Eugeniusz Kawenczyński „Kruk”
Nazywam się Eugeniusz Kawenczyński. Od najmłodszych lat, kiedy to było możliwe, byłem w domu nie tylko dzieckiem (wyżywienie, ubieranie i tak dalej), ale przyjmowałem jakieś obowiązki. To znaczy, pracowałem w biurze, byłem chłopcem do wszystkiego, co tylko można było powierzyć takiemu młodemu chłopakowi. Nawet przekazywali za moim pośrednictwem pieniądze, dawali mi, żeby zanieść jakiemuś wierzycielowi czy od dłużnika odebrać. To takie były historie. Wieczorem chodziłem oczywiście do szkoły, do gimnazjum koło Ogrodu Saskiego, dla pracujących to się nazywało, coś w tym rodzaju, jakaś nazywa była. To długo trwało, aż [dostałem się do szkoły] do Mielca, [która miała] mnie kształcić na mechanika pokładowego na bombowce. Byłem młodym chłopakiem, ale to się zaczynało wcześnie. Egzaminy zdałem i 4 września dostałem nawet zawiadomienie. Szkoda, że 4 września przyszło pismo, bo się zaczęła wojna. Nie doszło do mojej kariery, ale lotnictwo mnie zainteresowało, bo mój wujek, mojej mamy brat był w wojsku lotniczym. Nie lotnikiem, nie wiem, czy latał, chyba nie. To mnie jakoś zainteresowało, zresztą jak każdego młodego chłopaka. A była jeszcze perspektywa [latać] na Lancasterze, dlatego młodych ludzi brali, żeby ich przygotować, żeby za jakieś dwa, trzy lata mogli być [pilotami], bo taki samolot kosztuje majątek, to trzeba było przygotować ludzi, nie było innego sposobu.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Wybuch wojny normalnie. W tym czasie, jak już wojna wybuchła, to myśmy mieszkali na ulicy Freta. Właściwie [podczas] samej okupacji jakichś uciążliwości, jakichś szczególnych epizodów dramatycznych to nie przeżywałem, ale nocowało się na ulicy, przechodziliśmy z domów do domów. To jeszcze ciągle jako młody chłopak byłem traktowany. Wybuch wojny utwierdził mnie w tym, że [trzeba się uczyć]. Chodziłem do szkoły [zawodowej na Woli i w tej dzielnicy zyskałem pracę i praktykę] w wytwórni aparatów elektrycznych DEA, zarabiałem jakieś grosze, ale chodziłem do szkoły zawodowej. Jeszcze jedno wykształcenie, o którym nie powiedziałem. Kształciłem techniczne uzdolnienia, [chociaż miałem humanistyczne zainteresowania]. Jak się zaczęła wojna, jak już Niemcy weszli, to przeżywałem cały [ten bolesny i trudny okres] jako już pracujący i zarabiający jakieś pieniądze [na życie, na naukę zawodu]. Do szkoły cały czas [chodziłem].
[Zaraz po wojnie wstąpiłem do harcerstwa, do „Orląt”], to była organizacja strzelecka. Potem byłem w [harcerstwie], [należałem do] polskiej YMCA. [Zacząłem studia na Akademiii Wychowania Fizycznego]. Skończyłem AWF, nie przystąpiłem do egzaminu, bo nie chciałem iść na pielęgniarza. [Studiowałem Prawo na Uniwersytecie Warszawskim, którego] nie skończyłem na ostatnim, [czwartym] roku. Przełożyli mi ten rok, mogłem [studia zakończyć po roku, do czego namawiali mnie] profesorowie, [mówiąc]: „Panie, niech pan przystąpi do egzaminów, teraz to nie jest takie trudne”. [Nie skorzystałem z tej życzliwej propozycji profesorów, bowiem już wtedy zainteresowałem się upowszechnianiem kultury i publicystyką w tym zakresie. Znalazło ono zainteresowanie redakcji „Głosu Pracy”, później w redakcji miesięcznika „Kultura i życie”, także innych czasopism. W „Kulturze i życiu” zająłem etat publicysty, a nawet sekretarza redakcji. Po dwudziestu latach stażu odszedłem na emeryturę w roku 1981, nie tracąc kontaktów redakcyjnych, publikując w kilku redakcjach i zdobywając liczne wyróżnienia, między innymi Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski i tytuł Zasłużonego Działacza Kultury oraz liczne zaszczytne dowody uznania. Publikowałem pod nazwiskiem Eugeniusz Gradowski, Eugeniusz Zytor, Eugeniusz Grad. Mimo licznych obowiązków dziennikarskich i społecznych nie zaniedbywałem opieki nad rodzicami, którzy mimo wieku otaczali mnie serdeczną troską]. Udzielałem się sportowo, intelektualnie. W polskiej YMCA chodziłem na basen, to był taki ośrodek. Tak że prowadziłem bardzo urozmaicone, różnorodne życie, nie odpoczywałem. Tak to wyglądało. Rodzice pochodzili ze wsi, rodzina jakaś pozostała, już nie żyje oczywiście dawno, na jakieś wakacje wyjeżdżałem. Ale żadnej działalności nie prowadziłem.
- Kiedy pan wstąpił do konspiracji?
Do konspiracji to jest trudno określić. Mój szwagier, który mieszkał u nas, już był w „syndykalistach”, to znaczy w 104. Kompani [Syndykalistów Polskich]. Mieszkaliśmy na ulicy Piwnej w jednym mieszkaniu dużym, on miał swój pokój. Tak się zetknąłem z konspiracją, ale na dobre to nie od razu. Kolegę miałem, który miał ojca, który był dosyć wysoko postawionym urzędnikiem państwowym w więziennictwie przedwojennym. Oni mnie wciągnęli w te zainteresowania. Na ulicy Piwnej mieliśmy niby szkolenie wojskowe. Uczyli nas obsługiwania się bronią i tak dalej. To była lekcja przygotowania do Powstania, bo tak to wyglądało. Zacząłem pierwsze dyżury. Który to był rok, nie pamiętam. Na tyłach [Rynku Starego Miasta, przy ulicy Brzozowej był magiel z zapleczem na konspiracyjny] skład broni. Kobiety maglowały, w oknach firaneczki dekoracyjne, a za firaneczkami, za ścianką był skład broni, granaty, pistolety, wszystko. Tam [upoważnionym] się wydawało broń [do działań zbrojnych]. W każdym razie to było niebezpieczne. Zdarzyło się raz, że Niemcy otworzyli drzwi do magla, rozejrzeli [się] w jedną [i w drugą stronę]. Obserwowaliśmy [to] przez szparki w firaneczkach. Tak się popatrzyli, popatrzyli i poszli. Konspiracja [była udana]. Ci ludzie, którzy byli właścicielami magla, nie znałem ich osobiście, działali w konspiracji. To zrozumiałe. To było bardzo odpowiedzialne zadanie.
Poza tym mieliśmy jeszcze obok [staromiejskiej] katedry takie półkościelne, półpolityczne zajęcia, ale w każdym razie coś takiego było, że już patriotyczne jakieś motywy docierały, że tak powiem, do naszych skołatanych [głów]. Jednocześnie miałem przykład szwagra, który był w „syndykalistach”. Myśmy nie mówili [o tym] w ogóle. Ani ja nie mówiłem o swoich powiązaniach, ani on. Do samego końca nie mówił, bo chodziło o konspirację, żeby w razie czego nie nastąpiło jakieś nieszczęście.
Samo szkolenie przechodziłem na ulicy Piwnej. Zdobyłem pistolet. Myśmy z magla chodzili na akcje. Raz rozbroiliśmy Węgrów. A Węgrzy to nie tylko, że się sumitowali, tylko jeszcze, jak się mówiło, żeby ręce [podnieśli], [oddawali] pistolety [w obawie o swoje życie]. To takie miałem drobne uczestnictwo przedpowstaniowe w sensie niebezpieczeństwa. Poza tym przy Rynku Starego Miasta myśmy zwracali uwagę przekupkom, żeby nie zdzierały z klientów ostatniego grosza, żeby ceny [były na odpowiednim poziomie], takie funkcje porządkowe żeśmy prowadzili.
[Tuż przed Powstaniem], wózek [dwukołowy] został załadowany [ukrytą] bronią. Takie [transportowe wózki] były [popularne] przed wojną i w czasie okupacji. [Broń z magla szczęśliwie dowieźliśmy do kwatery koło terenów sportowych Wyścigów Mokotów, które miały być obiektem walki z Niemcami, którzy zajęli ten teren]. W nagrodę [za wykonanie zadania] dostałem pistolet „węgierkę”, zwyczajny żołnierz. Ale [pewnie] dlatego dostałem, bo miała tylko cztery naboje. Była taka sytuacja, że dowódca naszego plutonu nie miał krótkiego pistoletu, a ja miałem. Byłem strasznie dumny [z takiego uznania]. Taka była moja martyrologia wojenna.
Zostałem od razu pierwszego dnia [ranny] przy zdobywaniu wyścigów konnych. Przy zdobywaniu podkreślam, nie zdobyciu. Niemcy strzelali z trybun, nie było [dobrze widać za wysokim parkanem]. Strzelają, rzucają różne rzeczy, granaty. Żołnierze starsi [wydali mi zadanie]: „Ty jesteś nieduży, to my cię podsadzimy to zobaczysz, gdzie są Niemcy”. Muszę powiedzieć, proszę mi wierzyć, nie dlatego mówię, żebym [się przechwalał], nie miałem absolutnie żadnego uczucia jakiegoś strachu, jak mnie podsadzali do góry. Może nie zdawałem sobie jeszcze w pełni sprawy [z niebezpieczeństwa]. „Ty jesteś nieduży, wychylisz głowę, zobaczysz, gdzie są Niemcy”, a Niemcy byli za parkanem. Jak zobaczyli, że głowa się wychyliła, to rzucili granaty. Rzucili granat i zaraz pierwszego dnia zostałem ranny. Jak zostałem ranny, to oczywiście spadłem z drabiny na buzię. Leżę pod parkanem. Niemcy nie przechodzili przez parkan, nie wypuszczali się tam jeszcze. Patrzę, moich kolegów z naszej drużyny nie ma nigdzie, bo uciekli, jak [Niemcy] rzucili granaty. Leżę. Wtedy już miałem uczucie niepokoju, strachu prawie. Byłoby wszystko w porządku, ale zaraz biorę się ręką, patrzę, mam zakrwawioną rękę. Co się okazało? Mnie trafiły odłamki w piersi, w rękę, w nogę lekko. Ale jak leżałem w strzelaninie, chłopców nie było, bo gdzieś się schowali, nie wiem, jak to było. W każdym razie zostałem sam jakiś czas. W pewnym momencie mówię: „Jestem ranny”, to już mi było wszystko jedno. Trzeba było nie chodzić na Powstanie. Mama mówiła jak każda matka: „Synu, gdzie ty będziesz się pchał? Taki jesteś młody”. Takie myśli przechodziły mi przez mózg. W pewnym momencie ruszam się, myślę sobie: „Jestem ranny, ciężko czy lekko, nie wiem”. Pokasłuję, to wobec tego patrzę na ranę, macam się, krew się sączy. To co robię? Mówię tak: „Jeżeli to jest na wylot, to nie mam co się przejmować”. Determinacja kompletna, było mi wszystko jedno już teraz. Sprawdzam, czy nie mam dziury na wylot, w plecach. Ręką, pamiętam, sięgam, myślę sobie: „Boże!”. Rękę miałem zakrwawioną, ale wtedy nie pomyślałem o tym. To już jest mi wszystko jedno i leżę tak, na razie nie ma chłopców. Kaszlę lekko, to już widocznie będzie ze mną koniec. To był taki moment, że człowiek [przestaje] się bać [i jest mu] wszystko jedno. Ale po chwili patrzę, chłopcy. Niemcy przez parkan nie przechodzili, przestali rzucać granaty. Nic nie rzucali w tym momencie. Chłopcy do mnie: „Co, jesteś ranny?”. – „Tak”. Na punkt lekarski, bo mieliśmy blisko do niby punktu lekarskiego. Pierwszą rzecz, jaką robili, to nie pytali się, gdzie jesteś ranny, czy ty jeszcze żyjesz, czy nie, tylko co zrobili? Zabrali mi pistolet, który miałem na szyi na rzemieniu. Pistolet, który dostałem za rozbrojenie Węgrów, to mi zabrali. Na punkt sanitarny pojechałem. Na punkcie sanitarnym czterech żołnierzy bardzo ciężko rannych, chyba nie do wyżycia, żadnego lekarza jeszcze nie było.
Przyszedł rozkaz, polecenie (rozkaz w wojsku to się nazywa), żeby wycofać się w kierunku, gdzie klasztor nazaretanek, Służewiec czy Służew, w kierunku wschodnim. Do dzisiejszego dnia ten klasztor istnieje. Tam stacjonowali Niemcy i „ukraińcy”. Zaszedłem z tymi ranami oczywiście, cała wieś, to się nazywało Służew albo Służewiec, nie ma jej w tej chwili, jest zlikwidowana. Duża, długa wieś. Wszystkie domy zamknięte na cztery spusty. Ludzie się bali, w Powstaniu nie uczestniczyli. „Gdzie pan tu idzie?” – nie tylko mnie [tak mówili], bo tam jacyś inni byli. Idziemy prosto w kierunku klasztoru. Była szosa zaraz, już jeździli Niemcy, „ukraińcy”, już było niebezpiecznie, a ostatnia chałupa przed klasztorem, z tego domu było widać cały klasztor. Bo to klasztor jest wysoki przecież. Nowosielski chyba się nazywał, coś w tym rodzaju, nie pamiętam dokładnie nazwiska, w każdym razie był w konspiracji ten rolnik, on jedyny. Siedzimy, za kilkanaście dni czy za kilka dni przychodzą Niemcy, „ukraińcy”. Wszystko jest w dalszym [ciągu] zamknięte, tylko do tego domu [mogliśmy wejść]. Wyciągają nas, było nas kilka osób. „Co wy tu robicie?”. – „Żniwa są, przyjechaliśmy rodzinie pomagać”, bo tak żeśmy się umówili. Nawet chyba ktoś rzeczywiście był rodzinie pomagać i tak im powiedzieliśmy.
W czasie okupacji dostałem legitymację
Kommando der Schutzpolizei – Ochotnicza Służba Przeciwpożarowa. Niemcy zwerbowali, jak mieli nalot na Warszawę. Dwadzieścia cztery godziny służby i czterdzieści osiem godzin wolne było. To była fikcyjna legitymacja, ktoś to załatwił, ale miała autentyczne cechy, miała pieczątkę, wszystko. Do mnie dochodzą, a ja jestem zabandażowany [pod ubraniem przez] lekarza, [którego] sprowadził gospodarz [zanim przyszli Niemcy], zaraz na drugi dzień. A ja co? Mówię: „Mam czterdzieści osiem godzin wolne i dwadzieścia cztery godziny służby”. – „Jakiej służby?”. To wyciągam legitymację. „Przyjechałem na żniwa pomóc, jest okazja zbierać”. Wziął legitymację do ręki, czyta, oddaje mi i powiada tak: „Jak jedna osoba stąd zginie, to spalimy cały dom, z gospodarzem, z dziećmi”.
Jeden dzień leżymy, nie możemy wyjść, bo z klasztoru wszystko widać. Nie można było się poruszać, mieli [to] na oku. W pewnym momencie jako tak zwany śmiały człowiek, powstaniec, patrzę, że są żniwa, mówię do chłopa: „Słuchajcie, weźmy, pojedźmy na żniwa”. To był z konspiracji człowiek, nie wiem, co z nim się stało, bo straciliśmy kontakt. Założył deski, jak żniwiarze mają do zwożenia snopków, wyjechaliśmy. Otworzyliśmy bramę i wyjeżdżamy na pola. Pola zaraz były, jakiś kilometr od [zabudowań]. Jak myśmy wyjechali, to za nami cała wieś runęła, jakby ktoś im strzelił, wszyscy pootwierali drzwi, wszyscy w pole po zbiory. My jedziemy na to pole autentycznie. Nam nawet konie się przestraszyły, bo coś leżało, już nie pamiętam, czy jakieś [padłe] zwierzę. W każdym razie Niemcy jechali szosą. Niemcy, [i ich sojusznicy] Węgrzy, nie wiem, wszystko jedno, były przemieszczane oddziały jakoś. Jak myśmy jechali ze snopkami, bo to już było bezpiecznie, jak z tym się jechało, to Niemcy:
Gut, gut, – że jest dobrze. Z samochodów sobie takie żarty robili, machali do nas. Praktycznie biorąc, epopeja moja powstaniowa się skończyła w tym momencie i potem to nie miałem już wiele do powiedzenia. U mnie odbywały się zebrania „Syndykalistów”, [z którymi] w ogóle się nie kontaktowałem, bo taka była zasada dla konspiracji, żeby nic nie wiedzieć o drugich osobach. Bo to wtedy jest niebezpieczne w razie jakiejś wpadki. [...]
- Co potem z panem się działo?
Powstanie przesiedzieliśmy w tym domu. Co się stało? Stało się to, że siedzę w domu. Raz, że dla chłopa niebezpieczne, musiał się pozbyć wszystkich, którzy byli. Miałem dziadków za Piasecznem koło Grójca i moi rodzice tam wyjechali w czasie Powstania. Ojciec był już niemłody przecież. Wybrałem się rano do Piaseczna bocznymi drogami. To było niebezpieczne, jeszcze miałem opatrunek. Jak dostałem się do Piaseczna, o tyle było dobrze, że [w tym podgrójeckim regionie] stacjonowali Węgrzy. Ich to absolutnie nie interesowało. Mało tego, jakby ktoś do nich się zwrócił, to byli gotowi nawet przyjść z jakąś pomocą. Nawet kolejka od Piaseczna chodziła i na wieś się dostałem. Już na wsi przebywałem, moja [powstaniowa] konspiracja praktycznie się skończyła. [Po dłuższym czasie wróciłem do Warszawy, po zakończeniu Powstania do ludzi wysiedlanych ze stolicy. Dom moich rodziców na Piwnej był zniszczony, jak prawie cała ulica po bombardowaniu.
- Po 17 stycznia 1945 roku?
Tak, na pewno.
- To było wiosną, po zakończeniu wojny?
To było po zakończeniu Powstania. [...]
- Wrócił pan do Warszawy w październiku, jesienią 1944 roku?
Tak, szybko wróciłem, ale jak się Powstanie skończyło, żeby z czegoś żyć, to kupowałem jakieś [rzeczy], do Warszawy żywność przywoziłem, na tym polegało.
- Kiedy? Przecież Warszawa była wysiedlona?
Nie była wysiedlona cała Warszawa. Wtedy jak nie było można dojechać, to nie jechałem. Już nie pamiętam, ale w każdym razie potem przyjechałem już do Warszawy. Od urodzenia, najpierw mieszkaliśmy na Marymoncie, potem mieszkaliśmy na ulicy Piwnej.
- Jak wróciliście państwo, to na jaką ulicę? Piwna została zbombardowana.
Rodzice jeszcze na wsi siedzieli. [Zamieszkałem] na Targówku, na [Marymoncie i tam to nie było jeszcze ostatnie miejsce zamieszkania i nie od razu z rodzicami, którzy mieszkali u rodziny w powiecie grójeckim].
- Czy po wojnie był pan represjonowany?
Nie, absolutnie nie. Specjalnie się nie afiszowałem z tym. Pracę miałem, zajmowałem się kulturą, pisałem sporo. Nie miałem w ogóle z tego powodu żadnych represji, oczywiście w awansie to mi na pewno przeszkodziło, bo naczelnym redaktorem nie zostałem i uważam, że ktoś, kto był naczelnym, to był raczej aprobowany przez ówczesne władze.
Potem oczywiście poszedłem do Akademii Wychowania Fizycznego, prawo, byłem zaabsorbowany i zarabiałem już na życie, bo mama nie pracowała, a ojciec trochę zarabiał. Pierwszą wojnę przeszedł, [był] dosyć zmęczony.
- Jak pan patrzy na Powstanie z perspektywy czasu?
Nie miałem żadnej wątpliwości. Moi rodzice byli prostymi ludźmi i ludzie prości [mówili] oczywiście: „Gdzie będziesz się rwał? Jesteś taki młody. Tu są starsi, ty się na tym nie znasz” – tak mi to opowiadali. Jednak uważali ci prości rodzice, że udział w Powstaniu jest uzasadniony. Muszę powiedzieć, że miałem tradycję. Przed wojną należałem do harcerzy, byłem w związku strzeleckim, w „Orlętach” – w tych dwóch organizacjach. Harcerstwo rzuciłem, dlatego że złapali nas, jak żeśmy papierosy palili, i strasznie nas zrugali. Potem wstąpiłem do „Orląt”, a „Orlęta” mnie odpowiadały, dlatego bo to była strzelecka organizacja związkowa, strzelectwu podlegająca i myśmy mundurki mieli, wszystko. Mnie to zafascynowało, bo salutowaliśmy oficerom, nie oficerom.
- Gdyby cofnął się czas o sześćdziesiąt pięć lat, czy drugi raz wstąpiłby pan do konspiracji i walczyłby pan w Powstaniu?
Reprezentuję pogląd, że zrywu patriotycznego ludzi, jeśli mają jakąś chęć uczestniczenia w tym... Nie wyobrażałem sobie z boku stanąć, że jeżeli zacznie się Powstanie i zaczną ludzie walczyć, to będę z tyłu gdzieś się chował. Absolutnie nie miałem takiego [zamiaru]. To samo szwagier, tośmy doszli do wniosku, nie wyobrażałem sobie w każdym razie. Myśmy brali udział w akcjach rozbrojenia Niemców. Mieszkaliśmy jeszcze na ulicy Freta. Myśmy na Starym Mieście to mieli bardzo mało Niemców, natomiast mieliśmy bardzo dużo Bułgarów, Węgrów, oni się plątali po zabytkach. Była jakaś dziwna historia, że to się inaczej układało, nie było takiego bezpośredniego... Na Starym Mieście to nie było tak, żeby Niemcy nas stamtąd na siłę wyciągali, jakoś to Stare Miasto omijali, tak podejrzewam. Konspiracja przecież się odbywała na Starym Mieście koło katedry, na tyłach ulicy Piwnej. W moim mieszkaniu szwagier prowadził swoją kompanię „syndykalistów”. Tak że bojaźni nie było, nie wyobrażałem i nie wyobrażam sobie. Myślę, że każdy człowiek, jeżeli widzi, że może komuś pomóc w jakiejś sprawie, gdzie chodzi o sprawy większe niż grzecznościowe, to się poczuwa do jakiegoś obowiązku. W każdym razie mogę powiedzieć jedno, nie szedłem absolutnie z jakąś bojaźnią.
Jeszcze nie powiedziałem, że myśmy na Powstanie wyruszyli wcześniej niż wszyscy, z bronią, o której mówiłem, z wózkiem pełnym załadowanych karabinów i granatów. Myśmy pojechali z bronią i zostało odwołane nasze dotarcie. Myśmy w kartoflach całą noc nocowali, bo było jakieś bombardowanie z góry i dopiero na drugi dzień żeśmy dotarli do Powstania. To taka była historia. Niemcy się nie orientowali kompletnie. Widocznie wiedzieli – chłopaki młode, odpowiednio ucharakteryzowani, robiliśmy z siebie takie niedołęgi. Niemcy przechodzili koło nas, rzucili okiem. [Mimo podeszłego już wieku (86 lat) w mojej pamięci ciągle żywe są lata czasów wojny z Niemcami, w tym dni Powstania Warszawskiego uwiecznione dla mnie za mój skromny wkład Warszawskim Krzyżem Powstańczym za udział w szeregu „Baszty”].
Warszawa, 18 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska