7 lipca skończyłam osiemnaście lat, niecały miesiąc przed Powstaniem, ale przedtem już byłam w konspiracji w harcerstwie, miałam zastęp dziewcząt, które uczyłam łączności. To był zastęp młodszych dziewcząt, które potem jeszcze nie były w Powstaniu, bo były na to za młode.
Tak.
Myśmy już długo na to czekali, byliśmy w pogotowiu, byliśmy na punkcie, ciągle było to wywoływane, tak że Powstanie nas nie zaskoczyło, wszyscy byli na to przygotowani. Tylko dokładnej daty nie wiedzieliśmy, dopiero w ostatniej chwili.
Od dowódcy, który kazał mi zaraz pójść i zawiadomić innych, więc pobiegłam tam i musiałam zawiadomić lekarza i jeszcze kogoś.
To był kapitan Kamiński, tak zwany „Żaglowiec”. Kilka naszych [harcerek] należało do 21 Pułku Piechoty. Nawet miałam jechać tam w tym roku, w sierpniu na spotkanie, ale, niestety, ze względów rodzinnych nie mogłam, bo mąż się nie bardzo dobrze czuł, tak że nie pojechałam.
Na Żoliborzu, na ulicy Gdańskiej 2. To był bardzo znany budynek koło straży pożarnej, tam była nowa szkoła straży pożarnej. Bardzo różne ciekawe rzeczy się tam działy w czasie Powstania. Przedtem wszyscy chłopcy, którzy należeli do konspiracji i nie mieli jakichś dokumentów, zapisywali się do straży, by mieć jakieś dowody. Tak że w tej straży pożarnej też było takie gniazdo AK. A nasz dom był zaraz obok.
Nie, już nie byłam w domu, wszyscy byliśmy na punkcie.
Też na Żoliborzu, ale jak to miejsce się nazywa, już nie pamiętam, ale tam czekaliśmy. Potem poszliśmy na Plac Inwalidów, tam był nasz punkt. Jeszcze przed wybuchem Powstania kazali mi pojechać na Bielany na rowerze, żeby przywieźć mleko dla żołnierzy, dla nas wszystkich, była nas cała grupa. Pojechałam na tym rowerze i gdy wracałam, już na Żoliborzu zaczęła się potworna strzelanina, kanonada nie z tej ziemi. A to była chyba dopiero trzecia po południu. Okazało się, że złapali tam jakąś drukarnię, o ile pamiętam, pod ziemią i chłopcy zaczęli strzelać. Tak że na Żoliborzu wszystko się zaczęło wcześniej.
Dowiozłam. Dowiozłam na tym maleńkim rowerku, na którym miałam kolana pod brodą, ale dowiozłam jakoś.
Nie wiem. Potem to już było takie zamieszanie, przecież na Żoliborzu nie wszystko się udało. Większość zaraz pierwszego dnia Powstania poszła do Puszczy Kampinoskiej, a myśmy zostali i tylko nam powiedzieli: „Idźcie na razie do domu”. Poszłam do domu, byłam [w nim] dzień chyba czy dwa i zawołali nas z powrotem. I potem już walczyliśmy.
Przyszła koleżanka (jeszcze wtedy przecież działały nasze polowe telefony, tak że komunikacja była dobra) i powiedziała: „Już możesz wracać, jesteśmy znowu tu i tu”. Tak że wróciłam.
Mój ojciec też był bardzo zaangażowany, ale jak mu powiedziałam (wtedy miałam szesnaście lat), to mi powiedział: „Masz mieć swój rozum i musisz wiedzieć, co robisz”. Wiedział, że jak mi zabroni, to i tak pójdę, więc nie było sensu. Potem, po Powstaniu ojciec też znalazł się w obozie, innym zupełnie, oczywiście, a moja mama została po Powstaniu wywieziona do Ravensbruck z [osobami] cywilnymi i tam zginęła.
W czasie Powstania jeszcze wpadałam i widziałam mamę, ale ostatniego dnia Powstania, dzień przed kapitulacją pożegnałam się i potem, na drugi dzień wieczorem już była kapitulacja. Powiedzieli nam, żeby wyjść, kto chce zostać, niech zostaje, kto idzie do niewoli, niech idzie, zdali broń. Wtedy zostałam i została jeszcze moja koleżanka, która była z matką.
Miazek Teresa. Postanowiłam zostać, żeby odszukać mamę. To był też jakiś niesamowity zbieg okoliczności, bo jak rano wyszliśmy, to już, oczywiście, wszędzie byli Niemcy, tam, gdzie myśmy były w piwnicy, leżał zabity żołnierz, wyszłyśmy, trupy wszędzie. I idziemy jako cywile, prowadzą nas przez wiadukt, a tu już nikogo absolutnie nie było. Szłyśmy we dwie przez wiadukt żoliborski i patrzymy się – Niemcy prowadzą nasz oddział. Mówię: „Teśka, szybko!”, opaski na rękę, wmieszałyśmy się w nich i poszłyśmy do niewoli. Bo tak to też prawdopodobnie by nas zabrali albo do obozu koncentracyjnego, albo gdzieś na roboty. Tak że to nam się udało, jakoś tak wszmyrgnęły między naszych chłopaków. Zabrali nas do Pruszkowa do obozu przejściowego, a dzień przedtem była tam mama. Gdyby była wtedy, kiedy ja, to może by mi się udało ją wyciągnąć, bo było tam dużo możliwości. Niestety, tak się złożyło.
Kompletnie wszystko było puste, gruzy, nikogo, ludzi już nie było.
Nie, nie widziałam. Miałam też psa, nie wiem, co się z nim stało, czy go zjedli, czy go zabili.
Zuch.
Dymy, smród dymów. To nie był zapach trupów, bo jeszcze było za wcześnie na to, ale był swąd spalenizny.
Była kompletna cisza. Potem wzięli nas na Wolę, szliśmy razem z naszym oddziałem. Przy kościele (już nie pamiętam, jak ten kościół się nazywa) trzymali nas bardzo długo. Chcieli nas tam rozstrzelać wszystkich, bo chłopcy jeszcze dalej strzelali, jak było już zawieszenie broni. Były tam jeszcze straszne pertraktacje i jakoś to potem załagodzili i zabrali nas do obozu.
Tak.
Cały czas była akcja. Byłam łączniczką, tak że obsługiwałam telefon, centralkę (pluton, w którym byłam, to był pluton łączności) i z meldunkami biegałam.
Nie. Pod koniec Powstania byłam ranna w nogę, dostałam odłamkiem, tak że właściwie ledwo łaziłam na tę nogę.
Nie, to były świstki papieru i nikt tego nie czytał. To było dla dowódców, a nie dla nas.
To było bardzo proste, bo myśmy wszyscy byli z Żoliborza i znaliśmy te wszystkie uliczki, te przejścia, te kanały i te rowy łącznikowe, tak że dla nas to nie był żaden problem. Na przykład przed Placem Inwalidów był zrobiony taki ogromny przekop, jak był atak na Dworzec Gdański, to było niesamowicie...
Już nie pamiętam daty. Chodziło się tylko tymi rowami albo piwnicami, niektóre piwnice miały też powybijane ściany i tak się wtedy chodziło.
Nie. Dowódca wchodził i mówił: „Łączniczka do dowództwa”. Dawał kartkę papieru i się szło do dowództwa i [niezrozumiałe].
Tak.
W Polsce nie. Tu i jak byłam w Niemczech. Spotykaliśmy się w Rubece byłam jakiś czas i tam właśnie... Bo tam pojechałam, mój ojciec był w Rubece.
Do Zmartwychwstanek na Żoliborzu.
Żeńska, tak. Właśnie tu mam jedną koleżankę jeszcze ze szkoły powszechnej. Przypadkowo spotkałyśmy się na opłatku akowskim. To było bardzo przyjemne spotkanie.
Nie pamiętam, jak ona się po mężu nazywa, mam to gdzieś zapisane, ale się nazywała Ania Grabowska.
Tak. Byłyśmy razem w niewoli w Oberlangen, wszystkie „akaczki” tam były.
Tak.
To [było] już od koniec. Było to beznadziejne, wszyscy skomasowaliśmy się w tych blokach nad Wisłą i czekaliśmy, że przyjdą łodzie, że nas uwolnią, że Rosjanie nas wezmą na drugą stronę. Gdzie tam! Coraz bardziej zwężało się to wszystko, już dochodzili do nas. Straszna wtedy była strzelanina, kanonada. Czołg podjechał dalej, tak że niemożliwe było dłużej już [czekać], nie było już gdzie uciekać.
W blokach, w tych kamienicach nad Wisłą.
Czy ja wiem? Najgorszy, najbardziej niebezpieczny był atak na Dworzec Gdański, była okropna strzelanina. Potem byłam ranna, [ale] śmieszne było to, że nie byłam ranna w akcji. Nadleciały rosyjskie samoloty i oni mieli niby Niemców bombardować, ale jakoś nigdy specjalnie nie trafiali. I wtedy oberwałam odłamkiem od bomby sowieckiej, wyszłam na ogród patrzeć i bomby upadły bardzo blisko mnie. I tak miałam szczęście. Tak że to właściwie była moja wina.
Właściwie to nikt specjalnie nie liczył, ale na końcu jeszcze mieli nadzieję, że może... Ale na początku to nie, właściwie nikt się specjalnie nie łudził, że Rosja pomoże.
Nie. Było kilka takich lotów, ale to było za trudne dla nich, bo było za daleko i to nie było chyba takie proste. Jak oni mogli pomóc? Wtedy przecież wszędzie jeszcze była wojna.
Nie, nie słuchałam, dowództwo słuchało, myśmy nie mieli radia.
W spodniach, w wiatrówce, w berecie na głowie.
Z Powstania nie mam.
Oczywiście, że żeśmy wiedzieli. Zresztą parę razy latały nad nami te ich samoloty, nawet raz czy dwa zrzucili jakieś suchary, potem znowu jakąś tam broń, ale co zrzucili z góry, to się rozwaliło wszystko, bo worki zrzucali bez spadochronu. To było wszystko do niczego. Tak że ta pomoc była raczej szkodliwa.
Raczej tak.
Żadnych nie widziałam.
Kto miał wtedy radio? Nikt nie miał radia.
Mam.
Mam misia, który był ze mną cały czas w kieszeni. No i mam odłamek z Warszawy.
Nie, leżał taki kawał, [który] upadł koło mnie. Gdyby na mnie upadł, to już by nie było co...
Jak miałam cztery czy pięć lat.
Jak się nazywał?Nie nazywa się.
O, tak, dzieci znają. A mam już trzech dorosłych wnuków. Jedna córka, ale za to trzech wnuków.
Znają, bardzo się wszystkim interesują.
Zdaje mi się, że jest znana coraz bardziej. Teraz Norman Davies napisał książkę.
To tak, to nie dziwi mnie. Ale książkę [Normana Daviesa] na przykład mój najmłodszy wnuk kupił od razu, bo on „musi mieć”.
O, tak, wszyscy mówią po polsku.
Bardzo dużo, trudno powiedzieć, ile. Koleżanek dużo i chłopców, w tej chwili to nawet trudno policzyć, ranni byli...
Tak, to było bardzo ciekawe. Myśmy wtedy stacjonowali, nasz pluton, w takiej willi na Żoliborzu. Zeszliśmy się w pokoju na górze, była chwila ciszy i piliśmy jakąś lurę, kawę zbożową czy coś. W pewnym momencie jedna z koleżanek zawołała: „Chodźmy wszyscy stąd na dół!”. I myśmy wszyscy jak barany zbiegli do piwnicy. Cały ten róg został wybity pociskiem. Są nieraz takie dziwne rzeczy...
Nie wiem. Nie było nic słychać, bo to nie była bomba z samolotu, tylko pocisk, ostrzeliwali nas z dworca.
Tak.
Nie wiem.
Także już nie pamiętam, ale to jest fakt, że nas uratowała. Drugi podobny wypadek miałam, kiedy poszłam z meldunkiem do dowódcy. Wchodziło się do tej kwatery przez okno na parterze, bo tam był stosunkowo mniejszy obstrzał niż gdzie indziej. Weszłam przez to okno, oddałam meldunek, wysadzam nogę, żeby wyjść, a któryś z chłopców woła: „Czekaj jeszcze chwileczkę!”, to ja cofnęłam się. Wtedy strasznie uderzyło. Są takie dziwne rzeczy. Intuicja jakaś czy coś, nie wiem.
Tak.
W piwnicach siedzieli cywile, myśmy nie siedzieli w piwnicach, siedzieliśmy tam, gdzie była kwatera.
Z ludnością cywilną stykałam się właściwie tylko na początku Powstania. Później nie, dlatego że po prostu nie było czasu pójść i z nimi rozmawiać. Myśmy siedzieli w jednym miejscu, ludzie siedzieli gdzieś w piwnicach. To nie było takie proste. Ale nie widziałam, żeby była jakakolwiek nieprzychylność.
Świetny, bardzo dobry właściwie do końca. Przecież jak ogłosili kapitulację, to niektórzy chłopcy chcieli samobójstwo popełnić, taki to był dla nich szok. Wiadomo było, że nie można już tak dłużej. W ogóle wtedy, jak ta strzelanina ustała (to był wieczór) i [była] taka cisza niesamowita, to aż ciarki przechodziły, nikt nie strzelał, nic się nie działo.
Nie słyszałam. Może w innych dzielnicach, nie wiem. U nas nie było słychać żadnej muzyki.
Piosenki tak, układaliśmy i śpiewaliśmy sobie różne piosenki. Atmosfera wśród nas była bardzo przyjemna, bardzo koleżeńska, duch, że tak powiem, wśród nas był dobry.
Nie, rutyny nie było. Na przykład się nie spało, bo w nocy miałam dyżur przy centrali, to całą noc siedziałam. Ludzie spali na podłodze w tym samym pokoju, a ja siedziałam z centralką, a rano trzeba było gdzieś biegać z meldunkiem, tak że nieraz było tak, że w ogóle jakiś czas się nie spało. Potem była przerwa i człowiek gdzieś się położył i przedrzemał. Właściwie nigdy nie wiadomo było, co się będzie dalej działo, przenosiliśmy się z miejsca na miejsce.
Już byłam dorosła.
Ponieważ byłam już dwa lata w tej konspiracji, między innymi roznosiłam biuletyny i gazetki i pracowałam w harcerstwie, to mnie już tak wciągnęło, że to nie było takie raptem, to nie był szok. Oczywiście, że Powstanie to był dla wszystkich wielki szok, ale byliśmy na to przygotowani, przecież myśmy chcieli tego, czekaliśmy...
Właściwie nie, dymy się widziało.
Nie bardzo. Powiedzmy, my, proste pionki, nie wiedzieliśmy.
Ale to była tylko nasza żoliborska, lokalna centralka, nie była na całą Warszawę. To by było zbyt skomplikowane, to nie było takie proste.
Nie, chyba nie. Nie bardzo mogli.
Nie, raczej byłam w innej części, bliżej dworca, okolice Krasińskiego, kościoła, gdzie obecnie jest pochowany ksiądz Popiełuszko.
Mieliśmy kapelana, który przychodził na nabożeństwa. Nie było wskazane iść do kościoła na nabożeństwo, nie było na to czasu po prostu. Ksiądz nie spowiadał, ksiądz nam dawał rozgrzeszenia, nabożeństwo, to wszystko było w ramach, że tak powiem, naszych oddziałów.
Nie, nie słyszałam.
No to wrócili później po jakichś trzech czy czterech dniach. I potem do oddziałów, które były w Kampinosie, dołączyli partyzanci i wszyscy przyszli właśnie pod Dworzec Gdański. Ale to się wtedy nie bardzo udało, były bardzo silne obstrzały niemieckie, stało masę wagonów z artylerią na tych torach i trudno było...
Nie wiem, w tej chwili już nie bardzo pamiętam, co wtedy myślałam.
Przypuszczam, że tak. Myśmy się wszyscy łudzili, że to się dobrze skończy. Wszyscyśmy tak myśleli na początku.
Ostatnie dwa dni to już było wiadomo, że nie da rady. Właściwie wtedy już był koniec, nie było gdzie się schronić, nie było gdzie się usunąć.
No pewnie, wszyscyśmy żałowali.
Nie, tego nie żałowałam. Żałowałam tylko jednej rzeczy – że nie zdążyłam do Pruszkowa wtedy, kiedy moja matka tam była, bo bym ją na pewno uratowała z tego Ravensbrück. Bo wtedy to było tak – tu druty były, tu było wojsko, nas tam trzymali, a za drutem byli cywile, masę ludzi poprzechodziło wtedy. Niestety, spóźniłam się.
Trudno powiedzieć, co myśmy jedli, w takich momentach się zapomina, co się jadło. Wiem, że stacjonowaliśmy w takich różnych małych willach, jedliśmy i niedojrzałe pomidory z ogródka.... Były panie, które gotowały zupę, szło się z baniakiem i się przynosiło. Jakąś lurę żeśmy pili, taką kawę, jakiś chleb był, ale poza tym to nie bardzo pamiętam. Nie było specjalnie co jeść. Raz trafiliśmy do jakiegoś domu, gdzie były konserwy, jakieś pikle, to się zjadło. Jedliśmy, oczywiście, ale mało co się jadło.
Nie.
W czasie Powstania nie tęskniłam. Tęskniłam za jedzeniem w obozie, ale nie w czasie Powstania. Jakoś po prostu nie było na to głowy, nikt nie myślał o jedzeniu. W obozie tak, oczywiście, marzyła mi się na przykład cebula.
Bardzo, bardzo marnie, przecież kanalizacja była nawalona. W ogródku wykopali chłopcy latrynę i tam się chodziło, bo ubikacje były zatkane i nie funkcjonowały. Po wodę też się gdzieś tam chodziło, człowiek się troszkę umył i to wszystko.
Bardzo się interesują. Byli i są w harcerstwie, ten najmłodszy jeszcze jest tu w polskim harcerstwie. Jeżdżą na obozy, czytają, jeżdżą do Polski. Są oblatani, że tak powiem, w tych sprawach.
Bardzo trudno coś powiedzieć na ten temat. Wiem, jaka była na przykład atmosfera wtedy w Warszawie, wiem, jak byli nastawieni ludzie, wiem, że w te dni i tygodnie przed Powstaniem dosłownie wrzało. Żoliborz był bardzo młodą dzielnicą, było tam bardzo dużo młodzieży i myśmy się wszyscy znali. Myśmy z sobą na ten temat nie rozmawiali, aleśmy wiedzieli, że każdy jest gdzieś zaangażowany w jakiejś komórce. To wszystko już wtedy aż chodziło. Nie wiem, czy oni mogli to zatrzymać. A czy to miało rację? Trudno powiedzieć.
Wtedy mówiło się, że gdyby nie było Powstania, to Niemcy planowali wywieźć całą młodzież gdzieś do Niemiec. Czy to rzeczywiście było ich planem, nie wiadomo, ale były takie pogłoski. Z dwojga złego nie wiem, co byłoby lepsze. Może nie zginęłoby tyle ludzi, ale też gdzieś by się rozsiali po Niemczech w jakichś strasznych warunkach.
Nie, oni byli gdzieś na Muranowie, tam było przecież getto. Na Woli, zdaje się, też, ale nie miałam z nimi w ogóle kontaktu.
Też żadnych nie znałam. Wiem, że w naszym obozie była dziewczyna, która była w armii Berlinga i myśmy ją właściwie ukrywały, Niemcy nie wiedzieli o tym, że ona przepłynęła przez Wisłę.
Nie.
Była spod Berlinga. I była w naszym obozie.
Nie, to [były] pojedyncze wypadki. To nie było łatwe. Trzeba było przepłynąć Wisłę, mosty były wszystkie pozawalane, nie było mostów. A przepłynąć Wisłę pod obstrzałem to nie było takie proste. Były na pewno pojedyncze wypadki, ale nie wiem, ile.
To była Armia Ludowa. Oddział Armii Ludowej był też na Żoliborzu, ale oni tam specjalnie bohaterami nie byli.
Ale, o jaki obóz chodzi właściwie?
Pierwszy raz słyszę coś takiego. W Warszawie nie było... […]
No cóż, przyszliby Rosjanie i zajęli Warszawę. I właściwie by było to, co i tak było. Teraz widzimy, co. Ale o co głównie chodziło? Mnie się zdaje, że o to, by pokazać, że Polacy walczą, że to nie jest miasto, które się oddaje. Tragiczne by [to] było, co tu dużo mówić.
Nie wiem, gdyby była taka sytuacja, w tej chwili nie grozi coś takiego. Gdyby mieli iść na przykład walczyć do Iraku, to bym od razu powiedziała: „Nie idźcie”. Ale jeżeli chodzi o Polskę, to coś takiego trudno sobie wyobrazić w tej chwili. Nie wiem. Nie jest łatwo coś takiego w ogóle przewidzieć i zastanawiać się. W każdym razie oni wiedzą, czytają i się interesują, maturę zdawali z polskiego, to są chłopcy, którzy biorą udział w polskim życiu, ich koledzy, koleżanki to wszystko Polacy.
Mają, tak.
Uważam, jeżeli chodzi o jakieś niebezpieczeństwo, to ludzie są bardzo pomocni, w każdym razie ci, z którymi miałam do czynienia. Między nami była szalona koleżeńskość, współpraca, zawsze mogłam na nich to polegać. Teraz, niestety, nie zawsze tak jest.
Jak byłam w obozie, miałam jakiś czas straszną depresję. Nie wiedziałam, co jest z matką, ojciec był w zupełnie innym obozie i czułam się zupełnie zgubiona. Zresztą nie tylko ja, dużo z nas to samo przeżywało. Później już wiedziałyśmy, że coś się dzieje, że może już się to niedługo skończy. Później w Oberlangen byłyśmy świadkami walk, widziałyśmy przecież te samoloty, te spadochrony, te desanty, to wszystko. Było to bliziusieńko – kanonada, bombardowania, tak że wiedziałyśmy, że to jest tuż, tuż.
W 1946 roku. Ale najpierw byłam w Niemczech, później cała grupa akowców pojechała półoficjalnie z Niemiec do Włoch, bo to były niby rodziny tych, którzy tam byli. To nie była żadna moja rodzina, ale jakiś wujek tam był. Wyjechaliśmy wtedy takim transportem z Maczkowa z I Dywizji, chyba z dziesięć takich olbrzymich ciężarówek. Jechaliśmy do Włoch dziesięć dni. Wyprawa była cudowna właściwie – ciepło, piękne okolice wzdłuż Renu, potem wysokie góry, spało się [niezrozumiałe], to co innego. Potem byłyśmy nad Adriatykiem na kwaterze „estek” tak zwanych, czyli z korpusu dziewcząt, one nas tam gościły i tam żeśmy spały w namiotach. To był raj dla nas – plaża, morze, słońce, te stosy makaronu, to wszystko, jedzenie... To był raj. Dopiero po sześciu tygodniach już… zaczęli przyjeżdżać do Anglii. Wojsko się likwidowało, wszystko wtedy przyjeżdżało tu, do Anglii.
Tęskniłam, oczywiście, ale nie mogłam jechać do Polski.
Nie, ojciec też był tutaj. Właśnie przez niego nie mogłam wracać, bo ojciec był wmieszany... Był w sądownictwie, miał sprawy szpiegowskie, szukali go bardzo w Polsce. Tak że nie mógł wrócić, bo by siedział w więzieniu, albo w ogóle by go wykończyli. Zresztą zmarł już trzydzieści lat temu. Mieszkał tutaj cały czas.
Był prokuratorem w sądzie.
[…] W Anglii były bardzo ciężkie czasy. Przede wszystkim przyjechaliśmy z Włoch w listopadzie, okolica koło Walii ten obszar, śliczne lasy, ale zimno. W beczkach się mieszkało w obozie, mundurek przymarzał do ściany w nocy, bo strasznie zimno było w tych beczkach. Jedzenie tam mieliśmy, były kantyny. Ale tam byłam rok. Pracowałam w kancelarii obozowej, pisałam na maszynie. Ale nie chciałam siedzieć w obozie, tak że po roku wyjechałam do Birmingham i tam pracowałam w fabryce GC elektroniczna olbrzymia, kilkanaście tysięcy ludzi tam pracowało. Potem, jak przyjechał ojciec w 1948 roku, pojechałam do jego obozu (to był oficerski obóz koło Staffordu), bo już nie mogłam dłużej w tej fabryce pracować, bo praca była strasznie ciężka. Potem byłam w obozie, pracowałam w kantynie. Potem wszyscy przyjechaliśmy do Londynu, obozy się już likwidowały. Ale początki były fatalne.
Powiem szczerze – wtedy mało z nimi się rozmawiało, przecież nie znałam angielskiego, jak przyjechałam. Miałam dużą łatwość w opanowaniu języka, stosunkowo bardzo szybko złapałam i nawet w tej fabryce jakiś czas brali mnie za tłumaczkę innych dziewczyn. Ale wtedy człowiek starał się nie wdawać w jakieś większe dyskusje, bo po prostu słownik był bardzo ubogi. Ale ci, z którymi miałam kontakt, raczej byli bardzo przychylnie nastawieni. Dam pani przykład, jak zaczęłam pracować w tej fabryce – tam były maszyny, które wyrabiały bakelitowe oprawki do kontaktów. Smród był potworny, bo to się topiło na gorąco... W każdym razie postawili mnie przy takiej maszynie i nie wiem właściwie, co mam robić. A obok była taka starsza ode mnie Angielka (wydawała mi się wtedy stara, miała trzydzieści parę lat) i ona do mnie mówi: „Ty sobie siądź i odpocznij”. A to wszystko na akord się robiło. Calusieńki dzień pracowała dla mnie na mojej maszynie. Potem ja się nauczyłam i już też zaczęłam [pracować]. Kto jej kazał? Mogła mi pokazać i mogłam się mordować ten pierwszy dzień. Nie, ona za mnie pracowała. Zaraz po wojnie Anglicy byli wyrozumiali, bo oni sami dużo przeszli.
Chciałam się uczyć języków.
Nie wiem, w każdym razie chciałam studiować języki. Zresztą moja córka może po mnie ma trochę zdolności, bo zna sześć języków, maturę zdawała z sześciu języków i bardzo łatwo je opanowuje.
Nie, teraz pracuje w archiwach. Ale zna języki – zna francuski, zna rosyjski, zna hiszpański...
Perfekt angielskiego nie znam. Tutaj trzeba od dziecka chodzić do szkoły, żeby nabrać akcentu, z którego nie poznają, że nie jest się Angielką. Znam lotnika ożenionego z Angielką, mówi perfekt po angielsku, ale każdy pozna, że on nie jest Anglikiem. Mówiłam po niemiecku, jak byłam w Niemczech. W szkole się uczyłam francuskiego, ale to już tyle lat, to człowiek zapomina, bardzo dużo rozumiem, ale mówić jest mi trudno. Niemiecki też – daję sobie radę jakoś. Ale nie tak, jakby człowiek opanował, gdyby studiował.
Ci, którzy wracali, to przeważnie po prostu musieli wrócić. Ci, których znałam – na przykład moja jedna koleżanka, z którą byłam razem w niewoli, a potem mieszkałyśmy razem w Niemczech – wróciła do Polski, bo miała starych rodziców i mówiła: „Muszę wrócić, żeby się rodzicami zaopiekować, bo oni sobie sami nie dadzą rady”. I wróciła. Siedziała też trochę w więzieniu, potem ją wypuścili i jakoś tam sobie radziła.
Skończyła jakieś studia, potem mieli dużą działkę warzywna, sprzedawała te warzywa, skończyła kurs gospodarczy i potem pomagała rodzicom przy sprzedawaniu tych produktów.
W 1962 roku.
Tak, oczywiście.
Był uszkodzony, ale był. Przyjechaliśmy tam z mężem taksówką, stanęliśmy pod blokiem, pokazałam mu mój balkon, pokazałam okna, ale nie chciałam wejść do środka, bo pomyślałam sobie tak: „Jeżeli tam są jakieś rzeczy, które pamiętam, to co? Nie zabiorę im tego, a zostawić też przykro”. Były obrazy, były różne cenne rzeczy, pamiątki, które bym chciała mieć, ale trudno ludziom powiedzieć: „To moje, zabieram”. I nie weszłam tam. Wtedy jeszcze jeździliśmy dosyć często do Polski, bo jeszcze żyła teściowa, którą odwiedzaliśmy. Potem zresztą mieszkała w Krakowie. Moja koleżanka też miała ukochanego misia i zgubiła tego misia już w obozie. Zrobiłam jej drugiego. Pamięta mi to do dzisiaj i mówi: „Jak ci powiedziałam i płakałam, że misia zgubiłam, to ty mi z niemieckiego koca uszyłaś drugiego misia”. Pamięta do tej pory.
Nagranie dodatkowe zarejestrowane 26 listopada 2006 roku w Londynie. Rozmowę prowadziła Iwona Brandt.
Ewa Abrysowska. Mieszkam obecnie w Londynie, do którego przyjechałam w 1946 roku. Po Powstaniu byłam w obozie Oberlangen. Później wyjechałam do Włoch, gdzie byłam sześć tygodni, po czym [w związku] z likwidacją 2. Korpusu przyjechaliśmy wszyscy do Anglii.
Trudno powiedzieć. Emocjonalnie, nikt nie wiedział właściwie, co będzie. Wszyscy przypuszczali, że wojna będzie trwała krótko.
Mieszkałam na Żoliborzu cały czas. Później zostaliśmy ewakuowani z ministerstwem mojego ojca na wschód. Byliśmy w takiej małej miejscowości, która się nazywała się Nowosiółka bodajże, nie pamiętam dokładnie. I stamtąd uciekliśmy, po prostu, bo wiedzieliśmy, że Rosja idzie już z tamtej strony.
Po. Przedostaliśmy się z powrotem do Warszawy. W Warszawie już byli Niemcy, oczywiście. Myśmy przyjechali. Wracając, nie wiedzieliśmy, czy dom stoi, czy nie stoi. W bloku mieszkaliśmy, [mieliśmy] mieszkanie. Kamienica stała, tylko trochę poobijana była ze wszystkich stron. Ale rodzina mieszkała tam.
Nie. Tylko ich część mieszkania była zniszczona. Skorzystali z tego, że nikogo nie ma i przerażeni byli, jak się okazało, że my wracamy. Ale jeszcze mieszkali z nami dosyć długo nawet dobre parę tygodni, jak nie miesięcy, [do czasu] jak ich mieszkanie było w takim stanie, że mogli wrócić.
Potem zaczęłam chodzić do szkoły. Oczywiście gimnazjum nie było już. Akurat miałam iść do pierwszej klasy gimnazjum. Gimnazjum nie było, była szkoła krawiecka.
Tak. To była szkoła krawiecka, która miała trwać trzy lata, czy ile. Oczywiście musiałyśmy się uczyć trochę tego szycia, chcąc nie chcąc, oprócz tego były normalnie wszystkie przedmioty.
Tak. Na kompletach i w szkole też. Wszystko było pod przykrywką tej szkoły krawieckiej. I potem, bodajże w 1943 roku, ten kurs się skończył i kazali nam iść do getta, szyć mundury niemieckie. Tam była pracownia, gdzie pracowały dziewczyny, które skończyły niby ten kurs krawiecki i Żydzi. Właściwie, to razem pracowaliśmy tam.
To było tak zwane małe getto. Tam szyli mundury. Trzeba było przepustkę mieć. Tam pracowałam bardzo krótko, dlatego że pewnego dnia tych wszystkich Żydów, którzy tam pracowali, zgarnęli na plac przy naszej fabryce i wywieźli. Jedna dziewczyna się schowała. I wtedy wróciłam do domu i powiedziałam, że więcej tam nie idę, żeby nie wiem co. [Prowadzono] kursy, niby jakieś sanitarne, na lewo dokumenty się wyrobiło.
I potem do konspiracji się dostałam w 1942 roku.
Moja koleżanka właśnie, która obecnie już jest na emeryturze. Doktor Danuta Gail. Najpierw było harcerstwo, potem do konspiracji, do łączności.
Miałyśmy zbiórki, ćwiczenia.
Chodziłyśmy nawet do lasu ćwiczyć strzelanie.
Był tam jeden rewolwer, pistolet jeden, na którym ćwiczyłyśmy. Takie różne ćwiczenia. Właściwie trudno powiedzieć, że to były wojskowe ćwiczenia. To raczej było przygotowanie do konspiracji. Poza tym roznosiłam „Biuletyn Informacyjny”.
Tak, stałe. I z koleżanką jedną podrzucałyśmy Niemcom ulotki.
Tak. To był specjalnie drukowane ulotki.
Tak. Tam, niedaleko koło Wisły gdzieś mieli takie swoje koszary, już nie pamiętam dokładnie, gdzie to było. To był na Żoliborzu teren, nad Wisłą.
Nie. My siedziałyśmy w nocy, czekałyśmy bardzo długo. Na takim balu siedziałyśmy i przez płot się przerzucało to. To bardzo krótko trwało zresztą. I potem Powstanie wybuchło.
Tak. Ostatnio, pod koniec, to już wszyscy zdawali sobie sprawę i wszyscy czekali na to właściwie.
Wszyscy musieliśmy pójść na punkt.
To było przy ulicy Mickiewicza, koło wiaduktu zaraz. Po lewej stronie Mickiewicza, niedaleko dworca.
Ja to właśnie widziałam. Mnie wysłali wtedy po coś, już nie pamiętam po co, na Bielany. I dali mi rowerek, ale taki mały rower, dziecinny taki, kolana gdzieś pod brodą. Pojechałam tam. I wracając, to była może trzecia, w pół do czwartej, zaczęła się niesamowita strzelanina przy ulicy Suzina. I właśnie nie wiedziałam, co to się stało, czy to już Powstanie, czy... Tam jakaś wpadka była wtedy. Tak, że dojechałam tam i na Żoliborzu się zaczęło wcześniej wszystko.
Potem z kolegą poszliśmy zawiadomić lekarza, który mieszkał przy placu Inwalidów, że Powstanie wybuchło. To był doktor Sosna, który wtedy był głównym lekarzem AK. Tak, że już bramy wszystkie były pozamykane. Przez bramę musieliśmy przeskakiwać, żeby się dostać do bloku. I potem była klapa, oczywiście, na Żoliborzu. Wojska musiały się wycofać.
Do Kampinosu. Ja nie poszłam do Kampinosu i wróciłam do domu. Potem dopiero...
Tak. I wszyscy wrócili.
Tak. Przyszła łączniczka druga i mówi „Chodź, wszyscy są z powrotem.”
Biegałam z meldunkami, rozkazami.
Nie wiem tego. Byłam zwykłym pionkiem. Potem kanałami przecież przechodzili ze Starówki. Tylko to wiem. Więcej nie.
Największa to była akcja Dworzec Gdański.
Wtedy biegałam z meldunkiem. Tam i z powrotem. Widziałam tych chłopców, którzy przyszli z Kampinosu.
Tak. I potem nic nam się nie udało.
Tak.
Wycofanie. I potem zmieniliśmy kwaterę. Kwatery to się ciągle zmieniały.
No, na pewno.
Nie, nie. Byłam cały czas na punkcie. Tam, gdzie mój oddział był.
Już nie pamiętam. Willa była. To było zaraz koło kościoła, tam, gdzie Popiełuszko jest pochowany. Ulica Pogonowskiego. Tam byliśmy na kwaterze jakiś czas. Potem przenieśliśmy się gdzie indziej, już nie pamiętam, gdzie to było. A potem, te ostatnie dni, to były straszne już. Straszne.
Strzelanina okropna była. Samoloty. Ja, na przykład, byłam ranna, ale nie w akcji. Byłam ranna od rosyjskiego samolotu, który, niby miał Niemców bombardować. On spadł w ogródku, tam, gdzie my byliśmy, spadła bomba fosforowa. Tak, że miałam włosy spalone na głowie, na plecach, rękę miałam poparzoną i miałam odłamek w nodze. Tak, że nawet nigdzie mnie nie zapisali, że jestem ranna, bo to nie była żadna akcja. Po prostu wyszłam do ogródka i jakieś parę metrów ode mnie ta bomba upadła. Tak, że byłam raczej zniewolona pod koniec, przez tę nogę pod koniec. Chodziłam, ale...
Raczej przy telefonie siedziałam, przy centrali.
Tak. Najpierw opatrywała mnie lekarka. Nic nie pomogła właściwie, bo miałam dwa złamania, noga była potwornie spuchnięta, ale potem poszłam do wujka mojej koleżanki, który był lekarzem. I on mi tę nogę uratował. Bo tam mi powiedzieli „Jak nie będziesz leżeć, to stracisz nogę.” A ja jeden dzień leżałam tylko, w piwnicy gdzieś. Ale on mi tę nogę uratował. Opatrunek mi założył i jakoś to wszystko się uspokoiło. Tak, że już nie mogłam bardzo biegać, chodzić i tylko przy centralce siedziałam.
Komunikacja między dowódcami. Miałam kontakt z innymi centralkami, których było kilka na Żoliborzu i przekazywaliśmy wiadomości.
Tak.
Nie, bo jak się dowódca włączył, to ja się wyłączałam. To nie było tak, że można było słuchać.
Tak, to też było bardzo, bardzo popularne.
Mieliśmy. To znaczy pamiętam jednego księdza tylko, który był cudownym księdzem. Ksiądz Trószyński. Znałam go osobiście, zresztą. I on odbierał przysięgę ode mnie, wojskową.
Tak. On i jeszcze, bodajże, dwie czy trzy osoby.
Tak. To było dwa lata przed tym. To było w 1942 roku. I potem go nieraz spotykałam w czasie Powstania. Wiem, że tam był inny ksiądz jeszcze, ale nie miałam kontaktu z nim.
To był człowiek bardzo dzielny. Był proboszczem takiego małego kościółka przy ulicy Gdańskiej, gdzie mieszkałam. Gdańska – tam był taki mały kościółek, gdzie chodziliśmy czasem na nabożeństwa i on tam był proboszczem. A zaraz obok były niemieckie koszary. I tam niektórzy Niemcy przychodzili na te msze, nawet polskie. Katolicy. A ksiądz się nie bał zupełnie. To, co chciał, to powiedział zawsze. Na przykład takie miał kazanie kiedyś, mówił, że „Pan Bóg zabrania zabijać, nie wolno zabijać. Ale zło trzeba niszczyć!” – krzyknął i uderzył pięścią... I tego Niemcy słuchali. Potem zamknęli jego mieszkanie, mieszkał gdzie indziej. Tak, że to były takie szykany [wobec] księdza. Podobno wielki pogrzeb miał, jak zmarł. Dawno zmarł. Był bardzo uroczysty pogrzeb księdza Trószyńskiego.
Tak, bardzo. Nigdy się nie spotkałam, żeby ktoś narzekał. Nie spotkałam się. Wiem, że były takie wypadki. Biedni ci ludzie byli. Siedzieli w piwnicach, w strasznych warunkach. Przecież to ani jedzenia, ani nic. Okropne warunki były. Ale ja nie spotkałam specjalnie tego.
Tak.
Kapitulacja była około dziewiątej, chyba, wieczorem. Powiedziano nam, że kto chce do niewoli, niech idzie. Kto nie chce, niech zostaje. Ja z tą nogą, a ona z tą matką zostałyśmy w piwnicy. Na drugi dzień rano wyszłyśmy. Kazali nam, ludzie cywilni „Zdejmijcie te opaski” – powiedzieli – „bo tutaj cywile sami są, tu nie ma wojska.” Tośmy zdjęły opaski i idziemy z tymi ludźmi. Idziemy przez wiadukt, patrzymy, a tam naszych chłopców prowadzą. Więc szybko opaski na ramię i wmieszałyśmy się w nich. I poszłyśmy do niewoli z nimi razem.
Tak.
Zaprowadzili nas wtedy na Wolę. Tam taki kościół był...
Tak. Tam bardzo długo staliśmy i pertraktacje były. Niemcy powiedzieli, że tam strzelano jeszcze po kapitulacji, na Żoliborzu właśnie i że to „bandyci.” Ale jakoś wszystko się załagodziło. Potem stamtąd pojechaliśmy do Pruszkowa. I tam, na dworcu, na stacji kolejowej siedzieliśmy. I stamtąd do obozu już.
Przywieźli nas do Gross-Rosen. […] Stamtąd później, na siłę, Niemcy wzięli nas do roboty.
To był jeniecki, ale Niemcy przyjeżdżali i zapraszali i namawiali, żeby do cywilnego obozu pójść, bo tam lepsze warunki. My, oczywiście, nie chciałyśmy. Krzyk, wrzask, tupanie nogami. Potem raz przyjechali z karabinami, powiedzieli „Jazda!” i zabrali nas do kilku miejscowości. Pracowałam w Burgu koło Magdebruga. To była fabryka części do V-2. Tam miałyśmy legitymacje i taki palec był narysowany – tajemnica. I tam pracowałyśmy bardzo ciężko. Co się dało, tośmy tam psuły, ale pracowałyśmy przez miesiąc.
Ja o tym nie słyszałam. Pracowałam przy takiej maszynie, gdzie trzeba było wywiercić dziurę, to zawsze troszkę starałam się skrzywić to. Ale nas wywieźli stamtąd po miesiącu do Oberlangen.
Tak.
W Oberlangen było fatalnie. Tam było zimno, było głodno, bardzo nieprzyjemnie było.
Tak. Same kobiety – żołnierze. Tam było nas tysiąc siedemset z czymś. Nawet się kilkoro dzieci urodziło. I tam byłyśmy świadkami, na przykład raz, desantu. Pamiętam, któregoś dnia wyszłyśmy za barak – cała masa spadochronów. To było cudowne wrażenie.
Lecieli bardzo nisko nieraz. Tak, że my kiwałyśmy do tych samolotów. To były bombowce jakieś, amerykańskie chyba. Strasznie nisko lecieli. Jedne w dzień, drugie w nocy. Tak, że emocje były. Nie można się było doczekać. Tego dnia, kiedy nas uwolnili, siedziałam w baraku i raptem słyszę też – strzelanina. Wychodzę, patrzę, co się dzieje. Czołg wjeżdża w druty. Rozwalił te druty całe i wjeżdża. Myślę sobie: „Kto to jest?” Bo my nie wiedziałyśmy, kto to jest, czy to Kanadyjczycy, czy Anglicy. Nikomu do głowy nie przyszło, że to Polacy. Patrzę – Poland. Co za radość straszna! Wszyscy, cały obóz, od razu wszystko wyszło. Chory, nie chory, kaleki bez nóg. Wszystko wylęgło tam. Tak, że to było bardzo wzruszające. Tam niektórzy spotkali córki, czy jakieś krewne.
Wyjechałam stamtąd bardzo szybko, bo dowiedziałam się, że mój ojciec jest w Lubece. Pojechałam do Lubeki autostopem. Trzy dni jechaliśmy. Raz wyjechałam, to nas zatrzymała żandarmeria z krzykiem, z wrzaskiem „Gdzie się tłuczecie?! Tutaj miny, tu bandy! Jazda!” I przywieźli nas z powrotem do obozu.
Bez. W ogóle nie wolno było tak sobie jeździć. Ale to trwało bardzo krótko nim zorientowaliśmy się, że jest jakiś inny sposób. I autostopem. Górami, trzy dni, i przyjechałam do Lubeki.
Tak. Byliśmy w Niemczech cały czas, w Lubece. Potem w Hamburgu, potem jeszcze w takiej miejscowości pod Hamburgiem. I stamtąd organizowali wyjazd akowców do Włoch. To było nielegalnie wszystko zrobione. Zresztą Anglicy doskonale wiedzieli o tym. Bo jak brałam obywatelstwo, przyszła taka urzędniczka, powiedziałam jej wszystko. Zresztą ona wszystko wiedziała i znała polski doskonale. I pyta: „No, a jak byłaś we Włoszech?” tak, i tak. „Ja wiem. Nie trzeba mówić, ja wiem, jak to było.” Tak, że tam, jako krewne wojskowych, tych w 2. Korpusie, tam byłyśmy sześć tygodni. To był cudowny czas. Mieszkałyśmy w namiocie. Adriatyk, gorąco, słońce, namiot i jedzenia ile kto chciał. To był raj dla nas. I po tych sześciu tygodniach tam już wojsko się likwidowało i przewieźli nas do Anglii. Też do obozu, z początku, oczywiście. Byłam w obozie.
Nie, absolutnie nie. Nikt z nas nie był. To już był cywilny obóz.
Mgłami, deszczem. Obóz. Zresztą tam byłam krótko, tylko rok w tym obozie. Nawet pracowałam wtedy tam jako sekretarka, bo to był wojskowy, potem był angielski, tak zwany assisting volunteers to im pisałam trochę na maszynie, ale nie chciałam siedzieć w obozie i wyjechałam stamtąd z koleżanką do Berlinghem. Pracowałyśmy w Berlinghem, […] Tam kilkanaście tysięcy ludzi pracowało. Straszna praca była. Straszna.
Nie, nie mogłam [wrócić], dlatego że mój ojciec nie mógł wrócić. A poza tym, po co? Jak mój ojciec był tu, po co miałam jechać do Polski? Nie zastanawiałam się nad tym. Nie było mowy, żeby wrócić do Polski.
On był tłumaczem u Andersa, w 2 Korpusie.
Już w Anglii. Mamy jedną córkę. Córka ma trzech synów, wszyscy teraz już są tutaj. W Polsce mam tylko kuzynów różnych.
Wszystko wiedzą. Najmłodszy wnuk nawet książkę Normana Daviesa o Powstaniu czytał dokładnie i wszyscy się bardzo interesują. W ogóle Polską i sprawami polskimi. Zresztą mówią bardzo dobrze, czasem troszkę niegramatycznie, ale biegle po polsku.
Wszyscy. Jak mówili w domu po angielsku, to się nie rozumiało. I udawaliśmy, że w ogóle nie wiemy o co chodzi. Chodzili do polskiej szkoły w soboty też. Dają sobie radę w obu językach bardzo dobrze.
Okropnego nie. To już dosyć wszyscy mówią okropnych rzeczy. Widziałam bardzo dzielnych, bardzo bohaterskich ludzi. To najwięcej mi zostało w pamięci.
Tak.
Trudno tak, teraz, na ten temat coś powiedzieć.
Tak, ale wtedy to człowiek miał szesnaście lat i nie zastanawiał się nad tym. Wszyscy chcieli tego Powstania, wszyscy chcieli być wolni.
Wtedy każdy tak myślał.