Elżbieta Lesiak

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Elżbieta Lesiak. Urodziłam się 12 września 1930 roku w Warszawie.

Gdzie pani była w czasie Powstania Warszawskiego?

W czasie powstania Warszawskiego byłam w Warszawie na Mokotowie.

Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pani rodzice? Gdzie pani mieszkała?

Przed wojną najpierw mieszkałam w Warszawie. Potem moi rodzice kupili parcelę w Henrykowie koło Warszawy i rozpoczęli budowę domu. W 1938 roku skończyli budowę i wprowadziliśmy się do tego domu. W 1939 roku wybuchła wojna.

Miała pani rodzeństwo?

Nie.

Czym zajmowali się rodzice?

Mieli sklep.

Jak pani wspomina lata przedwojenne, swoje dzieciństwo?

Byłam bardzo kochana przez ojca, natomiast mama była osobą szalenie rygorystyczną. Byłam raczej trudnym dzieckiem. Jak to dziecko – robiłam różne rzeczy, na które mama nie dawała przyzwolenia. Uwielbiałam głównie zabawę z chłopcami. Chodziłam po drzewach, jeździłam na rowerze. Miałam bardzo długie, piękne warkocze, których nie umiałam czesać, a jeździliśmy nad Wisłę do Tarchomina i wracałam do domu z mokrymi włosami. Któregoś dnia poszłam do fryzjera i kazałam mu ściąć włosy. Moja mama na widok głowy pozbawionej pięknych warkoczy zemdlała. Byłam dzieckiem z charakterem.

Rozpieszczonym przez tatę.

Bardzo kochanym przez tatę. Rodzice uczyli mnie pewnych zasad. Mama zawsze mówiła, że jeśli coś jest cudze, to się przewróć, ale nie weź. To mi zostanie do końca życia.

Czuło się, że wojna się zbliża?

Mówiło się o wojnie, bo oddawało się wtedy na Ligę Ochrony Kraju – to się wtedy nazywało LOK – różne dary, różne cenne rzeczy. Zbierano wtedy na zbrojenie, zbierano na armaty. Słyszałam, ale miałam dziewięć lat. Dziewięcioletnie dziecko nie przywiązuje wagi do takich rzeczy jak wojna, nie zastanawia się nad tym w ogóle.

Chodziła pani do szkoły przed wojną?

Tak. Chodziłam. Zaczęłam chodzić do szkoły od sześciu lat, ponieważ rodzice uważali, że jestem rozwinięta nad wiek, poza tym miałam już wtedy swoją bibliotekę, swoje książki i świetnie czytałam.

Gdzie pani chodziła do szkoły?

Chodziłam do szkoły w Henrykowie. Chodziłam tam do pierwszej, drugiej i już nie zaczęłam chodzić do trzeciej klasy.

Jak pani zapamiętała wrzesień 1939 roku?

Strasznie zapamiętałam. Miałam pięknego psa. Weszli do nas Niemcy i chcieli się napić wody. Przed domem (wprowadziliśmy się do niego, ale jeszcze nie był skończony) była studnia na taką wajchę jeszcze z czasów budowy. Niemiec chciał napić się, nabrał sobie wody i kazał mnie się napić, a pies pomyślał, że chce mi coś zrobić i rzucił się na tego Niemca. No i Niemiec zastrzelił mojego ukochanego psa. Było to dla mnie straszne przeżycie, jak pies leżał na ziemi martwy. To było moje pierwsze zetknięcie się z Niemcami i z wojną. Ojciec poszedł do Warszawy, do getta…

Jakiej rasy był pies?

To był szpic – biały, piękny kudłaty pies.

Po co Niemiec chciał, żeby pani napiła się tej wody?

Była taka wersja, że studnie są zatrute, więc z obawy, że woda może być również zatruta, chciał, żebym najpierw ja napiła się tej wody. Jeśli się napiję wody, to znaczy, że nie jest zatruta.

Jaka była reakcja Niemca, kiedy zabił psa, a pani zaczęła rozpaczać?

Kompletnie obojętna. Napił się wody i wyszedł.

Nawet nie dotarło do niego, że to jest pomyłka?

Nie dotarło. To było pierwsze zetknięcie się z żołnierzem, z Niemcem. Było to dla mnie po prostu wstrząsające przeżycie.



Później zaczęła się okupacja.

Zaczęła się okupacja. Potem do naszego domu wprowadzili się Niemcy. Mieszkaliśmy na parterze. Henryków jest na linii Warszawa – Legionowo – Modlin. Zresztą mieszkaliśmy przy ulicy Modlińskiej – dom stał przy ulicy Modlińskiej. Ojciec poszedł do getta do Warszawy, bo chciał ochronić mnie i mamę, a ja z mamą [przeniosłyśmy się] do naszej byłej służącej. Mieszkała na peryferiach, koło Białołęki. Ojciec uważał, że tam będziemy bezpieczne.

Zanim otworzyli getto w Warszawie, to Polacy musieli nosić opaski. Były jakieś szykany?

Tak. Były szykany, bo na samym początku zabrali inteligencję, między innymi mojego wujka – brata ojca, który był weterynarzem i pracował w miejscowej rzeźni. Wielu takich ludzi wywieźli i rozstrzelali w Palmirach. Tak się to zaczęło.

Wywieźli tylko Żydów, czy wszystkich?

Nie, niekoniecznie. Po prostu inteligencję.

Jak nazywał się wuj?

Nazywał się tak samo jak mój ojciec, a ojciec nazywał się Sobelman. Tak jak Michał Sobelman, w tej chwili pracownik ambasady.

Jak tata miał na imię?

Aleksander.

A wuj?

Właśnie nie pamiętam. Pamiętam imiona jego dzieci. To był ukochany wujek, bo zawsze dawał nam – młodszym dzieciom – pieniądze, dziesięć groszy, bo za to było dziesięć cukierków. To był wspaniały człowiek – duży, rubaszny i miał sześcioro dzieci.

Jak nazywały się dzieci?

Najmłodsze dziecko – prawie mój równolatek – to był Marek, potem była Zosia, Tadek, Kuba, Lola i Józek.

Kto z nich przeżył wojnę?

Wojnę przeżył tylko Tadek, czyli po żydowsku Natan, i przeżył Józek. Józek ożenił się z córką mecenasa, który miał ogromną kancelarię adwokacką w Warszawie. Nazywał się Szulc. Przed samą wojną, w 1938 roku wyjechali za granicę do Brazylii, wiedząc o tym, że będzie wojna. Tadek znalazł się w wojsku i był na terenie Rosji. Marek wraz z Zosią, z młodszymi dziećmi, znaleźli się w getcie warszawskim i z Umschlagplatzu wywieziono ich do Treblinki. Tam zginęli.

Tadeusz był u Andersa?

Nie wiem.

Czy pochodziła pani z rodziny ortodoksyjnej?

Nie. [To] byli ludzie wykształceni, zasymilowani, mówiący pięknie po polsku. Jestem z małżeństwa mieszanego. Moja mama nie była Żydówką, była Polką, więc wszystkie święta, Boże Narodzenie, w domu były, a ponieważ mój ojciec był szalenie towarzyski i gościnny, więc ciągle przyjeżdżali do nas goście. Ojciec świetnie gotował, świetnie piekł… Było to małżeństwo, które poznało się w Rosji. Mój dziadek – Jan Waśniewski był lekarzem. Został po 1863 roku wywieziony na Sybir, a ponieważ był lekarzem, to został ściągnięty do Petersburga i tam pracował w szpitalu. No i swoją córkę, czyli moją mamę, oddał na pensję. W owych czasach tak to było. Nie wiem, gdzie się poznała z ojcem. Potem przyjechali z Rosji do Polski. Byłam głupia, że nigdy nie pytałam ani kiedy się urodzili, ani gdzie się urodzili. Po prostu nie interesowało mnie to kompletnie. Do dzisiejszego dnia nad tym boleję, [również] dlatego że często wypełniamy różne ankiety i w tych ankietach nie mam co napisać. Wiem tylko, że mój ojciec zginął w Treblince. Został wywieziony z getta w Ludwisinie do Treblinki i tam wszyscy zginęli. Dosłownie w przeddzień likwidacji getta w Treblince zostałam wyprowadzona.



Tata, żeby was ratować, poszedł do warszawskiego getta. A pani z mamą?

Zostałam z mamą na wsi. Mama zachorowała na gruźlicę i pani, u której byłyśmy, zmieniła [się zupełnie], bo przedtem była dobra, opiekuńcza… Pracowała przez kilka lat u nas w domu. Jak mama zachorowała, to stała się trochę inna. Jak mama umarła, to powiedziała, że się już mną nie będzie zajmować. Musiałam wtedy pójść do ojca, do getta, ale ojca już nie było w Warszawie, tylko żeby być bliżej nas poszedł do getta w Ludwisinie. To było za Jabłonną, w tamtych stronach.

W którym roku mama umarła?

Mama umarła w 1942 roku.

Ona powiedziała, że już się panią nie będzie zajmowała?

[Tak powiedziała].

Pani miała dwanaście lat?

Tak.

Kazała pani wyjść?

Tak. Powiedziała, że już się mną nie będzie zajmowała.

Pani wiedziała, gdzie jest tata? Był jakiś kontakt z tatą?

Tak. Niewielki. Ojciec przez kogoś wiedział, gdzie jesteśmy, i przez kogoś przychodziły wiadomości.

To była straszna kobieta. Mogła panią do domu dziecka albo do jakichś sióstr oddać.

Nawet niedaleko były jakieś siostry w Białołęce, ale tego nie uczyniła.

To ona zaprowadziła panią do tego getta?

Nie, nie.

Kto panią zaprowadził?

Nie pamiętam. Wiem, że ktoś mnie zaprowadził do getta, do ojca. Ojciec strasznie cierpiał, że tam byłam, bo to było straszne. Oni wysiedlili ludzi (chłopów) z domów i w tych domach zrobili getto. Mieszkało mniej więcej – tak mi się wydaje – po trzydzieści osób w jednym domu. Nic tam nie było. [Teren] otoczono drutami. Nie było co jeść, nie było co pić. Było strasznie. Ojciec okropnie cierpiał, że byłam takim żywym trupem, że byłam strasznie chuda. Wychodziliśmy do pracy przy melioracji. Ojciec kopał rowy, a ja kładłam dreny razem z ojcem i ojciec kogoś tam poznał. Miał jakieś przeczucie, że poprosił człowieka, którego nie znam ani z imienia, ani z nazwiska, żeby mnie zabrał z getta. Miałam w Warszawie chrzestną i ojciec podał adres mojej chrzestnej i ten pan miał mnie do tej chrzestnej zaprowadzić. Wokół drutów był piaszczysty teren i któregoś dnia po prostu prześliznęłam się jak wąż pod drutami do lasu. W lesie stał człowiek, podałam mu rękę i poszliśmy, a potem wsiedliśmy w kolejkę (bo jeszcze jeździła kolejka) i zawiózł mnie do Warszawy. Oddał mnie do chrzestnej. Przed Henrykowem mieszkaliśmy na ulicy Pańskiej w Warszawie, właśnie [w sąsiedztwie] pani, która była córką przyjaciółki mojej mamy jeszcze z Rosji i była moją chrzestną.

To getto było duże czy małe? Ile tam mogło być osób?

Nie było duże. Zdążyłam wyjść, a oni zwinęli getto i wszystkich wywieźli do Treblinki. Jak się zgłosiłam do ŻIH-u i powiedziałam, że byłam w Ludwisinie w getcie, to pani Małgosia Bonikowska powiedziała: „Słuchaj! To jest niemożliwe, bo tam nikt nie ocalał. Wszyscy zginęli. Zostali wywiezieni do Treblinki i zginęli!”. Mówię: „Małgosiu! Ja ocalałam. Byłam tam i ocalałam”. Nie wiem, czy było duże, czy małe. Było trochę domów i ludzi, ale nie mam pojęcia [ile było ludzi]. Jednak byłam chyba zbyt mała. Nie byłam głupia, ale nie miałam orientacji.

To niesamowite przeznaczenie, szczęście, że tato potrafił przekonać tego człowieka, żeby panią zabrał i zawiózł do Warszawy.

Tak. Jak mnie pytają, czy ojciec coś za to dał… Jak mnie pytali z Yad Vashem, kiedy starałam się o Medal Sprawiedliwych dla chrzestnej, to też były pytania, czy oni mieli z tego jakąś korzyść. Nie mieli żadnej korzyści, ponieważ nic nie miałam, ani mój ojciec nic nie miał. Po prostu byli to szlachetni ludzie, którzy zrobili to kompletnie bezinteresownie.

To jakiś mężczyzna panią przewiózł?

Tak, mężczyzna, ale nie znam ani imienia, ani nazwiska, ani żadnego adresu. Po prostu nic nie wiem. Przewiózł mnie na ulicę Pańską, gdzie mieszkała moja chrzestna razem z mężem. Była nauczycielką. Prowadziła komplety, więc przychodziły do niej dzieci. W kuchni była duża skrzynia na węgiel i jak przychodzili ludzie, to byłam [ukryta] w skrzyni na węgiel. Na wierzchu była deska, na której leżał węgiel, a pod spodem, pod deską byłam ja. Jak już nikogo nie było, to wychodziłam ze skrzyni.



Bardzo było widać, że jest pani dzieckiem żydowskim?

Miałam rude włosy. Nie mam raczej cech żydowskich. Może te ciemne oczy, może to wszystko inaczej wyglądało, jak byłam mała. Miałam kasztanowe włosy. Ładny kolor, nie czerwone, tylko kasztanowe włosy. Bali się i mnie ukrywali przez jakiś czas. W tym samym domu mieszkał granatowy policjant, który się zaczął interesować, kto u nich mieszka. Bali się i oddali mnie do zakonnic.

Jak przychodziły dzieci na komplety, to pani siedziała w skrzyni? Była pani skulona, czy leżała?

Nie. W pozycji siedzącej. Byłam mała, chuda… Jak po wyzwoleniu złamałam nogę, [to] w wózku dziecinnym, spacerowym wieźli mnie w Krakowie na Kopernika do gipsu, [więc] proszę sobie wyobrazić, jaka byłam. Po prostu szkielet. Siedziałam w skrzyni. Napisała mi potem chrzestna, że byłam dzieckiem wyjątkowo mądrym, które rozumiało niebezpieczeństwo.
Był jeden bardzo przykry dla mnie incydent. Chrzestna miała męża, który zachował się [wobec] mnie w sposób strasznie [przykry]. Byli w pokoju, a ja byłam w kuchni. Chrzestna kupiła ciastka. Na talerzyku na skrzyni położyła mi ciastko, bo zmywałam naczynia czy coś, a wszedł jej mąż, strącił talerzyk, ciastko i powiedział: „Co? Ty jeszcze jej ciastko dajesz?!”. Użył obelżywego słowa. Było mi bardzo smutno, bardzo przykro, bo talerzyk się rozbił, ciastko się pobrudziło i musiałam jeszcze ścierać ślady po tym ciastku. Nie zapomniałam mu tego do jego śmierci, bo nie żyje i chrzestna też nie żyje, ale miałam taki kolec, bo mimo że miałam niewiele lat, to musiałam tam sprzątać, obrać ziemniaki i zrobić wiele rzeczy w domu. On pracował na lotnisku, mimo że był pierwszym skrzypkiem Filharmonii Warszawskiej, ale przecież filharmonia nie działała, więc był pracownikiem lotniska. Nie był lotnikiem tylko miał pracę pomocniczą.

Oni mieli swoje dzieci?

Wtedy jeszcze nie mieli swoich dzieci. Potem mieli syna, którego wraz z matką mojej chrzestnej wysłali do Henrykowa, żeby go chronić, żeby ocalał, gdyby coś się stało. Po pewnym czasie też pojechałam do Henrykowa.

Jak pani tam przyjechała, to ona dopiero miała być w ciąży? Pani chrzestna urodziła w czasie wojny?

Tak. W czasie wojny.

Była dla pani dobrą osobą?

Tak, dobrą osobą.

Samo to, że panią przyjęła…

Jej mama miała ojca Francuza i u niej w domu mówiło się po francusku. Potem pracowała jako nauczycielka języka francuskiego w domach. Jak pracowała w majątku, to miała tę córkę z synem właściciela. Moja mama bardzo lubiła swoją przyjaciółkę i bardzo lubiła Krysię, [jej córkę]. Na wszystkie wakacje przyjmowała ją u siebie. Po wakacjach, jak ona wyjeżdżała z powrotem (uczyła się u sióstr zmartwychwstanek na nauczycielkę, chodziła do seminarium pedagogicznego), to mama zawsze jej kupowała materiał na mundurek… Starała się w konkretny sposób jej odwdzięczyć. No i dlatego w czasie wojny, będąc przyzwoitym człowiekiem, postąpiła tak, a nie inaczej. Jak ojciec wyszedł z getta przez Sądy na Lesznie, to przyszedł właśnie do niej, umył się, przebrał, nakarmiła go i w jakiś sposób załatwiła mu, że mógł niepostrzeżony pojechać do Ludwisina. Nie mógł zostać w Henrykowie, tylko musiał pójść do innego getta. Wprawdzie mógł się gdzieś ukrywać, ale nie wiem dlaczego, cały czas dobrowolnie się temu poddawał. [Chcąc nas chronić, żeby nas nie narażać, nie był z nami]. Trudno mi jest cokolwiek oceniać, bo byłam za mała, jak go straciłam, i filozoficzne rozważania – dlaczego tak, a dlaczego [nie] inaczej – nie wchodzą w grę.

Pani chrzestna dostała ten medal?

Tak. Złożyłam wniosek [o] medal dla niej. Dostała medal, ale pośmiertnie. Długo trwało załatwianie. Zawiozłam potem ten medal jej mężowi, który jeszcze żył. Żyją jeszcze jej dwaj synowie. Mieszkają w Zakroczymiu. Nie mam z nimi kontaktu, chociaż czasami myślę, że w zasadzie powinnam im w jakiś sposób pomóc czy w jakiś sposób się nimi zainteresować, bo jeden jest niepełnosprawny umysłowo, a drugi (wiem z moich rzadkich pobytów u nich) lubił się napić. W podświadomości mam wyrzuty sumienia, że w zasadzie życie zawdzięczam tej rodzinie, że narażała się, żeby przechować żydowskie dziecko. Moja świadomość, że jestem Żydówką była żadna, ale w owych czasach liczyło się ileś pokoleń wstecz. Mój ojciec był Żydem, miał matkę Żydówkę, [liczne] rodzeństwo…

Jak pani siedziała w skrzyni, nie bała się pani ciemności?

Bałam się ciemności. Wielu rzeczy się bałam. Dziennikarka z Gazety Krakowskiej przeprowadzała ze mną wywiad przed paroma laty i dałam mu tytuł: „Ja nigdy nie przestanę się bać”. Chociaż nie ma wojny, ciągle się boję. Mam już zakodowany strach. To nie jest strach, że będę głodna. Bywał taki strach, bo w życiu byłam częściej głodna niż syta. Nie bałam się, że czegoś mi zanie, bo w ogóle nie przywiązuję wagi do rzeczy doczesnych. Mogę coś mieć, ale nie muszę. Jeśli mnie na coś stać, jeśli mam na coś ochotę i to nie koliduje z czyimś dobrem, mogę sobie na to pozwolić. Jeśli by to kolidowało, to z tego rezygnuję, bo uważam, że w życiu powinna być jakaś hierarchia wartości. […]

Czy w czasie wojny ktoś do pani krzyknął: „Ty Żydówko!?”.

Nie, nikt do mnie nie krzyknął w ten sposób, ale miałam świadomość zaszczutego psa, bo ciągle zmieniałam miejsce zamieszkania. Jak przestałam być u chrzestnej, bo nie miała mnie gdzie dać, byłam u zakonnic i płacił za mnie ojciec męża chrzestnej. Potem umarł, nie płacił i zakonnice się mnie pozbyły. No i byłam u sióstr skrytek, bezhabitowych. Byłam po prostu w różnych miejscach. U kogoś znajomego trzy dni i ktoś mówił: „Ale ja się boję. Zabierz to dziecko”. Znowu gdzieś byłam: „Ja się boję. Zabierz to dziecko”. Ciągle nie miałam domu, ciągle nie miałam swojego miejsca. To na pewno zaważyło na mojej psychice. W tej chwili mam mieszkanie, mam studia, nie jestem osobą biedną ani nie jestem głodna, mam dzieci… Powinnam być szczęśliwa. Nie ma szczęścia zupełnego. Bardzo odczuwam samotność, często odczuwam serdeczności. Może za dużo żądam, ale to tak jest, że człowiek zawsze chciałby więcej i to stwarza jakiś ból uzasadniony, może nieuzasadniony. Należy zawsze [mieć świadomość], że inni mają gorzej, że inni bardziej cierpią. Jak ktoś się mnie pyta: „Jak się czujesz?”. To mówię: „Głowę mam jeszcze sprawną, gorzej jest z nogami”. – „Jak głowę masz sprawną, to już powinnaś być szczęśliwa”. Mówię: „Tak, bo zawsze może być gorzej”. Trzeba w życiu przyjąć jakąś filozofię.



Jak to się stało, że pani znalazła się na Mokotowie?

Byłam na Lesznie w domu. Wydaje mi się, że to był dom Korczaka [lub] pod jakąś kuratelą Korczaka. W tym domu [mieszkali] dorośli i dzieci. Była [też] rodzina, która miała już dwie córki i miało się urodzić dziecko, ale w domu nic nie było. Matka córek przypomniała sobie, że na Mokotowie ma znajomą, która kiedyś miała dziecko i na pewno ma wanienkę. [Dziewczynki i ja] pojechałyśmy na Mokotów, gdzieś w okolice Grottgera po tę wanienkę. Okazało się, że ta pani ma wanienkę i że nam ją da.

Przeszłyśmy z tą wanienką na róg Puławskiej i róg Dworkowej i czekałyśmy na przystanku na tramwaj, żeby pojechać na Leszno. To był 1 sierpnia i [właśnie] wybuchło Powstanie.

Miałam wtedy czternaście lat. Jedna z dziewczynek była chyba o rok starsza, a jedna była chyba o dwa lata młodsza – Zosia – mała dziewczynka. Jak zaczęli nagle strzelać i ludzie zaczęli uciekać, to wszyscy z przystanku weszli do bramy, a w tym domu na klatce schodowej byli powstańcy, którzy strzelali do żandarmerii, która była na Dworkowej. Oczywiście była to walka z wiatrakami, bo powstańców było mało i efekt ich strzałów był żaden. Niemcy wpadli na podwórko tego domu [(przy ulicy Puławskiej)], wszystkich nas wypędzili na podwórko przez nich zajęte (przy ulicy Dworkowej) i chcieli nas rozstrzelać za to, co zrobili powstańcy, ale zobaczyli, że jest nas za dużo. Tam są ogródki działkowe i schody, to znaczy wtedy były. Pędzili nas po tych schodach w dół, a u góry były ustawione karabiny maszynowe. Jak ludzie biegli, to [Niemcy] strzelali z karabinów maszynowych i zabijali. Spadł mi drewniak – cenna rzecz, bo innych butów nie miałam. Zawróciłam po ten but pod górę i nagle runęła na mnie cała masa tych ostatnich ludzi, którzy schodzili ze schodów. Znalazłam się pod kilkoma osobami i leżałam pod nimi. Chodził Niemiec (wydaje mi się, że nazywał się Kozłowski), który był z żandarmerii. Jak ktoś się ruszył, to dobijał. Leżeliśmy tak kilka godzin. W którymś momencie drogą wzdłuż ogródków działkowych [nadszedł] patrol PCK. Mieli jedne nosze, białą flagę i zapytali, czy mogą zabrać rannych. Zaczęłam się wygrzebywać spod kupy ludzkiej. Jak upadłam, to miałam wyciągniętą rękę. Niemiec kilka razy przeszedł po mojej ręce, a ręka nawet nie drgnęła, chociaż na pewno mnie to bolało. Zapowiedzieli, że kto tylko może wstać, niech wstanie i pójdzie z nimi, bo mają tylko jedne nosze i mogą wziąć tylko jedną osobę, a kto nie może wstać, niech da znak, to przyjdą jeszcze raz. Zapytali Niemca: „Czy możemy zabrać rannych?”. Powiedział: „Tak”. Wyczołgałam się spod tych ludzi. Miałam na sobie krew, czyjś mózg… Nie wierzyłam w to, że nie jestem ranna. Nie czułam bólu, nie czułam niczego. Wstałam i poszłam w pierwszej grupie. Tam poszło kilka osób. Zobaczyłam tą najmłodszą Zosię leżącą martwą. Biegłyśmy tam we trzy. Tej drugiej w ogóle nie zdołałam dostrzec.


Zaprowadzili nas do sióstr do klasztoru na Belwederskiej i zaczęli opatrywać. Oczywiście mnie też i okazało się, że nie jestem ranna, że to wszystko nie jest moje. Dali nam pić, bo przecież było gorąco, samoloty latały i naprawdę 1 sierpnia był ogromny upał. Jak poszli drugi raz już z większą ilością ludzi i noszy, to ci ludzie, którzy się podnieśli i dawali znak, że żyją, w większości już byli zabici przez Niemców, tak że w zasadzie uratowali się głównie ci, którzy poszli za pierwszym razem, ci, którzy byli w stanie o własnych siłach pójść z nimi.



Ten dom był po prawej stronie, czy po lewej?

Ta żandarmeria?

Nie. Tam, gdzie pani wpadła do bramy.

To było na przeciwko „Wedla”, po drugiej stronie.

Jak pani zobaczyła powstańców, to było zdziwienie, radość?

Nie widziałam ich, bo byli na klatce schodowej i strzelali z okien klatki schodowej do Niemców. Na zapleczu domu na Dworkowej była żandarmeria niemiecka. Zresztą ci powstańcy wszyscy zginęli.

Zginęli, a nie wycofali się?

Nie, skądże, strzelali i zginęli. Potem do domu wpadli Niemcy i nas wszystkich wyprowadzili – ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z [Powstaniem], bo to byli [przypadkowi] ludzie z przystanku. Wyprowadzili również wszystkich ludzi z kamienicy, dlatego tych ludzi [było] więcej, bo na przystanku [czekało] z piętnaście osób, a potem było dużo więcej. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile ludzi zginęło i ile ludzi tam było. W każdym razie ludzie wierzyli, że biegnąc naprzód ocaleją, tymczasem to była błędna decyzja. [Zresztą] każda decyzja była błędna, bo zginęli ci, którzy tam byli, bo Niemiec strzelał i zginęli ludzie, którzy biegli. Cała droga była usiana leżącymi ludźmi, którzy może jeszcze [żyli], a niektórzy już byli martwi, dlatego strasznie mnie zabolało, jak tam przyjechałam po latach, poszłam na to miejsce i zobaczyłam tabliczkę, która tam jest – maleńką, niepozorną, w zasadzie żadną, że tu było to i to… Myślę sobie: „Gdybym miała dużo pieniędzy, to bym ufundowała odpowiednią tablicę”. Tak jak sobie przypominam, wydaje mi się, że oni strzelali też kulami dum-dum, bo jak szłam, widziałam tych ludzi i mieli straszne rany. Leżąc pod tą kupą ludzi, widziałam [też] taką scenę, że małe dziecko szukało matki, biegło drogą i wołało: „Mama! Mama!”. Podszedł Niemiec i strzelił mu w główkę. To obraz, którego nigdy w życiu nie zapomnę. To dziecko zalało się krwią i padło. Po prostu to było straszne, ale fotoreportera przy tym nie było, w związku z tym jest tabliczka, która w zasadzie nic nie oddaje, to znaczy oddaje, ale [tak] niewiele.

Wróćmy do momentu, jak Niemcy wpadli na to podwórko. Krzyczeli na was, popychali? Jak to wyglądało, jak was wyrzucali z tej kamienicy?

Oczywiście krzyczeli, popychali i wszystkich wyprowadzili z kamienicy [przy Puławskiej] na podwórko [kamienicy przy Dworkowej, gdzie mieściła się żandarmeria], ale zobaczyli, że jest za dużo ludzi. Były tam już rozstawione karabiny. Wyobrazili sobie, że jakby wszystkich zabili, to by mieli strasznie dużo – powiem okrutnie – sprzątania, w związku z tym rozmyślili się i wypędzili nas stamtąd na ten placyk. Ludzie zaczęli z placyku zbiegać po schodach i biec dalej, sądząc, że się uratują. [Może] zginęło tam sto osób czy nawet więcej, bo to byli ludzie z całej kamienicy i z przystanku.

Były dzieci?

Byli różni ludzie. Były [też] dzieci, bo [my] wszystkie trzy byłyśmy dziećmi. Jedna dziewczynka miała czternaście, jedna piętnaście, a jedna osiem czy dziewięć lat. Oczywiście porzuciłyśmy wanienkę w bramie, bo w tym strachu to już nie było ważne. Ci, którzy ocaleli, bo ocalała garstka…

Jak pani leżała pod stertą ludzi i pani czuła, że to są nieżywe osoby, to pani się nie bała?

Byłam zupełnie nieprzytomna ze strachu. Nie wiedziałam, że nie jestem ranna. Nie miałam świadomości. Widziałam, że mam krew na rękawie. Nie widziałam mózgu zabitego człowieka na swoim ramieniu. Potem okazało się, że to był mózg. Jak przyszłam do zakonnic, to nie wierzyły, że nie jestem ranna. Rozebrały mnie i zaczęły myć. Wtedy się okazało, że to wszystko jest nie moje. Jak leżałam pod stertą ludzi, to byłam sparaliżowana strachem, który odbierał jasność myślenia, i to, że było ciężko, że ludzie leżeli na mnie, to było w tym momencie nieważne. Prawdopodobnie tylko dzięki temu nie byłam ranna, że ci na wierzchu byli atakowani przez tego człowieka, który miał nie karabin maszynowy, tylko rewolwer w ręku i albo dobijał, albo zabijał.

Jak on chodził?

Chodził wzdłuż drogi i jak zobaczył, że ktoś się gdzieś rusza, to od razu do niego mierzył. Jeszcze się przedstawił. Nie pamiętam czy Kozłowski, czy Kowalski, ale wydaje mi się, że to był folksdojcz i że to był Kozłowski.

Komu się przedstawił?

Powiedział ludziom, temu patrolowi.

Był w mundurze?

W mundurze.

Mówił po polsku?

Mówił po polsku.

Mówiła pani, że miała wyciągniętą dłoń. Przecież ten chód, to strasznie boli…

Tak, ale nie czułam bólu, nie czułam niczego – posikałam się.



To ze strachu?

Tak. Strach odbiera wszelkie czucie. To był straszny strach. Mało tego, że chodził Niemiec, mało tego, że cały czas były strzały – [jeszcze] cały czas latały samoloty, które było słychać. Jeśli się nawet ich nie widziało, to się słyszało. Nie wiadomo było, czy to są samoloty, które chcą pomóc, czy samoloty, z których będą strzelać albo coś zrzucą. Wszystko razem było tak paraliżujące, że odbierało świadomość. [Właściwie] trudno powiedzieć, co się czuło w tym momencie.

Na pani przykładzie widać, że ze strachem nie można się oswoić.

Nie, ze strachem nie można się oswoić, bo takie sytuacje miałam potem jeszcze [kilkakrotnie].



Jak była pani w piwnicy, to pani wiedziała, że to jest właśnie Kornel Makuszyński?

Tak.

Znała pani jego twórczość?

Znałam jego twórczość.

Czy on coś opowiadał?

Nie, nie. On się kompletnie nami nie interesował w tej piwnicy. [To było przy ulicy Grottgera] jedynym z jego strony odruchem było to, że dawał żywność i [potem] ktoś [tę żywność] gotował. No i dał mi koc z litości, [bo] widział takie chude, małe dziecko, które śpi na ziemi w piwnicy. Ale jakichś specjalnych względów ani serdeczności nie okazywał. Potem się z nim spotkałam już po wojnie w Zakopanym, żeby mu podziękować za to, że w zasadzie w pewnym sensie nas uratował. Gdyby nie on i inni ludzie, którzy też się dzielili, no to byśmy w tej piwnicy zginęli z głodu. Już nie ze strzałów, tylko z głodu.

Pamiętał tą sytuację?

Nie bardzo, tylko był wzruszony tym, że jednak pamiętałam to sprzed tylu lat, bo już byłam dorosła. Po prostu chciałam podziękować. To była taka wzruszająca scena w Zakopanem. Jego wzruszyło to, że dziecku, które teraz jest dorosłe, zapadło to w pamięć i jest wdzięczne.

Wróćmy jeszcze do Powstania. Niemcy kazali wam iść przed czołgiem z Belwederskiej do Bagateli?

Na [barykadę] prosto.

W którym miejscu była ta barykada?

Barykada była na samym rogu. Tak jak plac Unii Lubelskiej – Mokotowska z jednej strony... To była jakaś ulica na wprost [placu], a po boku były jeszcze dwie ulice (w tej chwili nie pamiętam jakie), a barykada była w ulicy na wprost [placu]. […]

Musieliście mieć podniesione ręce?

Nie, myśmy tak szli jak barany. Dla mnie to był też cud, bo powstańcy strzelali, żeby ten czołg nie zniszczył im barykady, ale widząc ludzi, przestali [strzelać] i nie było strzałów, tylko czołg jechał, a my szliśmy przed czołgiem. To były i dzieci i dorośli.

Widziała pani, żeby ktoś upadł od strzału?

Nie. Nie widziałam. Jak całą drogę szliśmy, to nikomu się nic nie stało, jak wjechaliśmy na ten plac i usłyszałam tekst: [„Po prawej stronie pod barykadą”], rzuciłam się, żeby się oderwać od czołgu [i dobiec tam, gdzie byli Polacy].

Ktoś jeszcze za panią poszedł?

Nie widziałam.

Co dalej się z panią działo, kiedy przeszła pani na drugą stronę?

Przeszłam na drugą stronę i od razu zajęli się mną powstańcy, [pytali] skąd się wzięłam? Musiałam im opowiedzieć swoją historię. Oczywiście bardzo mi współczuli, że dziecko przeżyło [taki] straszny strach. Iść przed czołgiem jako żywa osłona to chyba jest makabryczne [uczucie].
Potem byłam w różnych ich kryjówkach, głównie mieściły się w opuszczonych mieszkaniach. Pamiętam do dziś, że głównym pokarmem to był na wpół gotowany pęcak, którego do dzisiaj nie jem, dlatego że odrzuca mnie od pęcaku. Wtedy był jedynie pęcak i znalezione gdzieś jakieś stare jedzenie w opuszczonych mieszkaniach.
Ponieważ [w kryjówkach] były poprzebijane piwnice, że można było [nimi] daleko iść, ja koniecznie chciałam przejść na drugą stronę Alej [Jerozolimskich], żeby się dostać na ulicę Leszno, tam skąd wyszłam. Głupie dziecko, które nie zdawało sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Któregoś dnia, jak już doszłam piwnicami do tego przejścia… Tam było tak: szedł na przykład wojskowy, potem puszczali cywila i znowu pięć, sześć osób przechodziło na drugą stronę. Ostrzał był z dworca i z BGK, a wzdłuż jezdni były ułożone worki z piaskiem, więc to nie było przejście, to było po prostu prześlizgnięcie się, pełzając, na drugą stronę. Jeśli ktoś podniósł głowę, to... I tak było, że przede mną [ktoś] szedł – zginął, ja przeszłam, za mną [znów] ktoś zginął i wstrzymali przejście. Znalazłam się po drugiej stronie. W owym czasie było tak, że jedna brama to byli Polacy, akowcy, a inna brama to już byli Niemcy, bo [wtedy] zdobywało się dom po domu. Przeszłam na tą drugą stronę i czekałam, kiedy będzie można przejść przez Ogród Saski. Bardzo trudno było przejść przez Ogród Saski, było to bardzo niebezpieczne; naprawdę rzadko się zdarzało, żeby ktoś przeszedł. Ludzie bardzo często ginęli, a mnie się znowu udało przejść przez Ogród Saski, ale nie doszłam na ulicę Leszno. [Przeszłam] najbliższą ulicą (w tej chwili mi wyleciała z głowy [nazwa]) i znalazłam się w domu, w którym przygarnęła mnie młoda osoba, która mieszkała z matką, [a] pracowała w zakładach mięsnych. To była ulica, gdzie padały pociski z jeżdżącej po szynach kolejowych „Berty”. Ta ulica była bardzo ostrzeliwana. Kamienica miała front i cztery oficyny. Po kolei te oficyny padały, stawały się gruzami. W związku z tym wszyscy zeszli do piwnic. Ja też zeszłam z tą panią i jej córką do piwnicy. Oczywiście ludzie mieli [ze sobą] w piwnicach różne własne rzeczy. Ja nie miałam nic, bo ten koc został tam [na Grottgera], bo jak Niemcy nas wypędzili, to nie mogłam nic wziąć, [nawet] tego koca od Makuszyńskiego, po prostu straciłam go wtedy. Spałam na worku papierowym, co spowodowało, że miałam całe ciało pokryte wrzodami od spania na ziemi i [z] zimna. Wiedziałam jakie było rozpoznanie, bo potem znalazłam się w szpitalu na zabiegu – zimnica, jakoś to się nazywało, w każdym razie w tej chwili nie pamiętam nazwy [tej choroby].
[Zdarzyła się tam] taka humorystyczna sytuacja. Nie wiedziałam, że leżę na ziemi obok kominowego wycioru. Jak pocisk uderzył w górną części tej kamienicy, która jeszcze była, to ten wycior oczywiście wyleciał i cała sadza spadła na mnie. W związku z tym byłam cała w sadzy, [wyglądałam] jak Murzyn. Wyszłam z piwnicy i przeszłam do [ocalałej] części oficyny, klatki schodowej, bo tylko klatka schodowa została. Na podwórku tego domu była beczka z wodą do gaszenia pożaru, bo takie beczki były zainstalowane na podwórkach. Nabrałam trochę wody i poszłam się myć z tej sadzy. I znowu był nalot. Jeszcze nie zdążyłam się umyć, zostałam na klatce i zasłoniłam się drzwiami. Znowu naiwność dziecka, że mnie te drzwi przed czymś uchronią. I odpadł kawałek tej kamienicy, ale nie tej części, w której ja byłam na klatce schodowej. Uważam, że to były same – można określić to słowem – cuda. Tych momentów, kiedy można było zginąć, było bardzo wiele. Smutne były sceny, bo [tam gdzie] ludzie grzebali zmarłych, przychodziły psy… Szczątki były przykryte gruzem, cienką warstwą. To były makabryczne sceny, które widziało dziecko, bo [przecież] ciągle miałam czternaście lat.

Co robiły psy?

Psy odkopywały szczątki ludzkie i zaczynały je jeść, bo były tak samo głodne jak ludzie. Kiedy zrobiły mi się potworne wrzody, na brzuchu miałam wrzód wielkości dłoni, to niedaleko był szpital.

Poszłam do tego szpitala, pokazałam straszny wrzód, bo to się nie dało z tym żyć, to był potworny ból. Położono mnie na stole, przywiązano, rozcięto mi wrzód na żywca, podłożono mi nerkę, żeby ta ropa ściekała, i [wtedy rozpoczął się] nalot i bombardowanie. Lekarze uciekli, ja zostałam na stole, łzy mi same kapały. Byłam przywiązana, w związku z tym wstać nie mogłam, bo jak miałam wstać, poza tym to było wysoko. Bomby wpadły na dziedziniec, ale na szczęście to były niewybuchy. W tym szpitalu było mnóstwo ludzi, którzy [zostali ugodzeni] zapalającymi [bombami] i oni byli cali poparzeni, [a że] nie było bandaży, owijano ich jakimiś papierowymi bandażami. To byli ludzie, którzy wyglądali jak żywe pochodnie. To był makabryczny widok [i] przeraźliwy smród gnijących ciał. Ci lekarze wrócili i mówią do mnie: „Wybacz, ale gdybyśmy my zginęli, to szpital zostałby bez lekarzy”. Powinnam zrozumieć, że [gdybym] ja zginęła, to nie byłoby straty. Już wtedy zrozumiałam, że ten tekst był bardzo okrutny, ale uważałam, że oni mają rację. [Gdyby] ich trzech zginęło, to byłaby na pewno [dużo] większa strata.

Wtedy pani to zrozumiała?

Nie. Potem dopiero zrozumiałam, bo wtedy tego nie rozumiałam. Wtedy miałam do nich straszny, bolesny żal. Płakałam, płakałam, płakałam. Nie mogłam się z tego płaczu uspokoić. Obandażowali mi brzuch i wyszłam ze szpitala. Szłam z powrotem do piwnicy, w której mieszkałam, do tych pań, które łaskawie mnie wspierały jakimiś sucharami czy czymś innym jadalnym.

 

Po drodze, jak szłam ulicą, gdzie ruiny były dosłownie do drugiego piętra – nagle strzały, więc padłam na ziemię, bo to były strzały z granatnika, wiadomo, co robi granatnik – ogromny rozrzut pocisku. Padłam na ziemię, bo słyszałam przedtem, jakie szkody czyni właśnie [taki] pocisk. Jak padłam na ziemię, to poczułam potworny smród. Upadłam na rozkładającego się trupa. W ogóle tego nie zauważyłam, przecież mogłam upaść w innym miejscu. Ten [obłędny], strach spowodował, że po prostu upadłam. Znowu była cisza. Podniosłam się i zaczęłam iść dalej. Taka ohydna, śmierdząca, oblepiona ludzkim mięsem. Na wierzchu [trupa] była skorupa z ubrania, a jak ja na to upadłam, to wszystko pękło. Znowu makabryczne przeżycie.
Doszłam tam, ani się umyć, ani się przebrać [nie było jak], bo nic nie miałam.

Kiedy byliśmy tak strasznie głodni, to niedaleko na ulicy Krochmalnej był magazyn Haberbuscha i posłali mnie po cukier. Jeszcze w międzyczasie jakaś pani z tej kamienicy dała mi spodnie swego syna. Te spodnie były takie duże, że miałam je raz zawiązane w pasie, a drugi raz zawiązane pod szyją i między brzuchem a szyją miałam lukę. Jak poszłam do Haberbuscha to [w tę lukę] chowałam cukier. To był cukier w kostkach. Ja z tym cukrem przyszłam. Wszyscy się bardzo radowali, że przyniosłam cukier. Było tam jeszcze mnóstwo wina i ludzie je pili, pili piwo i leżeli pijani w tej fabryce. Oczywiście nie byłam zainteresowana ani winem, ani piwem tylko cukrem. I z tym cukrem wróciłam z powrotem do domu.

Potem była znowu taka sytuacja, że nie było wody, [a] pod PAST-ą na Zielnej był ogromny lej i tam lała się woda. Mnie posłano (mówiąc ciągle, że jestem mała, zwinna, że sobie poradzę), żebym przyniosła wodę. Znowu poszłam po wodę i był ostrzał, bombardowanie, ludzie w tym leju zginęli, a ja wyszłam z tego leju. To są nieprawdopodobne historie, ale jednak prawdziwe. W tej chwili mam [już] do tego dystans, bo minęło bardzo wiele lat. Mam w tej chwili siedemdziesiąt osiem lat.

Dlaczego te osoby wysyłały panią, a nie chciały same pójść?

Uważali, że jestem mała i że mnie to się na pewno uda, te osoby były starsze. Była tam pani z córką, więc ją chroniła, bo miała ją tylko jedną, a ja byłam takim kimś, kogo ona łaskawie przygarnęła. Od [chwili] straty rodziców wszyscy mnie traktowali łaskawie, czuli się dobroczyńcami, że robią coś dobrego dla kogoś z kim nie mają nic wspólnego.


Mnie w ogóle łaska do dzisiejszego dnia boli, nie lubię prosić. Do tego stopnia jestem przeczulona, że jak już po wojnie byłam w Domu Dziecka w Krakowie, to jak były święta i składano życzenia, to ja się chowałam zawsze pod stół. Nie chciałam słuchać tych życzeń, bo uważałam, że one są nieszczere. Miałam wtedy piętnaście lat, ale w dalszym ciągu byłam jakoś tak [nastawiona] do tego wszystkiego negatywnie, nie wierzyłam już ludziom. Chociaż ludzie mi zrobili bardzo dużo dobrego, ale uważałam, że to jest ciągle z litości, że taka biedna, że taka sierotka. Nie to, że ja byłam mądra, bo byłam mądra. To że jakoś zachowywałam się właściwie, to wszystko było nieważne. Ważne było to, że byłam sierotką. To mnie bolało. Całe życie mnie to bolało. Moje wybory życiowe były zawsze pod kątem, żeby ktoś mi nie robił łaski. Musiałam na wszystko sama zarobić, a nie żeby to było ofiarowane. Miałam zawsze wątpliwość, jaki był powód tej darowizny. Może to było z mojej strony nie w porządku, bo [zapewne] niektórzy ludzie byli naprawdę szczerzy i chcieli pomóc, ale [było we mnie] zasiane ziarno nieufności i ono kiełkowało bardzo często. Może to było złe. Na pewno to było złe, bo wiele osób było szczerze życzliwych. Nie byłabym tym kimś, kim jestem. Skończyłam jedne studia, drugie studia. […]



Wracając do Powstania – przyniosła pani tą wodę?

Tak. [...] Miałam tam jeszcze taki incydent, ale to nie był incydent negatywny. Znaleziono skład butów, ale on był zamknięty. Była tylko jedyna możliwość wejścia – przez górny lufcik. Podsadzili mnie, weszłam przez górny lufcik i wyrzucałam na zewnątrz pudełka z butami. Ludzie rozbierali te buty. Jak już nic nie było, to ja zostałam w tym składzie bez butów, bo wszystkie wyrzuciłam i bez ludzi, którzy by mnie wyjęli. Znalazł się jakiś jeden dobry człowiek, który pomógł mi wyjść, bo przecież bym tam umarła w tym pomieszczeniu. Miałam wiele takich sytuacji trochę dramatycznych, trochę irracjonalnych. Potem Powstanie skończyło się.

A czy ci ludzie wiedzieli, że pani jest Żydówką, czy nie?

Nie, nikt nie wiedział. Nikomu tego nie mówiłam. Po prostu wszyscy myśleli, że jestem dzieckiem, biedną sierotką i nic więcej. Kim jestem, to nie wiedzieli.

Ale nie uświadomiła pani sobie, że ktoś panią rozpozna?

Nie. Nie uświadomiłam sobie zupełnie tego. Uważałam, że [nie] mam [tego] na czole [wypisanego]. Ja po prostu nie wspominałam tych spraw. Mówiłam, że rodzice zginęli, że ojciec zginął w obozie, mama umarła, jak ktoś pytał, ale nie mówiłam z jakich powodów. To jakiś taki strach przed odkryciem się. Strach przed odrzuceniem. Bałam się, że zostanę odrzucona z tego powodu. Dlatego cały czas to ukrywałam.

A jak upadło Powstanie Warszawskie?

Nim Powstanie upadło Niemcy przychodzili i wypędzali [ludzi z piwnic], a kto nie wyszedł, [wrzucali wiązki granatów]. W związku z tym myśmy wyszli i zostaliśmy popędzeni w kierunku Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim wsadzono nas do bydlęcych wagonów i wywieziono do Pruszkowa, do dulagu. W Pruszkowie byłam trzy miesiące. Tam były ogromne hale, komu się udało zdobyć trochę słomy, to miał na czym spać. Mój chrzestny był jubilerem, miałam na szyi złoty łańcuszek [z] Matką Boską, przepiękny medalik, bo w koronie Matka Boska miała cenne kamienie i w nocy ktoś, przecinając mi szyję, zerwał ten medalik. Tak straciłam jedyną pamiątkę po chrzestnym i w zasadzie taką rodzinną pamiątkę.

 

Byłam w Pruszkowie trzy miesiące. Po trzech miesiącach weszli [Niemcy], wypędzili nas. Tam był potworny głód, to, co tam się działo [trudno opisać]... Ubikacja, to był ogromny dół i belka, wszystko się odbywało publicznie. Żeby dostać jedzenie, to były jakieś tory z drzewa, tak że się wchodziło jedną stroną, a wychodziło drugą stroną, żeby ktoś czasami dwa razy nie podszedł. Nie miałam rodziny, nie miałam niczego, w związku z czym w jakiejś znalezionej puszce starałam się dostać chociaż trochę pożywienia. Przywozili beczkowozami jakąś zupę z brukwi, z kapusty, dawali nam po kawałku chleba. Nie miałam niczego, żebym mogła zapłacić, żeby dostać trochę jedzenia. Któregoś dnia jak nas wypędzili z ogromnej hali i stały dwa stoliki, to nie wiedziałam, do którego podejść, podeszłam do pierwszego z brzegu. Ten stolik to był tak zwany: stolik na wolność. Nas tam spisywano i pakowano do wagonów bydlęcych.


Jedenaście dni jechaliśmy z Warszawy do Skawiny w tych bydlęcych wagonach. To już był grudzień, było zimno. Jak żeśmy zajechali do Skawiny i otworzyli te wagony, to ci ludzie, którzy byli przy brzegach, przy ścianach, byli zamarznięci. Ci ludzie, którzy byli w środku, to byli też w [strasznym] stanie, porobieni, posikani, to były fragmenty ludzi. W Skawinie „rozebrali” nas ludzie. Mnie wzięła do pracy kobieta, do opieki nad dzieckiem, do pola, do krów. Do wsi Chorowice koło Mogilan. Byłam tam do wyzwolenia, ale cały czas to raz byli tam Niemcy, a raz byli tam Rosjanie. Niemcy się nie mogli nadziwić, bo ta moja gospodyni uciekła z tego domu ze swoimi dziećmi do lasu, gdzie mieli wykopane jamy, schroniła się, a mnie zostawiła do opieki tego domu. Niemcy się nade mną litowali, że jak można było zostawić dziecko do opieki tego domu. Częstowali mnie tym, co ugotowali, dawali mi czekoladę frontową, kawałek chleba. Nie mogę powiedzieć, Niemcy nie robili mi nigdy krzywdy. Rosjanie też mi nie robili krzywdy, tylko to już byli zupełnie inni ludzie. Niemcy byli czyści a [Rosjanie] byli tacy jacy byli, po prostu biedni, mieli plecaki w formie worka związanego u góry i u dołu… Miałam wtedy już piętnaście lat, współczułam tym ludziom.
Była wtedy taka straszna scena, bo akurat Niemcy [walczyli z Rosjanami]. Był tak zwany kocioł, bardzo dużo ludzi zginęło, bo [ostra] walka była po obu stronach. Przed domem, w którym byłam, [leżał ciężko ranny] młody Rosjanin i prosił wody, a w sieni tego domu byli rosyjscy żołnierze. Ja mówię [do jednego z nich]: „Daj jemu wody”. On powiedział do mnie: Nas mnogo. I nie dał mu wody, a to była jego ostatnia prośba przed śmiercią, bo on był ranny w brzuch. Minęło tyle lat, a ja widzę tego młodego chłopaka, który prosi o wodę i który leży przed domem na podwórku i kona. Tyle razy zetknęłam się ze śmiercią. […]

Boi się pani, że będzie pani leżała tak jak ten żołnierz i nie będzie nikogo, kto mógłby pani podać wodę?

Tak. Tak jak powiedziała Anna Seghers: „Każdy umiera w samotności”.

A jak ci Niemcy byli w domu, to nie bała się pani?

Nie, nie. Kompletnie, bo ci Niemcy byli dla mnie [dobrzy], dlatego że oni wszyscy zostawili żony i dzieci [i współczuli mi]. Do tego stopnia [byli życzliwi], że jeszcze do niedawna miałam taką łyżkę z widelcem, którą dostałam od jednego Niemca, on mi wyskrobał scyzorykiem swoje imię i dał mi to w prezencie. [To była pamiątka!] Niemcy byli w stosunku do mnie serdeczni, bardzo mi współczuli. Oni nie mogli się nadziwić, [że można zostawić samo dziecko w pustej chałupie].

Ale ci Niemcy zabili przecież pani ojca...

Tak. Ale w tym momencie ci Niemcy byli inni. To byli żołnierze frontowi, to nie było SS, to byli żołnierze frontowi, którzy szli do walki, bo im kazano.

Pamięta pani, jak miał na imię ten Niemiec, który dał pani sztućce?

Nie pamiętam. Gdzieś [jest] ta łyżka z widelcem... To taka jak w harcerstwie, podwójna, do menażki, coś takiego dostałam. Trzymałam ją jak relikwię, ale przeprowadzałam się to gdzieś, tam to zginęło. Dla mnie to była relikwia, którą otrzymałam w 1945 roku od Niemca.

Kto, oprócz kuzynki, ocalał z pani rodziny?

Nikt więcej. Z bardzo dużej rodziny, [liczącej] około pięćdziesięciu osób [większość była w obozach]: w Ravensbrück, Gross-Rosen, Sachsenhausen i [niewielu z nich ocalało]. Rodzina [przed wojną] była bardzo liczna. Tu [wyjaśnić trzeba jeszcze jedno]. Ponieważ ojciec ożenił się wbrew rodzinie z Polką, więc nie wszędzie [ich akceptowano]. Moja matka [w rodzinie] nie była przyjmowana, a ojciec jak gdzieś jechał, to tylko ze mną. Ale ja zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, dlaczego tak jest? Dlaczego ojciec jeździ tylko ze mną? Uważałam, że on jedzie tylko ze mną z powodu wielkiej miłości do mnie, a nie z innych powodów. Dopiero po wojnie dowiedziałam się od kuzyna, który przyjechał z Rosji do Polski i mieszkał w Łodzi. On był starszy ode mnie, wyjechał potem do Brazylii. On mi powiedział, że powodem tego było to, że rodzina nie uznała tego małżeństwa, tego związku ojca. Nie to, że to był mezalians, jak to się przed wojną mówiło, tylko że po prostu postąpił wbrew rodzinie i że rodzina uważała to za naganne. Ja to inaczej rozumiałam. Wiele straciłam, bo nic w zasadzie nie wiem, żadnych bliższych danych osobowych tych osób nie znam. […]

Wojna skończyła się sześćdziesiąt pięć lat temu, teraz nikt w Polsce nie zabija dlatego, że ktoś jest Żydem.

Nie zabija, ale boję się potwornie powrotu walczącego antysemityzmu. W Krakowie jestem przewodniczącą oddziału krakowskiego SDH. Była wymiana uprawnień i ZUS wydawał nowe [legitymacje]. W tych [legitymacjach] było wpisane – pobyt w getcie, a do tej [legitymacji] na poczcie, u lekarza, w pociągu zaglądają różni ludzie. Nie miałam jeszcze tej [legitymacji] i przyszli do mnie koledzy i powiedzieli mi, co mają wpisane do tych uprawnień [dla] osób represjonowanych: „pobyt w getcie”. Koledzy nie to, że się wstydzili, tylko bardzo [obawiali się] z tego powodu. Zadzwoniłam do dyrektora ZUS-u i poprosiłam go o spotkanie. Na tym spotkaniu wytłumaczyłam mu, że my już byśmy nie chcieli mieć opaski z Gwiazdą Dawida na ramieniu. To był mądry człowiek... Raczej jestem wiarygodna, potrafię rozmawiać z ludźmi i potrafię wzbudzać w nich zaufanie i jakąś sympatię. Pan dyrektor wydał zlecenie, ażeby ten wpis był inny, a w których legitymacjach jest to wpisane, (a są to druki ścisłego zarachowania), żeby wpisać, że byli w miejscu odosobnienia, żeby tej „Gwiazdy Dawida” w tej książeczce osoby represjonowanej nie było. W innych miastach koledzy tego nie dokonali, bo jedna z koleżanek powiedziała nawet: „A co ty się tego wstydzisz?”. Ja mówię: „Nie. To ma zupełnie inny aspekt, o co innego chodzi”. Naprawdę o co innego chodzi, bo nikt się tego nie wstydzi. [Ale obawa ciągle w człowieku pozostaje…]


Warszawa, 23 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Elżbieta Lesiak Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter