miałem ze czterech. Bezpośrednim dowódcą, jak już nas robili [oddziałem], to był porucznik „Ryś”. Porucznik „Ryś” i „Sęk”, ale „Radosław” to główna była nasza... No i zmieniali się, bo jednego zabili, drugiego dali. Nikt nikogo nie znał wtedy.
- Czy spotkał pan „Radosława”?
O, ja. Był u nas na placówce... Jak już żeśmy rozchodzili się do niewoli, to był... Jak on się nazywa? Generał teraz jest. Mazurkiewicz. Nie, teraz mi się przypomniało. Ale on miał jeszcze pod sobą innych, tak że on był dobrym dowódcą. Był prawie na każdej... Na „roundzie” oficerskim byłem, chodziłem też.
- Byliście panowie na ulicy Białej. Jak długo byliście na Woli, do którego momentu?
My mieliśmy zdobyć i wracać na Stare Miasto. Ale że to się nie udało, to myśmy poszli jeszcze przed kolumną niemiecką do przodu, żeby z drugiej strony pomóc Śródmieściu. Jak żeśmy poszli za daleko, tam wtedy wystrzelili, co było, i myśmy przyszli na tą Białą, [w] stronę do Śródmieścia. A w nocy nas odcięli, myśmy nie mogli wrócić. I wtedy tam dopiero się zorganizowaliśmy. Bo tak, każdy rozbitek szukał, gdzie dojść. Szukali Komendy Głównej, Komenda Główna była na Siennej. No i chodził taki oficer łącznikowy, mówi: „Skąd wy jesteście?”. Zebrał nas i stworzyli z tego „Chrobry II”. Bo z początku był „Chrobry I”, ale tam nie wyszło, bo też nie było tak uregulowane, jak powinno być, więc zrobili „Chrobry II”. Tam nikt nikogo nie znał, nikt. Dopiero żeśmy się poznawali, jak nas wysyłali na akcje. „Kto ty jesteś, skąd ty jesteś?” Żebyśmy o sobie widzieli, bo już nie ma konspiracji teraz. Jak ktoś przeżyje, żeby jakoś dał znać rodzinie albo komuś znajomemu. Ta sytuacja była bardzo przykra. I tam dopiero byliśmy rozsyłani po placówkach. [To były] placówki, jak plac Kazimierza, fabryka Bormana. Plac Kazimierza nie był broniony, bo nie było tam w ogóle broni, tylko wysyłki do Towarowej. Tam właśnie staliśmy na tym. Potem jak tam się to skończyło, wróciliśmy do środka z powrotem. Teraz głód wyszedł straszny, nie było co jeść. Wtedy [braliśmy] te [zboże] na Żelaznej, na Twardej, u Haberbuscha. Zaczęła się sielanka. Bo tam żeśmy weszli po linach, bo nie było schodów, to liny. Po linach żeśmy wchodzili i po linach wychodzili i po linach żeśmy wyciągali zboże, co tam było, trunki rozmaitego rodzaju tam były. Tam było na parę miesięcy żywności. Dlatego Warszawa przeżyła troszkę na tej pszenicy. [Jedliśmy] kaszę „pluj”, zupki gotowaliśmy. Ale jak się wypiło trochę, to człowiek był odważny. Dali mnie akcję z moim kolegą, „Wariat”. Dobry był chłopak, nazwał się „Wariat”, ale potem się jego nazwisko... Żeśmy razem poszli do niewoli. On był z Twardej, znał tą dzielnicę. On był z „Kilińskiego”, a ja byłem z „Chrobry II”, ale to nie przeszkadzało. Każdy z każdym był. I on nas poprowadził. Jak oni zobaczyli, że – Tolek myśmy go nazywali – Tolek zna dzielnicę, to wzięli mnie... Ja byłem kapralem, on był starszym strzelcem, no to ja miałem tą władzę niby, ale on prowadził, bo znał te wszystkie domy. I po piwnicach, tam gdzie już nikogo nie było (nie wiadomo, czy nie było), żeśmy chodzili, szukali jedzenia jak te szczury. Co było, pozostało, żeby przynieść, bo w Komendzie Głównej też było wszystkiego, to jak myśmy przynosili trochę, no to było wesele. Trochę zjedli tego, trzeba było zostawić na drugi dzień. Patrzą, meldunek przyjdzie – tu pięciu zabitych, tu siedmiu zabitych, to coraz mniejsza grupa i mniej użytku. No i w takiej, jak się mówi, agonii żeśmy dożyli tego niby wyzwolenia, zawieszenia broni. Tam w tym czasie też ludzie chodzili…
- Który to był moment Powstania?
To już było trzy, cztery dni przed wyjściem.
- Przed kapitulacją? Cały czas panowie byliście w tym rejonie?
Tak, cały czas.
- Czy mieliście panowie kontakt z ludnością cywilną?
Oni byli w piwnicach. Pomagali nam we wszystkim, co tylko mogli, bo ci ludzie zrozumieli, o co walczymy. Nie ci teraz, [którzy zastanawiają się], dlaczego ludzi wymordowali, dwieście tysięcy padło. Mogło milion paść, ale macie zniesioną niewolę. Ludzie byli bardzo przyjemni dla nas. Nie było takich, że nam stołki podstawiali albo pluli na nas, albo coś. W naszej dzielnicy nie. Może gdzie indziej to było. Ale myśmy obeszli prawie całą dzielnicę, od Siennej do Złotej, wszystkie te piwnice, jakie były, bo szukaliśmy jedzenia. Tam tego jedzenia dużo nie było, bo ludzie dojadali i uciekali stamtąd, jak już nic nie było. No ale chodziło się, z pistoletem w ręku tylko, cztery naboje – w razie czego to dla ciebie i dla kolegi.
- Co panowie robili w wolnych chwilach?
Tych wolnych chwil za dużo nie było, przeważnie wieczorowe. Żeśmy się spotykali, rozmawiali ze sobą, [wspominali] stare przeżycia, [zastanawiali się], jak to będzie, co z nami będzie. Rozmaite takie i żarty, i płacze, i kobiety z nami były, rozmaite [tematy]. Tworzyli, nawet śpiewali, płakali. Harmonia rodzinna. Harmonia rodzina taka. Jeden drugiemu, co miał, to się dzielił z nim wszystkim. I myśmy byli wtedy też z cywilami, bo cywile jeszcze więcej trochę mieli jak my. Bo myśmy przyszli na goło, tylko z pistoletem, i czekali na dobrą broń. Tej broni nie było. Nie było, bo ta broń była zachowana albo te punkty były już dawno przez Niemców zajęte. Nie było organizacji przed zaczęciem Powstania, żeby dać znać, powyciągać broń, bo wiedzieli, że będzie, którego dnia. Trzy dni żeśmy przecież na to czekali. W niedzielę wyszliśmy, a we wtorek dopiero wybuchło Powstanie.
- A zrzuty. Czy pamięta pan zrzuty?
No pamiętam, no pamiętam. Zrzuty, proszę pana, to było tak, dwudziestego siódmego albo któregoś września przyjechała cała masa samolotów. Z początku latały dwa, trzy, cztery samoloty, zrzucały na punkty specjalnie naznaczone. Ale z daleka nie mogli, musieli nisko iść, tak nad dachami. Niektóre samoloty pospadały, nie było... Dwa samoloty spadły na Woli. (Myśmy się tego dopiero potem dowiedzieli). A tak to zrzucali nam. Zrzucali nam najwięcej Kanadyjczycy, Polacy, co mieli, no i Amerykanie. Ale to była taka rzecz, co nam już była niepotrzebna. Jedzenie w puszeczkach, papierosy, kawa. Broni nie było. Była, tylko nie od Amerykanów. Od Kanadyjczyków. No i „najlepsze” zrzuty żeśmy dostawali od Rosjan: kukuruźniki bez spadochronu. Prosiliśmy, żeby nam przysłali karabiny przeciwpancerne z długą lufą, no to rzucili parę. Jak spadł, to lufa zrobiła się jak obwarzanek i z tego żeśmy nic nie skorzystali. A w workach to był prawie zatruty chleb, bo myśmy tego nie jedli, tylko dali szczurowi, czy szczur to zje. Szczur tego nie chciał jeść. Taka była pomoc rosyjska. Przejazd Berlinga do Warszawy to też było stworzone niepotrzebnie. Specjalnie to było zrobione z obu stron, i z niemieckiej, i z rosyjskiej, a Polacy musieli wykonać.
- Czy był taki moment, że otarł się pan o śmierć? Coś, co panu zostało w głowie z Powstania Warszawskiego? Taki moment, który był wyjątkowy, gdzie mogło się wydarzyć wszystko, na przykład mógł pan nie wrócić z akcji. Czy miał pan takie odczucie?
Miałem. W niedzielę, jak Wola już była prawie zdobyta, Niemcy prowadzili przed czołgami ludność i myśmy wtedy siedzieli na cmentarzu ewangelickim, pilnowali drogi od [ulicy] Ostroroga, bo tam były czołgi niemieckie. To była sobota. A w sobotę na wieczór na niedzielę jak nam dowalili z granatników, to nie było gdzie się nawet chować. Nie było, bo latały, gwizdały [kule]. To co byśmy robili? Musieliśmy wchodzić do tych...
Krypt, jak to się mówi... Kapliczki takie. Trupy tam leżały, jedne już się rozpadały, proch cały spadał z tego, ale to na nas nie działało, [ważne], żeby tylko się zatrzymać. Godzina jakaś ósma, wpół do dziewiątej rano, meldunek przyszedł, że musimy się wracać, wycofać. I [wycofywaliśmy się] przez cmentarz ewangelicki, kalwiński, żydowski na Stawki. A jak żeśmy tam właśnie szli, to mieliśmy jednego rannego żołnierza, ale on nam po drodze umarł. Jak żeśmy go wkładali, to mi się noga pośliznęła i ja w ten grób pierwszy wpadłem. Ja mówię: „Aha, przestroga”. Tak mi to utkwiło w głowie. Żeśmy zachowali [pochowali kolegę? – red.] i poszli na Stawki. Te Stawki były już przedtem zdobyte chyba przez jakąś grupę leśną, tak że tam droga była wolna. Myśmy weszli, wstawili... placówki zobaczyć, bo było pusto – ani Niemców, ani nikogo. A magazyny otwarte! No to co? Panterki niemieckie tam były, ubrania, jedzenie, było dobrze. To myśmy nasze stare ciuchy rzucili i w panterkach zaczęliśmy chodzić, tylko oczywiście mieliśmy opaski. Jak żeśmy dochodzili z powrotem do Starego Miasta, w tą żydowską dzielnicę, Nalewki i te inne sprawy (już mi z pamięci wyszło), to jak ludzie stali, mówili: „To Niemcy idą!”. – „No, no, no, nie Niemcy, my Polacy” – i to było też takie [znaczące], utrzymuje mi się w pamięci. Mogli nas ukamieniować, bo broni nie mieli, pozabijać nas, ale nas nieduża grupa była, jakieś piętnastu. Wszystko wyszło, nas [było] prawie dwie kompanie, a wracało nas tylko paru ludzi. Reszta została na cmentarzu.
- A czy pamięta pan jakiś szczęśliwy moment. Wiem, że okoliczności były wyjątkowe niesprzyjające radości...
Pamiętam. Niedziela, idziemy na mszę, bo było spokojnie, na mszę do kościoła. Weszliśmy do kościoła, to było chyba na Nowym Mieście, i wtedy gdy ksiądz odprawiał mszę, sztukasy nadleciały, zaczęli bombardować. Jak bomba uderzyła w kościół, to pół strony się zawaliło kompletnie, a my mieliśmy szczęście, bo byliśmy po drugiej stronie, i to myśmy ocaleli.
Ech, cholera go wie, nie pamiętam. Jak na mapę bym spojrzał...
- A przy jakiej ulicy to było?
Myśmy wyszli do kościoła z Miedzianej i szli jakieś, bo ja wiem, to gruzy były, ciężko było poznać. Wiem, że kościół jeszcze stał. Nie ta katedra garnizonowa, tylko może na Nowym Mieście było, nie wiem dokładnie. Wiem, że to było, i to mi się utrwaliło w pamięci. Jak bym sięgnął jeszcze po papierach, to by mi się przypomniało. Za ciężko, żeby wszystko zrozumieć. Wiem, że to było, to też szczęśliwy dla mnie był dzień, że... Jakoś ranny byłem też dwa razy, ale lekko, zdolny do akcji, ale akcje nie przychodziły tak szybko.
Round oficerski, z oficerem sprawdzać posterunki, to wszystko, a tak – nie było broni, żebym szedł walczyć.
- Czyli całe Powstanie przeszedł pan z jednym pistoletem, tak? Co to był za pistolet?
FN-ka, FN 15.
I cztery naboje, no bo nie było więcej. Musiałem oszczędzać, na byle co nie można strzelić, nie. Bo broń była, ale nie otrzymaliśmy jej. Czekaliśmy dwa dni, prawie dwa i pół dnia na tą broń i nie doszło.
- Czy rozmawialiście między sobą o tym, że już czas skończyć Powstanie? Czy były momenty zwątpienia?
No, wiedzieliśmy, że przegrywamy. Mieliśmy propozycję od Niemców, żeby się poddać i iść razem z Niemcami na ruskiego, ale nasze dowództwo kategorycznie im odmówiło. Jak im odmówiło, to oni nam dolali z powrotem na drugi dzień. Jeszcze więcej nas zginęło.
- Czy spotkał się pan z Niemcem twarzą w twarz?
Twarzą w twarz? Nie z jednym. Albo on, albo ja, ale ja mam pistolet, a on ma „bzzz”, szmajsera. Było ich paru, ale jak zobaczyli, że ta opaska biało-czerwona, to jakby zelektryzowani byli. To widzieli, że oni [Powstańcy] nic nie robią, [a] my się chowaliśmy, bo nie mieliśmy żadnej nadziei, [inaczej] wywalą nam. Ale mieliśmy też i jeńców niemieckich. Te bomby artyleryjskie, właściwie nie bomby, tylko takie wielkie pociski, to niektóre były niewypały. To żeśmy używali Niemców, niewolników... Jak PAST-a została zdobyta, to tam mieli dużo tych niewolników i każdy chciał żyć. To pytali się, który jest pirotechnikiem albo coś tego, żeby to rozbierać, i oni się zgłaszali. To strach było. Jeden mówił do mnie, bo ja po niemiecku mówiłem. „Ty – mówię – ile ona waży, jaka ona duża jest?” Mówi: „Siadaj, rozkracz nogi”. Ja mówię: „Jak ona wybuchnie, to mnie nie będzie”. Mówi: „
Don’t worry, mnie też nie będzie”. No i rozbierali, trotyl wybierali z tego, ile się dało, i [Polacy] robili z tego tam [broń]. Te fabryczki były, ale to za mało wszystkiego, to sztuczki, a nam potrzebne były setki, tysiące. Nie było amunicji, nie było broni. Otwartym, czystym [głosem] swoje mówię, że trzy dni Warszawa była nasza. Czekaliśmy właśnie na tę pomoc, żeby ta pomoc nadeszła. Śpiewali, kobiety się modliły. Jak tylko nalot się skończył, to: „Te skurwysyny nie dadzą nam żyć” – klną jak cholera. Ale było ciężko się do tego przyzwyczaić. Wody nie ma, [tylko] podskórna, [którą trzeba] gotować. Psy, koty... Mieliśmy dwie krowy, to te dwie krowy były zatrzymane tylko dla karmiących matek, żeby [dzieciom dać] to mleko, ale ta krowa mleka nie dawała, bo nie miała co jeść. No to też żeśmy zjedli. I psów, i kotów. To pachniało. Jak żeśmy tylko gdzieś przechodzili, to pachniało, [charakterystyczny] zapach, i szczekali: „Hau, hau, hau”. No i człowiek nie umarł. A chleb taki jak się znalazło, co już pleśń na nim była, to się go nie wyrzuciło. [Człowiek] starł trochę, a trochę to... „Zjem go – mówił – penicylina”. Do wszystkiego jestem przyzwyczajony, dlatego nie wiem, jak ja przeżyłem, nie wiem.
- Czy przechodził pan kanałami?
Właśnie to było... Jak żeśmy przychodzili z Białej do Starego [Miasta], to jeszcze Śródmieście było wolne i tam myśmy zostali. A jak w nocy przerwali drogę, no to ja już kanałami nie poszedłem, tylko [potem] wychodzili u nas ze Starówki.
- Pamięta pan moment, jak wychodzili ci ze Starówki? Oni wyglądali zupełnie inaczej, byli w opłakanym stanie.
Ach... Jak w kanale może być czysto? Oni pokazują tam czysto, tam [niezrozumiałe]. Dotąd błoto, wszystko, co tam było, to ludzie powychodzili brudne, zachlapani cali, a ile zostało w tym kanale, co nie mogli wziąć ich i zostali tam. Okropne to, przecież nie było czystych kanałów. Niemcy jeszcze specjalnie niektóre otwierali i walili gaz albo bomby, albo granaty. Tak że było ciężko. To są bohaterzy, którzy przeszli, bo jednak doszli. Ale nie tam, że on chodzi, patrzy się, gdzie on jest. Nie, patrzy od razu, co się stało, że wyszedł. To był przecież kawałek drogi tym kanałem.
- A czy w jakiś sposób docierała do panów prasa, jakieś komunikaty? Były drukowane gazety podczas Powstania.
A tak, tak, było, było. To harcerki, „Szare Szeregi” mieli swoją łączność z nami. Druty telefoniczne przeprowadzali. Mieliśmy, „Biuletyn Informacyjny” przychodził. Niektóre mi zostały, ale okres niewoli, wszystkiego, przejście, to ja nic ze sobą nie mogłem wziąć, jak wychodziliśmy.
- Kiedy dowiedzieliście się o kapitulacji?
O kapitulacji myśmy się dowiedzieli jakieś trzy dni przedtem, bo było ciche zawieszenie broni. Mówię: „Nikt nie strzela, tak cicho”. – „Cicho, [bo] jest zawieszenie broni. Niemcy z »Borem« (Komorowskim) pertraktują”. No i tam jakaś delegacja jeszcze... Przecież myśmy nie wiedzieli, kto tam nawet będzie. No i okazało się, że nie zgodzili się za pierwszym razem, to znów zaczęła się strzelanina. No ale jak zobaczyli, że to nie ma żadnego sensu, po co więcej ludzi jeszcze marnować, więc zgodzili się na kapitulację, ale tylko na podstawie konwencji genewskiej, że my nie będziemy uznawani jako bandyci, tylko żołnierze. Niemcy nie chcieli się na to zgodzić, mówili:
Banditen. A my mówiliśmy: „A co wy? My wolimy wtedy powiedzieć... Wy [nas] postrzelicie albo nie. My zabijamy, a wy co robicie?”. Ja wtedy z takim jednym Niemcem gadałem. On mówi: „Po co wyście to wszystko zrobili? Powinno być inaczej, powinniście się poddać”. Ja mówię: „Byśmy się poddali. Żeby Hitler nie przyszedł z ogniem i mieczem, ani z czołgami, tylko z chlebem do nas, to może byśmy się poddali. Ale przyszedł sam. Śmierć nam [niezrozumiałe]. Następny był ogniem i mieczem, i czołgami”. Wtedy jeszcze czołgów nie było, ale teraz były rozmaite „goliaty”, czołgi małe, które były zdalnie prowadzone. Przecież to było nie wiadomo co. To też żeśmy niszczyli, jak mogli. [niezrozumiałe]. Albo te „krowy” – myśmy słuchali, kiedy i gdzie spadnie, w którą stronę. Zależy, jaki ten ryk był: „wrum, wrum, wiu, wiu”. Z początku to denerwowało, a potem tylko się słuchało, gdzie tu się teraz skryć, nie wiadomo, w które miejsce. Człowiek przez... Mówią [sześćdziesiąt] trzy dni. No, tak było, ale stałych akcji nie było tyle, stałego frontu nie było. Stale były przerzuty, gdzie potrzebne, tam się dawało. Tu się osłabiło, tam się znów poprawiło, jak się odeszło stąd, to tutaj było słabo. Niemcy to wykorzystywali. Oni wiedzieli, „gołębiarze” na dachach strzelali. Też ich musieliśmy szukać. Potem jak się złapało, [bronili się]: „Nie, nie...”. Dwóch mieliśmy chyba na placu Dąbrowskiego. Była przerwa taka... Mieliśmy paru folksdojczy, kobiety, paru mężczyzn, dwóch Hitlerjugend (mieli na sobie te mundurki). No i okazało się, że oni donoszą wszystko. To bezapelacyjna na kara śmierci. Trzeba było ich rozstrzelać. No i rozstrzelali ich, bo im to udowodnili. Bo to jeden mówił na drugiego: „To nie ja, to ty” – ze strachu. To nie było co robić, musieli skończyć z nimi, żeby się dalej nie roznosiło.
- A czy wy panowie wzięliście jakichś jeńców?
Jeńców?
O, ja. Tak, wzięliśmy ich. O to się rozchodzi, że my nie mieliśmy co jeść, a musieliśmy im jeszcze dać raz dziennie, według konwencji. A skąd to było brać? [Więc] żeśmy zwalniali ich. Broń zostawiali i szli z powrotem. Potem niektórzy mówili: „Myśleliśmy, że wy bandyci, a wy nie bandyci”. – „A widzisz, my nie bandyci”. – „Hitler...” Ja mówię: „Nie tylko Hitler, wy wszyscy. Oczarował was, zahipnotyzował was. Dał wam dobrobyt przez trzy lata, a teraz pokazaliście, co potraficie. Potraficie wszystko, nawet i mordować”.
- Przychodzi moment kapitulacji. Gdzie pana zostaje kapitulacja?
Mnie zastała kapitulacja na naszej placówce, Sienna 41, przy głównym dowództwie. Ale właściwie [punkt] był troszkę oddalony, bo Sienna i plac Kazimierza Wielkiego. Jego już nie ma, szukałem go.
- Jak zareagowaliście, jak usłyszeliście o kapitulacji?
No zareagowaliśmy jako przegrani. Żywi, ale pobici. Tak żeśmy widzieli. Dali nam po pięćdziesiąt dolarów. Co z nimi zrobić? Mądrzy oficerowie przychodzili do nas i wykupywali za kradzione jeszcze „górale”, polskie pieniądze. Który nie wiedział, to oddawał te pieniądze, dolary, brał te „górale”. No i gdzie pójdziesz z nimi? Ja z moim właśnie Tolkiem, jak myśmy byli, to chyba na Lesznie bank niemiecki był i tam bomba uderzyła. Myśmy tam weszli zobaczyć i sprawdzić wszystko. Tam pełno pieniędzy było rozmaitych, jakie tylko. To ja wiedziałem, o co się rozchodzi, to ja brałem marki. Wziąłem sobie ze dwa tysiące marek i jak żeśmy mieli te lotnicze [stroje], to w tym wieszaku po dwa zaszyłem, tak że to nie było...
W ramiączkach. I przeszedłem przez wszystko. W Niemczech jak byliśmy w niewoli, no to było też... [niezrozumiałe] Szesnastu chłopa musiało się najeść...
- Przepraszam, sam fakt wyjścia z Warszawy...
Myśmy wychodzili z Kercelaka, z głowami bardzo do góry. Wszystkie, jaką tylko broń mieliśmy, [została przez nas] zniszczona. Ale im to nie było potrzebne, Niemcy się śmieli z tego, rzucali tę broń. Iglice powyjmowane, magazynki, tego, szmelc. Ale żeśmy wyszli. Jak żeśmy do Ożarowa szli, to SS nas prowadziła z początku. To myśmy stanęli, powiedzieliśmy: „
No. Nie pójdziemy z SS”. Nic wskazuje na to, żeby nas policja żandarmeria niemiecka prowadziła, tylko wojsko, Wehrmacht. No i przysłali nam Wehrmacht i żeśmy przyszli wedle Wehrmachtu. Pierwszy postój mieliśmy w kościele Świętego Wojciecha, naprzeciwko domu, gdzie mieszkałem. Zrobili z niego stajnię, konie, siano.
- Czy podczas Powstania miał pan kontakt z mamą, z tatą?
Nie, nie miałem, ale moi rodzice mieli... Mój kolega jeden, nie wiem, jak on... On nawet ze mną nie był. Jak było zawieszenie broni, to oni przez Wisłę z Żoliborza przepłynęli jakoś na stronę, na Pragę. I przyszedł jeden do mojej matki i powiedział... Bo głodny był jak cholera i przyszedł do mojej matki i mówi: „Pani Kawecka, mam przykrą wiadomość”. A moja mama mówi: „Pan mówi, że on nie żyje?”. – „Tak”. – „Pochował go pan, widział pan?” – „Nie”. – „Mój syn żyje. Ja mam przeczucie, że on żyje”. Najadł się, poszedł. No i potem matka mi mówiła, jak pisałem do niej listy, mówi, że... jak on się nazywał... „Kazik mówi, że cię pochował”. Ja mówię: „Jak to pochował? Przecież rozmawiam z mamą”. Potem ja go już nigdy nie spotkałem. W ogóle ze swoich kolegów żadnego nie spotkałem. Spotkałem tylko dwóch, jak już wróciłem z niewoli do Polski, jak byłem tu aresztowany trzy razy, to jeden kolega był już w milicji. Ja wiem, dlaczego, bo on udawał boksera w stalagu. Taki dobry bokser był i tak żeśmy się bili. Ja mówię: „Ty byłeś mistrzem Warszawy, no to zmierzymy się”. No i ja zacząłem się z nim bić, nie. A ten Toluś, mój kolega, ja się odsunąłem, a on za mną stał, jak go uderzył, tego Fabisiaka, bo on Fabisiak się nazywał... Tak że on poznał mnie. Mówię do niego: „Możesz mi jakoś pomóc?”. – „Ja obywatela nie znam”. Ja mówię: „O nie... No to przestanę mówić, co będę mówić”. Po ich stronie. To tylko jeden, a tak to. Dwóch widziałem.
- Jeszcze chwileczkę. Gdzie trafił pan do obozu? Rozumiem, że wyszliście z Warszawy, kolumna i do...
Do Lamsdorf. Z Kercelaka żeśmy wyszli, trzy dni nas wieźli na Śląsk. Łambinowice teraz to się nazywa, wtedy Lamsdorf. Tam żeśmy byli trzy, cztery tygodnie. Jak żeśmy weszli do stalagu, to tam lotnicy mieli ćwiczenia, a myśmy wchodzili i dwa się zderzyły. Żeśmy się zaczęli cieszyć, a Niemcy:
Verfluchte Schweine – i inne tam takie wymyślali. „Dobra, dobra, dwa się zwaliły”. A taki jeden był wielki, chyba ze dwa metry miał, to myśmy go Longinus nazwali. To był sierżant niemiecki, feldfebel, mówił: „Ja wam pokażę! – po śląsku mówił – Ja wam pokażę... co ja jestem”. – „No dobrze, pokaż”. Zawieźli nas, tam chyba ruskie byli albo coś. Jeszcze nieuprzątnięte, to musieliśmy sami uprzątać, bo tam... no, łajno. Sienniki takie to słoma, siano. Nie wiadomo, co to było, i kazali spalić. To mówi: „Teraz będziecie na deskach spać, bo nie mam sienników”. No ale lepiej na deskach niż na tym sienniku. Ale jak to Polacy, każdy coś przy sobie zawsze miał, jak wychodził. Wszystkiego nie zabrali. Jak żeśmy dochodzili, to nas SS przywitało, ale z psami, i te psy puścili na nas. Nas szła grupa pięciuset i te psy tak do nas, tam się obstawili i na te psy, kopać. Nie dali się złapać, bo jak złapał, to za nogę... I oni zobaczyli, co się dzieje, to zawołali tych psów. Ale jednego ugryzł w nogę. Potem musieli go ratować, bo to już było na niemieckim terenie... No ale to przeszło. Jak żeśmy widzieli, [powiedzieliśmy]: „Będziemy mieli wesoło”. Nie było tak źle. Dlaczego? Bo oni już wiedzieli, że mieli rozmaitych jeńców, a tu jeszcze w każdym razie bandyci przyjechali, trzeba na nich uważać. Mordercy, łobuzy,
Verbrecher, jak się mówi po niemiecku. I oni byli dla nas trochę ostrożni. Jak my wychodziliśmy na pracę, na teren, to nam dawali czterech, sześciu na dziesięciu jeńców. Jak zobaczyli z początku, że my sobie z tego nic nie robimy, robimy to, co nam każą, to zmienili potem. A na ostatku to już nam jednego tylko dali. On miał taki karabin lebel, francuski, taki długi, z bagnetem, i [sam] był mniejszy jak ta lufa i tutaj mu spadło z karabinu, to myśmy mu powiedzieli: „Ty, Hans, przyszyj sobie guzik, żeby ci nie spadał ten karabin”. No ale to są żarty. Szczerze powiedzieć, to może jakieś dwa miesiące było źle [w obozie Lamsdorf? – red.]. Żeśmy zastrajkowali jako Powstańcy, bo przywieźli beczkę kartofli jedną, drugą, a nas było wtedy jakieś trzysta dwadzieścia w jednym tym okręgu, i kopnął taki, żeby zbierać. Tam paru wyskoczyło, żeby te kartofle, a my: „Buu, urra na nich!”. Oni zobaczyli, wrócili z powrotem. Przyszedł
Lagerführer i mówi: „Co się stało?”. Zupa była z brukwi suszonych. [To było] gorzkie jak piołun, tego nie można było jeść, myśmy tego też nie pili. Zawołali tego... Strajk zrobiliśmy, no. Mówi: „Jak to, tutaj w niewoli, strajk?”. – „Ej, jesteśmy na konwencji... Nam się wolno bronić. Nie wolno nawet się bić, ale uciekać nam wolno. Jak nas złapiecie, to możecie nas karać, nie wolno nas...” I on przyszedł i tam jeden był też... On był z niemieckiej rodziny, Schwalenberg, i on był naszym tłumaczem. I powiedział do tego
Lagerführera: „Słuchaj, weź tylko, spróbuj. Ty jesteś człowiekiem, my jesteśmy ludźmi. Mimo że jesteśmy »bandytami« i innymi, ale ludźmi. Spróbuj to”. Mówi: „Co to jest,
Schweine?”. To ruskie gotowali. Wziął, wypędził ruskich i wstawił naszych do kuchni. Jak wstawił do kuchni, to nasi nie oszukiwali, to po dwie menachy jedzenia mogliśmy zawsze sobie [wziąć]. Bo on robił na kuchni, mój kolega. Ja nie poszedłem do kuchni, bo po co mi było, jak miałem dobrego kolegę. I on starał się, żebyśmy mieli jedzenie. Papierosy mieliśmy, wszystko mieliśmy za te pieniądze. To się nieraz wyciągnęło. Sto marek to było wtedy dużo pieniędzy. A ja miałem chyba ich z tysiąc. I chleb nam przynosił... Tam gdzie Polak jest, tam z głodu nie zginie. Tak że sytuacja się poprawiła. Jak nas wyzwolono... Mogę ciągnąć w tym sensie?
- Rozumiem, że dochodzimy do momentu wyzwolenia. Kiedy to było, kiedy pana wyzwolili i kto?
Kto, już z obozów? O tak, to jeszcze przed tym jest dużo do opowiedzenia. Nas wyzwolili Amerykanie. Dlaczego? Byliśmy w takim mieście Schwabmünchen, to jest niedaleko Monachium, i tam robili Messerschmitty, tam była fabryka. Ale jak Niemcy się cofali, to fabrykę już wywieźli na teren do środka Niemiec. No i myśmy tam stali. Tam myśleliśmy, że będzie nam znacznie gorzej. Ten cały budyneczek był tylko może na dwadzieścia osób, a nas było trochę więcej. To nas rozłożyli tak po dwóch, po trzech po ludziach, po [domach] niemieckich, bez wartownika. Co to jest? Przecież oni wiedzą, że my nie uciekniemy, bo Amerykanie są tylko, tylko, przed bramą. Jak był alarm lotniczy, to te syreny wyły, to nas wypędzali do lasu, a jak przeszło to
Warnung, to wróciliśmy z powrotem do domu i było nam dobrze. Mówię wam, że było nam dobrze. Jedzenie było dobre, Niemcy chyba wiedzieli o tym, że: „Nie można z nimi żartować. Jak oni do niewoli przyszli na konwencji genewskiej, znaczy mają prawo”. I zrobiło się tak, niedziela była taka, myśmy sobie wyszli na ulicę, bo słyszymy: „Urrh, urrh, urrh!” – [warkot] całą noc, jedną i drugą. Amerykanie stoją, ale nie wchodzą, bo nie wiedzą, co jest w mieście. Ich czujki nie wyczuli, że miasto już jest wolne. Burmistrz miasta nie chciał bronić, wyszedł z flagą białą... I myśmy wyszli tak może dwieście, trzysta metrów i na motorze jechał patrol amerykański. A myśmy byli już ubrani w mundurkach amerykańskich, to oni myśleli, co my jesteśmy. Ale myśmy mieli jeszcze nasze opaski. I tak patrzy na nas i mówią po angielsku do nas, ale [jeden] mówi: „Wy Polaki?” – ten kierowca, sierżant. „Tak, z niewoli”. – „
Oh, yeah? To cego wy na nas nie wołali?” – „A czym? Nie mamy telefonów”. Oni walkie-talkie mieli wtedy, [przekazali]: „Ej, miasto gotowe, przyjechać”. Jak czołgi się zjechały, to był 30 kwietnia, moje urodziny. W moje urodziny byłem wyzwolony. Ja nie narzekam sobie na niewolę niemiecką, naprawdę. Było ciężko, ale myśmy potrafili tak załatwić z Niemcami, że oni nawet żałowali nas nieraz.
- Przepraszam, w pewnym momencie przeskoczyłem do końca, ale rozumiem, że podczas pana pobytu w obozie wydarzyło się jeszcze dużo rzeczy?
Tak, tak. W obozie to nie pomiędzy nimi się wydarzyło, tylko pomiędzy nami. Pomiędzy nami się wydarzyło. Tak że tak, jedni chcieli uciekać (już jak [wyszliśmy] na wolność) do Polski, bo Amerykanie nie wiedzieli, co będzie dalej. Amerykanie nas trzymali właśnie w tym mieście, gdzie jest moja żona. To był stalag Memmingen. Tam było wolne miejsce. Tam kiedyś stali Francuzi i tego, bo myśmy po nich te miejsce wzięli, ale mieliśmy wolne ręce. Co było... Jak oni się nazywali... Narodowe Siły Zbrojne, NSZ – oni się poddali Niemcom pierwsi i oni ze swoim taborem przejeżdżali przez nasze miasto. [Jechali] wolno, konie, co miały cały ordynek... I oni zobaczyli, że my chodzimy po ulicach. Mówią: „Co tutaj jest?”. Ja mówię: „Jesteśmy w niewoli, ale chodzimy po ulicach”. Mówi: „No my też jesteśmy wolni, ale szukamy miejsca, jeszcze nie mają dla nas miejsca”. Ja mówię: „Tu jest stalag. Jak was wezmą, to ja nie wiem. Dowódca was prowadzi, to powinien wiedzieć, co jest”. No ale myśmy się ten... bo oni odjechali. A w obozie niemieckim nie było tak bardzo źle, bo jak mówię, wypuszczali nas, wiedzieli o tym, że nic im nie grozi od nas. Tylko jak przyszedł dzień wyzwolenia w Niemczech, no to jak to wyszło wszystko z obozów... Działo się. Pierwsza rzecz to było, gdzie jaka knajpa jest. To polska natura, nic go nie obchodziło więcej, tylko wino. A Niemcy mieli wina po piwnicach, to [Polacy] tylko do domów wchodzili: „Masz
Weine?”. [Niemcy] sami dawali. Nie mogę powiedzieć, żeby tam ktoś szukał albo rabował. Ale inne to naprawdę... Ruskie jak tam weszli, Francuzi, oni robili swoje. U nas, w Polakach zazdrość [właściwie mściwość] jest na razie, [na początku], potem już mityguje się i wie, że on jest też człowiek jak my. Jakby się co stało, co by było z tymi innymi; jak by można z tej sytuacji wyjść najlepiej, żebyś nie okazał, że ty jesteś tym wrogiem. Myśmy walczyli o naszą wolność, mamy ją teraz, więc szanujmy. No i potem tak, porozchodzili się. W stalagu jeszcze czekaliśmy chyba z trzy, cztery miesiące, aż nas zorganizują. Zawieźli nas do Murnau, to jest oflag oficerski, i stamtąd szykowali nas do uzupełnienia Andersa, do 2 Korpusu. Ja nie miałem wyjścia, już miałem narzeczoną.
- Zatrzymajmy się w tym momencie, bo chciałem zadać pytanie. Podczas pobytu w obozie poznał pan swoją żonę.
Tak. O tym troszkę?
- Tak, proszę nam opowiedzieć, jak się państwo poznaliście?
Czysto po polsku. Poszliśmy sobie, tam jest niedaleko taki klasztor i tam byli paulini, zakonnicy. No i tam chcieliśmy sobie to odwiedzić, pojechać tam. Wzięliśmy trucka i zajechaliśmy tam w sześciu obejrzeć ten klasztor, zobaczyć, jako katolicy. Przeor przyszedł do nas, pyta, co my tu robimy. Ja mówię: „[Jesteśmy] zainteresowani, jesteśmy katolikami, chcemy tutaj – mówię – obejrzeć, jak to wszystko wygląda”. O... To on nas poprowadził po całym [terenie]. No i ja do niego mówię: „Ale wy macie też dobre wino podobno, sakramentalne”. A on mówi: „Tak, tego pełno jest”. No i zaprosił nas do kuchni, jedzenie nam dali, [poczęstowali] po takim kielichu i myśmy se wypili. A ja mówię tak do niego: „Czy można to kupić? Z jedną beczułeczkę?”. On mówi: „Kupić, to my nie sprzedajem, ale że wy tak ładnie prosicie, to możemy wam dać jedną”. I dał nam jedną i myśmy przyjechali. Po drodze trzeba te wino czymś zakąsić, nie. To do bauera wstąpiliśmy, żeby nam przygotował albo cielaka, albo świniaka. I on bez niczego, bez gadania. Świniaka zabili, poćwiartowali i dali nam to mięso. Ale nie było w co włożyć. To ja miałem za pasem tutaj, heca. No i przyjechaliśmy do restauracji tam te wino pokazać temu [właścicielowi] i wypili trochę tego, no i potem coś twardszego. No to ja tak przyszedłem... Przyszliśmy do stalagu już troszkę podchmieleni. Pić nam się zachciało i przechodziliśmy koło jej domu. I tam miałem dwóch kolegów, u sąsiada mieszkali. Ja mówię: „Co wy tu robicie?”. – „A, tu mieszkamy”. No i ona tam stała. Mówię do niej: „Takie mam pragnienie. Czy mógłbym się wody napić?”. A ona zamiast wody to jeszcze piwa mi przyniosła. Jak zacząłem pić, to te mięso mi wypadło. A matka zabrała to mięso, bo z mięsem było słabo wtedy, i mówi: „Wymyję i jak chcecie, to przyjdź – do mnie – przyjdź na obiad jutro”. Ja mówię: „Ale ja mam kolegów tutaj, ja nie chcę ich brać. Nie mogę za nich gwarantować. Ja umiem po niemiecku, [ale] oni będą coś mówili, to będę za tłumacza, to nie, to ja zostawię”. Przyszedłem na drugi dzień, już czekali, obiad był gotowy. Ja przyszedłem, jak wszedłem tam – zupełnie inna atmosfera. Zobaczyłem swój dom. Maszyna do szycia, matka, czwóro dzieci, dwie dziewczyny, dwóch synów. U nas to samo było – zbieg okoliczności. Przywitali mnie jak syna, dwóch synów stracili w czasie wojny. Jeden był doktorem, a drugi był pilotem. Własna artyleria go zastrzeliła pod Modlinem, jej brata. Jak myśmy kiedyś do Polski przyjechali, szukaliśmy tam, ale go nie było. I tak się stało, żeśmy się zapoznali. Ja mówię: „Aaa... Wygląda jakoś sobie, trzeba wypróbować”. I tak było trzy, cztery miesiące i potem musiałem jechać do Italii. Zostawiłem ją, ale powiedziałem jej: „Wiesz co, moje słowa są święte. Na twoje urodziny wrócę”. Jeszcze nie wiedziałem, co będzie, ale powiedziałem, że wrócę. No pojechałem tam, do tego 2 Korpusu, do Italii. Szczerze mówię, jak jest, nie kłamię ani słowa. Do Porto San Giorgio żeśmy przyjechali, do głównej kwatery generała Andersa. No to taka sama zbieranina była jak to wszystkie, bo ściągali z krajów Europy, żeby uzupełnić skład ludzi, którzy zginęli, żeby Korpus był duży, i zaczęli tam rozdzielać. A my ze stalagu żeśmy pojechali grupką sześciu chłopaków, kolegów, dobrych, takich [zżytych] ze sobą. Jak pojechaliśmy tam, no to zaczęła się „rozbiórka”. I moi koledzy jedni poszli do żandarmerii, jedni poszli do Maceraty, do jakiejś innej formacji, a mnie wzięli do artylerii ciężkiej, do Giorgio, tam gdzie urodził się Caruso. Ale jak myśmy do tego Giorgia pojechali, to myśleliśmy, że będziemy mieli namioty albo coś, a tu nic. Taki amfiteatr był jeszcze (nieużywany chyba dwa tysiące lat) i tam mieliśmy spać. Tam widziałem deski jakieś, to ja mówię: „Jak my tu będziemy spali?”. Mówi: „To na razie, na razie”. Tak żeśmy spali może trzy, cztery dni, aż nas zawieźli do miasta, do koszar. W koszarach nam obiecali wszystko, że pojedziemy na manewry, będziemy zwiedzać, tylko musimy odpocząć trochę po tym całym kataklizmie, który żeśmy przeszli. No i okazało się, że to wszystko było pic, lipa. Przyjechaliśmy do tego miasta Giorgio, więcej kościołów jak sklepów, miasteczko typowo italiańskie. Malutkie to wszystko, no nie ma się gdzie pomieścić ani nic... Wsadzili nas do takich jakichś... Ja mówię: „Kiedy my będziemy sami coś...” „Nafi” nam dali, to angielskie jedzenie. To się nie nadaje dla nas, ludzi, którzy przyszli z innego klimatu, z innego tematu, z innej kuchni. Te „nafi”... po angielsku... nie szło tego jeść. Trzeba było wszystko, co miałeś przy sobie, do „italianów” iść i wymieniać. Nawet i te mundury stare, co były, to „italiany” wszystko kupili. No ale to nie było długo, bo przyszedł rozkaz, że mamy wyjeżdżać do Anglii. A jeszcze mundurów nawet nie mieliśmy ani nic, angielskich już, bo 2 Korpus miał angielskie mundury. Jeszcze w tych amerykańskich mundurach byliśmy. No i ja mówię: „Kiedy to będzie?”. On mówi, że jedziemy do Anglii, będzie wszystko. A ja w tym czasie spotkałem kolegę, jeden z Korpusu. On też chciał niby zdezerterować, mówi: „Wojna się skończyła, mnie wojna niepotrzebna, ja nigdzie nie chcę jechać”. No i stało się tak, że myśmy tak się złączyli, że we trzech nas chciało uciekać. Ale ja stanąłem do pułkownika, dowódcy kompanii całej i powiedziałem, że proszę o zwolnienie. Ja mówię: „Nie mam przysięgi żadnej. Mam przysięgę jedną, tylko z AK, tutaj przysięgać nie będę”. – „A dlaczego nie chcecie jechać?” A ja mówię tak mu szeptem, bo nie chcę powtórzyć: „Do tej kurwy Anglii to nie pojadę – mówię – oni nas zdradzili. Ja nie pojadę do nich”. – „No to ja was wsadzę”. – „W dupę mnie pan wsadzi. Pan nic teraz do mnie nie ma, jestem wolnym człowiekiem. Ani tu przysięgi nie składałem, ani tam. Jedną mam, tą akowską i to wszystko, tą zatrzymuję”. – „No jak nie – mówi – to my sobie znajdziemy drogę, to was połapią”.
- Przepraszam bardzo, bo o jedną rzecz zapomniałem zapytać, gdzie pan składał przysięgę? Mówię o przysiędze podczas konspiracji.
Na placu, na Rynku Głównym, ogólnie żeśmy przysięgali, a drugi raz na Kemlera, jak żeśmy wychodzili do akcji na cmentarz, tam drugi raz żeśmy składali przysięgę, już taką lokalną. Ale ogólną to żeśmy składali na Starym Mieście.
Tak. A, swoją przysięgę jako konspiracyjną? Ona w dalszym ciągu istniała, bo każdy miał inną treść tej przysięgi, tak że myśmy musieli mieć jednolitą, żeby wiedzieli, co robić. Tak że ja składałem trzy razy przysięgę, mówię: „Czwartej nie będę składał”.
- Dobrze, to teraz wróćmy do tej rozmowy z dowódcą.
No tak. I on właśnie groził mnie: „Ty wiesz, skąd myśmy przyjechali?”. A taki był jego język polski, że ciężko było zrozumieć. Jak mnie wzięli na... Sekundę, wrócę, jak nas szykowali raz jeszcze do wojny. Ja byłem w artylerii, dali mnie do artylerii, ja tam miałem... W artylerii byłem, mieliśmy instruktora. Ten instruktor był folksdojczem, mówił troszkę po polsku i troszkę po niemiecku. Pokazuje mi i mówi: „Jest to »masyna«
number one, zamek »ctwo«”. Ja mówię: „Co ty jesteś, kto ty jesteś? Powiedz mi, o co ci się rozchodzi? [niezrozumałe] – mówię – nie...” – „No tak”. Ja mówię: „Takich instruktorów my mamy?”. Oni sami nie mówią, bo tam dużo folksdojczów. Ci, co się poddali z tego, przeszli do Andersa. Anders brał wszystkich, i ruskie, międzynarodówki, inaczej... Była Legia Cudzoziemska a nie Korpus. Ale niech tak będzie, jak jest, ja tam nic nie będę zmieniał. No i właśnie na tej podstawie poszliśmy, dostaliśmy w przeddzień mundury i to wszystko, a my już gotowi do drogi. No to ja mówię do niego: „Wiesz co, nam te mundury niepotrzebne”. A do magazynu nie zdamy, bo wiadomo, że nas wyłapią: „Dlaczego wy zdajecie?”. Poszliśmy na rynek do „italianów”, sprzedaliśmy, [oni] kupili. Mieliśmy na drogę. Droga nad Adriatykiem, Rimini, [niezrozumiałe], Padwa i inne takie. Żeśmy przeszli aż do Mantui i w Mantui żeśmy doszli do... Gdzie Romeo i Julia byli?
Werona, [dojechaliśmy] do Werony. Tam już nie mogliśmy iść i musieliśmy iść do hotelu spać, bo za daleko było do Brenneru dojść. Przenocowaliśmy tam noc i na drugi dzień każdy patrzał, co by, gdzie by, a my jeszcze w mundurach, amerykańskich oczywiście. No i nie wiedzieli, kto my jesteśmy, nie mamy oznak, nie mamy nic, [czyli] uciekinierzy. Ale tam nikt nie patrzył... I ten jeden, co z nami poszedł, to już po italiańsku dobrze mówił, tak że myśmy się rozmówili. I teraz jak tu przejść przez ten Brenner. Przez Brenner nie możemy przejść. Przez góry. A wtedy jakoś się stało, to był chyba wrzesień osiemnasty, bo ona ma [urodziny] dwudziestego drugiego, a ja powiedziałem, że ja będę – przysięga moja, nie. No i zacząć śnieg padać już tego dnia i to było dla nas dobre. I tak, „Na podgórze, na podgórze” – oni nam pokazali, ci ludzie. Mówią: „Bo wy nie jesteście pierwsi. I tam przejdziecie, a jak zejdziecie tylko tam, co taki kamień, to już jesteście w Austrii”. No i tak było. Przeszliśmy, z Austrii poszliśmy do Innsbruck. W Innsbrucku pociąg żeśmy wzięli i dojechali prawie do granicy... Jak się nazywa, nie Waldheim... No, jakaś tam stacja była. I tam żeśmy szli na piechotę po drodze. Patrzę, jadą trucki amerykańskie. Zatrzymuję go po prostu na drodze, zobaczył, że mundur. A mówi: „Co wy tu robicie?” Ja mówię: „No, wygnali nas z Italii – ja mówię – teraz idziemy z powrotem do Ameryki, na waszej...”. – „A gdzie idziecie?” – „Do Murnau”. – „No to ja jadę do Murnau”. I tak żeśmy się znaleźli w Murnau. Teraz tak – Murnau – już stamtąd wyjechałem, nie jestem rejestrowany. Tak patrzą na nas: „Co, pierwsze jaskółki przyleciały z Korpusu?”. A ja mówię: „Żebyś wiedział”. I opowiedzieliśmy, jak jest, i trochę się zatrzymało, nie chciało jechać dalej na uzupełnienie. No i potem motor tam jakiś miał i zajechaliśmy do bazy. No i tam oczywiście najsampierw do knajpy, na piwko, przeszliśmy się na piwo. I potem ja tak coś czułem, że ona chyba jest w domu, nie. Ja idę – mówię, jak było – stały w oknie, i matka, i ona, i takie miały przeczucie, że ja przyjdę. No i my idziemy we dwóch, ja mam jeszcze jakąś torbę, troszeczkę tak też na kwasie, żeby było przyjemniej. No i jak ona zobaczyła przez okna, że idę, przyleciała, mówiła: „Boże kochany, słowa dotrzymałeś”. Ja mówię: „Taki jestem, dotrzymuję, ja mogę. Jak bym nie mógł, to by mnie tu nie było”. Ten rozdział się skończył. Potem było wesele, to, tamto.
- Ale cały czas tam na miejscu, w tym...
Memmingen.
Byliśmy po ślubie... Siedem miesięcy [po zawarciu znajomości]. W październiku wzięliśmy ślub. Bardzo szybko, sześć miesięcy żeśmy się znali, a właściwie trzy. No, nadaliśmy się jakoś. Ja nie zważałem na to, że ja przeciwko Niemcom walczyłem, tak, ale to był inny świat. Teraz ja znalazłem osobę, której chyba jestem przeznaczony. Wahałem się, wahałem, ten list napisałem, co zrobić. No ale mówię: „Do Rosji nie pojadę już drugi raz”. No i żeśmy się pobrali i żeśmy byli w Niemczech trzy, cztery lata.
Głos żony: Nie, pojechałeś do Polski, do Czerwonego Krzyża zobaczyć, czy rodzice żyją.
Ja już powiedziałem, że pojechałem do Polski.
Głos żony: Potem dostałeś te listy i pojechałeś i Jurek był.
Jeszcze ją musiałem po polsku nauczyć.
- Pięknie pani mówi po polsku.
Głos żony: Dziękuję.
- W którym roku pojechał pan do Polski, proszę opowiedzieć okoliczności.
Pojechałem w czterdziestym szóstym, wariat. Zaraz w czterdziestym szóstym roku.
No bo rodzina żyje. Chciałem zobaczyć rodzinę.
- Jak się pan o tym dowiedział?
No właśnie przez Czerwony Krzyż.
- Chciałbym, żeby pan opowiedział.
No, dobrze. Napisałem list, pokazałem, że dostałem wiadomość, że jest w Polsce [rodzina]. Co robić teraz? Czy mogę jechać? Żona mówi: „No, ciężko mi będzie”, bo już dziecko było, szybko. „Namyślasz się, namyślasz się?” Ja mówię: „Jak nie mogę, to nie mogę”. Ona mówi: „Wiesz co, to jednak twoja rodzina. Jedź”. Ja mówię: „Pojadę i mówię ci, że przyjadę. Przyjadę. Nie wiem jak, ale przyjadę”. No i pojechałem tam. Zaczęło się moje nowe życie, znów. To jest kompletnie inny rozdział. Jak przyjechałem do Dziedzic, to w pociąg zaraz nas wsadzili i zawieźli gdzieś jeszcze w jakieś miejsce na rozpoznanie. Nie wiem, czy to w Łodzi było, czy gdzieś. I dopiero z Łodzi przyjechałem do Warszawy. A to był chyba Dzień Zaduszny, bo taki deszcz, śnieg padał. Jak ja przyjechałem do domu, to ludzie powiedzieli: „Boże kochany...”. Ja nie mówiłem, że ja przyjadę, bo nie wiedziałem, kiedy. Boże kochany, jakie to zadowolenie było, Jezus kochany. Miałem ten towar, co mi dali na drogę do Polski, żebym z głodu nie umarł. Taki prowiant, trochę mąki, trochę cukru, trochę tego, no ale to oni byli zabezpieczeni, tak że mogli żyć. No i doszło do tego, że trzeba było się przyznać teraz, tak. Mówią: „A gdzie jest żona?”. A ja mówię: „Została”. – „Jak ty mogłeś żonę zostawić z małym dzieckiem w obcym kraju. I ty przyjechałeś tutaj sam? No jak ty mogłeś to zrobić?” I pach, dostałem. Ja mówię: „Dziękuję”. No i powiedziałem, jak jest, to wszystko opowiedziałem. „Ty masz natychmiast wracać z powrotem do Niemiec i żonę, i dziecko przywieźć”. Ja mówię: „To nie będzie taka łatwa sprawa, zdaje się”. Bo ja już czułem, gdzie jestem. Jak jechałem pociągiem, to było napisane: „Nie nauka, nie chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Ja mówię: „To mam szansę. Jestem podoficerem, to mogę być oficerem, nie”. No, jak to się zaczęło, to ciężko opowiedzieć. Od razu energia we mnie stanęła, nie wiedziałem, co robić, w którą stronę iść. Jak mnie naopowiadali, co tu się wszystko robi, to ja mówię: „Gdzie ja miałem rozum? Zawsze jestem taki rozsądny, wiem, co robię”. Ale na tle rodziny mózg przestał pracować. No i trzeba było się starać. Ja tam dużo z Niemiec nie wziąłem, ten [niezrozumiałe] i to wszystko co było. No to teraz jak tu robotę dostać? Najsampierw [trzeba] starać się jakoś zameldować. No i zameldowałem się i im to było potrzebne. Z początku mi dali spokój. Jakieś dwa, trzy miesiące żyłem sobie spokojnie. Szukałem roboty, ale nigdzie nie mogłem znaleźć, no bo przyjezdny, tego. Wysłali mnie, żebym jechał na Ziemie Zachodnie. Ja mówię: „Ja na Zachodnie nie potrzebuję, ja mam tutaj rodzinę”. Tłumaczyłem się, jak mogłem. No ciężko było. W rodzinie zaczęło się coś trochę psuć, zacząłem próbować jechać sam z powrotem. No, dojechałem do Jeleniej Góry, bo tam miałem kolegę, i z Jeleniej Góry mówi: „Ja cię przeprowadzę, bo ja tu znam wszystko”. Ja mówię: „No ja wiem...”. Ale już widziałem, że on inaczej mówi. „Może nagrodę dostaniesz za to, że mnie złapią”. „To – ja mówię – czekaj, ja pójdę tutaj na stację, rozejrzę się i zobaczę, co zrobię jeszcze”. I nie wróciłem do niego więcej, tylko poszedłem sam. Idę sobie tak, a to pas graniczny tam jest, idę sobie tak. „Gdzie ty idziesz?” Ja mówię: „Jak to, gdzie idę? Roboty szukam”. – „To tutaj?” – „A co to jest?” – głupiego udaję. „Już na granicy jesteś”. – „Na jakiej granicy?” – „A, głupku – mówi – ty. Skąd ty przyjechałeś?” Ja mówię: „Z Nasielska” czy coś. „To wracaj z powrotem”. Nie zaaresztowali mnie, nie złapali mnie. Dwa miesiące siedziałem w domu z powrotem, znów mnie korci. Piszę listy do niej, że taka i taka sytuacja jest, nie mogę przyjechać na razie, bo staram się, tutaj mnie chodzą po piętach, teraz nie wiem, roboty nie mogę znaleźć. No i jesteśmy teraz w dużym kłopocie, bo ja nie dostanę wizy, żebym mógł jechać do Niemiec. Moja mama mówi: „Wiesz co, zadzwoń, napisz, żeby ona przyjechała do ciebie”. Ja mówię: „Będzie ciężko. Ona Niemka, rodzona Niemka, w Monachium, Bawarka jeszcze do tego, to...”. – „Spróbuj”. Napisałem list, mówię: „Słuchaj, nie mam wyjścia. Musisz ty do mnie przyjechać, żebyśmy rodzinę utrzymali. Musisz do mnie przyjechać”. No jak ona usłyszała, jak tu jest, ja mówię: „Żyć można, nie ma luksusów, nie ma tak jak u ciebie. Musisz wybrać, albo zostajesz z dzieckiem, albo czekasz na mnie, aż ja za dwa, trzy, pięć lat przyjadę, albo możemy wziąć rozwód”. Ona mówi: „Ja będę starała się dojechać do Frankfurtu...”. Jak się nazywał ośrodek we Frankfurcie, wojskowa placówka... Tak jak byłby to po prostu konsulat, polski konsul tam, [właściwie] niemiecki. No i ona pojechała...
Placówka, placówka, tak. I ona pojechała tam i powiedziała im, że ona ma męża i syna, pojechał do Polski, kochał swoją ojczyznę... „No ale ja teraz nie mam wyjścia, nie mam tutaj rodziny – musiała powiedzieć – mam tylko jedną matkę, też mi ciężko ją zostawić. Ona daje sobie radę, ale jakoś...” No to jakoś dostała przepustkę. Napisała do mnie: „Ja przyjadę”. No i jak już przyszedł dzień przyjazdu, to mi zapowiedziała, żebym przyjechał do Dziedzic, bo w Dziedzicach były te pociągi. No i tak. Kobiecina przyjechała. Ja przyjechałem tam do Dziedzic, bo dostałem telegram od niej, patrzę, chodzę, no nie ma. Żydów pełno naokoło, ludzie już powyjeżdżali, a jej nie ma. Co zrobić, chyba nie pomyłka. Poszedłem na stację i mówię: „Chyba zaraz będę musiał wracać do domu z powrotem”. Ale coś mnie tak korciło, mówię: „Idź, jeszcze raz”. Poszedłem jeszcze raz, on mówi: „Wszystko obszukałeś?”. – „Wszystko”. – „Tam jeszcze jeden stoi budynek. Byłeś tam?” – „No nie, bo tam mówią, że same Żydy”. Żydy... Przecież ona nie jest Żydówką. Ja wchodzę tam. Mały tak jakby mnie widział, nie znał mnie, ile miał siedem, miesięcy, rączki tak do mnie [wyciągnął]. Ja go złapałem, ona mnie uścisnęła, mówi: „Heniu, no nareszcie jesteśmy”. No i przyjechaliśmy. Przyjechaliśmy do Warszawy. Bardzo przyjemnie ją przyjęli. Nikt nie powiedział, że ona Niemka albo coś. Nie umiała po polsku, tylko parę słów, parę słów. Ja mówię: „Koleżanko, teraz będziemy rozmawiali po polsku, a nie po niemiecku”. No i pomału, pomału, pomału... Zaczęło się okropne życie. Bieda, bo ja roboty nie mogłem dostać. Rodzina, nie moja...
Czterdziesty szósty, siódmy. W czterdziestym siódmym roku. Nie mogłem roboty nigdzie dostać. Murarka, trochę tego, po domach chodziłem. Ale jakoś daliśmy radę. Rodzina trochę pomagała i żeśmy, powiedzmy, przeżyli ile? Po roku pojechałaś czy półtora roku? Półtora roku, wysłałem ją z powrotem. Dlaczego? Dlatego że tutaj nie było wyjścia, a była wtedy repatriacja Niemców do Niemiec, to ja mówię: „Mamy okazję i teraz ją mogę wysłać”. Ale też było ciężko, bo ona była zameldowana tutaj, musiała najsampierw na Niemcy Wschodnie iść do konsulatu. Mówią: „Co ty tu robisz?”. Jeszcze krzyczeli na nią. Ja mówię: „Co gadają, gadają, to słuchaj tylko i wybieraj to, co najlepsze”. No i w końcu udało się, ale...
Głos żony: Trzy miesiące byłam w Niemczech.
Trzy miesiące.
Głos żony: Trzy miesiące byłam. To mówię: „A, jadę nazad”.
Trzy miesiące w Niemczech była i mówi: „Wiesz co, sytuacja w Niemczech nie jest taka dobra, jak tu się opisuje wszystko. Jest ciężko. Amerykanie są dobrzy, ale dla siebie”. Sytuacja kompletnie nie taka, jak myślałem. Ona mówi: „Ja chcę wracać”. I poszła znów. Mówią do niej: Przecież dopiero wyjechałaś do Polski. Jak tyś tu przyjechała?”. Ona mówi: „ Prawie że jak na piechotę przyszłam, bo mnie nie chcieli puścić, ale mam męża tam. Mąż powiedział, że w Niemczech jest lepiej”. Teraz musiała na Niemcy gadać, w Niemczech źle, w Polsce lepiej. Trzeba było używać pewnych momentów, w których trzeba kłamać, żeby to na dobre wyszło. To nie jest grzech. No i przyjechała. Przyjechała do Katowic. Jak w Polsce postawiła walizki w Katowicach, tak dwie ukradli od razu, z miejsca, bo ja jeszcze nie zdążyłem dojechać. Postawiła to... Ja byłem, ale wróciłem do Polski, bo drugi taki sam sposób był. Potem ona mi przesyła z Dziedzic [wiadomość], to ja raz, dwa pojechałem do Katowic, ale już było za późno, już ją okradli. To ona przyjechała z Katowic, kolejarze dali jej drogę, przyjechała do Warszawy – bez języka – z dzieckiem jeszcze i miała tam jakiś bagaż przy sobie. No i jak ona była już na dworcu, bo telefonu w domu w Polsce nie mieliśmy (nie wiem, jakim sposobem żeśmy to zrobili), kolejką z Grójeckiej przyjechała na Włochy. Bo na Włochach mieszkaliśmy.
Głos żony: To ja mówię: „To ja wiem, jak do Włoch jechać”. I on mnie dał bilet do Włoch. I ja pojechałam do Włoch i wyszłam, bo wiedziałam, gdzie mieszkamy.
No i znalazła mnie. A potem dopiero była ucieczka. Po trzech latach.
Głos żony: Matka przyszła do ciebie, do roboty.
W [czterdziestym] dziewiątym roku żeśmy znów uciekali z Polski.
Głos żony: Bo matka przyszła do ciebie do roboty i mówi: „Kolegę ci zabili…”.
Żebym był w domu, to bym [skończył] „na białych niedźwiedziach”, bo już ona była, to mówi: „To mi nie ucieknie teraz, nie”. No ale trochę się ukryłem. Pytają się, co żona sama robi. A ona mówi: „Uciekł ode mnie”. Ja mówię do matki: „Wie mamusia, co zrobimy? Użyjemy fortelu. Niech kłamie, że ja ją biję. Ona nie może tu wytrzymać i ona nie może zostać. Ona jest obywatelką niemiecką”. No, jakoś udało się, uwierzyli. To ją zawiozłem do Szczecina razem z matką, tylko później. Matka pojechała do Szczecina. Jak była ta repatriacja, to ona pojechała na wschodnią stronę. Tam za karę musiała pracować trzy tygodnie, chmiel zbierać czy coś. Dopiero wysłali... Nie wysłali, bo matka musiała też wysłać pieniądze. No i taka sprawa się pomieszała, że ona została. Potem był trzeci raz i historia się kończy, bo to było może najgorsze, jak żeśmy przez Nysę przechodzili.
Głos żony: Dziecko miało trzy lata.
To był trzeci raz.
To było chyba rok później, nie wiem dokładnie.
Głos żony: W czterdziestym dziewiątym roku.
Dziewiąty. W czterdziestym ósmym, szóstym, dziewiątym. Trzy lata potem. No i udało się. Tyle że nas Ślązaki wykiwali. Bo zapłaciliśmy sto tysięcy złotych. Wszystko sprzedałem, co miałem w domu. Obrączki dwie ukradli, bo położyłem… No i w końcu… Zgubiłem się z tematem.
- Szliście przez Nysę i wykiwali państwa Ślązacy.
Ślad za mną zaginął, bo już wiedzieli, ale ona coś jeszcze zapomniała takiego dla siebie, że ja musiałem z powrotem wrócić, a ona była tam u tych Ślązaków, bo tam miała koleżankę. Jedna była ze Ślązakiem mężatka i tam jakoś żeśmy się dogadali. Ja wróciłem z powrotem. No i już gotowe wszystko jest. Przyjechaliśmy do granicy, do Zgorzelca. No i tam teraz mówi: „Przechodzimy przez Nysę”.
Głos żony: W Zgorzelcu nas złapali i oni mówili: „A po co chcieliście iść?”. Ja mówię: „Ja mam matkę w Niemczech, ona jest samotna i ja tęsknię za matkę”.
Ale to już było, jak nas złapali, to dopiero potem. To już byliśmy… Pomyliliśmy oboje. Było tak, że jak myśmy uciekali, tak…
Głos żony: Jak z wody uciekali, to Jurek krzyczał: „Ja chcę iść do mamy”.
No tak, to wtedy do mamy. To żeśmy przeszli na środku rzeki… Bo tam ktoś specjalnie umówiony strzelił, oni pieniądze wzięli, ze środka rzeki uciekli, a myśmy zostali sami już na ziemi półniemieckiej, we wschodnich Niemczech. I tam nas złapali. Żeśmy szli jakieś, bo ja wiem, dobre dwa kilometry. Dzieciak, daleko jeszcze do tego miejsca, gdzie mamy iść, i potem myśmy tam doszli. Ja musiałem znów rozmawiać z niemieckim oficerem, dlaczego myśmy to zrobili. I wtedy ona właśnie mówi, że ma matkę i musi wracać z powrotem do Polski. Ale trafiłem…
Głos żony: Do Niemiec.
Do Niemiec. Trafiłem na oficera Niemca, ale on nie był komuną. Bo ze mną rozmawiał… Ja mówię do niego od razu prosto: „Mogę z tobą normalnie rozmawiać po niemiecku”. A on mówi: „Co masz na sumieniu. Powiedz mi”. Ja mówię: „Mogę ci wierzyć? Jesteś katolikiem?”. – „Tak”. – „No to dobrze, to gadamy”. Ja mówię, że taka i taka sytuacja się wytworzyła. „Wiecie sytuację w Niemczech wschodnich, jaka jest. Dlaczego jesteś w policji? Żeby żyć, tak. Tak czy inaczej, na pewno inny zawód masz i co innego. Mnie to spotkało w Polsce. Przyjechałem, nie ma roboty, nie ma nic. Mam żonę Niemkę. Co ja z nią zrobię?”. On tak popatrzał, popatrzał i mówi: „Wiesz co – mówi – wierzę ci. Co masz przy sobie?”. Ja mówię: „Ja ci powiem, co mam. Polskie jedzenie. Słonina i spirytus”. No [to był] taki boczek i jeszcze butelkę wódki miałem. On mówi: „Ten spirytus to wypijemy, a jedzenie to zostaw sobie. Wiesz, co zrobimy? Tę butelkę wódki to sprzedamy komuś tutaj, bo potrzebujecie na taksówkę. Bo z naszego punktu do granicy będzie jakieś dwa i pół kilometra”. Czy mu wierzyć, czy nie wierzyć? Ja mówię: „Zgadzam się na wszystko”. To znaczy dobrze rozmawia ze mną. Jesteśmy już prawie jak koledzy. Ja mówię: „Ty jesteś oficerem. Ja też bym był, żebym tam był, to już może i starszym”. Bo proponowali mnie, ale to jest znów inny temat. No ale skończymy z tym. No i mówi tak: „Kobiety pójdą pierwsze w taksówce”. A było nas było chyba z pięć kobiet i z dziećmi. Bo już połapali takich, że mogą przejść na drugą stronę. „Dam wam dwóch wartowników, żeby was doprowadzili do samej granicy. Ale my pójdziemy na piechotę”. Mówię [sobie]: „O Boże, dwa i pół kilometra, do lasu. Może mnie gdzie wyprowadzą i [zabiją]. I nie ma mnie”. Ale z taką nadzieją żeśmy rozmawiali... No i jeszcze paliłem wtedy papierosy, chciałem sobie papierosa zapalić. „Nie, nie, bo tu ruski przyjdą niedługo. Będą zmiany o godzinie dwunastej, a teraz prawie dziesiąta z czymś, to nie”. No i wyprowadził nas. Pokazał: „Teraz tak, widzicie tam to światło. To jest już amerykańska strona. Tam stoi tablica i pisze, że przekraczacie granicę Wschodnich Prus, wchodzicie do Niemieckiej Federalnej Republiki. Pamiętajcie, co macie robić. Tam są wyorane takie wielkie rowy – to jest specjalnie zrobione, pewnie dla nich, bo ruskie tam nie chodzili, bo się bali – no i musicie się czołgać, bo reflektory chodzą”. Ja mówię: „No mnie to tak ciężko będzie, ale jak tego dzieciaka”. No ja mówię... Jakoś, dopóki nie było światła, to szedłem z nią. Jak się upadało, to żeśmy się kładli. Tam światło niedługo było. Dwie, trzy, cztery sekundy i z powrotem i do drutów. „Druty już są przecięte, tylko musicie podwinąć”. No i tak było. Żeśmy doszli. Jak ja przeszedłem na tą drugą stronę, mówię: „Chyba nieprawda. Udało się. Ale jak? Nie mam nic już ze sobą. Jesteśmy na obcej ziemi, a do Hofu jest jakieś dobre dziesięć kilometrów, to jak się dostać”. Wyszliśmy na ulicę. Samochody jadą. Jeden przejechał, uciekł. Drugi przejechał, jedzie volkswagen…
Głos żony: Ale my już byli w Hof, jak ten samochód, ten volkswagen czekał. Ale nasz Jurek, trzy latka, cały [czas szedł] na piechotę. Ani nic nie mówił: „Mama, weź mnie na ręce”. Jak my widzieliśmy ten cały Hof, jak ten dzieciak upadł na ulicy...
Nie mógł iść więcej. Ona czyraka dostała na ręku. Walizki. Ja go na ramieniu, bo potem mieliśmy trochę więcej tych kikunów, bo do Niemiec wracaliśmy. Już mieliśmy coś. No i właśnie wtedy idziemy z powrotem. No to właśnie żandarm nas złapał i zaprowadził. Ale doszliśmy. Teraz [kolejny problem], nie ma pieniędzy. Miałem taką ładną kurtkę na sobie. Mówię: „Wiesz co, idź na stację i zastaw tą w kasie”. Bo ona na kolei kiedyś pracowała w Niemczech, to zna te triki. „Zastaw i powiedz, żeby ci dał pieniądze na telegram do domu”. No i ona poszła. Dali jej te pieniądze. Myśmy [mieli] dziesięć marek czy ileś. Bo to był
Währung wtedy, zmiana pieniędzy w Niemczech, przed tą nocą. Tak że już wszystko było. Jak ten dzieciak zobaczył, to wszystko chciał jeść, a tu pieniędzy nie ma. No to ja mówię: „Weź marynarkę i zastaw”. Trochę nam zostało, to [kupiliśmy] bułkę, mleka trochę, żeby coś podjeść. I ona zadzwoniła, [wysłała] telegram do Memmingen. No, matka przysłała. I znów pech. Wysłała pieniądze i źle podali stację. Te pieniądze gdzie indziej leżały już prawie cztery godziny, a my chodzimy i błąkamy się. Jeszcze raz poszła, zapytała się. Jakiś inny numer podali. No tu i tu. „No... tutaj”.
Głos żony: Oni nas na główną pocztę wysłali, a my byliśmy na podstacji.
Na podstacji. No to na główną pocztę. Ale przysłali te pieniądze. No i potem dopiero do pociągu i do domu. Ale to było już po Hoffie, nie. Już byliśmy w Republice, w Zachodnich Niemczech. No i tam jak przyjechaliśmy, to matka już stała, ojciec stał i już zaczęło się inne życie. Zaczynamy inne życie?
- Skończyliśmy na momencie, kiedy po wielkich kłopotach udało się państwu dostać do Niemiec. Dojeżdżacie na miejsce. Co się dzieje dalej?
Dojeżdżamy na miejsce. Właściwie to zadowolenia wielkiego nie widziałem u ojca. Matka to jak matka. Niemiec jest Niemiec, a Niemka jest Niemka. No ale jakoś tam doszliśmy do zgody. Nie podobało mu się, że córka wyszła za Polaka. A mnie [rodzice] nic nie mówili. „Twoja przyjemność, poznałeś, lubicie się, mnie nie przeszkadza, kto to jest”. Wiara czy religia to dla mnie nie przedstawia różnicy, aby był człowiekiem. No i potem się okazało, że po dłuższym czasie nawet żałował, że ja odchodziłem od nich.
Musieliśmy założyć swoje życie. Ja nie miałem pracy, musiałem ją zostawić u rodziców z dzieckiem razem, a sam… Były tak zwane kompanie wartownicze w Niemczech pod ochroną amerykańską. Poszedłem tam i też zbieg okoliczności. Wszedłem do Fürstenfeldbruck. Feldbruck to jest duże lotnisko wojskowe koło Monachium. Tam były koszary i tam formowali brygadę robotników przy amerykańskiej armii. No ja wszędzie pojechałem, bo wiedziałem, że tam przez jakiś czas będę miał zajęcie. I jak pojechałem tam, to właśnie trafiłem na ludzi, których znałem. Jeden był sierżantem, a jeden kapitanem. No i mówi: „Co ty tu robisz?”. Ja mówię: „No, przyszedłem zobaczyć, co wy robicie”. – „No i co chcesz?” Mówię: „Szukam roboty”. – „No to masz”. Od razu na miejscu [miałem stopień] plutonowego, tak jak byłem, zostawił mnie. Lepsza gaża, wszystko. No i byłem instruktorem chyba ze trzy i pół roku. Nie mogłem narzekać. Przyjeżdżałem potem trochę do domu, ale do rodziny nie bardzo wchodziłem, bo uważałem, że nie byłem tam potrzebny. Poczekam, aż mnie sami zawołają.
Pewnego dnia przeprowadziliśmy się do Monachium. Ja tam pracowałem już w innej kategorii. Potrzebowali człowieka, który potrafi coś zrobić, gotować, wszystkie rzeczy, co… Ja taki właśnie się nadałem. No i zaangażowali mnie, żebym ja tam został przy Radiu „Wolna Europa”. No i tam zostałem. Dobrze nam było. W końcu rodzinie się chyba sprzykrzyło i widziałem, że moja… Bo ja jej powiedziałem, że: „Nie wolno ci do domu jechać”. Posłuchała. I jedno zaczęło troszkę tak narzekać. Może tamci pisali listy do siebie poza moimi plecami. W końcu mówię: „Wiesz co, pojedziemy, ale ja do domu nie pójdę. Pójdę sobie do restauracji albo gdzieś do hotelu”. No i tak żeśmy zrobili. Pojechałem, zawiozłem ją i jakie szczęście było. Ojciec do niej, bo to była kochana córka ojca, dlatego taki zazdrosny był, że ja mu zabrałem. No i jakoś się ułożyło, że potem nie było nawet źle.
Ale jak mówię, miałem inne zajęcie. Co będę tutaj opowiadał takie banały, jak... Zaczęła się znów konspiracja w Polsce, z powrotem. Grałem w piłkę i na meczu właśnie ten mój [kolega] – teraz już pamiętam jego nazwisko – przyszedł Antoś. Nazwisko powiedzieć?
Urbański. Był moim przełożonym już w konspiracji [okupacyjnej]. Mówił: „Ziemia jest okrągła, a na niej ludzie. Taki jest świat. Kto by wiedział, że ja ciebie tu spotkam?”. Ja mówię: „Właśnie, a skąd ty wiesz?”. A on: „Mamy swoje kontakty. Wiesz, jak jest. Jak było, tak jest. Wszędzie każdego znajdziemy. No i nie uchowasz się”. No i zaproponował mnie pracę, którą kiedyś robiłem, ale myślałem, że w tym przypadku, jak ja jestem teraz wolnym człowiekiem, nie mogę teraz być w innym kraju i przeciwko nim być. Muszę być sobą. A on mówi: „To nic takiego ważnego. Nie o to się rozchodzi. Rozchodzi się tylko o to, że my potrzebujemy pewne wiadomości. A wiem, że masz kontakty z innymi ludźmi, tak że musimy spróbować, które jest lepsze dla ciebie i może dla nas”. Ja mówię: „Zależy od tego, jaka będzie moja funkcja”. No i oczywiście po rozmowie z wyższymi władzami doszedłem do przekonania, że jednak zrobię to, bo perspektywa była, bardzo ładnie wyglądała, tylko nie wiadomo, na jak dużym zasięgu. Tak że było dobrze wszystko... Byłem instruktorem tych „cichociemnych”, jak mówią. Ale w rzeczywistości to zupełnie inaczej wygląda. Oni przysłali ich do nas, do Niemiec. Nie będę mówił miasta, ale może [wiecie]. Nie wiem, czy taka sprawa Bergu była u was kiedyś znana.
Sprawa Bergu.
To jest sprawa szpiegowska. Ja tam pracowałem dla nich i musiałem zakładać swoje komórki w Polsce, punkty, donoszenie. [Przekazywanie informacji] utajnionym atramentem oczywiście i inne takie sprawy. I dobrze się wszystko działo i znów zbieg okoliczności. Ten mój kolega, co mówiłem o nim, myśmy się spotkali nieoczekiwanie w Nowym Jorku, mieszka w New Jersey, mieszkał. No i do mnie mówi: „Heniek”... No, i było tak, że słyszę głos, taki podobny do Tolka, to musi on gdzieś tu być. A to była parada Pułaskiego. No i ja idę tak za tym głosem, idę za tym głosem, patrzę, stoi on. Klapnąłem, w ramię go uderzyłem, mówię: „Tolek”. A on mówi: „Heniuś, to ty?”. No i ja mówię: „Myślałem, żeś ty do Kanady pojechał”. A on mówi: „Nie, jestem tutaj”. No i zaprosił nas do siebie, do New Jersey. Później często jeździliśmy do siebie. I raz zawołał mnie na taki „bal błękitny”, weterani robią, i tam był jeden znajomy, u którego ja właśnie pracowałem, był właściwie moim szefem. Ale bardzo… Nie nadawał się na swoją robotę, ale był. Bo te sprawy to człowiek musi być troszkę psychologiem, żeby wiedział, na kogo spojrzy, co ma na myśli i co może zrobić dla ciebie dobrego albo złego. No i tak przychodziłem do tego, przysiadłem przy stole. Ja patrzę, mówię: „No co ty tutaj robisz?”. A on mówi: „A co ty tutaj robisz?”. Ja mówię: „No jestem tutaj, wiesz, pracuję teraz i mam różne sprawy do załatwiania”. On w międzyczasie został komendantem Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej. I ja tam byłem. Ale on nigdy nie był w wojsku. I on chyba mówi: „Nie zdradzisz?”. A ja udałem głupiego: „Co mam zdradzić? Przecież znamy się na tyle, co mam mówić”. Ale on pomału, pomału, zaczął chorować. No i jego żona mówi: „Władziu, jest czas. Wyjdź stamtąd, bo nie jesteś nawet w tej formie, żebyś mógł poprowadzić wszystko. Jesteś słaby”. Był nauczycielem w Krakowie, bardzo dobry człowiek, bardzo uczciwy, można mu wierzyć. I to był jego błąd. Bo właśnie jak było u nas w Niemczech już zebranie, to z Londynu nam przysłali dwoje ludzi. Że to niby jeden będzie nauczycielem języka rosyjskiego, a druga, pani Wanda, jest żoną oficera polskiego i jest prześladowana i dlatego uciekli, schronili się w Londynie. No i też się na nich nie poznali. Przyznali się, że chcą pracować tutaj dla tego i on został wysłany, żeby naszych ludzi uczyć języka rosyjskiego. Jak będą wchodzić w granice Polski, żeby wiedzieli, co robić, to, tamto, i jakie nadać wiadomości.
No i razu pewnego mieliśmy takie zebranie i ten… no, będę mówił, ojciec „Choma” Ostaszewski, szpieg... Myśmy raz tak rozmawiali ze sobą, bo ja byłem tam właśnie kucharzem, wszystkim. I tak do mnie mówi: „Wiesz co, »Krępy« – mówi – dla idei się pracuje, ale ideę się doi”. Mówię [do siebie]: „Aha, mam człowieka”. Mówię: „No pewnie, jak jest okazja, to się doi”. I on doił. Pewnego razu mamy zebranie, przed świętami jak w sam raz, i mówi: „Wiesz co, »Krępy«, zawiedziesz mnie do Monachium, bo mamy tam sprawy do załatwienia, a pani Wanda ma zamówienie u fryzjera, ondulacja”. Ja mówię: „Dlaczego nie?”. Mieliśmy mercedesa. Zajechałem tym, podstawiłem jego pod te miejsce, co miałem, a ją do fryzjera. A ona do mnie mówi tak: „Panie »Krępy«, czy mógłby pan poczekać trochę, jakieś pół godziny. Ja tylko pójdę do fryzjera i zaraz skończę i spotkamy się w tym samym miejscu”. Ja mówię: „Dlaczego nie?”. Ale mnie tak coś stuknęło. Czekam, czekam, pół godziny, nie ma, godzinę, nie ma. Co jest? Myśmy załatwili swoje sprawy. Wracamy do domu, a w domu już jest wiadomość, że o drugiej w nocy zajechali do Berlina i myśmy stracili dwóch własnych ludzi. Kto był winowajcą? Pani Wanda i pan „Choma”, nauczyciel rosyjskiego. Zdradzili tych ludzi, zamordowali, inaczej mówiąc, i poszło.
Wtedy u mnie się w Polsce zrobiła nagonka. Ja miałem dwanaście czy trzynaście tych punktów, zaczęli wszystkich aresztować. Ojca, matkę i wszystko tego. Ale oni na mnie nic nie mają, tylko posądzenie. Jeden był może troszkę nie bardzo... Nie zastanowił się nad tym, bo myśmy wysyłali im paczki, a w tych paczkach były pieniądze, rozmaite informacje, utajony atrament i inne rzeczy, które oni potrzebowali, żeby się nie wydało. No i jeden się raz pochwalił do mnie: „Heniu – mówi – ta paczka była bardzo dobra, ale dlaczego ja mam jej nie otworzyć?”. Ja mówię: „To kiedyś, jak będziesz miał dla dziecka, to otworzysz”. Ale on nie wytrzymał i otworzył. Jak żona zobaczyła – żona nie wiedziała – jak zobaczyła, co tam jest, to koniec. Wpadka była właśnie. Bo zaraz on się pochwalił, żona tam w magistracie pracowała, no i stało się. U nas od razu odwołanie, wszystko odwołali Amerykanie. Mieliśmy dobrze płatną robotę, wszystko, ale przez taki jeden głupi przypadek straciliśmy wszystko. I znów nie ma co robić.
Chyba pięćdziesiąty…
Głos żony: Półtora roku przed tym, co my przyjechaliśmy [tutaj].
[...] [To był] pięćdziesiąty piąty, pięćdziesiątym szósty rok, w tym czasie.
Głos żony: Bo oni ich zaaresztowali, co Władzia urodziła...
No i właśnie mi siostrę aresztowali, bo siostra też miała to... Znaczy on, mój szwagier. Jakie oni tam wiadomości [mieli], tego ja nie wiedziałem, ale w każdym razie mój kierunek był do nich, a oni rozprowadzali dalej. Do mnie to już nie wracało, tylko wracało do głównej komendy. Tak że inaczej mówiąc, nie udało się i straciłem trzynastu ludzi, poszli do więzienia. Moja siostra w Fordonie urodziła dziecko, dostała piętnaście lat, a szwagier dostał karę śmierci, ale jakaś tam amnestia była, to umorzyli mu na dożywocie. Potem druga amnestia była, piętnaście lat. Ona była w Fordonie. Cała wina poszła na mnie. Ale ja zaznaczyłem przedtem, że: „Musicie mnie przysięgnąć, że…”. Ale oni nie zdawali sobie sprawy, co robią, a ja nie mogłem im powiedzieć, co jest. Więc ta sprawa się wydała. No i ja potem miałem drogę zamkniętą do Polski. Mam zaoczny wyrok kary śmierci, jeszcze do tej pory, [to znaczy] za komunistów. Ale ja się nie obawiałem, bo tutaj miałem pewne ubezpieczenie, że mi się nic nie stanie. Tak że to się wszystko pokręciło. Potem nie mogłem do Polski pojechać przez dwadzieścia pięć lat, zakaz sądu. No i właśnie, jak mówiłem już wtedy.
- A gdzie wtedy tam mieszkaliście? Czy w samym Monachium mieszkaliście? Rozumiem, że syn już chodził do szkoły.
Syn?
Ja, w Monachium.
- I mieszkaliście w Monachium?
Mieszkaliśmy. Z Monachium żeśmy przyjechali do Ameryki.
- I to był który rok, jak przyjechaliście?
Pięćdziesiąty dziewiąty, nie. Nie, pięćdziesiąty czwarty.
Ja. Pięćdziesiąty czwarty. Myśmy mieli…
- Jak załatwialiście ten wyjazd? Kiedy postanowiliście? Co pana pchnęło do wyjazdu?
No właśnie po tej wpadce. Po tej wpadce, co była tam w Polsce, musiałem uciekać. Bo w Niemczech oni [komuniści] mieli swoich ludzi, agentów.
Głos żony: Bo Jurek nie miał obywatelstwa.
No, obywatelstwo to taka przymusowa była rzecz, bo ani tu, ani tu. Ani Polak, ani Niemiec, ani Amerykan. No to mówię: „Zrobimy tak, że jedziemy do Ameryki i tam rozpoczniemy na nowo życie”. No i tak było właśnie, żeby on miał obywatelstwo i wiedział, kim jest.
- Jak państwo dojechaliście do Ameryki? Jak wyglądała ta podróż?
Normalnie, mówiłem niedawno, przez konsulat niemiecki. Przez tą wizę, co była wybrana polska, a niemiecka była otwarta. No to…
Głos żony: Ja byłam Niemka, to nam…
Na jej wizę ja wyjechałem.
- Ale technicznie w jaki sposób? Samolot?
A, samolotem. Tak, samolotem. W Irlandii musieliśmy lądować, bo taka lodowata noc była, że musiał lądować i odmrozić skrzydła. Jak żeśmy dojechali do… Jakie to miasto teraz… Do Kanady, lotnisko Fallington?
Nie. Zapomniałem to miejsce, ale mi się przypomni. Nie byłem przygotowany. To tam właśnie żeśmy wylądowali. I tam znów zbieg okoliczności. Wołają nazwisko Kawecki, że odjeżdża. No ja się podrywam, a ona mówi: „To ja jestem”. Ja mówię: „Jak to? To pani też Kawecka?”. A ona: „Tak – mówi – ja jadę do Europy teraz”. No i żeśmy pogadali, ale samolot przyjechał i przyjechał właśnie tutaj, do Nowego Jorku.
W Nowym Jorku jak wylądował, to ja nie wiedziałem, gdzie ja jestem. Czy to w Ameryce, czy gdzieś w jakimś zakątku, co ja nie znam. Ameryka nie była taka czysta, bo wtedy był bród, zimno, pogoda deszczowa, śnieg jeszcze padał. Wyszliśmy na ulicę... A jak wyjeżdżaliśmy z Niemiec, to ze sobą jeszcze miałem, zdaje się, trzydzieści pięć marek czy coś. Ale żadnych dolarów nie brałem ze sobą, bo jadę do Ameryki, tak. Forsa jest z miejsca. Tylko pójdzie się do banku szukać, gdzie pieniądze dają. No ale wymieniłem to. Poszedłem do kolejarza i zapytałem się: „Gdzie tu jest bank, żeby można było zmienić pieniądze?”. On mówi: „Zaraz tutaj jest”. Poszedłem do nich i marki zmieniałem. Wtedy nawet marka dobrze stała. Dostaliśmy, zdaje się, za te trzydzieści coś [marek] osiemnaście dolarów. Pięć dolarów kosztował przejazd pociągiem do New Britain. A resztę, to [syn] mówi, że hot dog by chciał. „Co to jest hot dog?” – „Ja sam nie wiem, co to jest hot dog. Gorący pies?”. A to były serdelki. I mówi: „Tatusiu, ja chcę tego »hot dogsa«”. Bo już widział, jak pisze się „hot dog”, już czytał. No i ja mu [kupiłem] i wystarczyło. No i osiedliśmy tutaj, w New Britain. Wysiedliśmy w tym miejscu i znów miałem już zapewnioną robotę.
- Czy znaliście państwo kogoś tutaj?
Nikogo.
- Przyjechaliście po prostu do New Britain z bagażami...
Na zamówienie jakiegoś fabrykanta z Chicago. Okazało się, że na [zaproszenie] fabrykanta [już] ktoś inny przyjechał, a myśmy przyjechali tutaj na zaproszenie, taka fabryka, Budney się nazywała, co robili części do samolotów, tutaj w Newington, tam gdzie może pojedziemy z wami. No i tak się stało, że znalazłem tą robotę i pracowaliśmy. No, już mówiłem raz o tym, jak żeśmy na tych walizkach siedzieli i płakali, dlaczego myśmy tu przyjechali. [Mieszkaliśmy] w murzyńskiej dzielnicy. Brudno tu, śmieci się nie paliło nigdzie, tylko takie były wielkie pojemniki. Tam rzucali, potem wieczorem palili, to się unosiło. A teraz taka wielka czystka jest w Ameryce. Wszyściutko, co tylko weźmie do ręki, zaraz rękawiczkę zmienia, tak czyściutko jest. Ale to jest lipa. W każdym bądź razie… No mieszkaliśmy na tak zwanym
rencie. Potem nam się to nie podobało, trzeba szukać swojego. Mieliśmy trochę pieniędzy, no i postanowiliśmy wracać, jak tak będzie dalej, z powrotem do Niemiec. Ale mówię: „Na razie nie. Musimy trochę pieniędzy zarobić”. Po dwóch latach czy po trzech pojechałaś, tak? Do Niemiec. Trochę pieniędzy uskładaliśmy, to ja mówię jej: „Albo zostajemy tu, albo wracamy do Niemiec”. No to jak mówiłem, ta sytuacja się nie udała i ona wróciła z powrotem tutaj i tak do tej pory mieszkamy. Daję sobie radę.
Tutaj ci ludzie, którzy byli kiedyś, jeszcze z pierwszej wojny przyjeżdżali, to nas nie bardzo lubili. Jak ci ludzie przyjechali, to był taki ksiądz Bujnowski i on się opiekował cała Polonią. On był bodajże dyktatorem wszystkich. Ludzie zarabiali, a on kasował pieniądze. Dlatego taki ładny jest u nas kościół, jeden z najładniejszych. A mu jesteśmy zaraz koło kościoła, na świętej ziemi. On nam podarował tą ziemię za jednego dolara, jak żeśmy budowali ten nasz klub, ale to inna sprawa. No i żeśmy zdecydowali, jak ona przyjechała z powrotem z Niemiec, mówi: „Zostajemy tutaj”. No i też byliśmy na
rencie. Potem ja sobie myślę tak: „Jak ja będę płacił za
rent trzydzieści dolarów i [mam] nie być na swoim, to my mamy troszkę pieniędzy, kupimy dom. Było bardzo łatwo [kupić] dom. Nawet tysiąc dolarów banki dawały, bo była dobra prosperity wtedy, tak że ludzie zarabiali pieniądze. No i zdecydowaliśmy się kupić dom. Kupić dom, dlatego że z trzydziestu przez jakieś półtora roku poszło do sześćdziesięciu dolarów. A ceny szły tak do góry, że mi się wydawało, że sześćdziesiąt dolarów to jest za dużo. To jest dwa dolary dziennie. A zarabiało się dolara na godzinę, to jakoś to pokrywało. Ale jakbym musiał płacić czynsz za te mieszkanie, to ja będę swoje płacił. No i poszedłem do banku i mówię: „Jest dom do sprzedania, chciałem wziąć pożyczkę”. – „O, bardzo chętnie”. Parę minut trwało, a ja już mam dom. No i jak żeśmy wydali te pieniądze, to pieniędzy nie było. Trzeba było na nowo zarabiać, żeby utrzymać, meble kupić, inne rzeczy.
- I dalej pan pracował w fabryce?
U tego Budnego. Pięć lat. Tam dobrze robiłem. Tam znów zbieg okoliczności. Właściciela matka miała moje nazwisko, Kawecki. Tam już pracowało chyba dwóch czy trzech Kaweckich. Ja przyjechałem z Niemiec elegancko ubrany, borsalino, jak to się wtedy chodziło, a tu przyjechałem, to wszystko tak po amerykańsku. Ciuchy, to, tego, ja tego nienawidzę. Ale przyszedłem do fabryki i od razu w tym samym dniu mówię (bo oni po polsku mówili, a ja jeszcze po angielsku słabo), mówię do niego: „Słuchaj, ja przyjechałem do Ameryki po dolary, a ja ich nie widzę. Możesz mi dać dziesięć dolarów
a conto, bo nie mam z czego żyć”. A on mówi: „Co ty mówisz? U nas się pieniędzy nie pożycza”. – „To co ja mam robić?” – „A jak ty się nazywasz?” – „Kawecki”. – „A, to moja matka się nazywa tak samo. No to masz robotę, to ja ci dam te dziesięć dolarów”. Przyjechałem do domu, żona siedzi, też jeszcze płacze. Mówi: „Co my teraz zrobimy? Wszystko jest tak...”. – „Zaczynamy życie z powrotem”. Nie będę powracał, bo to chleb kosztował trzydzieści groszy, trzy kury za dolara, trzydzieści centów tuzin jajek, to było taniutko, można było wytrzymać.
Ale potem te sprawy się przełożyły. Pracowałem pięć lat tam i zauważyłem tak, że jak ja będę pracował u Budnego, to mój angielski przepadnie. Nie będę umiał, bo wszystko po polsku mówi. Właściciel po polsku, majster po polsku, ludzie po polsku. Myślę sobie, że pięć lat minęło jak w sam raz, po pięciu latach wezmę obywatelstwo. Nie miałem kłopotu. Już podłapałem język angielski, tak że wszystkie te egzaminy, jakie musiałem zdać, [zdałem] na
medals. No i dali mi obywatelstwo. Jak te obywatelstwo dostałem, to już chciałem się stamtąd wynieść, bo jak rodzinki za dużo, to się niedobrze z nimi robi. No i tam
union chcieli założyć i wzięli mnie jako propagatora do ludzi. Ja mówię: „Ja nie będę i nie byłem”. Bo tak, pierwsze, to moje nazwisko... Ale ktoś mnie tam podsypał, że ja jestem przeciwny im, no i mieli mnie zwolnić. To ja mówię: „Zaczym mnie zwolnią, to ja odejdę sam”. Poszedłem na salę, zwijam swoje całe te... Tu narzędzi na tysiące dolarów jeszcze stoi. Oddaję chłopakom te narzędzia, które ja miałem, a oni: „Co ty robisz?”. Ja mówię: „Wiesz co, zostałem dyrektorem fabryki. Teraz wy będziecie mnie słuchać”. A ja poszedłem do sąsiada robić, do następnej fabryki. Dostałem lepszą stawkę zaraz i swoją robotę robiłem. Byłem maszynistą,
tool and die maker, narzędziowiec po polsku.
Ja tutaj dobrze zarabiałem potem. W trzech fabrykach robiłem, ale w jednej to najdłużej. Takie National Welding. Jak będziemy jechać, to pokażę wam tę fabrykę, ona jeszcze stoi. Siedemnaście lat tam przepracowałem. A potem w Pratt & Witney, tam gdzie wyrabiają te motory do boeingów i inne wojskowe samoloty. Tam też trzynaście lat robiłem i odszedłem na emeryturę w osiemdziesiątym dziewiątym roku. W osiemdziesiątym dziewiątym poszedłem na emeryturę. No i jestem już dwadzieścia parę lat na rencie. Ten dom postawiliśmy w czasie mojej pracy, jeszcze jak pracowałem w... Bo miałem jeszcze jeden dom, to sprzedałem. Szło dobrze, kupiłem drugi, a ten postawiliśmy już prawie za gotówkę.
- Czy był jakiś kontakt z Polską? Listy z matką, z siostrą? Czy miał pan wiadomości, co się dzieje w Polsce?
Miałem, miałem. Miałem wiadomości, ale byłem już tutaj zakorzeniony. Stale jeszcze było gorąco dla mnie wrócić, bo tam się zmieniało wszystko. Słucham?
Głos żony: Ja pojechałam najpierw.
Ona pojechała najpierw sprawdzić. No i jak mówiłem wtedy, co [niezrozumiałe] przyjechaliśmy, bo ja tam byłem zagrożony, no ale jakoś do tej pory już mnie nic nie zrobili.
- Który to był rok, kiedy pierwszy raz pojechał pan do Polski?
Pierwszy raz jak do Polski pojechałem? Siedemdziesiąty drugi dopiero...
Ale żona najsampierw pojechała sama do Polski, sprawdziła...
Głos żony: Sama. Pamiętam jeszcze, jak celnik patrzy na moje papiery, mówi: „Pani jest urodzony w Niemczech”. Ja mówię:
Ja. – „A gdzie pani jedzie?” – „Do teściowej”. To nigdy w życiu tego nie zapomnę. On wstał i mówi: „O Matko boska, Niemka z Ameryki jedzie do Polski, do teściowej”. I tego nigdy nie zapomnę, jak on tak... I drugi mówi: „Co tu się dzieje?”. On mówi: „Słyszysz, Niemka z Ameryki jedzie do Polski, do teściowej. I po co pani jedzie do teściowej?”. – „No bo chcę zobaczyć teściową”. Ale jak on wstał i tak mówił: „O Matko Boska”, nigdy w życiu tego...
I tak właśnie...
- I wylądował pan w siedemdziesiątym drugim roku w Polsce. Jakie było pana wrażenie? Przyjechał pan ze Stanów, kraju, który rozwijał się najszybciej ze wszystkich krajów na świecie, był bogaty. Pan odniósł w jakiś sposób sukces tutaj, wybudował dom...
Wie pan, jak ja wyjechałem z Warszawy, to Warszawy nie było. Jak ja przyjechałem, to Warszawa już stała. Stała, ale szara. Ja mam ułożony wiersz, jak ja zajechałem do Warszawy, jak ja to wszystko widziałem. Ja mam to wszystko ułożone, bo trochę potrafię też pisać wiersze i moje życie jest prawie w tym opisane. Tak że Warszawa mi się podobała jako moje miasto. Czułem się w niej... Nawet przyznam się szczerze, że nie musiałem się meldować. Jeden raz tylko, bo wtedy musiało się meldować, zaniosłem swoje papiery na milicję i powiedziałem, że ja tu jestem teraz... Ale to już byli inni ludzie, nie rozumieli, że byłem skazany na coś. Nawet bez papierów chodziłem.
- Na jak długo przyjechaliście do Polski?
Do Polski? Trzy tygodnie. Obejrzeć wszystko. Myśmy trzy, cztery razy w Polsce byli. Zwiedziłem trochę pół Polski, co się dało, Wieliczka... Nawet całą rodzinę wziąłem ze sobą do Polski, pokazać im, bo syn był wszędzie. Nawet w Smoleńsku byliśmy z synem w zeszłym roku zobaczyć, jak tam prawdziwie jest, czy ta brzoza była złamana, czy nie. Mam to zdjęcie, mam jeszcze w komputerze. Byliśmy tam, widziałem na własne oczy.
- Jak pan odbierał Polskę, to znaczy ludzi? Oni byli szarzy? Czy to był smutny kraj, czy pan się odnajdywał w tej rzeczywistości, czy nie?
Widziałem Warszawę szarą, zapłakaną i nieraz brudną, bo to była pogoda taka nie bardzo. Domy ochlapane, komunikacja okropna, tramwaje przeładowane. Samochodów nie było tak dużo, ale już było więcej, niż jak kiedyś widziałem w Warszawie.
Miałem znajomych, w trochę lepszej dzielnicy mieszkali, to ja tam widziałem trochę inne życie, ale tak ogólnie pojeździć po Warszawie to nie to, co nam Zachód obiecał. Nie dlatego, że Sikorskiego zabili, bo jemu za dużo obiecali i potem nie mieli jak dać, to go zamęczyli, zabili go, zabili go i innych. Bo ten spadek się należał, a nie doręczyli. Defilada armii polskiej, która walczyła na całym świecie, jak była w Londynie, Londyn nawet nie pozwolił, bo się bali ruskich wtedy. Jak oni nam zapłacili? Ja mam ich kochać, ja mam mieć dla nich jakiś szacunek?
No, ja tu jestem nie z serca, jestem tylko dlatego, że muszę tu być. Żebym był młodszy, to już bym dawno do Polski wrócił albo do Niemiec, tu bym nie siedział. Warszawa... no była, musiało mi się podobać, dlatego że to moje miasto. Raczej odbudowana była na tyle że... Obserwowałem, jak odbudowali Zamek, to myśmy już wysyłali stąd prawie tysiąc dolarów, wtedy jeszcze, na te cegiełki. Sami żeśmy wysyłali, ale potem jak zobaczyłem, że to wszystko tak czerwienieje jeszcze więcej, jak było czerwone, umyłem ręce. Miałem kontakty, ale [podchodziłem] już nie z taką ambicją i z takim natchnieniem, jak powinienem zrobić.
- Czy spotkał się pan z jakimiś znajomymi?
Wie pan, że bardzo rzadko. Ten kolega, co mówiłem, co wydał, on siedział w więzieniu, ale on rozumiał, ale jego żona nie. To jego jeszcze spotkałem i parę [innych], ale już takiego związku nie było, dlatego że oni nie czerwoni, ale różowi już byli, bo byli w takim systemie. Musieli inaczej robić, inaczej żyć. Jak tak przypadkowo dałem temu koledze pieniądze, tak po koleżeńsku, na papierosy, a jak ona zobaczyła, to wyrwała mu z ręki, mówi: „Dlaczego ty bierzesz pieniądze od niego?”. A kiedyś chciała być moją panną, ale nie podobała mi się za bardzo. No i tak wyszło, że...
A rodzina, jak to rodzina. Pan wie, jak ktoś przychodzi z Ameryki, to przecież milioner, nie? Wszystko ma. Całą rodzinę, woź wszędzie ich... I to tak jest. Pieniądze się traci tylko dla przyjemności, żeby im okazać, że jednak ten świat tam jest trochę inny. Nas stać was wszystkich wziąć do restauracji czy tam gdzieś indziej, do teatru, a wy... cała rodzina nie możecie. Ja im raz powiedziałem: „Widzicie, to tak. Jak ja przyjeżdżam do was, to cała rodzina jest. Dać każdemu po sto dolarów, to ja będę biedny. A jak wy byście tak się złożyli po dziesięć złotych tutaj, to ja bym był bogaty, wziąłbym was do restauracji”. Cisza.
- Wrócił pan do Ameryki po trzech tygodniach pobytu. Jakie były pana odczucia po powrocie?
Były tak jak bęben. Z jednej strony się bije, inne echo, z drugiej strony się bije, jest inne echo. Inny świat. Ta wolność, ta swoboda, ten brud, te oszukaństwa, te inne wszystko. Człowiek o tym nie pamięta, bo człowiek w Ameryce żyje tylko dla siebie, nie dla państwa. Tutaj nie ma koleżeństwa. Ja mieszkam w tej dzielnicy dwadzieścia siedem lat i nawet sąsiadów swoich nie znam. Tu mieszka Polak, tam mieszka Polak, każdy sobie. Jakie ja mam określenie mieć o naszym życiu? Ja należę nawet do Polonii Amerykańskiej tutaj – nic się nie tworzy, nic nie ma, wszystko śpi. Dlaczego? Bo ta czwarta generacja, co przyjechała, to pokazuje swoją wyższość nad wszystkimi, bo oni są urzędnicy, lekarze, doktorzy, inni tam. Oni nas wcale nie obchodzą, oni wcale się nie martwią o to, czy my istniejemy, czy co. W zeszłym roku mieliśmy festiwal. Utworzyli nasi, bodajże nowe pokolenie już, i bardzo się udał. Było nas może, ja wiem, ze dwadzieścia tysięcy, nie wszyscy Polacy, ale wszystko udało się. Tą Polskę, [polskość] my podbudowujemy sami. Z nich nie ma nikogo, oni nie chcą się nawet udzielać, bo tam trzeba zapłacić troszkę pieniędzy, a tu nie wiedzą, co to znaczy dać. Brać, to bardzo chętnie, ale dać – nie.
- Czy dochodziły tutaj na przykład informacje o stanie wojennym? Co pan słyszał o stanie wojennym, co się działo?
Słyszałem o stanie wojennym, już od Okrągłego Stołu to się zaczyna, tak.
- Nie, nie, potem mam osiemdziesiąty dziewiąty, Okrągły Stół, ale stan wojenny, osiemdziesiąty pierwszy rok, kiedy wprowadzony jest w Polsce stan wojenny. Pojawia się „Solidarność”, „Solidarność” jest zdelegalizowana, jest wprowadzony stan wojenny.
To znaczy tworzy się „Solidarność”.
- Tak jest. „Solidarność” była przed...
No, ale nie taka mocna, jak była później.
- No bo później, jak już było czuć ducha wolności, to wszyscy zapisywali się do „Solidarności”.
Ano właśnie, oto się rozchodzi. Więc tam nie było odblasku tego, nie widać było tak tego. Widziałem, że ludzie się cieszyli, że jak już następny raz żeśmy przyjechali, to ludzie się śmiali, byli już lepiej ubrani. Mówię: „Zaczyna się lepiej w Polsce”.
Gierek w którym roku był? W siódmym?
To już było dobrze. A „Solidarność” dopiero wyszła, jak w Gdańsku się zrobił jakiś ruch. My specjalnie o tym nie wiedzieliśmy. Tu nam nie pokazywali, z Polski nic dobrego nam nie pokazywali, tak że myśmy tutaj tworzyli swoje własne informacje. Jeszcze jak była ta „Wolna Europa”, to jeszcze kiedyś coś dostaliśmy, a potem już było cicho. Tak że ciężko było to... Ja nie mam takiego określenia, tylko wiem, że jak ja bym był w tym czasie, to ja tak samo bym dołączył do „Solidarności”, bo „Solidarność” w moim przekonaniu powinna być inna. A tu „Solidarność” stworzyli tylko rzezimieszki, same bogate komuchy. Przekształcili ją w „Solidarność” demokratyczną, do dzisiaj to jest jeszcze. [...]
- Proszę nam powiedzieć, ile już lat jest pan ze swoją żoną?
Dwa razy tyle chyba, co wy jesteście obaj. Sześćdziesiąt osiem. Syna mam, [ma] sześćdziesiąt siedem [lat]. Urodził się prędko, rok po ślubie.
- Państwa wielkim sukcesem jest związek i walka o niego. To, co przeszliście, żeby być razem przez sześćdziesiąt osiem lat, to wielki sukces życiowy.
Wie pan co, mi nigdy w życiu nikt nie pomógł. Nikt.
- Również bardzo mi pan zaimponował, że nauczył pan mówić swoją żonę po polsku.
No tak, musimy wybrać język. Albo będziemy mówić angielskim językiem, ale znamy swoje własne, więc co będziemy robić. Ona przyjęła mój, mówi: „Będziemy mówili po polsku”. Ale ja na tym tracę, bo zapominam niektóre słowa po niemiecku, żeby wiązać zdania. Zaczynam mówić po niemiecku: „Moja być twoja”. No tak, a ona perfekt mówi po niemiecku, po angielsku lepiej jak ja, przyznaję się. Jak to kobiety, zdolniejsze są. Ja mam za dużo na głowie, za dużo na głowie. Całą placówkę, zebrania, raporty, inne takie rzeczy, wyjazdy. Muszę to jakoś poradzić i nie chcą mnie puścić, bo może w tym roku już ostatni rok będę. Ale gdzie tam... Słuchają mnie, lubią mnie i trzymają mnie, i co ja zrobię. Nie jestem dla nikogo ani zły, ani dobry. Jestem taki przeciętnym. „Ty zrobiłeś dobrze, pochwalę cię. Nie będę cię ganił teraz, ale jak coś zrobisz złego. Ty zrobiłeś źle, dostaniesz jakąś tam karę, ale taką dobrowolną karę. Musisz to albo to zrobić”. No ale jak mu zależy, to zrobi, a jak nie... Są tacy, co nie dbają o to. „Ja tam należę, płacę i należę”. A ja mówię: „Ja nie potrzebuję takich członków”.
New Britain, 8 grudnia 2013 roku
Rozmowę prowadził Jan Radziukiewicz