Elżbieta Skrzyńska „Żabska”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Elżbieta Skrzyńska z domu Tatarkiewicz, urodzona 10 kwietnia 1924 roku w Warszawie. Byłam w 2. Harcerskiej Baterii Artylerii Przeciwlotniczej „Żbik”, Zgrupowanie „Gurt” w Warszawie, Śródmieście Północ. Mój pseudonim „Żabska”, funkcja w czasie Powstania, sanitariuszka.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała, gdzie pani chodziła do szkoły, czym zajmowali się rodzice?

Urodzona w Warszawie, chodziłam prywatnie do szkoły imienia Zofii Wołowskiej. Mieszkałam z moją rodziną, z matką, ojcem, siostrą młodszą o sześć lat i babcią, matką mojego ojca, na ulicy Wiejskiej, w mieszkaniu, gdzie moja rodzina mieszkała – nie wiem – sześćdziesiąt, może osiemdziesiąt lat.
Zaczęłam chodzić do szkoły imienia Zofii Wołowskiej i w 1942 roku, w maju, zdałam maturę. To było bardzo tragiczne, dlatego że oczywiście kształcenie było konspiracyjne, nauka odbywała się w mieszkaniach prywatnych. Zdawałam maturę w gmachu mojego gimnazjum, które było w 1939 roku troszkę spalone. Nie było szyb, nie było framug, ale podłoga była i w głębokiej konspiracji zdawałam maturę. Odbywało się to tak, że skoro złożyłam egzaminy pisemne i egzaminy ustne, powiedziano mi: „Zdałaś maturę”. Nic nie otrzymałam, dopiero po wojnie, w 1945 czy 1946 roku otrzymałam zaświadczenie, że otrzymałam świadectwo dojrzałości.

  • Lata przedwojenne. Czym zajmowali się pani rodzice?

Moja matka nigdy nie pracowała, była dość chorobliwa i prowadziła dom, mój ojciec był adwokatem. Muszę powiedzieć, że jestem bratanicą profesora Władysława Tatarkiewicza. Ale nasza rodzina Tatarkiewiczów jest bardzo mała, dlatego że miałam tylko jedną siostrę, stryjostwo mieli tylko jednego syna Krzysztofa. Krzysztof miał żonę i jedno dziecko, ja byłam mężatką, ale nie mam dzieci, a moja siostra ma tylko jednego syna, a syn ma dwoje dzieci. To jest nasza rodzina.

  • Jak pani zapamiętała Warszawę przedwojenną?

Tak, oczywiście zapamiętałam. Stosunki rodzinne były wtedy zupełnie inne. Dystans między matką i ojcem a dziećmi był bardzo duży. Oczywiście myśmy miały dziecinny pokój, ale kontakt z rodzicami był na duży dystans i od czasu do czasu. Do rodziców się mówiło w trzeciej osobie, całowało się na dobranoc matkę i ojca w rękę, a wielkim szczęściem było, kiedy ojciec zapraszał nas na jakąś wycieczkę. Tradycyjnie oprowadzał nas po warszawskich grobach, to była tradycja. Miejscem dzieciństwa mojego był Park Ujazdowski. Tak że jak teraz po latach poszłam do Parku Ujazdowskiego, to byłam zachwycona. On się troszkę zmienił, ale oczywiście te wspomnienia są.
Miałam bardzo dobre dzieciństwo, moi dziadkowie, rodzice mojej matki, mieli nieduży majątek pod Warszawą, Żaby. Miałam zamiar studiować ogrodownictwo, byłam bardzo przywiązana i stąd mój pseudonim „Żabska”. Oczywiście zawsze się jeździło na wakacje letnie do dziadków na wieś. Wspominam sobie moje dzieciństwo o tyle dobrze, że miałam idealne warunki rodzinne, chociaż przyznam się, że nie byłam tak bardzo rozpieszczana. Kiedy miałam sześć lat, urodziła się moja siostra, to w ogóle poszłam w kąt. Z siostrą się kłóciłam, a teraz jesteśmy idealne, bardzo zżyte ze sobą.
W 1939 roku we wrześniu, mojego ojca powołano do wojska jako oficera rezerwy i posuwał się z wojskiem polskim na wschód. Miał to kolosalne szczęście, że 17 września rano, kiedy czekali na granicy rumuńskiej, [by dowiedzieć się] co z nimi ma być, dostali rozkaz, że mają przekroczyć granicę rumuńską. Gdyby to się o kilka godzin spóźniło, to mój ojciec dostałby się prawdopodobnie do Rosji, do Katynia. Całą okupację mój ojciec przebywał w Rumunii, w Krajowej z panem Eugeniuszem Kwiatkowskim. Jaka to jest szalona tęsknota do kraju, że przez cały czas okupacji tylko myślał, jak zrobić, żeby wrócić tutaj. Myśmy usiłowali mu dać znać, oczywiście w jakiś oględny sposób, że broń Boże. Ojciec był przewodniczącym Rady Adwokackiej, a przecież Radę Adwokacką Niemcy aresztowali, wywozili do obozów. Nie poszedł nigdzie dalej, tylko został w Krajowej, dlatego że był bardzo schorowany i właściwie można powiedzieć, że był internowany. W 1945 roku wrócił do nas, radził się pana Eugeniusza Kwiatkowskiego, on powiedział: „Panie mecenasie, proszę wracać”. Mój ojciec mówi: „A pan?”. Nie wiem, jaką wtedy funkcję pełnił, powiedział: „Panie mecenasie, ja jeszcze nie otrzymałem żadnego zaproszenia”. Ale potem wrócił i wiadomo co było. Jak mój ojciec wrócił, to jest też dziwna historia, myśmy zresztą…

  • Do tego jeszcze wrócimy. Teraz wybuch wojny, wrzesień 1939 roku. Tata został powołany…

Tata poszedł, my z matką [byłyśmy] na wsi i końmi te trzydzieści pięć kilometrów przyjechaliśmy do Warszawy, bo w Warszawie została babcia Tatarkiewiczowa, matka mojego ojca. Miałam wtedy piętnaście lat i moja matka od razu zagoniła mnie do roboty. Na pierwszym piętrze na Wiejskiej 17 był prowizoryczny szpitalik i pełniłam funkcje usługowe, coś przynosiłam, coś wynosiłam, bandaże podawałam, coś takiego. Mój ojciec nie wracał. W międzyczasie babcia Tatarkiewiczowa zmarła. Myśmy mieszkali w dzielnicy niemieckiej. W 1943 roku wyrzucili nas stamtąd, w przeciągu tygodnia musieliśmy opuścić [mieszkanie], dlatego że Niemcy zrobili tą dzielnicę niemiecką, po to, żeby sprowadzać swoje rodziny z Berlina. Berlin był wtedy już bardzo bombardowany. Po prostu w przeciągu tygodnia… dobrzy ludzie nas przygarnęli, potem jakoś uzyskaliśmy mieszkanie. Do czasu Powstania mieszkałam z moją matką i z moją siostrą na ulicy Mochnackiego 4, przy Placu Narutowicza. Z czego żeśmy żyli? Otóż majątek moich dziadków, którzy byli starzy, w międzyczasie zmarli, mój ojciec wydzierżawił dzierżawcy. Ten dzierżawca był bardzo dobrym gospodarzem, wobec tego Niemcy go zostawili i płacił nam dzierżawę, myśmy po prostu z tego się utrzymywali.

  • Czy babcia Tatarkiewiczowa zmarła z przyczyn naturalnych?

Ona zmarła z przyczyn naturalnych, była bardzo chora na serce. Jeszcze opowiem, jakie były stosunki przed wojną. Otóż babcia miała radio u siebie w pokoju, przeważnie leżała w łóżku, mało wstawała. Na to, żeby przyjść do babci posłuchać radia, trzeba było zasłużyć. Potem były słuchawki, jeżeli się zasłużyło, i była igła, która na kryształku się… i to było to radio. Myśmy się starały zasłużyć, ale nie byłyśmy takie bardzo grzeczne dzieci. Zresztą to jest przedziwne, moja siostra, która o sześć lat była młodsza, była już zupełnie inaczej wychowywana, już bardziej na luzie, już więcej jej pozwalano. Ona chodziła do przedszkola koedukacyjnego, więc to już inny charakter miało. Ale obydwie byłyśmy chowane bardzo surowo i do dzisiejszego dnia dziękuję Bogu, że tak byłam surowo chowana. Dlatego że potem, kiedy przyszła okupacja, kiedy przyszły ciężkie czasy powojenne, to mogłam się znaleźć. Jak widzę, jak wnukom mojej siostry wszystko wolno… nic nie mówię. Mój siostrzeniec, który mówi do mnie: „Ciociu, czasy się zmieniły”. Mówię: „Tak, zmieniła się forma, ale nie zasady”.

  • Czy pani należała do konspiracji?

Tak.
  • Proszę powiedzieć, jak to się zaczęło.

Byłam egoistką, dlatego że powiedziałam sobie tak: „Najpierw ja muszę zdać maturę. Jak będę po maturze, to wtedy mogę robić wszystko”. W maju 1942 roku zrobiłam maturę i w maju 1942 roku wstąpiłam do konspiracji. Niestety nie pamiętam, kto mnie wprowadził, jak to się stało, tylko pamiętam dzień przysięgi. Mój dowódca konspiracyjny i mój poddowódca w czasie Powstania (bo w czasie Powstania mieliśmy innego) Jerzy Bogdanowicz pseudonim „Hercum”, odbierał od nas przysięgę w jakimś pustym pokoju. Wtedy przede wszystkim przeszłam przeszkolenie sanitarne. Był zakład gimnastyczny imienia Szelestowskiego, na Hożej się mieścił, o szóstej rano udostępniał nam salę i myśmy się ćwiczyli. Ćwiczenia były z rannym, jak rannego podnosić, jak rannego dźwigać, jak z rannym się obchodzić. Całe przeszkolenie sanitarne z zastrzykami, ze wskazówkami, jak udzielić pierwszej pomocy, przez to wszystko przeszłam.
Natomiast w czasie okupacji pełniłam funkcje różnorakie, raczej funkcje łączniczki. Raz w tygodniu przenosiłam z centralnego punktu „Biuletyny Informacyjne” na poszczególne punkty. Mimo że to były dość duże odległości, to nigdy nie jeździłam tramwajem, dlatego że bałam się, że jeżeli będzie łapanka i z tą torbą zostanę, czy będę miała odwagę przyznać się, że to moja torba. Jak szłam na piechotę, zawsze torbę mogłam gdzieś rzucić, skryć się do bramy. Poza tym przenosiłam broń.
[Mieliśmy] ćwiczenia nocą w Lasach Kabackich – orientacja w terenie w nocy. żeśmy się bali, przecież myśmy były bardzo młode, ale wszystkie przez to przeszły, wszystkie prace zlecone, które otrzymywałam.
Opowiem anegdotę, która łączyła się z moją rodziną. Otóż kiedyś dostałam paczkę, była tam broń, uprzedzono mnie, ona była zawinięta w piękne opakowanie „E. Wedel”. Miałam się zgłosić na ulicę Narbutta o godzinie siedemnastej, tymczasem miałam dużą rezerwę czasu. Wtedy wstąpiłam do domu moich stryjostwa, którzy mieszkali na ulicy Prezydenckiej, zostawiłam tą paczkę w przedpokoju i siedzę. Nagle uświadomiłam sobie – co to będzie, jeżeli grupa Niemców przyjdzie, wejdą, i narażę stryja i ciocię. Porwałam tą paczkę i ich syn Krzysztof powiedział: „A to ja pójdę z tobą”. Wtedy od Prezydenckiej do Rakowieckiej była Aleja Niepodległości, która nie była wtedy w ogóle zabudowana, się szło przez pole. Krzysztof był intelektualistą, absolutnie daleki od wszystkich spraw konspiracyjnych, więc dałam mu paczkę i powiedziałam: „Krzysztofie, nieś tą paczkę, ona jest dość ciężka. Przez jakiś czas, tylko przez to pole, a ja potem zaświadczę, że niosłeś tą paczkę”. Dobrnęłam, ale w tym miejscu, gdzie czekał na mnie „Hercum”, mój dowódca, byłam za piętnaście piąta. Myślę sobie: „Wcześniej, bardzo dobrze”. Otworzył mi „Hercum”, spojrzał na mnie strasznym wzrokiem i powiedział: „O której ty jesteś?! Tu jest sypnięty lokal! Jak miałaś być o siedemnastej, to o siedemnastej!”. Wręczył mi tą paczkę z powrotem i mówi: „Już cię nie ma”. Na karteczce tylko napisał mi nowy adres. Od tego czasu jestem osobą chorobliwie punktualną. Co to jest, że to tak głęboko zapada w świadomość człowieka? Jak o siedemnastej, to o siedemnastej.
Potem było wszystko bardzo dobrze, paczkę oddałam, na drugi dzień przyszłam, miałam się zgłosić po jakiś nowy adres. To było lato, miałam płaszczyk i malutkie kieszenie, jakąś torebkę, a tam leży piątka wuefemka naszykowana. [„Hercum”] mówi: „A to dla ciebie”. Myślę sobie: „Boże, gdzie ja to schowam, ta kieszoneczka taka mała, do torebki…”. To są takie przeżycia, ale jakoś przez cały czas było bardzo dobrze. Raz niosłam karabin maszynowy, ale on był tak zapakowany pięknie, że wyglądało, że skrzypce niosę.
Jedno tylko miałam dość nieprzyjemne zlecenie, mianowicie miałam wyśledzić Niemca: gdzie dokładnie pracuje, o której chodzi, gdzie mieszka, o której przychodzi do domu, jak to mieszkanie wygląda? Wykonałam, w szkole uczyłam się niemieckiego, więc troszkę niemiecki znałam. Zadzwoniłam pod ten adres, otworzyła mi Niemka z małym dzieckiem i mówię: „Jestem z Berlina i słyszałam, że u pani można wynająć pokój”. Wszystko po niemiecku oczywiście. Ona mnie wprowadziła do mieszkania, pokazała. Mówię: „Bardzo ładnie, bardzo ładnie, bardzo dziękuję”. Potem zameldowałam, jaki jest rozkład tego mieszkania. Wiedziałam, gdzie on mieszka, mieszkał na Mokotowskiej, a pracował w WIG-u, to jest na Alejach Jerozolimskich róg… nie wiem.… to jakiś plac jest. To była niemiecka placówka i poszłam tam, bo miałam się dowiedzieć. Strażnik stoi i mówię: „Mój narzeczony Hans tam pracuje, ja bym się chciała…”. „Nie ma”. Wyrzucił mnie, to chętnie odeszłam i potem spytałam swojego dowódcę, dlaczego robię ten wywiad. On mi powiedział: „Nie zadaje się pytań”. To też zostało w moim życiu, że raczej unikam zadawania zbędnych pytań. Tak to się ciągnęło do sierpnia 1944 roku.

  • Mam takie pytanie. Czy pani pamięta Żydów?

Tak, owszem, pamiętam palące się getto. Myśmy podchodzili blisko jako prywatne osoby, widzieliśmy tą tragedię. Rzeczywiście to była tragedia, ale mnie się wydaje, że my wtedy byliśmy tak zapatrzeni w siebie, w swoją organizację, że myśmy nie bardzo rozumieli tego Powstania w getcie. Ono nas jakoś nie przejmowało głęboko, może niektórzy, może to tylko moje odczucie, może byłam za młoda, żeby zrozumieć tragedię żydowską. Ale wtedy to jakoś… nie mogę powiedzieć, że to spływało po mnie, przecież myśmy widzieli to, ale to nie było jakieś głębokie przeżycie, że myśmy tak to głęboko przeżywali. [Mieliśmy] swoje sprawy.

  • Czy pani pamięta Żydów?

Oczywiście, że pamiętam. Mimo że myśmy mieszkali na Wiejskiej, to na ulicy Hożej i na Mokotowskiej były sklepy żydowskie. Kiedy były te sprawy antysemickie, gdzie studenci apelowali do Polaków, żeby Polacy nie kupowali u Żydów. Moja matka nie kupowała, powiedziała: „Nie kupujemy u Żydów”. Zastosowała się do tego.

  • W czasie okupacji, czy pani słyszała coś o szmalcownikach?

Nie, nie słyszałam o szmalcownikach, natomiast jak nas wyrzucili z ulicy Wiejskiej, na Radnej żeśmy mieszkały, przygarnęła nas dobra znajoma. Miałyśmy jeden pokój, zanim żeśmy się przeprowadziły na Mochnackiego i prawdopodobnie ta pani przechowywała Żyda. Ale my… no powiem, moja rodzina była w pewnej rezerwie do narodu żydowskiego. Może to miało wpływ, że mój dziadek, mając ten majątek, w którym raz mu się dobrze powodziło, raz źle – Żydzi go prześladowali, Żydzi wymuszali jakieś kredyty, później jakoś to… Ale nigdy nie czułam jakiejś nienawiści czy jakiejś niechęci, po prostu czułam rezerwę, tak bym to określiła. A szmalcowników? Nie, nie wiem, z tym się nie stykałam.

  • Teraz proszę opowiedzieć o 1 sierpnia 1944 roku.

To było tak, najpierw 30 lipca było wstępne wezwanie na Powstanie. Moja siostra wtedy poszła a ja nie, bo nie dostałam…

  • Czy to pani wciągnęła siostrę do konspiracji?

O nie. Mimo że byłam w 2. Harcerskiej Baterii Artylerii Przeciwlotniczej, to nie byłam harcerką. Moja siostra była harcerką od dziecka, od zuchów i ona była w „Szarych Szeregach”. W lutym 1942 roku już pracowała w konspiracji. Natomiast już 30 lipca poszła na tą zbiórkę, a ja nie, płakałam. Przyszedł mój kolega nie z mojego oddziału, który był spalony i musiał u nas nocować. Wymogłam na nim: „Przysięgnij mi, że jeżeli po mnie nie przyjadą, to mnie weźmiesz!”. Jeśli chodzi o moją matkę, to ona nic nie wiedziała, ale się domyślała, serce matki wie.
Pamiętam, że jak roznosiłam raz w tygodniu biuletyny, dostawałam dwieście sztuk, czterysta sztuk. Potem jeden przynosiłam do domu dla siebie, to moja matka mówiła: „Elu, jak ty się narażasz, ty masz Biuletyn”.
1 sierpnia około południa przyjechał po mnie „Hercum”, Jerzy Bogdanowicz, na rowerze. Wtedy pocałowałam mamę w rękę, pożegnałam się, powiedziałam: „Idę na Powstanie”. On mnie na ramie rowerowej zawiózł na Chmielną 61, to była drukarnia Wierzbickiego i myśmy ją zajęli. Jak żeśmy weszli, to ona była pusta. Ten gmach był na granicy torów kolejowych, to było niedaleko Dworca Głównego. Chmielna 61, tory kolejowe pod spodem, dworzec kolejowy po lewej stronie i Aleje Jerozolimskie naprzeciwko. Czyli właściwie mogę powiedzieć, że to była pierwsza linia frontu.
Myśmy tam byli cały czas, mieliśmy wspaniałego dowódcę, [Zdzisław] Szczepański „Żuk”, lat dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, porucznik, który nad nami czuwał. Tak nami kierował, że myśli byli, w cudzysłowie, w oazie, bardzo o nas dbał. [Byliśmy] tam stacjonarnie byli, ale bardzo żeśmy się obawiali, że ponieważ na dole są tory kolejowe, że przyjedzie pancerny pociąg i zacznie nas bombardować. Dlatego że „krowy” i bombardowanie samolotowe troszkę nas oszczędzało, ponieważ to była pierwsza linia frontu, a Niemcy byli w Alejach Jerozolimskich, na dworcu byli Niemcy. Do naszego oddziału przyszedł starszy człowiek, nie znaliśmy go, „Neron” miał jako pseudonim i on każdej nocy schodził na te tory i podkładał materiały wybuchowe, że gdyby pociąg nadjechał to…
Pełniłam funkcję sanitariuszki, ale to są albo przypadki, albo los, albo Opatrzność. Rano porucznik mówi: „Kto pójdzie z meldunkiem?”. Wyrywam się, że ja. Ale porucznik pyta się: „Kto ma dyżur dzisiaj w kuchni?”. „Ja”. Mówi: „No to zostaniesz”. Poszła inna, nie wróciła, zginęła.
Niedaleko nas na Dworcowej był „Chrobry II”, tam był dworzec pocztowy i nagle dostajemy meldunek, że tam jest ranny porucznik. Poszłyśmy we dwie, ja z noszami, moja komendantka i poszedł z nami „Neron”. Ponieważ nie było po tej stronie [żadnej osłony] – między Chmielną a Alejami Jerozolimskimi, za naszym domem były jeszcze chyba dwa budynki, a potem puste pole – oni mieli nas zupełnie na… Płot był jakiś, ale przecież z Alei Jerozolimskich to… Były strzały, myśmy wśród tych strzałów lecieli. Kiedy żeśmy dopadli do tego porucznika i chcieliśmy go brać na nosze, to padła seria, „Neron” krzyknął do mnie: „Na kolana! Głowa niżej!”. Przycisnął ramieniem moją głowę do ziemi i tak żeśmy przeczekali te strzały. Potem czuję, że jego ręka lekka się robi, jakaś bezwładna. Patrzę, a on był trafiony w mózg, więc wtedy oczywiście te jedne nosze nie wystarczyły. Wzięłam całe uzbrojenie tego porucznika, uzbrojenie „Nerona” i obwieszona karabinami leciałam z powrotem do oddziału. Potem zostali przetransportowani, już w tym udziału nie brałam, ale „Neron” zmarł. Tak żeśmy przeżyli Powstanie.

  • Wróćmy jeszcze do Powstania. Czy jeszcze coś o Powstaniu mogłaby pani opowiedzieć?

Myśmy mieli bardzo dobre stosunki z cywilną ludnością. Oczywiście były kolejki po wodę, ale jakoś nigdy nie spotkałam się z jakąś wrogością czy nawet jakąś niechęcią.
Raz jeden uczestniczyłam we mszy świętej, która odbywała się na podwórzu. Przyszedł ksiądz i pamiętam, że wtedy byłam zaszokowana, bo komunię nam rozdawał w malusieńkich kawałeczkach, żeby mu wystarczyło dla wszystkich. Mnie się wtedy wydawało, że opłatek podzielony, to w ogóle jest nie tak, a tymczasem ten kawałeczek malusieńki…
Jeśli chodzi o wyżywienie, to najpierw mieliśmy troszkę wyżywienie własne. Przyznam się, że raz żeśmy zabili konia dorożkarza i jedliśmy tą koninę, która strasznie długo, chyba pół dnia się dusiła czy gotowała. Potem oczywiście kasza, najpierw kasza normalna, potem kasza „plujka”. Potem chłopcy zrobili wypad chyba do piwnicy Haberbuscha i przynieśli worek ziemniaków. Myśmy gotowały zupę, jak żeśmy rozdawały tą zupę, to nikt nie odszedł, tylko musiał sprawdzić czy ma kawałek ziemniaka. [...]
Muszę powiedzieć, że myśmy mieli życie dość unormowane w tym jednym stacjonarnym… Porucznik nas bardzo hołubił i chował, naturalnie udzielaliśmy pomocy sanitarnej rannym wszędzie. Natomiast [panowała niezwykła] euforia 18 września czy 15 września, już w tej chwili nie pamiętam, kiedy samoloty angielskie przyleciały nad Warszawę. To był piękny dzień, chyba to była niedziela. Pamiętam, że myśmy się ściskali z cywilami i sami ze sobą, to naprawdę było bardzo piękne.
Natomiast jednej rzeczy, bo zawsze się człowiek czegoś boi, bardzo się bałam – kanałów. Myśmy mieli koleżankę łączniczkę, Hankę Orlicz, która z naszego polecenia kursowała kanałami między Mokotowem a Śródmieściem. Przychodziła do nas, myśmy ją myły resztką wody. Kiedy była myśl, żebyśmy się może ewakuowali do Kampinosu, to byłam przerażona naprawdę, dlatego że rzeczywiście kanały to była ciężka [sprawa].
Nie byłam w kanałach, ale miałam przyjaciółkę, która była na Starym Mieście i która przyszła kanałami będąc ranna. Potem ją opatrywałam, ona wylądowała w szpitaliku na Złotej, chodziłam tam, robiłam jej opatrunki. To jest taka historia. Ona leżała na pierwszym piętrze, w jakimś prywatnym mieszkaniu, była ranna w brzuch, zmieniałam jej opatrunek i w tym momencie jest nalot, słyszę jak samoloty pikują, jak pęka szyba, a ja przy niej. Trzeba się kurczowo trzymać tapczanu, żeby nie uciec, żeby jej nie zostawić. Działa instynkt samozachowawczy, uciekam do piwnicy. Natomiast moja siostra miała czternaście lat, była w Służbie Kobiet i była od 1 sierpnia na Placu Dąbrowskiego w szpitalu. Okazało się, że jest niebezpiecznie i cały szpital został ewakuowany, została tylko jej dowódczymi i trzydzieści sześć dziewcząt. Wpadła bomba, moja siostra po pas została zasypana gruzem i nie mogła się z tego wydostać. Pękła rura wodna, kanalizacyjna i ta woda, która na nią poleciała, tylko pozwoliła, że ten gruz z niej opadł, wyszła tylko w koszuli, tylko trzy… Potem była przy głównym dowództwie, w PKO. Wszędzie ją wysyłali, mała myszka z pseudonimem „Myszka”. Potem odbierała wychodzących z kanału w Alejach Ujazdowskich, przy ulicy Wilczej, tam zdaje się był właz. Potem już były tak zdziesiątkowane te biedne „Szare Szeregi”, że jakoś trafiła do mojego oddziału i była ostatni tydzień w moim oddziale.
Wyjście z Warszawy to była dla mnie wielka tragedia, dlatego że nasz porucznik poszedł na odprawę, z której wrócił i powiedział, że my co prawda mamy prawa wojskowe, będziemy wysyłani do obozów, ale on nie może wziąć dzieci. Moja siostra miała czternaście lat i druga o pseudonimie „Pankret” też miała czternaście lat i on powiedział, że to mimo wszystko będzie ciężki obóz i dzieci nie może wziąć. Byłam zastępcą komendantki, a moją komendantką była Marysia Bogdańska. Ustawiła nas w szereg i zimnym głosem powiedziała, że nie ma przymusu, żeby iść do niewoli, każdy się ma wypowiedzieć. Ponieważ byłam prawoskrzydłowa, to mnie pierwszą zapytała i to jest tragedia. Czy z siostrą, która przeszła takie ciężkie rzeczy, Powstanie, zasypanie? Czy z moimi kolegami do obozu? Powiedziałam, że zostaję z siostrą. Na to ona jeszcze bardziej zimnym głosem powiedziała do mnie: „Proszę oddać legitymację, zdjąć mundur i do widzenia!”. „Do widzenia!”

Myśmy z siostrą wyszły 7 października, odnalazłyśmy naszą ciotkę, która się nami opiekowała. Z moją matką nie było żadnego kontaktu, mimo że pisałam listy do niej. Zresztą w poczcie harcerskiej zostało kiedyś znalezione, ale niestety oddałam to, chciałam to dać do muzeum, ale oddałam to jakiemuś koledze i nie ma po tym śladu.
Myśmy zostali skierowani do Ursusa. Jak się wchodzi do tej dużej fabryki, my [szłyśmy] szeregami i oficerowie niemieccy stali w szeregu z psami, nagle jeden z oficerów kiwa na moją siostrę i ją z szeregu wyciąga. Byłam przerażona, ale ponieważ znałam niemiecki, więc się pytam, o co chodzi, to jest moja siostra. „Ona ma niemiecki kombinezon!”. Miała granatowy kombinezon niemiecki, bo jak wyszła w jednej koszuli, to w czymś musiała chodzić. Powiedziałam po niemiecku do tego oficera, że to jest moja siostra, że ona została zasypana, że ktoś jej to dał, że przecież to nie jest nic niemieckie. Los! Weg! Los! Weg! No dobrze, to żeśmy przenocowali.
Potem załadowali nas na wagony towarowe i wywozili do Niemiec. Ale w jakimś miejscu w nocy, nie wiem, pod tory kolejowe zostały podłożone materiały wybuchowe, że nie można było przejechać. Niemcy nas z wagonów bydlęcych wyciągnęli, w noc gnali nas przez kilka ładnych kilometrów i wsadzili nas do osobowego pociągu, który jechał… handlary wsiadły. Ten pociąg zatrzymał się pod semaforem w Częstochowie. Wtedy powiedziałam do mojej siostry: „Wysiadamy!”. Osoby, które tam były: „Wy nas narażacie!”. Niemcy oczywiście uzbrojeni eskortowali. Otworzyłyśmy drzwi i wyszłyśmy z nasypu, zobaczyłam, że handlary też wyskakują i nagle znalazłyśmy się w Częstochowie. Oczywiście najpierw żeśmy poszły podziękować Matce Boskiej, a potem poszłyśmy do restauracji coś zjeść, bo już był głód wielki. Dostaliśmy żołd, ten żołd składał się z dwóch części, z kawałka bransoletki złotej, kawałka plecionego złota i z jakichś pieniędzy. Już nie pamiętam tego, ale w każdym bądź razie to były „młynarki”, co można było płacić. Kiedy kelner nas się spytał, co sobie życzymy, powiedziałam: „Proszę pana, wszystko jedno, aby były ziemniaki i chleb”. Bo za tym się najbardziej tęskni.
Potem żeśmy się zgłosiły do RGO. RGO nam wystawiło papiery [abyśmy] sobie wróciły pociągiem. Żeśmy się znalazły w majątku moich rodziców, właśnie w Żabach, gdzie moja matka była wysiedlona przez Ukraińców z mieszkania, wyszła tylko z tym co miała i nie miała żadnej wiadomości. Tam stryjostwo Tatarkiewiczowie z synem Krzysztofem też wylądowali. Historię, jak stryj wychodził z Warszawy, może też opowiem, dlatego że to jest też bardzo charakterystyczna rzecz. Jak przyjechałam, sąsiedzi nas przywieźli jakąś bryczką i po tych dwóch miesiącach zaczęłam płakać, powiedziałam: „Wcale nie chcę być z wami, ja chcę z moimi być w obozie”. Dopiero jak one mi napisały z obozu, one najpierw były w Chemnitz, że dobrze zrobiłam, bo jest bardzo ciężko, bombardowanie, ciężka praca. To się jakoś… ale byłam tak zrozpaczona… W sąsiednim majątku był szpitalik, to moja matka mówi: „Do szpitala proszę! Tam masz pomagać, tam masz coś robić!”.
Historia moich stryjostwa, oni mieszkali na Prezydenckiej i kiedy Niemcy zaczęli ich wyprowadzać i ewakuować, mój stryj miał jeden egzemplarz rękopisu książki „O szczęściu”. Tych egzemplarzy było sześć, porozdawane po różnych miejscach, a stryj jeden egzemplarz miał ze sobą. Kiedy go wyprowadzali, zrobili w pewnym momencie rewizję, wyrzucili wszystkie walizki, Niemiec wziął ten rękopis „O szczęściu”, rzucił na ziemię i powiedział po niemiecku: „Nie ma już więcej polskiej kultury”. Wtedy mój stryj zaryzykował, schylił się, podniósł, Niemiec oniemiał, nic nie powiedział. To był jeden egzemplarz, który został uratowany, wszystkie tamte sześć, które były umieszczone… [w różnych miejscach – spłonęły].

  • Proszę mi powiedzieć, czy w czasie Powstania były jakieś wolne chwile, czy można było na przykład porozmawiać?

Oczywiście tak. Myśmy pełnili wartę przy bramie i wtedy się oczywiście rozmawiało. Bardzo było pięknie, przecież jednak to była bateria harcerska, to przeważnie byli harcerze, więc żeśmy w nocy śpiewali. Wieczorem była odprawa, capstrzyk, raport porucznik czytał, potem żeśmy śpiewali „Idzie noc”, trzymając się za ręce. Myśmy nie znali nikogo z imienia i z nazwiska, jedynie z pseudonimów, znaliśmy się sześćdziesiąt trzy dni. Owszem z okupacji znałam mojego porucznika, mojego kierownika, znałam „Dinę” [Jadwiga Popławska pseudonim „Dina” – Pękałówna].
Miałam pod sobą oddział sanitarny dziewcząt, uczyłam sama tego, czego się nauczyłam, to im przekazywałam, ale myśmy się znali jedynie z pseudonimów. Niektóre adresy, owszem, bo jakieś kontakty musiały być, ale mam do dzisiejszego dnia pamięć wzrokową. Raczej nie chciało się pamiętać numerów, tylko idę, wiem dokąd, przecież te kontakty są do dzisiejszego dnia.
Później przeżywałam, po Powstaniu też tragedię, ponieważ nie byłam w obozie, nie miałam żadnego kontaktu, przez kilka ładnych lat. Dopiero Tadziu Gruszczyński, który tutaj mieszkał, zaopiekował się. Kiedyś do niego przyszłam, pokazałam wszystko, opowiedziałam i on [skontaktował się] z moim oddziałem, z „Gurtem”, ze „Żbikiem”... Mój dowódca, Zdzisław Szczepański, który był później bardzo zdolnym architektem, który był profesorem, który do dzisiejszego dnia mieszka w Ameryce. Przyjeżdża do Polski, a ponieważ jego brat mieszka w Sopocie, to zostałam zaproszona przez Gruszczyńskiego. Zadzwonił do mnie i mówi: „Elu, może chcesz się spotkać ze swoim dowódcą pierwszy raz po Powstaniu?”. Poszłam, ponieważ był architektem, to ofiarowałam mu książkę stryja „Dzieje sześciu pojęć” zdaje się. Stanęłam taka nieśmiała, nie wiedziałam, co powiedzieć, a „Żuk” mówi do mnie: „Żabciu! Ciebie poznaję doskonale!”. Ten kontakt, te więzi są do dzisiejszego dnia, to jest coś wspaniałego.

  • Pamięta pani, jak Joachimczyk przychodził zdjęcia robić?

Tego jakoś nie pamiętam. To znaczy powinnam pamiętać, bo przecież… ale jakoś nie pamiętam. Joachimczyka nie pamiętam. Wiem, że takie zdjęcia nam robili, wiem, że żeśmy się ustawiali, ale naprawdę nie pamiętam go.

  • Pani jeszcze nie powiedziała nazwiska swojej koleżanki, która przyszła ze Starówki, którą się pani opiekowała. Jak ona się nazywała?

To jest [Maria] Czermińska [z domu Sielużycka], ona jest z „Wigry”. Nie pamiętam, jaki miała pseudonim.

  • Ona przeżyła Powstanie?

Przeżyła Powstanie. Myśmy obie mieszkały w Warszawie i żeśmy obie studiowały. Jak zrobiłam w 1942 roku maturę, to później się uparłam, że chcę studiować ogrodownictwo, bo sobie wyobrażałam, że będę gospodarowała i założę piękne nowoczesne ogrodownictwo w Żabach – trzydzieści pięć kilometrów od Warszawy, siedem kilometrów za Błoniem. Stryj mi to załatwił, bo to była uczelnia bardzo zakonspirowana, SGGW. Przez pierwszy rok chodziłam i Isia też chodziła i tak żeśmy się poznały. Ale na wakacje żeśmy wyjeżdżały do Żab, zaprosiłam ją i była miesiąc czy dwa miesiące ze mną. Bardzo utyła, myśmy jako to na wsi… Ona była na Starym Mieście bardzo ciężko ranna w brzuch i ten tłuszcz ją uratował. Potem została ranna, miała dwie szramy, a była bardzo piękną dziewczyną. Po wojnie mieszkała w Łodzi i wszyscy mówili: „Pani się osmoliła”. Podchodzili, bo to taka wąska, ciemna [linia szramy]. Mieszka teraz w Łodzi. Jej panieńskie nazwisko jest [Maria] Sielużycka, z [męża] Czermińska „Wigry”. Przez bardzo dłuższy czas oni zawsze się spotykali, ale w listopadzie, nie na 1 sierpnia.

  • Kiedy był pierwszy dzień wolności, jak to nastąpiło u pani?

Koniec wojny, to było 8 maja. Myśmy przeżyli zimę 1944–1945 na wsi i w 1945 roku do nas, do domu przyszli panowie i powiedzieli do mojej matki: „Proszę opuścić majątek w przeciągu dwudziestu czterech godzin”. Straszna zima, straszny śnieg. Byliśmy skonsternowani, nie wiadomo co. „My jeszcze pójdziemy na wieś dowiedzieć się. Może od razu, nawet nie dwadzieścia cztery godziny będzie dla was”. Poszli, my nic, wieczorem przyszli pracownicy rolni i powiedzieli do mojej matki tak: „Pani dziedziczko, nigdzie pani nie pójdzie w tą straszną zimę. Do wiosny będzie pani tu mieszkać, zaraz przywieziemy pani worek mąki, a po mleko to proszę przychodzić, tylko z udoju wieczornego. Wieczorem, żeby nie widzieli tego”. Myśmy wobec tego tam do wiosny byli, a potem żeśmy wyjechali grzecznie do Łodzi i chyba pierwszy dzień wolności był w Łodzi. Nie pamiętam żadnych wrażeń, nic. Owszem, oczywiście ulga, że koniec wojny. Ale do Warszawy żeśmy nie mogli wrócić, dlatego że Mochnackiego było spalone zupełnie, tak że w Łodzi przygarnęli nas dobrzy ludzie.
Natomiast jak się znalazłam na wybrzeżu? To jest też przedziwna historia. Otóż mój ojciec wrócił w sierpniu 1945 roku, odnalazł nas w Łodzi, dlatego że moja ciotka jednak dobrnęła do Warszawy i na Mochnackiego 4, gdzieśmy mieszkali, wywiesiła kartkę: „Dziewczynki są w Łodzi z matką”. Ojciec jakoś w Łodzi nas odnalazł i powiedział, że nie chce być już w adwokaturze, ale oczywiście musi pracować. Prosił mnie, żebym pojechała z nim do Warszawy, i pojechałam. Jak zaczęłam ojcu opowiadać o Powstaniu, to nie chciał wierzyć, powiedział: „Niemożliwe, co ty mi mówisz”. Zobaczył na własne oczy tą zburzoną Warszawę. Pamiętam, że dyrektor Lorenz nas przyjął, nocowałam jedną noc w Muzeum Narodowym i ojciec zgłosił się do Ministerstwa Sprawiedliwości o pracę, że chce pracować jako urzędnik państwowy, więc w sądownictwie. Nie pamiętam w tej chwili, wyleciało mi nazwisko ministra sprawiedliwości, wyznaczył ojcu, powiedział tak: „Słupsk, Mława…” i jeszcze jakaś dziura. Mój ojciec, który był zdyscyplinowany, powiedział: „Tak jest panie ministrze”. Pożegnał się, kiedy trzymał rękę na klamce odwrócił się i powiedział: „Panie ministrze, a nie byłoby coś nad morzem? Ja tak kocham morze”. „Chce pan? Proszę bardzo, Gdańsk”. [Tak znaleźliśmy się w Gdańsku].

  • Proszę powiedzieć, czy pani była represjonowana za udział w Powstaniu Warszawskim?

Tak, otóż była to taka historia, że zaczęłam pracować. Mój ojciec był bardzo ciężko chory już na uchodźstwie, moja matka nigdy w życiu nie pracowała. Wyjechałam na rok do Krakowa, żeby studiować, przy Uniwersytecie Jagiellońskim było studium spółdzielcze. Zaczęłam studiować, a tak strasznie tęskniłam za rodziną, że po prostu po roku wróciłam. Ale w międzyczasie zrobiłam bardzo dobry kurs dla sekretarek ze stenografią, z maszynopisaniem i zatrudniłam się jako sekretarka w niedużym biurze spółdzielczym. Dyrektor, partyjny oczywiście, kazał mi napisać podanie, napisałam podanie, życiorys i kiedy to pisałam, to on gdzieś wyszedł. Bardzo małe biuro, siedziała starsza pani, która była księgową i mówię: „Proszę pani, ale pana dyrektora nie ma. Gdzie mam to zostawić?”. – „Proszę zostawić u mnie”. Położyłam na biurku, ona zerknęła, wzięła mój życiorys i podarła na kawałki na moich oczach. Mówię: „Proszę panią, czy ja coś źle tam napisałam?”. – „Źle pani napisała! Czego się pani przyznaje do Armii Krajowej, jakiejś konspiracji, do Powstania?! Co pani robi?!”. Mówię: „Proszę pani, to przecież największe moje przeżycie, największy mój skarb. Jak ja mam się tego wyrzec?!”. – „Tak, ma się pani wyrzec! Proszę pisać na nowo”. Tak mi zasugerowała – to była starsza pani z doświadczeniem – pominęłam to wszystko i dlatego miałam spokój.

  • Mam takie pytanie. Czy jakby pani miała znowu dwadzieścia lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Oczywiście, dlatego że… Żadne polityczne względy nami nie kierowały, myśmy walczyli o niepodległość. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, co to jest, ale z aspektów politycznych w tym sensie, że myśmy wiedzieli, że Rosja dyszy u boku, że ona przychodzi. Nawet myśmy chcieli, bo myśmy uważali, nasze dowództwo, mój oddział uważał, że im bliżej będą Rosjanie, że oni w jakimś sensie nas wspomogą. Ale o naszą stolicę, to musimy sami zawalczyć. Poza tym to było nie do uniknięcia. Wiadomo, że na 1 sierpnia generał Frank zalecił, żeby sto tysięcy młodzieży zgłosiło się do kopania rowów, nikt się nie zgłosił. Co nam groziło? Oczywiście to była wielka tragedia narodowa, bo przecież zginął najlepszy kwiat polskiej młodzieży.
Co do zniszczenia samej Warszawy, to nie jestem taka pewna, czy sami Niemcy, czy sami Rosjanie tej Warszawy nam nie zniszczyli swoimi rękoma, już zupełnie bez naszego udziału. Poza tym to są takie ideały, które później towarzyszą człowiekowi całe życie.

  • Rozumiem, że pani by poszła, tak?

Poszłabym, nie można się wyzbyć patriotyzmu.




Sopot, 20 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Elżbieta Skrzyńska Pseudonim: „Żabska” Stopień: kapral, sanitariuszka, Formacja: Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter