Edward Witczak
Edward Witczak, urodzony 28 września 1914 roku w Warszawie przy ulicy Żytniej 25.
- Urodził się pan jeszcze w zaborze rosyjskim. Jest pan dla mnie najstarszym rozmówcą, z którym rozmawiam w ramach Archiwum Historii Mówionej. Jakie są pańskie pierwsze wspomnienia o domu rodzinnym?
Urodziłem się w Warszawie. Jak wybuchła wojna w 1914 roku, mój ojciec jako piekarz został zabrany do wojska rosyjskiego do piekarni. Tak opowiadała mama, bo mama dłużej żyła i moja chrzestna. Pracował w piekarni wojskowej. Koło Skierniewic został ranny w nogę. Źle mu ją zaleczyli, noga mu zgangrenowała i umarł w 1918 roku. Już wojna się skończyła, wrócił do domu i zmarł.
Mama sama zajmowała się gospodarstwem. Gospodarki żeśmy nie mieli tylko przedtem kupili domek – jak była sama, a ojciec był na wojnie. Też chodziła za [niezrozumiałe] i zachorowała na chorobę…
[Na] hiszpankę. Zmarła w 1919 roku. Ojciec zmarł w końcu listopada 1918 roku – miałem cztery lata. Tylko pamiętam dobrze, jak z pieca wyciągał łopatę i przewrócił się. Zabrali go do szpitala do Skierniewic i w Skierniewicach zmarł.
- W wieku pięciu lat został pan sierotą. Czy miał pan rodzeństwo?
Miałem rodzeństwo – dwie siostry i brata. Najstarsza siostra – Zenobia i druga siostra – Emilia.
- Kto zaopiekował się wami po śmierci rodziców?
Byłem trzeci [z rodzeństwa]. Był jeszcze brat Leon (już dawno nie żyje). Zajął się nami wujek – Antoni Chajewski (moja mama była Marianna z Chajewskich). Zajęło się nami dwóch [wujków] – Stanisław i Antoni Chajewscy. Siostry oddano do zakładu do Otwocka, do sióstr skrytek. Mnie wzięła moja chrzestna matka, a młodszego brata Leona, wzięła jego chrzestna na wieś Waleriany, powiat Skierniewice. Byłem tam do piętnastego roku życia. Ojciec mojej chrzestnej to był niedobry człowiek. Chrzestna matka umarła po roku. Jak skończyłem czternaście lat, miałem piętnasty rok, to w nocy stamtąd uciekłem, bo to był niedobry człowiek. Uciekłem, bo namówiła mnie [jedna] pani z Żyrardowa – pani Marianna Jakubiak. Byłem u niej z pół roku. Później jej mąż został bezrobotny i z powrotem poszedłem na wieś. Poszedłem do służby, do leśniczego (nazywał się Kalisiak). Był gajowym. Byłem u niego rok.
To była wieś Łubno koło Żyrardowa. To były lasy hrabiego Sobańskiego i to był gajowy u hrabiego Sobańskiego. Byłem u niego rok i jako piętnastoletni chłopak pasłem krowy w lesie.
- Czy pan w tym okresie chodził do szkoły?
Przedtem chodziłem do szkoły. Na Walerianach była tylko szkoła czterooddziałowa. Były cztery klasy i skończyłem tylko cztery klasy. Trzeba byłoby chodzić do puszczy, [gdzie] była szkoła siedmioklasowa, ale [ojciec chrzestnej] nie dał mi chodzić, bo powiedział: „Co ci da szkoła? Szkoła ci da żryć?! Masz tu robić – krowy paść, inne roboty robić”. Jak uciekłem od niego, to byłem rok u pana Kalisiaka. To był dobry człowiek.
- Kiedy pan się usamodzielnił?
Już miałem szesnaście lat, to już nie chciałem [pracować] przy krowach. Poszedłem do pana Osuchowskiego – też był leśniczym. Robiłem w lesie, ścinałem chojaki. W 1930 roku byłem u Kalisiaka, a w 1931 byłem u Osuchowskiego. Ścinałem drzewa, woziłem chojaki. Chojak przytłukł mi nogę, ale nie złamał, tylko tak mi wgniótł, że nie mogłem chodzić. Zwolniłem się, odszedłem i wróciłem na wieś. Woziłem drzewo do tartaku. W tartaku był pan Jan Markiewicz, który był kierownikiem, arzem. Segregował drzewo – znał się na tym, był specjalistą. Mówi: „Chłopie, co ty będziesz tu robił? Co ty będziesz za parobka? Jesteś urodzony warszawiak, masz rodzinę w Warszawie”. Rodzina zapomniała – wujek wszystko po nas sprzedał i zostawił nas (mnie u jednego chłopa, [brata] u drugiego, a siostry oddali do sióstr skrytek do Otwocka). Mówi: „Masz rodzinę w Warszawie?”. – „Mam”. – „Wiesz, gdzie mieszkają?”. – „Wiem, bo pisałem listy”. Mieszkali w Warszawie, ulica Wiktorska 62 mieszkania 3. Mówi: „Ja cię zawiozę. Znam Warszawę, bo służyłem w wojsku w cytadeli, to cię zawiozę”. Kupiliśmy bilet, przywiózł mnie do Warszawy do wujka. Poszliśmy, pytamy się: „Gdzie tu mieszka Chajewski”. Małe chłopaki mówią: „O, Chajewski już tu nie mieszka. Marian i Edek to [nasi] koledzy – [wujek] miał dwóch synów – mieszka teraz na Emilii Plater 14”. Przyjechaliśmy na Emilii Plater 14, pan Markiewicz ze mną, przywiózł mnie. Wszedłem do bramy. W bramach kiedyś były listy [lokatorów]: Antoni Chajewski mieszkania 1. Jak pan Markiewicz zobaczył, to uciekł – specjalnie, jak mnie [wujek] nie weźmie, to nie chciał mnie z powrotem zabierać. Wszedłem. „Dzień dobry”. – „Dzień dobry. Co ty chłopcze powiesz?”. Mówię: „Jestem Edward Witczak. Tu mieszka mój wujek Antoni Chajewski, brat mojej mamy”. – „A, tak. Dobrze, chodź”. Wyszedłem po pana Markiewicza, ale już poszedł. Zostałem w Warszawie. Wujek od razu mówi: „No, będziesz tu”. Miał mały pokoik i warsztat szewski (był szewcem), a miał czworo dzieci. Mówi: „Musisz się starać roboty, bo jest teraz kryzys”. To był rok 1930.
Zaprzyjaźniłem się, chodziłem z chłopakami warszawiakami. Był Władek (nie pamiętam [nazwiska]), mówi: „Szukasz roboty?”. – „Tak, szukam roboty jakiejś” – już miałem szesnaście lat. „Tu jest piekarnia na Hożej pod 86, idź tam, potrzebują chłopaka. Ja tam robiłem, ale nie chcę robić” – jego matka miała stragan pod halą na Koszykach. [Władek] mówi: „Tam rano trzeba o czwartej wstawać”. Poszedłem do piekarni, już była godzina chyba około dwunastej. „Dzień dobry”. – „Dzień dobry” – gruby piekarz, nazywał się pan Maciak, a drugi, pan Purzycki. „Podobnież tu chłopiec potrzebny do roboty, do piekarni?”. Gruby odzywa się: „Nie, tu jest Władek, już tu pracuje u nas”. Mówię: „Ten Władek właśnie mnie przysłał, bo on nie będzie pracował, nie będzie robił”. Purzycki odzywa się: „Weź go, dobrze wygląda chłopak”. – „Jutro rano, jak na czwartą przyjdziesz, to będziesz pracował, a jak się spóźnisz, to możesz nie przychodzić. Czwarta rano trzeba być, bo musisz założyć konia do furgonu i będziesz ze mną chleb rozwoził. Ten, co był furgonistą, jest na urlopie. Nazywa się Janowski”. Rano troszkę zaspałem. Wpadam na podwórko, a inni (bo był trzy furgony) mówią: „O, już twój pan pojechał. Biegnij Hożą, prosto, to go na Hożej złapiesz, a później na Marszałkowskiej”. Pędem ledwo nie wyskoczyłem, dogoniłem na Hożej – akurat furgon zdejmował już pieczywo. „O! Jesteś? Jak będziesz się spóźniał, to nie będziesz pracować” – [to był] ten pan, co mnie kazał przyjąć. „Nanieś tu i siadaj na furgon”. Później pojechaliśmy na Wspólną, później na Rybaki, na Bugaj – na dół koło Zamku (wszędzie mieli gospody). Zacząłem tam pracować i pracowałem [w piekarni] do pójścia do wojska.
Byłem w wojsku – 2. Batalion Mostów Kolejowych Legionowo, kompania szkolna. Zachorowałem na nogi. Dwa miesiące nie mogłem chodzić. Miałem ostrogi, a wtedy nie znali się, wkładek nie było, dopiero później [poznano]. Leczyli, dawali mi smarowanie, diabli wiedzą co, a nie mogłem chodzić na nogi. Robiły mi się ostrogi (pod piętą wyrasta taki guz, że nie można chodzić). Byłem chyba niecałe dwa miesiące i zwolnili mnie. [Znów] wróciłem do piekarni, zacząłem pracować, rozwozić pieczywo. Później ktoś mi powiedział, że jest doktór – nazywa się Łopaciński. Później zginął w Katyniu – major Łopaciński. Zobaczył moje nogi, mówi: „Co oni ci dają?”. – „Smaruję”. – „To są durnie wszystko. Ja ci dam wkładki. Zapłacisz dziesięć złotych, dopłacisz do ubezpieczalni, dostaniesz wkładki i będziesz chodził”. Dostałem wkładki. Pracowałem w piekarni, [ale] nogi mnie bolały. Kolega mówi: „Co ty będziesz w tej piekarni. Nogi cię bolą. Idź na kurs szoferski. Będziesz szoferem, to będziesz jeździł, a nie potrzebujesz chodzić”. Zapisałem się na kurs do inżyniera Fromma – Hoża 33. Skończyłem kurs. Trzeba było chodzić pół roku. Pracowałem w piekarni, a jednocześnie chodziłem na kurs. Skończyłem z wynikiem dobrym. Egzaminował mnie pan inżynier… miał niemieckie nazwisko, nie pamiętam.
Skończyłem kurs, ale robotę takiemu młodemu, to nie tak zaraz dali. Jakiś czas jeździłem jako pomocnik szofera, na oplu. Rozwozili pieczywo z piekarni, bo w Śródmieściu nie bardzo chcieli [rozwozić] koniem. Później zdałem drugi kurs, bo pierwszy był tylko amatorski, tak zwane zielone prawo jazdy. W 1934 roku dostałem zielone prawo jazdy, a później, po dwóch latach, dostałem czerwone prawo jazdy. Mogłem już jeździć na wszystkich pojazdach prócz autobusów. Później zapoznałem [przyszłą] żonę, zacząłem chodzić na ślizgawkę (mam zdjęcia ze ślizgawki z żoną).
Jedna w Parku Ujazdowskim na sadzawce, druga była w Dolinie Szwajcarskiej, a trzecia na rogu Agrykoli i Alej Ujazdowskich. Najpierw chodziłem do Doliny Szwajcarskiej. Najlepsza była ślizgawka w Parku Ujazdowskim, była najdłużej.
- Gdzie i jak poznał pan swoją żonę?
Na ślizgawce poznałem żonę Stefanię z domu Wieliczko, zza Wilna. Wileńskie to była bieda. Pracowała w Warszawie jako gospodyni u pana mecenasa Wróblewskiego – Koszykowa 20. Jak ożeniłem się, to kupiłem tam mieszkanie. To było późną jesienią 1937, jeszcze byłem w narzeczeństwie, jak żeśmy kupili mieszkanie. Pobraliśmy się 2 stycznia 1938 roku. Mieszkanie najpierw kupiliśmy na Służewskiej 5 – [niezrozumiałe]. To była suteryna, a już urodziła się córeczka Barbara. W czasie okupacji żeśmy zamienili się i zamieszkałem na Koszykowej 20. Zacząłem jeździć na taksówkach.
- Na taksówkach zaczął pan jeździć jeszcze przed wojną?
Przed wojną. Zacząłem jeździć na wiosnę 1938 roku.
Zacząłem jeździć u pana Prusińskiego. Stanisław Prusiński zginął w czasie okupacji. Jeździłem u niego rok. Wziąłem urlop i pojechaliśmy z żoną tam, skąd pochodziła żona – sto kilometrów za Wilnem – tak zwana stacja Druja (powiat Brasław, gmina Leonpol). Stamtąd pochodziła żona, z Kresów. Tam żeśmy pojechali na urlop w 1939 roku. 20 sierpnia żeśmy wrócili, a 1 września wybuchła wojna.
- Jak wybuch wojny wpłynął na losy pana i pańskiej rodziny?
Nie poszedłem do wojska. Jak zgłosiłem się na Śniadeckich 17, bo tam był pobór (czyli okręg), to powiedzieli: „Was na razie nie potrzebujemy. Jak będzie potrzeba, to pana wezwiemy”. Nie wzięli mnie. Pułkownik [Umiastowski] ogłosił, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni udawali się na wschód, że będą tworzyć dywizję. Guzik tworzyli, ruskie weszli 17 września. Byłem w Sokołowie. Kolega, który ze mną poszedł (nazywał się Jarszyński), miał tam rodzinę, teściów i żeśmy byli w Sokołowie. Niemcy zajęli już Sokołów i 17 września wkroczyli ruskie. To my z powrotem i na piechotę przyszedłem do Warszawy. Nie pamiętam, którego wróciłem, [ale] już była kapitulacja [Warszawy], skapitulował Modlin. Wróciłem chyba już w październiku, 7 czy 8 października.
Żona była wtedy w ciąży z córką Barbarą, która jest teraz w Syrii. Co robić? Taksówek nie było, wszystkie wozy pozabierali. Mojemu koledze, u którego jeździłem – panu Prusińskiemu – zabrali oba wozy. Zacząłem robić rikszę. Zrobiłem rikszę (miałem trochę [smykałki do] mechaniki) – kupiłem wózek, bagażówkę i przerobiłem na osobowy. Na rikszy przejeździłem do dnia Powstania. Koledzy [też] jeździli – jeździliśmy na zmianę. Jechałem rikszą, zawiozłem gościa na róg Rakowieckiej i alei Niepodległości. Wracałem z powrotem, dojechałem róg Koszykowej i alei Niepodległości – [zaczęły] się strzały. Wybuchło Powstanie. Wybuchło 1 sierpnia.
- Zanim dojdziemy do Powstania, proszę opowiedzieć o latach okupacji. Jak wyglądała okupowana Warszawa?
Oj, różnie. Były łapanki. Raz uniknąłem łapanki, bo jakiś facet mnie ostrzegł: „Schowaj się tutaj, człowieku, bo łapanka jest!”. Dojechałem, postawiłem rikszę, ale jakoś mnie nie ruszyli. Przelecieli, pobrali ludzi – [to było] na rogu Koszykowej i Marszałkowskiej – ale rikszarzy (było nas kilku) i dorożkarzy nie ruszyli. Zabrali tylko parę osób i pojechali. Kilka razy uniknąłem [łapanki], udało mi się.
Zawiozłem faceta róg Rakowieckiej i alei Niepodległości. Wysadziłem go i jak wracałam aleją Niepodległości, dojechałem do rogu Koszykowej – był ostrzał. Zaczęło się o piątej. Skryłem się do szpitala pielęgniarek. To był oddział Szpitala Dzieciątka Jezus. Przed wojną to była szkoła pielęgniarek imienia prezydentowej Mościckiej. Skryłem się tam, jeden dzień żeśmy przenocowali. Na drugi dzień – nic, a już trzeciego dnia rano o szóstej przyszli
Bahnschutze, otoczyli i wszystkich zabrali. Nie ruszali tylko chorych i pracowników szpitala, a tak nas wszystkich zabrali – czterdziestu pięciu i pięć kobiet. Wszystkich zabrali i wsadzili nas do piwnicy, do bunkra. Siedzieliśmy. Była jeszcze woda, można było napić się wody, [można] było iść do toalety. Wartownik stał przy drzwiach, za każdym razem zamykał. U góry było małe okienko i tylko gołe posadzki – spało się na posadzce. Na trzeci dzień rano przychodzi hauptmann (kapitan) – ten, który nas ocalił.
Zapomniałem powiedzieć, że jak nas wzięli, wyprowadzili na podwórko, to jeden mówi:
Das sind alles Banditen! Muss geschissen! – rozstrzelać. A ten kapitan mówi:
Nein. „To są robotnicy. Będą nam potrzebni”. Wprowadzili nas do [bunkra]. Trzeciego dnia przychodzi hauptmann, który nas ocalił i mówi, że potrzebuje dwóch monterów –
Zwei Monteuren! Wyszedłem, że ja – jako monter. Byłem szofer, mechanik, to wyszedłem jako monter. Mówi: „To chodź, dobrze”. Wziął [też] drugiego. [Kapitan] był nie bardzo za Hitlerem, bo żeśmy rozmawiali. Powiedziałem: „Panie kapitanie. My trzeci dzień [siedzimy], nic do jedzenia” –
nichts essen. Krzyknął na wartownika – dlaczego. Wartownik mówi, że nic nie wie, że zmienił się dwie godziny temu. Wziął nas, wyjął pistolet, odbezpieczył i mówi:
Du rausen – znaczy: jak będziecie uciekać, to zastrzelę. „Pójdziemy do magazynu po żywność”. Przeszliśmy przez Chałubińskiego. Na rogu Oczki i Chałubińskiego był magazyn żywnościowy (mieli go kolejarze –
Bahnschutze ). Do magazyniera:
Zwei Sacks – suchar – żeby dał dwa worki sucharów. Ten mówi, że nie, że to dla wojska. Jak krzyknął! U nich oficer to… . Jak krzyknął, to od razu [magazynier] dał dwa worki sucharów. Jeden włożyłem sobie na łeb, kolega drugi i żeśmy przyszli z powrotem. Podzielił na nas suchary. Mówi: „Dzisiaj na obiad dostaniecie zupę. A ty – chodź, będziesz rozmontowywał”. Był ogromny agregat skoda (jak przez dwa mieszkania). Wytwarzał prąd. Jak nie było prądu, to [Niemcy] sobie włączali i mieli prąd. Mówi: „Będziecie rozmontowywać we dwóch” – drugi zgłosił się, że też jest mechanik. Mówię: „Panie kapitanie – mało. Co my we dwóch tu zrobimy? I klucze niedobre”. Dał klucze, później dał więcej. Rozmontowywałem to. [Reszta] – nie wiem – paru porozwozili, paru zostało.
- Co stało się z niemieckim oficerem, który kazał was rozstrzelać?
Później pojechali gdzieś samochodem (mieli opla Olimpię, był szofer – Niemiec). Jak wracali Koszykową i chcieli skręcić w Chałubińskiego (tam gdzie było Ministerstwo Komunikacji), to był ostrzał. Z góry domu strzelał snajper. Wiem, znałem go dobrze, nazywał się Marian Mendlik, kolega (mam zdjęcie, jak chodzimy w niedzielę w Alejach Ujazdowskich).
- Czy poznał go pan jeszcze przed wojną?
Mieszkał w tym samym domu, co ja – Emilii Plater 14. Jakiś czas tam mieszkałem – jak byłem u wujka, to chyba trzy lata mieszkałem, jak robiłem w piekarni. [Kolega] to był strzelec wyborowy, miał karabin z lunetą i paru położył (ale i Polaków sporo zabił też. Bo on tam wiedział? Kto się ruszał, to strzelał). [Niemcy] jechali Koszykową od Filtrów, od Ochoty. Skręcili w Chałubińskiego i z budynku padły dwa strzały. Majora zabił na miejscu, a kapitana tylko lekko drasnął po boku. Szofer wyskoczył i schował się pod wóz.
Rozmontowałem maszynę, wszystko żeśmy wywieźli. Kapitana już później nie było. Siedziałem tam do 11 września. Na dzień brali do rozmaitej roboty, a na noc do bunkra, do spania. Później, jak już się chodziło, to naznosiło się rozmaitych dykt, tektury, to było możliwie na tym spać. Spaliśmy na posadzce.
- Czy był pan świadkiem zbrodni popełnionych przez Niemców w tym okresie?
Tam nie – nikogo nie zabili. Tylko ci, co ostrzeliwali. W alei Niepodległości ostrzeliwali, to dwóch Polaków zabili. Niemiec wysłał dwóch młodych chłopaków. Były szerokie trawniki – w czasie okupacji ludzie to skopali i nasadzili kartofli. Niemiec wysłał [chłopaków] po kartofle, żeby mu przynieśli. A z budynku padły dwa strzały i obydwu zabili. Jednemu prawie obcięło szyję i drugiemu. Dwóch młodych chłopaków.
Byłem tam od 3 do 11 września [?]. 11 września wszystkich nas zebrali, pospisywali (już przedtem pospisywali) i wszystkich na Dworzec Zachodni, bo z [tego] dworca jeździł pociąg elektryczny, dojazdowy – EKD. [W ogóle] chodził z Nowogrodzkiej, ale wtedy z Dworca Zachodniego. Pod eskortą zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie, wieczorem, od razu załadowali w pociąg i wywieźli nas do Lamsdorfu na Śląsku koło Legnicy. Był obóz wojskowy w lesie i [skierowali nas] do namiotów. Wszystkich do kąpieli, do mykwy – szukali Żydów. Jeden między nami był Żyd, młody chłopak, i jakoś się [wymknął]. Myśmy poszli, on tak się wymykał, że nie poszedł do mykwy. Jak wychodziło się z mykwy, to każdy stawał przed lekarzem. Kapitan – polski oficer – badał, pytał się: „Jak się czujesz? Skąd jesteś?”. Mówię: „Z Warszawy”. Stamtąd po paru dniach wywieźli nas do Lehrte koło Hannoveru. To był paskudny obóz, spało się na deskach. Były tylko deski – ani koca nie było, ani nic. Przejściowy obóz. Porobili nam zdjęcia.
- Co działo się z pańską żoną i córeczką?
Żona została w Warszawie. Mieszkali w piwnicach na Koszykowej róg Mokotowskiej (wejście od Mokotowskiej). Mieszkała z córką – córka miała już cztery lata (urodziła się w 1939 roku, [miała już] piąty rok).
Ominąłem [jedną historię] – [to było] zanim zacząłem jeździć na rikszy. Koleżanka żony miała znajomą, panią dziedziczkę (majątek Bielany w Grójeckiem koło Błędowa). Pani dziedziczka dostała nowy traktor. To był majątek generała, [którego] była przyjaciółką – zapisał jej ten majątek. Jeździłem tam jeden sezon na traktorze (dwusuwowy Landsbuldog, z gruszką – podpalało się, grzało się i później zapalało się kierownicą). Cały sezon 1940 jeździłem na traktorze, orałem, bronowałem. Na zimę… był administrator wysiedlony z Poznańskiego, zapłacił wszystko, dał mi trzy metry kartofli i pięćdziesiąt kilo mąki żytniej, bo pszenicy tam nie sieli. To był majątek trzynaście włók. Później zrobiłem rikszę i jeździłem na rikszy.
- Czyli żonę i córkę widział pan ostatni raz 1 sierpnia?
1 sierpnia. […].
- Wróćmy do drugiego obozu – Lehrte.
[…]. To był okropny obóz – rządzili Ukraińcy. Co noc przychodził esesman z psem, Ukrainiec. Zapalał światło –
Alles aufstehen! – po niemiecku, ale był Ukraińcem. Wybierał jednego, zabierał – [człowiek] już później nie wracał. Nie wiem, gdzie ich zabierali. Chyba [było tak] trzy czy cztery razy przez ten czas, jak tam byłem, dwa tygodnie.
Później zawieźli nas do Hanoweru, do Arbeitsamtu. Przyjechał Niemiec Manem, wielkim wozem, że potrzebuje
fünf und vierzig – czterdziestu pięciu robotników. Chodził i przyglądał się. Podszedł do mnie, ja trochę wychudzony, bo w Lehrte prawie nie było co jeść.
Bist du gesund? – Ja, ich [bin] gesund. Wo Arbeit? – pytam. Mówi:
Zu der Fabrik von Baron Bennigsen. Guzik była barona Bennigsena. Barona wypędzili, a fabrykę miał esesman. Zawieźli nas tam i pracowałem do ósmego, z siódmego na ósmego, jak zbombardowali Hanower. W Ellingen była elektrownia, to zbombardowali elektrownię. Ósmego przyszedł taki, co był palaczem. To był Polak z pochodzenia, mówił po polsku. Nazywał się Ryszard Kasperczak. Miał osiem lat, jak przyjechał z rodzicami na roboty do Niemiec, rodzice umarli, a on został [w Niemczech]. Przyszedł ósmego rano i mówi: „Ładujta się – zaciągał trochę po niemiecku – do pociągu was wsadzę i pojedzieta do Hanoweru, bo tu ni ma roboty. [niezrozumiałe]”. W Hanowerze dali nam przewodniczkę, panią Marię. Polka, tylko że była pani profesor, znała chyba cztery czy pięć języków. Miała nas eskortować w kierunku Bawarii. Najpierw zawieźli nas do Stuttgartu, to już było pod wieczór. W Stuttgarcie nas nie przyjęli. Dali nam tylko po miseczce zupy – rattatouille. [Przewodniczka] zaczęła kłócić się – jak to? Gdzie teraz, na noc, pojedziemy? Niemiec do niej mówi: „Jak będziesz za dużo pyskować, to po mordzie dostaniesz!”. Tak [powiedział] do pani Marii ([to była] bardzo miła kobieta). Wsadzili nas w pociąg i żeśmy zajechali do Fulde. Jechaliśmy całą noc, nad ranem [dojechaliśmy] do Fulde. Była tam fabryka wagonów, zajechaliśmy, a tam wszystko w powietrzu, bo wagony po dziesięć, jeden na drugim – zrzucali luftminy.
- A czy walizka była już w Fulde przy panu?
Z Warszawy z tą walizką pojechałem najpierw na Śląsk, do Hohenfels. Później do Lehrte, z Lehrte do Bennigsen. Z Bennigsen do Stuttgartu…
- I cały dobytek był w walizce?
Tak. Walizkę stale miałem, trochę ciuchów. Przecież tak to [byłbym bez niczego]. Jak chłopaki jeździli z Niemcami, to coś przywozili. Ja [nie jeździłem], bo musiałem rozmontowywać wszystko. Przywozili pomidory, to i mnie wszystko dali. Nie piłem, a Niemcy dawali wódkę, bo zaczęła panować krwawa dyzenteria, [jeńcy] mieli biegunkę. Niemcy dawali nam litr wódki na dziesięciu. Nie piłem, zlewałem do butelki. Jak później wywieźli nas do Lehrte, było zimno… Miałem w butelce po oranżadzie. W Fulde też nas nie przyjęli, bo wszystko zbombardowane –
keine Arbeit – nie ma. Wsadzili nas w pociąg, zapieprzaliśmy cały dzień i wieczorem żeśmy zajechali do Weissenburg (górna Bawaria, bliżej francuskiej granicy – w Weissenburgu mieszkał na wygnaniu polski król, jest tam jego pałacyk). Do Weissenburga żeśmy zajechali w nocy. [Przewodniczka] stukała do Arbeitsamtu – wyszedł Niemiec, zdenerwowany, bo w nocy… Zaprowadzili nas do stołówki, [gdzie] mieszkali tam starcy – pracowali, wyplatali rozmaite [rzeczy] z wikliny. Były stoły i na stołach żeśmy przespali do rana. Rano [wzięli nas] do Arbeitsamtu. Arbeitsamt był kilka kilometrów [dalej]. [Do] Arbeitsamtu przychodziły kobiety, bo mężczyzn prawie nie było. To wszystko bawarskie dywizje, które zginęły pod Stalingradem (zostali okrążeni).
Stoję w ogonku, po kolei. Z jednej strony stoją Niemki – po robotników, a z drugiej strony Polacy, robotnicy. Było nas chyba z pięćdziesiąt osób, pani Maria. Podchodzi Niemka z Włochem i płacze. Mówi do okienka: „Dosyć Italiano, nicht arbeit!. Mówi, że tylko gra na gitarze, nic nie chce robić. Popatrzyłem na nią, myślę sobie – dosyć przyjemna babka. Mówię do niej: Ich gute arbeit – wolałem iść do niej. Mówi: Gute arbeit? Mówię: Ja. Urzędnik wysadza głowę z okna: „Co, ty chcesz do niej iść? Ona już trzeciego odprowadza!”. Mówię: „Ja lubię na wsi robić. Pójdę”. Poszedłem do niej. Nazywała się Margaret… nie pamiętam nazwiska. Byłem [u niej] do zakończenia wojny.
- Jak pan pamięta dzień, w którym zakończyła się wojna?
28 kwietnia już wkroczyli Amerykanie – 8 Armia Amerykańska. Witaliśmy ich. Była tam szkoła i do szkoły potrzeba było drwala. [Trzeba] było rąbać drzewo, a drzewo [to] grube [bale], trudno rozrąbać. Jak cięli w lesie, to rozsadzali dynamitem. Było nazwożone i w szkole trzeba było rąbać drzewo. Ponieważ pracowałem w lesie, umiem drzewo rąbać (chojaka umiałem ściąć w parę minut). Robiłem u tej Niemki. Jak przyszli Amerykanie, 8 Armia, to każdy w swoją stronę. Zabrałem walizkę i pojechałem do Weisenburga – siedemnaście kilometrów. Wziąłem jej rower, walizkę postawiłem na bagażnik. [Niemka] mówi, żeby nie zabierać jej – Edward, letzte Fahrrad! Mówię: „A co? Będę niósł na…”. Jeszcze była mi winna pieniądze, nie zapłaciła mi (bo płacili trzydzieści marek miesięcznie). Dała mi tylko za jeden miesiąc, a byłem u niej chyba od 15 stycznia do 28 kwietnia, jak weszli Amerykanie. Na drugi dzień wziąłem walizkę, wziąłem rower. Mówi, że to jej ostatni rower, bo jej przedtem jeden zabrał Niemiec. Mówię: „Przyjdę z Weisenburga, to ci oddam”. Ale gdzie tam mogłem jej oddać, jak mi ruskie ukradli. Ruskich było tam do cholery, rower postawiłem, poszedłem koło baraku – wyszedłem, już roweru nie było. Było pełno ruskich, co też byli wyzwoleni, bo tam był obóz dla jeńców (byli ruskie, Polacy).
Czekaliśmy. Po jakimś czasie zgrupowanie wszystkich, Amerykanie przyjechali samochodami i wywieźli nas do Hohenfels, koło Regensburga. Był tam obóz wypoczynkowy – to był dawny poligon esesmański. Było nieźle – baraki ładne, była woda, łazienki, było kąpielisko. 27 sierpnia 1945 roku już wróciłem do Polski.
- Czy wrócił pan prosto do Warszawy?
Tak, do Warszawy. Jak mieliśmy mieszkanie na Koszykowej 20 mieszkania 42, to specjalnie kupiliśmy dużą kłódkę, bo był taki, co podkradał ludziom. Nie mogli rozbić kłódki, to powybijali filongi w drzwiach i pozabierali, co było. Wejść nie mogli, nie zajęli mieszkania i żona wróciła pierwsza. Była w majątku, gdzie ja byłem – na Bielanach (za Grójcem – Bielany koło Błędowa). Żona była tam z dzieckiem pod koniec wojny i [potem] wróciła. 27 czy 28 sierpnia już wróciłem do Dziedzic. W Dziedzicach dostałem dokument.
- Gdzie pan zamieszkał? Czy dom przetrwał wojnę?
W tym mieszkaniu, co żeśmy [przedtem] byli. Mieszkaliśmy Koszykowa 20 mieszkania 42. Żona wróciła. [Obcy] nie mogli wejść, bo kłódka była ogromna – nikt nie zamieszkał. Było pełno pierzy – żona powynosiła. Miała klucze, otworzyła i mieszkała. Jak wróciłem, to żona była z córką i z siostrą [żony].
Zacząłem kręcić się za robotą. Jako szofer dostałem się do „Dziennika Ludowego” – Aleje Ujazdowskie, pałac hrabiego Sobańskiego. Był tam „Dziennik Ludowy”, drukowali w pałacu. Spotkałem znajomego… [A w Dzienniku był] redaktor Zalewski.
Jak wróciłem, to najpierw zacząłem jeździć na rikszy, bo co miałem robić? Musiałem zarobić na chleb. Jedna riksza ocalała. Redaktor Kubicki, więzień (pokazywał w domu drewniaki wydłubane z drzewa) – był w obozie w Oświęcimiu i wrócił stamtąd. Za jakiś czas umarł, bo miał gruźlicę. Redaktor Kubicki jechał ze mną i mówi: „Co, pan na rikszy jeździ?”. Mówię: „Tak. Jestem szofer, miałem taksówkę przed wojną, jeździłem”. Mówi: „To ja panu dam kartkę – mój kolega jest dyrektorem „Dziennika Ludowego”. Pójdzie pan w Aleje Ujazdowskie, tam potrzeba kierowcy – szofera”. Poszedłem i przyjęli mnie.
- Co działo się z pańskimi siostrami i z bratem?
Siostry były w Otwocku u sióstr skrytek. Młodsza siostra dobrze uczyła się, dostała w Warszawie bursę i stypendium. Za mieszkanie płacił magistrat. Skończyła SGGW. […]
- A co działo się z bratem Leonem?
Brat też był w Niemczech, został ciężko ranny. Był koło Gdańska. Później zapoznał tam kobietę i ożenił się. [To był] majątek Boguchwały. Nie wrócił, został.
- Dlaczego nie wstąpił pan do Armii Krajowej w czasie okupacji? Co stanęło na przeszkodzie?
Oni tak się kryli… Moi koledzy, którzy jeździli ze mną na rikszach (Waldek Nienałtowski, Stefan Sadowy) – należeli, ale nikomu nie mówili. Przezywali mnie tylko Barabasz. Miałem takie przezwisko – Barabasz. Ale nie należałem nigdzie. Raz, że nie pytali się, nie chodzili, jakoś kryli się. W ostatnich dniach – dwa, trzy dni przed Powstaniem w ogóle zniknęli. Poszli na punkt (punkt mieli na Malczewskiego na Mokotowie). Dopiero mi w ostatnim dniu powiedzieli. Przecież jakby… Zresztą żona strasznie była [za tym], żeby się nigdzie nie czepiać, nie należeć. Była z Kresów, to swoje też przeżyła. Tak że nigdzie nigdy nie zapisałem się.
- Co by pan chciał przekazać młodemu pokoleniu Polaków?
Żeby trzymali się jak ludzie. Tyle lat przeżyłem – we wrześniu skończyłem dziewięćdziesiąt cztery lata – nie byłem w życiu pijany (i mogę w kościele przysięgnąć). Wódka to u mnie… Jak gdzieś byłem na weselu… Miałem taksówkę, to [wiadomo], jak nieraz wesele – koniecznie chcieli upoić szofera. Byłem na weselu na Targowej, na Pradze, woziłem młodych do kościoła (oplem, miałem tylko opla). [Samochód] miałem do spółki z bratem ciotecznym – Chajewskim (jego ojciec był rodzonym bratem mojej mamy). Gospodyni chciała mnie upić. Usiadła koło mnie i: „No, cyk, panie szofer, niech pan wypije!”. Postawiłem sobie szklankę od oranżady, troszkę nie dopiłem i co kieliszek mi naleje, to [ja] do szklanki. Ona spadła pod stół, a ja – normalnie, trzeźwy. Nie piłem nigdy.
- A jakby pan cofnął się w czasie do okresu okupacji, to wstąpiłby pan do Armii Krajowej, jak by pan miał taką możliwość?
Na pewno bym wstąpił. Ale ci moi koledzy (było ich kilku), co jeździli (Stefan Patela, Stefan Sadowy, Waldek Nienałtowski) – wszyscy zginęli.
Wszyscy zginęli. Stefan Sadowy – ojciec za nim chodził krok w krok, bo to był jedynak. Tak kochał tego syna. I ojciec razem zginął – na Śniadeckich pod 15. Był tam parterowy dom, był sztab. Upadła „krowa” i wszystkich zabiła. Dwudziestu paru ich zginęło. Zginęli – Stefan Sadowy, Stanisław Sadowy, Waldek Nienałtowski. Ich siedemnastu czy dwudziestu zabiło.
- A pan przeżył i był pan świadkiem tych wszystkich wydarzeń. Dziękuję pięknie za rozmowę.
Bardzo dziękuję, że mnie takie szczęście spotkało, że mogłem to komuś opowiedzieć.
Wiązowna, 11 lutego 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon