Hanna Stadnik „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Stadnik z domu Sikorska, walczyłam na Mokotowie w Pułku „Baszta” Kompanii „O2” porucznika „Withala”. Przeszkolenie miałam jako sanitariuszka.

  • Proszę opowiedzieć z jakiego środowiska pani pochodzi, gdzie pani się urodziła, jak pani pamięta dzieciństwo?

Urodziłam się w Warszawie, moi rodzice również się urodzili w Warszawie. Byli typowymi mieszczanami, ale była to rodzina patriotyczna, bo od maleńkich dzieci patriotyzmu, jak to mówią, uczyć w szkołach, to uważam, że nie, bo w rodzinie się powinno uczyć. Rodzice zawsze obchodzili wszystkie uroczystości, 3 Maja, Powstanie Listopadowe, Powstanie Styczniowe, 11 Listopada. Zawsze były z nami na ten temat rozmowy, a była nas trójka, miałam siostrę starszą i brata młodszego.

  • Jak pani zapamiętała początek wojny?

Tatę wzięli do wojska, mama została z nami, były to bardzo ciężkie chwile. Mieszkałam wtedy na Powiślu. Bombardowania były niesamowite, już nie było pod koniec co jeść. Niedaleko nas była piekarnia, jak żeśmy po chleb stanęli w kolejce, to samoloty się obniżały i strzelały do tej kolejki. Było dużo rannych, zabitych, mieliśmy jakoś szczęście, że przetrwaliśmy ten okres.

  • Czy chodziła pani do szkoły?

Tak, chodziłam do szkoły, wtedy do trzeciej klasy. W 1939 roku byłam w trzeciej klasie, na wiosnę miałam Pierwszą Komunię, a potem właśnie byłam w trzeciej klasie. Potem cały czas chodziłam do szkoły, wtedy była siedmiolatka tak zwana, ale już w siódmej klasie chodziłam na komplety pierwszej klasy gimnazjum. Przed wybuchem Powstania byłam w drugiej klasie gimnazjum.

  • Służyła pani w Pułku „Baszta”, to podejrzewam, że miała pani kontakty z harcerstwem.

Nie bardzo, nie, bo od razu byłam w kompanii do wojska, harcerstwo nie było traktowane jako wojsko początkowo.

  • Proszę opowiedzieć jak pani nawiązała kontakt z konspiracją.

Dzięki mojej siostrze i chrzestnemu synowi mojego taty. Oni byli ode mnie o cztery lata starsi i nawiązali ten kontakt. Pierwszym moim dowódcą, którego poznałam, to był Eugeniusz Ajewski „Kotwa”, to była V Kompania porucznika „Felka”. Wtedy to jeszcze zupełnie luźno, bo byłam młodsza, więc jeszcze nie składałam wtedy [przysięgi], to było pod koniec 1942 roku. Wtedy „pętelka” mnie nazywali, bo byłam mała, drobna z warkoczykami, to przenosiłam wtedy bibułę, „Biuletyny”, broń nieraz przenosiłam, ale to jeszcze nie było [na poważnie], bo nie złożyłam przysięgi.

  • Czy przeżyła pani jakieś ciekawe historie?

Przy przenoszeniu bibuły miałam dwa razy. Raz szłam z siostrą, paczki niosłyśmy i na Żelaznej nad torami jest mostek i przechodząc po prostu wyleciały nam te paczki, rozsypały się. Co mamy robić? Żeśmy się zastanowiły, trzeba to zbierać, nie ma rady. Schyliłyśmy się z siostrą i słyszymy, że idą podkute buty, czyli tak zwana „sztrajfa” szła. Ale nic, przeszli koło nas, nie zwrócili na to uwagi. Myśmy zebrały i zaniosłyśmy to na punkt. Druga [przygoda] też była z bibułą, wtedy... nie pamiętam już jak to było, ze szkoły chyba wracałam i w książce miałam poprzekładaną bibułę. To była mniejsza ilość tego, już na konkretny adres, już komuś miałam to zanieść. Też właśnie była łapanka wtedy. Ja ze szkoły, z tornistrem, ale tą książkę nie miałam w tornistrze, tylko jakoś w ręku trzymałam. Podszedł do mnie, po niemiecku pyta się, podaję mu swoją legitymację, że ze szkoły wracam, ale się zainteresował tą książką i przekartkował. Dzięki Bogu nic nie wyleciało, tak że też zostałam puszczona dalej, też się nic nie stało.

  • Jak wyglądały dalsze pani losy?

Wielkim, ogromnym przeżyciem dla mnie było właśnie złożenie przysięgi. To była przysięga, którą odbierał porucznik „Felek”, którego pierwszy raz widziałam. Asystował mu Genek Ajewski „Kotwa”. Cały patrol sanitarny składał wtedy przysięgę, było nas pięć i moja siostra szósta, patrolowa.

  • Aha, czyli już pani była na kursie?

Nie, kurs dopiero potem. To było wtedy tylko zorganizowanie tych patroli, żebyśmy mogli uczestniczyć później w szkoleniu. To było ogromne przeżycie, nie pamiętam daty, ale pamiętam, że to było na Krakowskim Przedmieściu 12. Od tej pory już się poczułam prawdziwym żołnierzem, którym jestem do dziś.

  • Gdzie odbywały się kursy?

Kursy się odbywały u mnie w mieszkaniu i u koleżanek. Potem była praktyka, na Śniadeckich było ambulatorium gdzie doktor Słobodzian organizował dla nas i to były trzymiesięczne kursy. Okropne to było, bo człowiek był młody, nie wiedział jak, a to były paznokcie zrywane, bo choroba porostu była, trzeba było. Myśmy musiały asystować, żebyśmy się…

  • Przy normalnych zabiegach w szpitalu?

Nie w szpitalu, to było ambulatorium, ale takie właśnie, gdzie już się te mniejsze, nie operacje a zabiegi [przeprowadzało].

  • Prywatne?

To nie było prywatne, przed wojną to było państwowe, doktor Słobodzian to prowadził. Ale właśnie oni już po prostu nas chcieli widocznie zaznajomić, żebyśmy się nie zestresowały jak przyjdzie faktycznie do prawdziwych walk. To trwało trzy miesiące. Prócz tych szkoleń sanitarnych odbywały się też szkolenia w lesie, w Kabatach. Tam żeśmy się uczyły rzutu granatem, czołgania, to był właściwie… Stąd żeśmy wyjeżdżali z Warszawy, żeśmy się spotykali... do tej pory to pamiętam, to była ciuchcia warszawska, wysiadaliśmy przed Pyrami, przy aptece mieliśmy punkt zborny. Do tej pory ta apteka stoi, jak teraz przejeżdżam, to też o tej aptece mówię: „O Boże, jak to dawno było. My już starzy, wielu z nas nie żyje, a apteka stoi”. Trwało to do późnej wiosny 1944 roku. Szkolenia odbywały się, wtedy już jako łączniczka, też przenosiłyśmy różnego rodzaju komunikaty, różnego rodzaju grypsy. Maleńkie karteczki się zwijało, żeby donieść, bo nie wszystko się zapamiętało. Po tym jak już się powiedziało, to likwidowało się te karteczki maleńkie. To było życie ciężkie właściwie w okupowanej naszej Warszawie, ale dawało otuchy, że to się skończy, że przyjdzie ten dzień kiedy będziemy nareszcie znowu wolni.

  • Cały czas pani mieszkała z rodzicami i chodziła do szkoły?

Tak, cały czas, oczywiście. Żeśmy też uczęszczały na komplety pierwszej klasy gimnazjum, później drugiej…

  • Czy chodziła pani później jeszcze, jak pani była starsza do jakiejś szkoły zawodowej?

Nie, bo w Powstanie miałam piętnaście lat.

  • Jeszcze była pani w szkole powszechnej?

Tak, to była szkoła powszechna, siedem klas miała. Potem jak się kończyło siódmą klasę, dostawało się wezwanie z Arbeitsamtu i na roboty trzeba było. Mnie to się jakoś upiekło, ponieważ skończyłam siódmą klasę i dostałam w maju wezwanie w 1944 roku. Ale oni jak zgłosiłam się do Arbeitsamtu, bo się bałam, to się okazało, że już nie mają czasu na to. Bo zbliżały się już wojska i ze Związku Radzieckiego się wycofywali i po prostu na to już nie mieli czasu. Tylko dwie klasy gimnazjum miałam z kompletów, bo jeszcze byłam za młoda, żeby coś więcej się uczyć.

  • Początek Powstania, przygotowania, już wyczuwało się w Warszawie.

Oczywiście, już w maju, w czerwcu myśmy miały za zadanie przejść na nasze placówki, zobaczyć gdzie będziemy miały, właśnie na Rakowieckiej, Stauferkaserne. Dosłownie miałyśmy takie zadanie, że musimy na kroki wymierzać i na czas, jak długo się tam dochodzi, jakie są szerokości, jakie długości. Tak że myśmy kwiecień, maj, czerwiec już penetrowały te nasze okolice, gdzie zgrupowanie miało brać udział. Już na Fałata 2 żeśmy sobie też upatrzyły mieszkanie, w którym mamy punkt sanitarny założyć. Tak że już kwiecień, maj, czerwiec, to już było przygotowanie do Powstania, bo nie było powiedziane kiedy ono wybuchnie, ale wszyscy liczyli, że to będzie już w roku 1944.

  • Jak wyglądała w pani zgrupowaniu godzina „W”?

Może jeszcze powiem, że dwudziestego piątego była pierwszy raz mobilizacja, trwała jedną noc i dwa dni. To było 25 lipca na Puławskiej naprzeciwko Dolnej, nie pamiętam dokładnie, który to był numer. Tam żeśmy przetrwali, nie mieliśmy jeszcze broni, zostawiliśmy tylko swoje torby sanitarne, całe przygotowanie sanitarne żeśmy w tym mieszkaniu znieśli, zostawili. Po dwóch dniach zostaliśmy [odesłani] do domów. Nie spodziewaliśmy się kiedy [Powstanie] wybuchnie, ale było nam powiedziane, że łącznik nas powiadomi kiedy będzie godzina „W”. Faktycznie 1 sierpnia około godziny jedenastej, była lekka mgła, pamiętam ten dzień bardzo dobrze. Zastukał mały chłopiec, około jedenastoletni i powiedział: „Godzina «W» to jest godzina siedemnasta”. A myśmy już wiedziały, że musimy się na ten sam punkt zgłosić.

  • Skąd pani musiała przejść?

Mieszkałam wtedy na Pańskiej, bo przed wojną mieszkałam na Górnośląskiej, ale nas wysiedlili stamtąd, zrobili dzielnicę niemiecką i mieszkaliśmy na Pańskiej. Stamtąd właśnie i żeśmy pieszo szły.

  • Grupami jakoś szłyście?

Szłam z siostrą, bo obie żeśmy… Mama przeżywała okropnie.

  • Mama wiedziała?

Wiedziała, rodzice wiedzieli, oczywiście. Co ciekawe, mama nam na odejście powiedziała: „Hanusiu, Danusiu, proszę was, tylko tak z tyłu się trzymajcie”.

  • Jakoś odpowiednio pani i pani siostra, byłyście przygotowane, to znaczy ubrane?

Nie, to co miałyśmy. Nie było żadnego ubrania, w spódniczkach…

  • Ale czy musiałyście się ubrać jakoś po wojskowemu?

Po wojskowemu nie, to chłopcy tylko chodzili w butach z cholewami i w bryczesach, oni sobie to jakoś kombinowali. Pamiętam, że poszłam w granatowej spódniczce, w pepegach, w skarpetkach białych, krótkich, bo byłam dzieckiem, piętnaście lat miałam i w bluzeczce jakiejś.

  • Wspominała pani wcześniej o tym sprzęcie medycznym?

To były torby sanitarne i opatrunki pierwszej potrzeby, osobiste opatrunki, tylko to było.

  • Tylko to miałyście?

Tylko to miałyśmy, nic więcej nie było. Miałyśmy też takie wspaniałe przeżycie, bo wychodzimy z naszego budynku z siostrą, za nami idzie trzech chłopców i zaczynają nucić. Zobaczyli widocznie, nie wiem, czy domyślili się, że też dziewczyny idą do Powstania, bo zaczęli nucić: „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Myśmy sobie też zaczęły mruczeć, odwróciłyśmy się, pomachałyśmy rękoma, oni poszli gdzie indziej, my gdzie indziej. Tak że to było takie bardzo przyjemne spotkanie niespodziewane. Już się zresztą młodzież domyślała. Muszę powiedzieć, że na dwa, trzy miesiące przed wybuchem Powstania, to tak można było łatwo rozpoznać już kto konspiruje, kto jest akowcem, nie tylko akowcem, ale przeważnie Armia Krajowa brała udział, największa była Armia Krajowa i brała udział, można było rozpoznać, że to już są właśnie konspiratorzy. Po zachowaniu, po ubraniu można było się tego domyślić.

  • Czy patroli niemieckich się nie widziało wtedy?

Bardzo niewiele było, a nawet jak były patrole, to omijali, starali się omijać.

  • Ludność niemiecka z dzielnicy niemieckiej była cały czas w trakcie ewakuacji?

Nie, ja mieszkałam już… nie wiem, ale z opowieści, co się dowiedziałam, to oni już zaczęli być ewakuowani chyba na początku czerwca. Folksdojcze później, ale reichsdojcze i typowo niemiecka ludność była ewakuowana już wcześniej. Już wtedy jak zaczęły się wycofywać wojska…

  • Niemieckie?

Tak i nie z miasta tylko ze Związku Radzieckiego.

  • Ale przechodziły przez Warszawę?

Tak.

  • No dobrze, to już dotarła pani…

Dotarłam na punkt sanitarny, żeśmy się spotkały z całym patrolem. Zaczęli też przychodzić chłopcy z naszej drużyny, z naszej kompanii z bronią. To było już około godziny piętnastej, szesnastej, nie mogliśmy się siedemnastej doczekać. To było na Puławskiej, musiałyśmy się dostać na Rakowiecką, więc torby na ramiona, chłopcy też broń i zaczęliśmy wędrować na nasze placówki. Żeśmy sobie podśpiewywali, już nie widziałam Niemców w ogóle na drodze. Ale z Puławskiej na Rakowiecką to był dosyć duży kawałek do przejścia. Żeśmy szczęśliwie dotarły, zajęłyśmy mieszkanie na Fałata 2, żeśmy zapukały do pani. Okazało się, że to była matka lekarza, oficera, przedtem [tego] nie wiedziałyśmy, który był gdzieś w oflagu.

  • Chętnie…

Oczywiście bardzo chętnie udostępniła nam mieszkanie. Zaczęły się strzały, strzelaniny, słychać było strzały. Wybiegłyśmy z siostrą raz, drugi, ale część nas musiała zostać, bo jak by koś przyszedł, że jest ranny. Miałyśmy pierwszego rannego, było to też ogromne przeżycie, bo naraz dużo krwi, gdzieś był przestrzelony, ale nie wszedł pocisk głębiej, tylko przestrzał był. Nie miał dużo uszkodzone, wystarczył tylko uciskowy opatrunek i dalej poszedł do akcji. Strzelanina trwała, nasza kompania zdobyła Stauferkaserne co było rzadkością, zresztą tak jak mówił „Kot” Fajewski. Ale tego dnia zginął nasz dowódca czyli porucznik „Felek” i z nim jego łączniczka Wanda Arentz, bardzo wspaniała dziewczyna. Oni zginęli pierwszego dnia na Rakowieckiej, właśnie naprzeciwko Stauferkaserne Myśmy potem jeszcze dwa razy wyskakiwały po rannych, ale okazywało się, że tylko żeśmy zakładały opatrunki i chłopcy dalej szli do walki. Zbliżyła się noc, niestety ale chłopcy się wycofali, bo nie było możliwości utrzymać tego terenu. Zapadła noc, troszkę deszcz popadał, ktoś nam mówi: „Ranny leży na rogu Rakowieckiej i Fałata”. Biegniemy z siostrą i jeszcze jedna z koleżanek, okazuje się, że to gałąź spadła z drzewa, że to nie ranny, ale to takie wrażenie robiło. Potem wśród nocy mamy znów alarm, że pali się kościół Świętego Andrzeja Boboli, że są ranni, że trzeba pomóc. Ale był tak straszny obstrzał, że nie było możliwości się tam dostać, dopiero na drugi dzień. Tam była masakra, tą masakrę opisuje moja koleżanka, która brała [udział] bezpośrednio, była w środku, ja w środku nie byłam, nawet też był film z nią. Strasznie dużo pomordowanych ludzi było, księży, niesamowitą masakrę Niemcy zrobili. W drugim dniu Powstania mieliśmy Niemca rannego. Dylemat, co robić? Ale ponieważ na kursach nas uczyli, że trzeba tak samo wrogowi pomagać jak i swoim. Oczywiście wzięłyśmy go do siebie na punkt sanitarny i żeśmy go opatrzyły, ale był w takim stanie, że nie mógł iść. Był, żywiłyśmy go, ale to było dwa dni dosłownie. Trzeciego, czy czwartego dnia wpadli Niemcy i chcieli nas wszystkich rozstrzelać, ale on nas uratował, bo powiedział, że: „One mnie uratowały”. Dzięki niemu przeżyłyśmy ten pobyt. Piątego dnia nasi dowódcy dowiedzieli się, że cały patrol został na Fałata i jeszcze drugi patrol sanitarny został na Łowickiej i po nas przesłali chłopców, żeby nas przeprowadzili.

  • Bo generalnie ten rejon był już przez Niemców zajęty?

Bardzo dużo było, tak.

  • Enklawy były?

Takie enklawy i właściwie nie było wiadomo… a ponieważ myśmy nie były tak przeszkolone wywiadowczo, żeby szukać, więc po prostu zatrzymałyśmy się, czekając, że może ktoś o nas przypomni sobie i przypomniał. Najpierw zabrali koleżanki z Łowickiej, jednej nocy. Później przyszedł Wojtek Królikowski z naszej kompanii jeszcze z trzema kolegami i nas przeprowadzili na Odyńca. Była to upiorna noc, nie ulicami tylko przez płoty, przez ogrody, bo dzielnica willowa. Mówili: „Pamiętajcie, jak jesteście na siatce i puszczą reflektor, to natychmiast trzeba spadać obojętnie na którą stronę, bo po prostu rozstrzelają”. Tak kiedyś spadłam w pokrzywy, całą twarz miałam w pokrzywach na drugi dzień, okropnie poparzoną. Ale szczęśliwie nad ranem dotarliśmy do naszej kompanii, która była chyba na Odyńca 17. Znowu się zaczęło, różne były… trudno opisać to wszystko. Były wypady krótkie, rannych było sporo. Najpierw żeśmy tworzyły małe punkty sanitarne, potem żeśmy do Elżbietanek przenosiły. Ale potem przecież Elżbietanki zostały zbombardowane, tak że przeważnie zaczęło się życie w piwnicach, też dla rannych. Musiałyśmy się starać o żywność dla rannych, z kompanii żeśmy niewiele dostawały, bo sami nie mieli. Myśmy chodziły na ogródki, gdzie coś ludzie sobie hodowali, to myśmy sobie chodzili po pomidory, po kapustę, po buraki i z tego żeśmy jakoś się starały rannych żywić.

  • Oprócz was jako sanitariuszek był jeszcze jakiś lekarz?

Lekarz to był doktor Słobodzian, ale to nie był nasz, nie był przy kompanii. Kompania miała tylko patrol sanitarny i zawsze jak chłopcy szli na wypad, to nas wtedy podrywano i przeważnie szły trzy, a dwie zostawały na punkcie.

  • Brała pani udział w takim wypadzie?

Tak, brałam udział.

  • Mogłaby pani to opowiedzieć?

Po koleżankę, która poszła po rannego, cały patrol sanitarny poszedł po rannego. Byłyśmy z chusteczkami biało-czerwonymi na głowach, to znaczy białe chusteczki i czerwony krzyż. Niestety strzelali do nas też i do Wiśki strzelali, strasznie dostała serię w brzuch. Wydostałyśmy ją stamtąd, ale niestety skonała nam, nie przeżyła tego. To było okropne uderzenie. Nie spodziewaliśmy się tego, że jeśli się idzie z czerwonym krzyżem, z oznaką Czerwonego Krzyża, że Niemcy będą strzelali, ale niestety tak było. Uważam, że w każdej nacji są ludzie i jest swołocz, niestety tak to bywa w życiu. Potem też ogromnie przeżyłam przygodę… przygoda, nie przygoda, to tragedia, śmierć kolegi, skończył akurat osiemnaście lat, maturę w tym roku robił. Nawet była chwila ciszy, bo na Mokotowie były okresy, że trochę ciszy, trochę spokoju, większe działania były na Starówce, na Woli było więcej, a na Mokotowie było troszkę spokojniej. Jak młodzież, trochę się śmiała, wariowała, trochę w berka żeśmy się ganiali, żeby się troszeczkę odprężyć i dosłownie za dwie godziny wpadają koleżanki, mówią: „Patrol sanitarny z noszami”. Biegniemy, Boże i to Leszek, dostał odłamkiem w tył głowy. Poniosłam ręką i mózg mi na rękę wypłynął, to było straszne przeżycie. Było wiele przeżyć takich, ale wszystkiego się już teraz nie pamięta, bo to było już tak dawno, ale przeżycia były ogromne. Było troszeczkę luzu jak byliśmy na Odyńca, a potem nasz oddział przeszedł do „Magneta” na rogu Belwederskiej, na dole. Były bardzo wielkie boje, Niemcy nas chcieli zlikwidować, bo po prostu chcieli to zaanektować dla siebie, bo całe Łazienki, wszystko były obsadzone przez Niemców i chcieli dalej posuwać się do przodu. Bo tam było przejście na Wilanów, można było do Lasów Chojnowskich łatwiej się wydostać niż ze Śródmieścia i Niemcy to po prostu chcieli zająć. Dużo było walk, dużo było rannych, rannych od razu starałyśmy się transportować na Górny Mokotów. Nie zawsze się udawało, tak że mieliśmy sporo rannych pod swoją opieką. Czasami przyszedł lekarz, bo żeśmy sobie same nie mogły poradzić.

  • Na Górnym Mokotowie był szpital?

Tak, był szpital. Na Dolnym, na Czerniakowie też, ale spłonął, spalili, tak że… Też był oznakowany, że Czerwony Krzyż, a mimo to spalili, zbombardowali i spłonął. Przeważnie lżej ranni i ciężej też, bo jak nie było możliwości odtransportowania, to też było to w piwnicach wszystko.

  • Jaki był stosunek ludności cywilnej?

Nigdy nie spotkałam się ze złym stosunkiem do nas, nigdy!

  • Pomagali wam, dawali?

Pomagali nam, ale i my jak byłyśmy na Górnym Mokotowie, tam były pola zaraz, były krowy. Jak myśmy dostały przydział mleka, to myśmy zanosiły dla maleńkich dzieci, do piwnicy. Tak że żeśmy sobie obopólnie pomagali.

  • Jakie było główne źródło żywności?

Było kwatermistrzostwo, myśmy byli na liście i nam dostarczali, ale raz było dostarczone, raz nie było. Były sklepy, które były jakoś zaopatrzone, jak byli prywatni właściciele, to dzielili się, dawali nam tą żywność i myśmy same pitrasiły co mogły. Właśnie w „Magneto” był niesamowity atak, chcieli to koniecznie zdobyć. Chrześniak mojego ojca był też w naszej kompanii i stoimy w kuchni, my dziewczęta, gotujemy i naraz mówią: „Niemcy atakują! Chłopcy, zbierajcie się!”. Pobiegli i niestety on zginął wtedy. Wtedy trzech zginęło kolegów naszych. Ale tak zginęli, że nie można było ich zabrać, to było przy wejściu do Łazienek, była dziura wybita i jak on w tą dziurę wskoczył, to serię i… do tej pory ktoś mi opowiadał, bo dopiero później mi opowiadali, że: „Weźcie broń, ale dobijcie mnie żebym nic nie powiedział”. Ostatnie jego słowa to: „Nie doczekałem wolnej Polski. Może ktoś inny doczeka”. To były jego ostatnie słowa i skonał w dziurze w płocie wybitej. To były tragiczne przeżycia, ale tym niemniej wydaje mi się, że w tym okresie naród polski był tak zjednoczony, tak żeśmy sobie wszyscy pomagali, że to się nie powtórzyło już nigdy. Ile myśmy dobroci dostali, właśnie takiej więzi ludzkiej. Było mnóstwo więzi ludzkiej, serdecznej, sympatycznej, właśnie wśród całego naszego narodu, wśród warszawiaków. To było ogromnie budujące i po prostu dawało nam otuchy do przetrwania. Bo po miesiącu to jeszcze żeśmy myśleli, że jeszcze damy radę. Jak samoloty zaczęły zrzucać, jak były naloty amerykańskich samolotów, kanadyjskich, nad Warszawą były zrzuty, to jeszcze żeśmy sądzili, że damy radę. Bo nam właściwie tylko broni owało, byłoby zupełnie inaczej gdyby było więcej broni. Ale niestety, potem już po półtorej miesiąca, już żeśmy wiedzieli, że to się zbliża koniec, że już nie damy rady przetrwać, wytrwać. Mieliśmy wtedy piętnastu rannych w „Magneto” i wiemy, że musimy się stamtąd wycofać, bo już Królikarnię Niemcy też zajęli i już szli na nas. Górą i z dołu też szli Niemcy i musieliśmy wszystkich kolegów przetransportować na górę. Nas było sześć, naprawdę, ale ci co nie trzymali warty, nas nie pilnowali, żeby nie dać podejść Niemcom, to oni pomagali i żeśmy ich wszystkich przetransportowali na Racławicką 5. Szpitale już właściwie nie istniały wtedy jako takie. Co mogłyśmy to robiłyśmy, też musiałyśmy się o jakieś jedzenie starać, ale to było już około 20 września. Później 24 września powiedzieli nam, że do kanału będziemy wchodziły i żeśmy się na Bałuckiego przetransportowały. Już ci ranni, to nie byli ciężko ranni, tak że też żeśmy ich przetransportowały na Bałuckiego i czekałyśmy, że dwudziestego piątego wejdziemy do kanałów. Ale całe szczęście, że nie weszłyśmy, bo gdybyśmy weszły, to na pewno byśmy żywi stamtąd nie wyszli. Już Niemcy mieli opanowane te drogi, wiedzieli którędy przechodzimy. Przecież we włazy rzucali granaty, obrzucali granatami przeważnie. Tak że żeśmy nie weszły... Dojdę już do kapitulacji, bo to był dla mnie najokropniejszy dzień w moim życiu do dziś. Nad ranem cisza się zrobiła, nie ma już żadnych strzałów, wychodzę przed budynek, patrzę i oczom nie wierzę, białe szmaty w oknach. Wchodzę z powrotem do kolegów i koleżanek i mówię: „Słuchajcie, kapitulacja”. Wszyscy zaczęliśmy ryczeć.

  • Nic nie wiedzieliście?

Nie wiedzieliśmy, to już po prostu tak chaotyczne było wszystko, bo tu były walki, tam różnie… Wtedy powstał już chaos wielki i to było okropne. Przez głośniki Niemcy do nas, żeby wychodzić, broń oddawać. Nie mogę do tej pory dojść jaka to była ulica i w którym to było miejscu. Był olbrzymi wykop pod budynek i oni nas wszystkich w ten wykop żebyśmy rannych znosiły i chłopcy rzucali broń. Okropne to było jak oni niszczyli od razu tą broń. Na czterech rogach tego wykopu stały tankietki z młodymi Niemcami, na czarno ubranymi, to chyba była Kompania Herman Göring. Grali sobie na patefonach, bo wtedy patefony były, różnego rodzaju swoje piosenki. Zajadali sobie smaczne rzeczy a nas popychali i zganiali do tego dołu. Właściwie to było dla nas tragiczne, bo nie wiedzieliśmy czy nas rozstrzelają, tak wyglądało. Bo jeśli były skierowane na nas karabiny maszynowe z czterech stron, z czterech punktów, to myślałyśmy, że tak będzie. Strasznie się naśmiewali z nas, kpili z nas, to było straszne. Do dziś jak to sobie czasem wspomnę, to jest okropne przeżycie. Tak żeśmy w tym stały gdzieś do godziny piątej od rana, bez picia, bez niczego. Ranni nie mogli zupełnie nic dostać. Dopiero około godziny piątej przyszedł dowódca, chyba starszy oficer, ale nie SS tylko Wehrmacht. To też całe szczęście, bo podejrzewam, że jak by przyszło SS, to by nas mogli rozstrzelać. Już była konwencja podpisana, że już nie jesteśmy bandytami, bo początkowo byliśmy bandytami, a wtedy już nie, już byliśmy traktowani jako żołnierze. Wtedy tych chłopaków z tankietkami zabrali, przyszło wojsko, obstawiło, to był właśnie Wehrmacht, zaczęły podjeżdżać podwody czyli wozy drabiniaste i wszystkich rannych żeśmy układały na te wozy. Kazali utworzyć kolumnę i na Forty Mokotowskie żeśmy stamtąd przeszli. Początkowo, my sanitariuszki, jechałyśmy z rannymi, ale potem po drodze żeśmy jeszcze zbierały, to myśmy zeszły. Szłyśmy obok tych wozów, a ranni byli na wozach, tak nas zawieźli do Pruszkowa. W Pruszkowie panie nam pomagały, picia, jedzenia nam dostarczały. W Pruszkowie były trzy noce, ale też nie było wiadomo jaka nasza przyszłość, co z nami zrobią. Ale w miarę możliwości, jeśli miałyśmy opatrunki, to żeśmy zmieniały opatrunki rannym, nawet mam książkę na ten temat. To była hala tylko dla rannych. Po trzech dniach stamtąd zaczęli nas transportować, kto mógł iść, to szedł, opierał się, rannego żeśmy prowadzili, do pociągów świńskich. We wagony świńskie nas zapakowali, ruszyliśmy i znów nie wiemy dokąd.

  • Łącznie z rannymi?

Łącznie z rannymi, tak. Miałyśmy jeszcze tylko kratki w tych wagonach wysoko. Jedziemy, jedziemy, nigdzie się nie zatrzymał, nie wiemy jak długo i dokąd, nic nie wiemy. Ale wpadłyśmy na pomysł, żeby z bandaża zrobić AK na tych kratkach. Jak żeśmy się gdzieś zatrzymali na jakimś poboczu, to słyszymy, że ludzie coś mówią, szepczą, podchodzą. To była noc, widocznie Niemcy, którzy nas transportowali, też posnęli i zaczęli nam troszeczkę, ale to też za wysoko, żeby nam cokolwiek dać pić, ale dowiedzieliśmy się gdzie jesteśmy. Pomimo dwóch nocy jesteśmy jeszcze na terenie Polski, więc żeśmy się z tego ucieszyli. Potem ruszyliśmy nad ranem i znowu jedziemy, jedziemy, nie wiemy dokąd, bo nic nie słychać, nigdzie się nie zatrzymujemy i przez tyle dni dotarliśmy do Skierniewic. Żeśmy byli bardzo zdziwieni, jak można było tyle kilometrów tyle czasu nas wozić. Może tory były zajęte, możliwe że transporty wojska wtedy szły ze wschodu i dlatego może nas tak bocznymi torami jakoś przesuwali. Patrzymy, a tam są baraki, okazało się, że to był obóz po jeńcach rosyjskich, ale już było dużo naszych żołnierzy, naszych kolegów. Już ich wcześniej jakoś przetransportowali, bo ich nie zatrzymali w Pruszkowie, tylko od razu ich przewieźli do tych ziemianek, do baraków do Skierniewic. Tu mieliśmy szczęście też muszę powiedzieć, Niemiec zlitował się nad nami, nas było około czterdzieści sanitariuszek. Później powiem o tym Niemcu, bo on naprawdę pomógł nam. Tam już byli lekarze, był barak sanitarny, oczywiście od razu wzięli nas do tego i myśmy się zgłosiły, żeby pomagać. Okazało się, że wszystkim rannym musimy zmienić opatrunki, bo będą ich dalej wysyłać do Niemiec, do obozów. To trwało, były też okropne przygody. Siedzi kolega z gipsem na ręku i: „Siostro, jak mnie swędzi! Coś zróbcie, bo mnie swędzi niesamowicie! Co ja mam zrobić?! Coś zróbcie!” Mówię: „Panie doktorze, co mam zrobić?” „Przetniemy ten gips”. Przecinamy gips, a tam larwy białe, grube, wstrętne, najedzone. Ale to mu rękę uratowało. Tak, to mu rękę uratowało. Od razu kalihyper żeśmy mu [podały]. To było okropne, ale to żeśmy robiły. To chyba trwało tydzień czasu, żeśmy wszystkie opatrunki zmieniły. Potem Niemcy nas pytali się, kto był w konspiracji, a kto był tylko w Powstaniu jako ochotnik. Zabrali nam nasze legitymacje, bo miałyśmy różowe legitymacje i na tej legitymacji było napisane „Konsp. K” albo „[Konsp.] O”. Ale mimo to ten Niemiec właśnie jak zaczęli chłopców wywozić sukcesywnie, nie jeden transport, bo tam było bardzo dużo żołnierzy Armii Krajowej. Też ten ich odjazd pamiętam, w dole były tory, myśmy były na skarpie, oni odjeżdżają i śpiewają „Pijcie zdrowie szwoleżerowie”. Żeśmy ryczały, oni ryczeli i oni odjechali, nas czterdzieści zostało. Co z nami będzie? Zaopiekowały się nami panie z RGO. Myśmy były w kombinezonach, bo później żeśmy nie miały się w co przebrać. Właśnie! Ciągle się zastanawiałam, przecież człowiek codziennie zmienia bieliznę. Jak myśmy w jednej bieliźnie przetrwały tyle czasu? I wtedy wszy żeśmy nie miały. Natomiast w obozie dostałyśmy niesamowitych, bo ten obóz był po wojsku radzieckim. Co to się działo, to było coś niesamowitego, wszędzie były. Te panie z RGO dostarczyły nam czyste ubranie, to popalono.

  • To był jakiś lekarz, czy komendant?

Komendant obozu. Co się okazuje? Przyszedł do nas i mówi, że ma córkę w naszym wieku. Trzy miesiące nie ma od niej żadnych wiadomości. Mieszkają w Berlinie, a Berlin jest strasznie bombardowany. Nie wie czy żyje jego rodzina, a szczególnie o tą córkę mu chodziło, widocznie bardzo ją kochał. Wszystkie nas zaopatrzył w przepustki i wszystkie czterdzieści zwolnił. Nie zwolnił od razu jednego dnia, zobowiązał panie z RGO, że one nas po dwie dziennie zabierały z obozu. Musiały nas zaopatrzyć w bilet dokąd chcemy się dostać. Codziennie po dwie osoby wypuszczał. Myślałam, że w ogóle ślad po tym zaginął, okazuje się, że jest cała nasza lista w Polskim Czerwonym Krzyżu, że nas zwolnił. Tak jak powiedziałam na początku, wszędzie są ludzie i wszędzie jest swołocz, tak to bywa. Potem żeśmy się spotkały z rodzicami… brata młodszego jeszcze przed Powstaniem żeśmy do kuzynów, do Skarżyska Kamiennej wysłali na wakacje, został i żeśmy się umawiali, że jeśli coś się z nami stanie, to się spotkamy w Skarżysku. U pań żeśmy się pokąpały, przebrałyśmy w czyste ubranie i żeśmy pojechały do Skarżyska. Panie nam kupiły bilety. Też był mały epizodzik, że przechodzimy przez tory, gwizdnęła lokomotywa, a my z siostrą placki na ziemi dosłownie, bo myślałyśmy, że pocisk leci. Tak że to taki był epizodzik. Potem dotarłyśmy do rodziców, kuzynka nas zobaczyła, że idziemy, zaczęła do mojej mamy: „Mój Boże, Marysiu! Dziewczynki idą! Czy ty wierzysz?! Są, żyją!” Brat i rodzice żyli, tak że żeśmy tam dotarły i przetrwaliśmy tą wojnę, nikt z naszych najbliższych nie zginął. Potem jeszcze było wielkie nasze przeżycie, pierwsza nasza Wigilia, tam jeszcze była. W Skarżysku były duże fabryki amunicji, wszystko było przez Niemców, więc myśmy musieli się ukrywać. Oni sprawdzali w domach, to myśmy albo do piwnicy, albo na strych żeśmy się chowali. To był listopad, do stycznia jak to rzekome wyzwolenie nastąpiło, bo to było rzekome tylko wyzwolenie. Pierwsza nasza Wigilia po cichutku siedzimy przy stole, przy świeczkach, bo oczywiście światła nie było, Niemcy wyłączali i zaczynamy śpiewać kolędę „Podnieś rękę Boże dziecię”. Cichutko śpiewaliśmy, ale to „podnieś rękę Boże dziecię”, to z całej piersi wyszło wszystkim nam, nie umawialiśmy się. Tak chcieliśmy tej wolności. Dotrwaliśmy do… właśnie wskoczyły wojska, potem żeśmy przyjechali do Warszawy. Nasze mieszkanie było zniszczone, nic nie było. Tata się wystarał, dostaliśmy mieszkanie na Wielkiej, też niedaleko Pańskiej. Tata dostał pracę, myśmy się zaczęły uczyć z siostrą, siostra już była po maturze, ja się uczyłam, żeby zrobić maturę. Zrobiłam maturę, siostra już zaczęła pracować w ZUS-ie. Mama nie pracowała, brat się też uczył. Byłam na Uniwersytecie, nie ujawniłam się. Siostra się ujawniła. Później na Uniwersytecie, na [wydziale] Historii Sztuki, na drugim roku zawezwał mnie dziekan, żebym przyszła z indeksem, daję indeks, a on od razu – do zniszczenia. „Relegowana jest pani z uczelni”. Nie pisałam, że byłam, ale ktoś usłużny doniósł. Potem już poznałam mojego męża, który skończył Politechnikę, on nie brał udziału w Powstaniu, ponieważ miał tyfus akurat. Jeszcze studiował jak żeśmy się pobrali, córka pierwsza nam się urodziła. Też niestety moje dzieci nie mogły studiów kończyć, bo nie dostawały się na studia, gdzieś tak już było zanotowane. Ale wyszły na ludzi, to jest najważniejsze, chociaż teraz mają do mnie pretensje, że: „Mama nie nauczyłaś nas żyć, łokciami przez życie”. Ale spokojniej przez to żyjemy wszyscy. Doczekałam się sześcioro wnuków. Mam bliźniaczki dwie córki i z najstarszej córki właśnie wnuczka jutro ma rodzić. W Stanach Zjednoczonych jest jedna z bliźniaczek, ma tam jednego syna, który dwadzieścia jeden lat już skończył, studiuje. Druga jest w Szwecji, ma troje dzieci. Mąż mi zmarł niestety dwadzieścia cztery lata temu i już tyle lat jestem sama, staram się żyć, pomagać innym w miarę możliwości. Jestem w Zarządzie Światowego Związku w Okręgu Warszawa, staram się pomagać naszym kolegom, którym naprawdę jest potrzebna pomoc i myślę, że tak dotrwam do końca, żeby tylko kręgosłup nie bolał.Bardzo pani dziękujemy za wywiad. Dziękuję i ja.
Warszawa, 25 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadził Paweł Leszczyński
Hanna Stadnik Pseudonim: „Hanka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Pułk „Baszta”, Kompania O-2 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter