Irena Rejter „Irka”
Nazywam się Irena Rejter, urodziłam się 3 lipca 1924 roku we Lwowie. Ojciec miał na imię Leon, mama Helena z domu Małachowska. Ojciec był adwokatem. Przed wojną byłam kilkunastoletnią uczennicą.
W 1943 roku znalazłam się w Warszawie i w [kwietniu] 1943 roku koleżanka [Ludmiła Krajewska „Mila”] wciągnęła mnie do konspiracji. Byłam łączniczką, z tym że myśmy [były zorganizowane] przed Powstaniem w patrole. Patrol [był] pięcioosobowy, cztery łączniczki i piąta patrolowa. [W moim patrolu, oprócz mnie, były „Mila” (Ludmiła Krajewska, obecnie Szuba-Babska), „Mała Basia” (Barbara Synoradzka-Wyrzykowska) i „Dasia” (Danuta Przestępska). Patrolową była początkowo „Anna” (Zofia Piotrowska) a potem „Lodka” (Leokadia Raczyńska). Koleżanki z patrolu znałam prywatnie i wiedziałam jak się nazywały. Wszystkie inne osoby znałam tylko z pseudonimów. Dopiero po wojnie poznałam ich nazwiska przeważnie z książki Kazimierza Malinowskiego „Żołnierze Łączności Walczącej Warszawy”]. W ramach tego patrolu działaliśmy w konspiracji. Przechodziliśmy też kształcenie najpierw z zakresu wiadomości ogólnowojskowych, [to jest] organizacja wojska [i] służb wojskowych. Oprócz tego przechodziliśmy szkolenie z zakresu obsługiwania telefonów polowych, alfabet Morse’a. Były [telefoniczne] skrzynki polowe, w porównaniu z dzisiejszym stanem techniki, bardzo prymitywne, [miały] brzęczyk i nadawało się Morsem informacje. Uczyliśmy się obsługiwania takich skrzynek. Poza tym przechodziliśmy też kursy terenoznawstwa. Nawet przez jeden tydzień miałyśmy ćwiczenia w lesie, w Podkowie Leśnej, byłyśmy tam zakwaterowane, chodziło o orientację w terenie. Później jeszcze przeszłyśmy zaznajomienie z bronią, łączniczki nie miały broni w Powstaniu, ale uczyłyśmy się, jakiego rodzaju są pistolety, jak się rozkłada pistolet, karabin, takie podstawowe rzeczy. Przed Powstaniem wszystko było bardzo ściśle zakonspirowane, tylko znałam pseudonimy.
Oprócz tych kursów posyłani byliśmy z różnymi meldunkami, rozkazami, podany był zawsze pseudonim, adres. To wszystko trzeba było zapamiętać, nie wolno było nic notować i po całym mieście, gdzie nas tam posłali pod jaki adres, to chodziliśmy z tymi meldunkami. Oprócz tego kolportowaliśmy „Biuletyn Informacyjny”, to była podziemna gazeta, więc to też do nas należało.
Z chwilą, kiedy wybuchło Powstanie, mieliśmy najpierw punkt, do którego trzeba się było zgłosić na ulicy Moniuszki 11 w biurze. 1 sierpnia zgłosiłyśmy się – [cały] nasz patrol. Wtedy przyszły jeszcze inne dziewczyny, których myśmy nie znały, niektóre znałyśmy jeszcze z działalności konspiracyjnej. Tam [zgłosiłyśmy] się, [spędziłyśmy] noc i później rano 2 sierpnia [przeszłyśmy] do naszej stałej kwatery. Kwatera to była Składnica Meldunkowa K-1 na ulicy Jasnej 1 w domu „Pod Orłami”. Tam wtedy poznałyśmy naszego dowódcę składnicy, to był kapitan „Robert”, a już po wojnie dowiedziałam się, że on się nazywał Włodzimierz Nieścierowicz. Jego zastępcą była „Krzyśka”, czyli Maria Bańkowska, którą znałyśmy, bo ona była w konspiracji naszym dowódcą i dawała też różne zlecenia, kierowała pod różne adresy, powierzała nam różne funkcje. „Krzyśka” była zastępcą kapitana „Roberta”. W składnicy meldunkowej nasza praca polegała na tym, że codziennie dostawałyśmy jakieś polecenie, że mamy iść tu czy tam do [jakiegoś] dowódcy, zgłosić z jakimś listem, materiałami, meldunkami.
Pamiętam, pierwszy adres, gdzie mnie wysłali, to było bardzo niedaleko, na placu Dąbrowskiego. To był jeden z pierwszych dni Powstania. Przyszłam na plac Dąbrowskiego i okazało się, że tam [spadła] bomba, Niemcy zrzucili, był bardzo wielki lej. Wtedy się dowiedziałam, że zginęła pierwsza z naszej grupy dziewcząt Janka Trojanowska tam na placu Dąbrowskiego. Następnie później parę razy chodziłam na Wolę. Pamiętam, że raz jak byłam na Woli, dowiedziałam się, że były zrzuty w nocy, że zrzucili jakąś broń, amunicję czy coś takiego. Później stopniowo nasze oddziały z Woli się wycofywały. Ostatni raz jak mnie posłali na Wolę do kapitana „Radosława” (obecnie wiem, że nazywa się Mazurkiewicz), to po drodze dowiedziałam się od naszych patroli, że już go na Woli nie ma, że się wycofuje, że go zastanę w Sądach na Lesznie. Tam odnalazłam „Radosława” od ulicy Ogrodowej w Sądach.
Później pamiętam, że chyba wracałam z Woli. Po tylu latach już wielu rzeczy nie pamiętam, ale wracałam w czasie, kiedy się paliły Hale Mirowskie. To było coś przerażającego, bo ten ogień buzował, był [wielki] szum, huk, on się tak szybko rozprzestrzeniał. Strasznie się bałam, że mi odetnie drogę powrotną. Biegiem leciałam, żeby z powrotem wrócić na Jasną. Udało mi się. Później parę razy chodziłam na Starówkę. Początkowo chodziłam na Starówkę górą i pamiętam, że chyba nawet to było 15 sierpnia. Była wielka uroczystość i [panował] entuzjazm, euforia na Starówce, cała ulica Długa była ubrana flagami. Ludzie się cieszyli tak jakby wojna już się skończyła i odzyskaliśmy niepodległość. To były te pierwsze dni, kiedy [nasi] zdobyli Starówkę. Jeszcze byłam ze dwa razy na Starówce, bo w podziemiu pałacu Krasińskich miał swój sztab pułkownik „Wachnowski”, czyli Karol Ziemski, więc tam do niego chodziłam.
Może się cofnę. Pamiętam na początku Powstania była uroczysta msza polowa w pierwszą niedzielę Powstania, potem już więcej takich nabożeństw nie było. Myśmy wtedy poszły w szeregu czwórkami. To było gdzieś w okolicach poczty albo Prudentialu, tylko nie wiem, czy to było na świeżym powietrzu, czy [w jakiejś hali]. Bardzo uroczysta msza polowa, śpiewaliśmy „Boże coś Polskę” i w ogóle nastrój był bardzo podniosły. Później chodziłam jeszcze na Powiśle. Pamiętam, że jak wracałam z Powiśla szłam przez ogród, [gdzie] były siostry szarytki na Tamce. Szłam przez ogród, wracałam już z Powiśla, [i] wtedy jakiś snajper się uwziął i chciał mnie zastrzelić. Biegłam schylona przez ogród, on jakoś nie trafiał, kule bzykały mi gdzieś powyżej nad głową. Miałam szczęście, nie byłam w ogóle w Powstaniu ranna, jakoś mi się udawało.
Później już dzielnice się kurczyły, już odpadła nam Wola. To był koniec sierpnia albo pierwsze dni września nasze oddziały się wycofywały ze Starówki. Wtedy posłali mnie i moją koleżankę też z tego patrolu – „Basia”, Sanoradzkoa-Wyrzykowska. I jeszcze kolega, którego [nie znałam w ogóle]. On był przewodnikiem, znał tę trasę kanałową. Miałyśmy pójść kanałami, żeby przeprowadzić grupę lżej rannych, bo się nasze oddziały już wycofały, resztki zostały. Miałyśmy przeprowadzić grupę lżej rannych kanałami do Śródmieścia. Pamiętam, że przyszłam na plac Krasińskich, tam jeszcze ten właz jest, poszłam najpierw do pułkownika „Wachnowskiego”, bo miałam mu oddać jakieś [meldunki], potem miałam jeszcze trochę opatrunków, wiec kierowali mnie na Długą do szpitala, żebym te opatrunki [tam] zaniosła.
Na Długiej 11 mieszkali moi rodzice, szłam (na tyłach katedry), tam była jeszcze kaplica pallotynów i domy były połączone. Przechodziłam przez podwórze i swoją mamę zobaczyłam na podwórzu. Poszłam do szpitala, a w międzyczasie mieli nam przyprowadzić rannych przy placu Krasińskich. Od Długiej była taka wnęka w bramie, tam się ludzie gromadzili i po jednym wychodzili do włazu. Podeszłam do tego kapitana, który kierował ruchem i poprosiłam, [żebym] razem z tymi rannymi [mogła] rodziców zabrać też do Śródmieścia. Wiedzieliśmy już, że jak Niemcy opanowują dzielnicę, to wszystkich, całą ludność wysyłają do Oświęcimia, a rannych mordują, po prostu strzelają. Dlatego tych lżej rannych trzeba było wyprowadzić. Takich, którzy nie mogli się ruszać, byli już zupełnie bezwładni leżeli ciężko ranni, to potem Niemcy mordowali. Jeszcze zostało z nimi na ochotnika parę pielęgniarek i wszystkich Niemcy zamordowali. Oni strzelali bez pardonu.
[Przy włazie na placu Krasińskich] była grupa rannych, nie pamiętam, [ilu] to było, około czterdziestu osób. To była grupa lżej rannych, którzy tam się zebrali. Ja tam przyprowadziłam rodziców, czekaliśmy, i po kolei po jednej osobie [wchodzili do kanału], bo to trzeba było jednak kawałek przejść. A w międzyczasie zaczął się nalot. Samoloty latały, ostrzeliwały z broni pokładowej, więc trzeba było przebiec do włazu i potem dopiero wchodzić. Jednego z kolegów nieśli na noszach, bo powiedzieli, że go nie zostawią. Jak już wszyscy zeszli, ja byłam na samym końcu – prowadził ten kolega, potem w środku była „Basia”, moi rodzice za rannymi i ja byłam na samym końcu. [Posuwaliśmy się] bardzo powoli, bo ci ranni ledwie szli. Zresztą tam było [ciasno], niewygodnie się szło i ślisko, i w ogóle paskudnie. W pewnym momencie jednemu z rannych (on miał rany na nodze) okropnie zaczęła krwawić rana i wtedy on zaczął krzyczeć, dostał jakiegoś szoku. Bał się, że rana mu się zanieczyści i że dostanie gangreny i straci nogę. Zaczął krzyczeć, a w kanałach jest straszne echo, to taki głos się rozchodzi i to słychać na zewnątrz. Zaczęłam go uspokajać, bo myśmy szli wtedy pod Krakowskim Przedmieściem, a na terenie uniwersytetu byli Niemcy, Niemcy jak słyszeli, że coś się dzieje w kanałach, to albo rzucali granaty, albo gaz wpuszczali. Prosiłam, żeby się uspokoił, ale on już był w jakimś szoku, [nic] nie docierało do niego [i krzyczał]: „Będę miał gangrenę! Stracę nogę!”. Stopniowo doszliśmy do Nowego Światu, na Krakowskim kanał był trochę wyższy, a na Nowym Świecie znowu był niższy. Mnie się wydawało, że trwało to strasznie długo, ale rzeczywiście szło się parę godzin, krok za krokiem, i wyszliśmy włazem na Wareckiej.
Wtedy rodziców przyprowadziłam do swojej kwatery na Jasną 1 i zgłosiłam do kapitana „Roberta”, że przyszli moi rodzice. Poszłam się trochę umyć i w tym czasie nas zbombardowali. [4 września] bomby zburzyły część tego gmachu. To był narożny gmach Jasna i Zgoda. Od strony Zgody zupełnie[część] rozwalili, [gdzie] był schron ludności cywilnej i wszyscy zostali zasypani gruzami. Myśmy byli w narożniku od strony Jasnej. Nagle huk, zrobiła się kompletna ciemność i myśleliśmy, że jesteśmy w grobowcu. Potem ktoś zaświecił latarkę, rozglądamy [się], włosy mieliśmy wszyscy białe od tynku, wszystko się sypało na głowę. Był taki straszny pył, że się człowiek dusił po prostu. Rozejrzeliśmy się, czy mamy gdzieś jakieś wyjście z tego. Tam był betonowy strop. Ten strop się nie zawalił. To było całe piętro pod ziemią. W piwnicy [było] ogromne pomieszczenie, tam był skład materiałów piśmiennych. Pamiętam, że spałam wtedy na stosach zeszytów. Jak się zaczęliśmy rozglądać, to się okazało, że jest jakaś nieduża szpara przy klatce schodowej i można było wyjść. Wyszliśmy wszyscy na zewnątrz. Przed tym gmachem był placyk i był wykopany taki rów jak okop. Zeszliśmy do tego okopu, cały nasz pluton z kapitanem „Robertem” z „Krzyśką”. Tam przeczekaliśmy nalot i później przez Aleje Jerozolimskie przeszliśmy na Nowogrodzką, [gdzie] dostaliśmy nową kwaterę na parterze. Tam znowu bomba trafiła tylko, że szczęśliwie, że nikt tam nie zginął. Ta bomba jakoś tak uderzyła, że do parteru nie doszło.
Później znowu dostaliśmy nową kwaterę na Wilczej. To już były ostatnie dni Powstania. I tak się te wszystkie dzielnice skurczyły, że nam potem powiedzieli, że już nie ma dla nas pracy, bo już nie mamy gdzie chodzić. Pozostało tylko Śródmieście i [to] południowa część, bo już z [drugiej] strony Alej wszystko było [zbombardowane]... Moi rodzice przeszli z nami przez Aleje i poszli na Poznańską…
Musze się cofnąć [do wcześniejszego okresu]. Tak się szczęśliwie złożyło, że jak przyprowadziłam rodziców na kwaterę do nas, to z kapitanem „Robertem” ustaliłam, że [jak] się trochę umyją po tym wszystkim, [to] przejdą do schronu dla ludności cywilnej. Na szczęście nie zdążyli przejść, bo byli by tam zginęli. Jak w naszą kwaterę bomba trafiła, to potem z nami wyszli, przeszli przez Aleje i poszli na Poznańską. Mój ojciec w czasie okupacji pracował w PZU w Zakładzie Ubezpieczeń, a na Poznańskiej była filia tej instytucji, więc w tym biurze rodzice dostali jakieś pomieszczenie, jakiś pokój, a właściwie to siedzieli w piwnicy, bo to już były straszne naloty i wszyscy ludzie siedzieli w piwnicy. Jak przeszliśmy na Wilczą, więcej pracy dla nas nie było i wtedy nam powiedzieli, że jak ktoś chce, to może już iść do rodziny. Już prowadzone były pertraktacje i za parę dni była kapitulacja.
2 października była kapitulacja. Kapitan powiedział tak: „Nie wiemy, czy Niemcy potraktują nas jako kombatantów aliantów i rzeczywiście umieszczą w obozach jenieckich, czy też wywiozą do Oświęcimia albo w ogóle zamordują”. Niemcom nie bardzo można było dowierzać. Początkowo nas traktowali jak bandytów i rozstrzeliwali, nie brali jeńców, wszystkich rozstrzeliwali, ale potem... Międzynarodowy Czerwony Krzyż [uzgodnił, że] musieli nas traktować [jak] jeńców. Ponieważ to nie było pewne, w dowództwie powiedzieli: „Jak ktoś może iść z ludnością cywilną, to nich idzie z ludnością cywilną; a jak nie, to może iść do niewoli”. Ponieważ odnalazłam rodziców, to poszłam z ludnością cywilną – 3 października wyszliśmy.
Szliśmy pieszo koło politechniki i później dalej na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim były podstawione pociągi towarowe, [zawieźli nas do Ursusa. W Ursusie przenocowaliśmy w hali fabrycznej i na drugi dzień była segregacja i ładowali ludzi do pociągu]. Starszych wsadzali do wagonów, młodszych [oddzielali], żeby wywieźć do Niemiec na roboty. Mnie [skierowali] na roboty i byłam z drugiej strony, bo [dzielili] na prawo i na lewo. Zrobiło się jakieś zamieszanie. Szło jakieś małżeństwo, które zaczęło z tym Niemcem, który prowadził segregację kłócić się, że oni mają paszporty [nansenowskie], że oni nie powinni być wywiezieni, [bo] oni podlegają przepisom prawa międzynarodowego – zaczęli się kłócić z tym Niemcem. Korzystając z tego zamieszania przebiegłam na stronę rodziców, tam była grupka ludzi, którzy już szli do wagonów. [Zrobili] sztuczny tłok, mnie do środka wzięli i wepchnęli mnie też do środka, do tego wagonu towarowego. Uratowali mnie przed wywiezieniem do Niemiec.
Towarowym pociągiem wywieźli nas w okolice Częstochowy do miasteczka Koniecpol i tam się nami zaopiekowało RGO (Rada Główna Opiekuńcza) i lokowało nas po okolicznych wsiach u poszczególnych gospodarzy. Trafiłam z rodzicami do wsi Wilków [do] bardzo miłego gospodarza, u którego [przezimowaliśmy]. Była bardzo surowa zima. Przeczekaliśmy, żeby front się przesunął. Przeczekaliśmy zimę i w lutym pojechaliśmy chłopską furą do Sosnowca, bo tam mieliśmy rodzinę. Rodzice zostali w Sosnowcu, a ja od razu pojechałam do Krakowa na studia.
Tuż przed samym Powstaniem na tajnych kompletach zdałam maturę. [Po przyjeździe] do Sosnowca, pojechałam do Krakowa na studia. To był chyba kwiecień, już nas tam zapisywali. Chyba w końcu kwietnia już się zaczęły wykłady dla wszystkich wojennych niedobitków. Byli ludzie, którzy mieli przerwane studia, spóźnieni byli rok czy dwa, więc zapisywali wszystkich. Zapisałam się na [prawo]. Był taki przyśpieszony [rok]. Pod koniec kwietnia zaczęły się wykłady, bo pamiętam, że jak 9 maja ogłosili zakończenie wojny, to ja już byłam w Krakowie.
- Na jakie studia pani się zapisała?
Na prawo. Skończyłam prawo, jestem adwokatem. 9 maja już byłam w Krakowie i to był taki przyśpieszony rok, nie było wakacji, tylko mieliśmy [przenosić pierwszy] rok i jesienią [14 września zdawałam] egzaminy z pierwszego roku. Od razu wtedy można było przejść na rok drugi, a jak ktoś nie zdał, to tracił rok i musiał studiować [od początku]. Nie miałam żadnych dokumentów, nie miałam dowodu, że mam maturę, więc wpisali mnie na [uniwersytet z zastrzeżeniem: „warunkowo”]. Mogę chodzić na wykłady, ale jeżeli mam być dopuszczona do egzaminów na koniec roku, to muszę przedłożyć świadectwo maturalne. I tu miałam niesamowite szczęście, bo chodziłam i szukałam profesorów, którzy mnie uczyli na kompletach. W Krakowie poszłam najpierw do Czerwonego Krzyża, potem do Związku Nauczycielstwa Polskiego, pytałam, czy są jacyś nauczyciele z Warszawy. Okazało się, że różnych profesorów naszych powywozili Niemcy do Niemiec, do obozów, ale to już był koniec wojny i [wszyscy] wracali. [Pytałam]: „Jak można by się dowiedzieć [gdzie ich szukać]...”, czy mają jakieś spisy? Każdy, kto wracał z Niemiec, zgłaszał się do Związku Nauczycielstwa Polskiego, był tam rejestrowany i był kierowany do stołówki na obiad. I powiedzieli mi tak: „No to wobec tego proszę iść do stołówki, może tam pani kogoś znajdzie”. Poszłam wcześniej przed otwarciem tej stołówki, gdzieś tam na ulicy na murku siadłam i czekałam, może kogoś ze swoich profesorów [zobaczę]. Miałam takie szczęście, że moja dyrektorka pani Zofia Herfurtowa, która była wywieziona do Niemiec, przyjechała i przyszła na ten obiad. [Tam] ją odnalazłam. Strasznie się ucieszyłam. Potem odnalazłam polonistę profesora Jakubowskiego. Pani dyrektor oczywiście zajęła się mną, poszła ze mną do kuratorium w Krakowie i profesor Jakubowski też, tam byli przesłuchani jako świadkowie, stwierdzili, że zdałam maturę. Szkolnictwo było świetnie zorganizowane. Pani dyrektorka mówiła, że protokóły z egzaminów maturalnych były robione w kilku egzemplarzach i były w kilku punktach Warszawy ukryte. Ona miała jechać do Warszawy i mówiła, że odszuka, bo na pewno w którymś z tych miejsc [są dokumenty]. Nie mogły we wszystkich miejscach zginąć, bo były dobrze zakonspirowane i schowane. Więc mówi, że jak odszuka, to zaraz da znać do kuratorium. Dostałam świadectwo maturalne z kuratorium w Krakowie. We wrześniu, jak miałam zdawać egzaminy z pierwszego roku, to już mogłam złożyć świadectwo maturalne i do egzaminów mnie dopuścili. [Zdałam 14 września 1945 roku i od razu zapisałam się na drugi rok].
W pierwszym terminie, nie było żadnych terminów poprawkowych. Można było – we wrześniu zacząć drugi rok i na wiosnę zdawać drugi rok i potem zaczynać trzeci i czwarty w ten sposób, z tym że wszystkie egzaminy się zdawało jednego dnia nie było żadnej taryfy ulgowej. Pięć takich podstawowych [przedmiotów]: prawo cywilne, prawo karne, prawo administracyjne... Przez te lata [na końcu każdego roku] zdawało się wszystko w jednym dniu. Przychodziło się na uniwersytet rano o dziewiątej i tak [chodziło się] do jednego profesora, do [drugiego], przesłuchał mnie z prawa międzynarodowego na przykład, szłam do drugiego gabinetu – z prawa cywilnego. To trwało gdzieś do godziny pierwszej, potem profesorowie się zbierali – komisja, uzgadniali i wzywali nas, ogłaszali wyniki, [dawali] pieczątkę w indeksie… I w ten sposób skończyłam prawo. Po skończeniu prawa jeszcze zostałam w Krakowie. Profesor mi proponował asystenturę, ale to już były takie czasy, że trzeba się było zapisać do jakiegoś ZMP czy jakichś innych [organizacji]. Ja nie chciałam do niczego należeć. Poza tym nigdzie nie przyznawałam się, że byłam w Powstaniu łączniczką, bo by mnie wyrzucili z uniwersytetu. Koleżanki i koledzy, którzy się przyznawali, byli wyrzucani, a jedną łączniczkę w Krakowie to Niemcy zamordowali. […]
Ja się w ogóle nie przyznawałam. Nie zostałam w Krakowie, bo nie zdecydowałam się na zapisywanie do czegokolwiek. Przez jakiś czas pracowałam jako radca prawny. Mój ojciec był adwokatem, więc od razu zgłosił się do Okręgowej Rady Adwokackiej w Katowicach, (tam była weryfikacja adwokatów), i otworzył kancelarię. Zaraz po wojnie były prywatne kancelarie. Ja zaraz potem się zgłosiłam też do Okręgowej Rady Adwokackiej, dostałam wpis na listę aplikantów. Odbyłam dwuletnią aplikację, zdałam egzamin [adwokacki i przyjęto mnie do zespołu adwokackiego]. Zespoły adwokackie [to] coś w rodzaju spółki, spółdzielni taki dziwny twór. W takim zespole pracowałam, a potem prowadziłam prywatną kancelarię. Mieszkałam w Sosnowcu, a kancelarię miałam w Będzinie aż do czasu, dopóki nie przeszłam na emeryturę. Teraz już od paru lat jestem na emeryturze.
- Nie wracała pani do Warszawy?
Nie było [dokąd], bo dom na Długiej 11 był kompletnie w gruzach. Byłam szczęśliwa, że wtedy rodziców wyprowadziłam. Na tym miejscu teraz jest szkoła tysiąclecia. Tam nie było w ogóle śladu [po budynku]. Poza tym w Warszawie nie można się było zameldować. Miałam przyjaciółkę – rodowitą warszawiankę – i też nie mogła się zameldować. Moja bliska przyjaciółka, która w czasie konspiracji przed Powstaniem zdążyła się zapisać na medycynę (były takie kursy Zaorskiego – ukryta medycyna pod tym kryptonimem), [też] nie mogła do Warszawy wrócić i w Poznaniu skończyła medycynę. Już jako lekarz dostała nakaz pracy, ale nie w Warszawie, tylko w Sosnowcu. Stąd nasza potem bliska przyjaźń.
- Jakie ma pani najlepsze i najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najlepsze wspomnienie to chyba taki dzień w sierpniu na Starówce, na Długiej, na placu Krasińskich, kiedy wszyscy się cieszyli, że jesteśmy wolni, ulica ustrojona flagami. Może to był 15 sierpnia. Tak mi się wydaje, ale tej daty nie pamiętam, tylko pamiętam, jak ludzie szli ulicą, nasze oddziały śpiewały partyzanckie piosenki, wydawało nam się, że jesteśmy już wolni. Najtragiczniejsze moje wspomnienie to jak moja koleżanka z tego pięcioosobowego patrolu (Danuta Przestępska, pseudonim „Dasia”) została rażona przez zapalającą „krowę”. Była strasznie poparzona. Leżała w szpitalu, myśmy przy niej dyżurowały na zmianę, miała kompletnie zwęglone nogi, ręce, wielką ranę na czole. Była półprzytomna, strasznie się męczyła. Te zapalające pociski były okropne, to było straszne barbarzyństwo. Myśmy przy niej dyżurowały. W ostatnią noc pamiętam, ona nie czuła nóg i mówiła do mnie: „Poruszaj, [moje nogi] bo ja [nic] nie czuję!”. Była mało przytomna i to była najstraszniejsza tragedia. To spalenie. One miała chyba osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt procent skóry spalonej. Najgorsze wspomnienia to ci wszyscy ranni.
Warszawa, 4 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Natalia Kowalik