Edward Matecki „Edek”
Edward Matecki urodzony w Warszawie w 1922 roku, potocznie mówiło się „Edek”, a mój numer 2133, bo byłem w Stronnictwie Narodowym. Stopień kapral podchorąży, Batalion „Gustaw”, kompania „Aniela”.
- Co pan robił przed wybuchem wojny, przed 1 września 1939 roku? Gdzie pan mieszkał?
Mieszkaliśmy na Żoliborzu, przy Cytadeli, w blokach wojskowych. Chodziłem do Gimnazjum Poniatowskiego, do tak zwanej Poniatówki i byłem jeszcze w harcerstwie.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Z wybuchem wojny to było tak, że jak zaczęły się niemieckie naloty, to drugiego lub trzeciego dnia ojciec nas zabrał do Mińska Mazowieckiego. Mieszkaliśmy tam u rodziny z matką, w blokach wojskowych naprzeciw koszar Pułku Ułanów. Ojciec wtedy pracował w oddziale drugim, ekspozytura druga. Biura mieściły się przy ulicy Koszykowej. Ten wydział był wywiadem przeciwko Niemcom. Jak Niemcy zajęli Warszawę w 1939 roku, to pierwszą rzeczą było wtargnięcie do biur na Koszykowej, żeby zająć wszystkie akta, a nasi przed wycofaniem spalili wszystko i to uratowało rodzinę prawdopodobnie, bo Niemcy by wszystkich na pewno wymordowali. To się szczęśliwie złożyło.
Pamiętam, jak była ewakuacja ekspozytury drugiej z Warszawy, zabrał nas do auta i pojechaliśmy wtedy w kolumnie w kierunku południowo-wschodnim z Mińska Mazowieckiego. Nie jechałem z rodzicami tylko innym autem z kilkoma oficerami i jak byliśmy na Podolu, już prawie na Wołyniu, mnie się ogromnie chciało pić. Zajechaliśmy do miasta, do przedmieść i słychać straż pożarną jadącą. Pożary były, bo był nalot niemiecki. Skręciliśmy w boczną uliczkę, był tam bardzo skromny drewniany domek i pytam się: „Czy ja mógłbym poprosić o wodę do picia”. Wtedy oni się zgodzili, zatrzymali samochód, wszedłem do tego mieszkania, a to była rodzina żydowska. Poznałem tą Żydówkę, była przerażona, zaprosiła mnie do pokoju, oni wszyscy przerażeni, a tam siedzi przy stole młody chłopaczek, ich syn, który na nic nie zwraca uwagi, tylko czyta listy Cezara z Galii:
Galia est omnis divisa in partes tres, to jest właśnie początek listów Cezara. Nic go nie obchodziło, on czytał, ja tej sceny nie zapomnę. Później pojechaliśmy, historyczne to były dla mnie rzeczy, mimo tragicznej sytuacji wojny, bo to była Trembowla, to były miejsca cenne historycznie dla nas. Z matką zostaliśmy w Łoszniowie, a cała kolumna pojechała do Rumunii i potem ojciec znalazł się w czasie kampanii francuskiej w Dywizji Strzelców Pieszych i później był internowany w Szwajcarii.
Wracając do naszego pobytu w Łoszniowie. Pamiętam, jak w niedzielę rano, ta wieś, drewniany kościółek, ja z matką idę na mszę, która odbywała się nie w kościele, tylko na wolnym powietrzu i słyszymy warkot samolotów. Nie pamiętam, którego to było września, a to właśnie czerwone gwiazdy leciały drewniane, ogromne, czteromotorowe. Zaczęła się inwazja sowiecka.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy z mamą?
Jeszcze byliśmy we Lwowie. Tam były jeszcze inne rodziny i mieliśmy dwie drogi do tak zwanej Guberni, jedna była przez Przemyśl, a druga przez Rawę Ruską, bo tam Niemcy przepuszczali do Generalnej Guberni wszystkich uciekinierów i wysiedlonych. Zdecydowaliśmy się nie na Przemyśl, dlatego że to było bliżej i lepszy był dojazd, ale tam były straszne tłumy czekające na kolejne wpuszczanie przez granicę. Wybraliśmy Rawę Ruską, jechaliśmy żydowską furmanką kilkanaście kilometrów i Niemcy na granicy nawet okazali się bardzo
korekt, dlatego że nawet pomagali kobietom zsiąść z wozu. Natomiast, jak widzieli żydowskich woźniców, to robili różne uwagi szydercze. Dzięki temu, że wybraliśmy Rawę Ruską, która była bardzo niewygodna, bo do granicy było kilkanaście kilometrów i można było się tylko dostać albo piechotą, albo furmanką, to tam nie było tłoku. Dotarliśmy do Warszawy. Nasze mieszkanie na szczęście nie było spalone i tak się zaczęła okupacja.
- Właśnie okupacja, pana życie w czasie okupacji. Pracował pan?
Pracowałem na Marszałkowskiej w „Fotorisie”, to był zakład pod zarządem komisarycznym. Do tej pracy ściągnął mnie mój serdeczny kolega Tadeusz Grygorowicz. Byłem z nim w ogromnej przyjaźni, nie mieliśmy przed sobą tajemnic, zawsze mówiliśmy o swoich sprawach prywatnych, ale okazało się dopiero po wojnie, że byliśmy w tej samej konspiracji i nie powiedzieliśmy sobie tego wzajemnie. On mieszkał na Pradze.
- Tak że była bardzo duża przyjaźń, ale jednak o konspiracji się nie mówiło?
No nie, o tym się nie mówiło. Tam, gdzie pracowaliśmy razem było kilka stanowisk, były powiększalniki dla klisz 6/9, małoobrazkowe, stykowe, były cztery stanowiska, a my byliśmy przy małoobrazkowych. Żołnierze niemieccy, którzy przyjeżdżali do Warszawy, urlopowicze i ci, którzy pełnili tutaj służbę, mieli polecenia swoich władz, żeby właśnie do nas oddawać [filmy do wywołania], bo byliśmy firmą pod zarządem komisarycznym. Dlatego mogliśmy zobaczyć pewne rzeczy, które Niemcy fotografowali, które były dowodem ich bestialstwa. Do nas oddawał zdjęcia pan Bilażewski, on był fotografem propagandy, ona się mieściła w Pałacu Brühla. Przynosił do nas zdjęcia, a w getcie chodził z teleobiektywem, miał Contaxa i robił zdjęcia. Kiedyś wywoływałem te zdjęcia, były straszne, umierające z głodu dzieci, umierająca stara Żydówka. On powiedział, żebym mu zrobił to zdjęcie, bo on musi je oddać, zrobiłem je, on ogląda i mówi: „To jest źle zrobione. To powinno być tak zrobione, żeby te z głodu podkrążone oczy, żeby to wszystko wyszło dobrze, to trzeba inaczej naświetlić, bo to jest Miss Getto”. Ja bym go wtedy w pysk uderzył, bo ja może nigdy nie miałem takiego wielkiego sentymentu do Żydów, ale to było coś potwornego, że on mógł tak powiedzieć o umierającej kobiecie. Tak że różne miałem możliwości brania udziału w tym wszystkim, w tych tragicznych historiach naszej Warszawy, fotograficznie biorąc.
- Właśnie pan w tym zakładzie fotograficznym robił podwójne odbitki.
Niektóre, które przedstawiały wartość dla dokumentów, to robiłem również dla siebie i chowałem je, no ale jak się zaczęło Powstanie nie byłem przecież w „Fotorisie”, no i podobno to się wszystko spaliło niestety. Na Marszałkowskiej 125 był ten zakład.
- Jak pan trafił do konspiracji?
Na Żoliborzu chodziłem do „Poniatówki”, do gimnazjum, miałem bardzo bliskich kolegów i oni wciągali do konspiracji. Tak samo ja później, jak już byłem w konspiracji, to swoim bliskim kolegom, do których miałem zaufanie, mówiłem żeby robili to, co my robimy.
Początek to był 1941, albo 1942 rok, już nie pamiętam, a potem była podchorążówka.
- Zajęcia w tej podchorążówce odbywały się w domach, czy wyjeżdżaliście państwo gdzieś poza Warszawę?
To się odbywało wszystko w lokalach mieszkalnych na Żoliborzu […]
- Pana mama wiedziała, że pan działał w konspiracji?
Bardzo niewiele, prawie nie wiedziała. Nic mamie nie mówiłem, nic na te tematy. Ale jej się wydawało. Na większą skalę spotkań konspiracyjnych u mnie nie było, ale to było wiadomo.
- Pamięta pan jakichś kolegów z okresu okupacji, z konspiracji?
Oczywiście.
- Mógłby pan wymienić ich nazwiska?
Z mojej kompanii z żyjących w tej chwili jest tylko Janusz Wiśniowski, jakie jest jego pseudo nie pamiętam, potem Poddębski, niedaleko mieszka, kolega który w Powstaniu był chyba w Śródmieściu, Wojtek Barański, później przez komunistów był skazany, siedział w więzieniu we Wronkach, nabawił się ciężkiej cukrzycy, bardzo źle się czuje fizycznie, ale już wielu naszych kolegów odeszło.
- Przygotowanie do Powstania Warszawskiego. Kiedy pan dostał informację, że będzie Powstanie, czy jakiś łącznik przyszedł?
Mieliśmy przed wybuchem Powstania spotkanie, już wiadomo było, że Powstanie wybuchnie, to było na Kanonii, na Starym Mieście, w parafii Katedry. Właśnie tam, w parafii, mieliśmy spotkanie, nas było wtedy kilkudziesięciu kolegów i jak wybuchło Powstanie, to bezpośrednio jeszcze nie braliśmy udziału, tylko wymaszerowaliśmy na Freta i potem na Wolę. Na Woli mieliśmy kwaterę w kaplicy Halpertów, to jest Cmentarz Ewangelicki, w tej dużej kaplicy spaliśmy. W patrolu, który był chyba 4 lub 5 sierpnia, brali udział moi bardzo bliscy koledzy. W tym patrolu nie brałem udziału, natomiast przed patrolem, kolega Olgierd Idźkowski dał mi swój aparat Wito, żebym zrobił zdjęcie i to zdjęcie było w „Stolicy”. Nawet mam to reprodukowane zdjęcie grupy kolegów. Patrol ten był na Woli w kierunku wiaduktu, w kierunku ulicy Sokołowskiej. Tam były walki z Niemcami i większość naszych kolegów zginęła. Miałem dwóch bliższych kolegów z konspiracji, dwóch braci Jacyna, Tusiek – Artur i Zbyszek. Oni w tym patrolu zginęli i w ogóle wtedy się uratowało z kilkunastu kolegów, tylko trzech, czy czterech.
- Jak wyglądały pana dalsze losy w czasie Powstania?
Później wycofywaliśmy się z Woli przez getto, dlatego że tam w Gęsiówce było jeszcze bardzo dużo Żydów w pasiakach, oni już byli uwolnieni przez naszych. Tamtędy torowaliśmy sobie drogę do Starego Miasta. Na Starym Mieście kwaterą naszego Batalionu „Gustaw” była Długa 5, parter domu Długa 5, to była cukiernia Marzewskich. Nasze odcinki w czasie walki z Niemcami, to były wylot ulicy Podwale, Senatorska przy Miodowej, prawie do Pałacu Blanka, nie całkiem do Placu Teatralnego, ale do domu naprzeciwko Pałacu Arcybiskupiego. To był teren naszego Batalionu „Gustaw”. […]
Wtedy, jak byliśmy na naszych stanowiskach przy barykadzie wylot Podwala na Plac Zamkowy, był tak silny obstrzał niemiecki, że musieliśmy się bardzo pilnować, nie wychylać się za bardzo, bo oni mieli strzelców wyborowych. Jak transporter opancerzony uderzył w naszą pierwszą barykadę, bo druga była przy Kapitulnej, to Niemiec wyskoczył, tak to zrobił, że nawet nie zdążyliśmy go zastrzelić, jakoś uciekł. Wtedy cisza, przestali Niemcy strzelać i żołnierze ze zgrupowania NSZ-owskiego, którzy szykowani byli do broni pancernej, czarne berety, spenetrowali ten transporter. Wszystko wydawało się w porządku i barykadę zaczęto rozbierać, żeby transporter poszedł w głąb Starówki, druga barykada przy Kapitulnej też była rozbierana i cholera, Niemcy nie strzelają, cisza. Nam się wydawało to bardzo podejrzane. Potem, jak transporter był przy Kilińskiego, to później się zorientowałem, bo nie wiedzieliśmy jak on daleko zajechał, byliśmy na odcinku frontu i straszna detonacja. Wtedy zginęło kilkaset osób i ludność cywilna.
- Pan nawet mówił, że to była tak straszna detonacja, że nawet…
… spadały tynki, mimo że byliśmy w odległości około 300 metrów od detonacji.
- Jak wyglądało na początku życie codzienne w czasie Powstania? Przecież na Starówce było bardzo ciężko.
Było ciężko. Opowiem jedną historię. Mieszkania były pootwierane i jak nam się chciało pić, czy coś jeść, to nawet się chodziło do opuszczonych mieszkań. Pamiętam taką sytuację, jak budynek na Senatorskiej blisko Placu Teatralnego, naprzeciwko Pałacu Arcybiskupiego, na pierwszym piętrze, były piękne drzwi otwarte, piękne apartamenty i góra już się pali. Wszedłem z zamiarem znalezienia skarpetek, żeby sobie zmienić, bo moje były już bardzo zużyte i wiedziałem, że tam się wszystko spali i mnie najwięcej żal ogarniał, przepiękna biblioteka, przepiękne książki. Nigdy nic nie wziąłem z prywatnego mieszkania, ale wtedy wziąłem. To był modlitewnik francuski, nieduży, nie pamiętam, czy z XVIII, czy z XIX wieku, wziąłem to ze sobą, bo wydawało mi się, że to wszystko zginie. Później nie wiem, co się z nim stało, jak zostałem ranny, ale to chyba jedyna rzecz jaką wziąłem z cudzego mieszkania, oprócz jedzenia i picia, ludzie mieli zawsze trochę zapasów. Ile ja tam widziałem alkoholu, ale to mnie nie interesowało.
- Jak wyglądały pana kontakty i pana kolegów z ludnością cywilną?
Ludzie się nie udzielali, byli pochowani w piwnicach, ale na ogół czuło się serdeczność u ludzi, którzy bardzo starali się nam pomagać, wszystko było w superlatywach.
19 sierpnia. Z moim zranieniem było tak, że byliśmy w nocy na swoich stanowiskach, wylot Podwala na Plac Zamkowy. Wróciliśmy do naszej kwatery na Długą 5, do cukierni Marzewskich, na parter i wtedy zaczęły się straszne ostrzeliwania niemieckie. Co chwila były naloty sztukasów na Starówkę. Oprócz sztukasów Niemcy mieli moździerze ciężkiego kalibru, które nazywaliśmy „szafami”, bo przed wystrzeleniem był zgrzyt. To były salwowe moździerze. Jak na parterze jedliśmy śniadanie, był ten zgrzyt i moździerz trafił w nasz dom. Wszystko się zatrzęsło, to była kamienica chyba trzypiętrowa i zapaliło się całe ostatnie piętro. Nasz dowódca krzyknął: „Na ochotnika do gaszenia! Kto poleci!”. Nas kilkunastu pobiegło na górę gasić pożar. Pamiętam jak byłem na górze, to gasiliśmy i byłem nie na strychu, a na dachu palącego się domu na Długiej 5. Nagle usłyszałem nowy zgrzyt, czułem, że to w to samo miejsce, zeskoczyłem z dachu na strych i wtedy nastąpiła eksplozja. Człowiek, jeżeli jest w takim momencie, w takiej eksplozji, to wszystko zdajęe się jak w zwolnionym filmie, że ja pomału jakoś lecę, ten ogień, nawet miałem rzęsy spalone tak blisko to było, w boku odłamki i noga. Prawie wszyscy koledzy zginęli w czasie tej detonacji, tego wybuchu ryczącej „krowy”, tego moździerza, a mnie półprzytomnego znieśli do Szpitala „Pod Krzywą Latarnię”, do piwnicy.
Jak leżałem „Pod Krzywą Latarnią”, tam nie było łóżek, tylko były barłogi i ja tego nie zapomnę do końca życia, po mojej prawej stronie były wolne miejsca i tam położono dwóch żołnierzy węgierskich, którzy byli strasznie poparzeni, bo oni byli w formacjach alianckich dla Niemców, ale oni zawsze nam pomagali. Okazało się, że byli poparzeni, bo uratowali polskie dzieci, polskie rodziny od pożaru i oni nie przeżyli. Zawsze myślę o tych Węgrach, jak było powstanie węgierskie, to zaraz poszedłem oddać krew i okazało się, że mam zerową grupę, czyli bardzo korzystną dla innych. Zawsze Węgrów kocham i stawiam na pierwszym miejscu jeżeli chodzi o naszych sąsiadów, na drugim miejscu Włochów, bo też ich lubię, ale Węgrzy są pierwsi.
Tak że zostałem ranny 19 sierpnia i oprócz tego, że miałem rany, to widocznie to gwałtowne, straszne ciśnienie powietrza coś spowodowało, że się dusiłem cały czas, oddychałem, ale to była męka przez kilkanaście dni. Później jak padła Starówka, wkroczyli Niemcy, to najpierw spokojnie się zachowywali, weszli z bronią gotową do strzału, ale nic [nie zrobili]. Potem przyszedł rozkaz łamaną polszczyzną, żeby lżej ranni wyszli na ulicę. Jak ci, którzy mogli chodzić wydostali się na ulicę, to mimo że miałem perforację bębenków, usłyszałem strzały i wiadomo było, że oni ich zabijają. Wtedy nie tylko ja, na czworakach między nogami Niemców, którzy stali, ale jeszcze nie strzelali, do schodów z piwnicy na powierzchnię ulicy Podwale. Jak byłem w połowie schodów, to wtedy ci, którzy wymordowali lżej rannych na ulicy, wpadli z bronią gotową do strzału, żeby wystrzelać resztę leżącą. Do mnie wycelował jeden z tych, nie wiem czy to był „dirlewangerowiec” czy esesman i uratowało mnie to, że jak byłem w połowie schodów była wnęka i ubikacja, rzuciłem się, on strzelił, inni też do rannych, słyszałem: „Dobijcie mnie!”, a w tej ubikacji już leżał jeden ranny i czekaliśmy, bo on widział, że mu umknąłem, ale jakoś w tym ogólnym bałaganie chyba zapomniał. Potem zapalili wszystko, jak się zaczęło palić, to ja z tym rannym na czworakach, wydostaliśmy się na pierwsze podwórko, bo tam między Podwalem a Długą były dwa lub trzy małe podwórka asfaltowe. Na tych podwórkach leżało dużo zabitych dziewcząt, chłopców i po tych ciałach przemieszczaliśmy się w kierunku Długiej, wszystko się paliło naokoło. Jeden dom jeszcze się nie palił, ale było już widać, że jest coraz bardziej gorąco i wtedy między Długą 7 a Długą 5 leżała grupa rannych, którzy uratowali się z Długiej 7 gdzie był największy szpital powstańczy, a Długa 5 to była nasza dawna kwatera. Było kilkunastu rannych, a między nimi jedna dziewczyna, która się poruszała bardzo sprawnie. To była właśnie Danusia, pomagająca wszystkim. Pamiętam, to już była noc, paliły się na Długiej wszystkie kamienice i może w skutek różnicy temperatur powstał jak gdyby huragan. Głównie deski palące się, to wszystko wicher toczył ulicą w kierunku Placu Krasińskich. Wszystko się paliło, a kamienica, która była spalona wcześniej, już ostygła. Ona była naprzeciwko kościoła świętego Jacka, dominikanów i nas kilkunastu schroniło się w piwnicach tej kamienicy.
Byłem wtedy sam. Potem Andrzej Dybaś, który jak Niemcy go znaleźli, musiał wyczołgać się na podwórko. Niemcy do wszystkich rannych strzelali w głowy, jemu [Niemiec] przyłożył do głowy pistolet, podbił mu rękę, trafił go w gardło, udał że jest zabity i jak Niemcy odeszli po benzynę, żeby polać te ciała i spalić, on wczołgał się z powrotem do piwnicy i znalazł się przy mnie.
- Bo pana Niemcy nie zauważyli?
Dlatego, że w tej małej piwniczce było rozstawione łóżko polowe i położyłem się za nim, przykryłem się czymś i Niemcy mnie nawet nie zauważyli. Później Andrzej Dybaś, który został ranny na Bonifraterskiej, tam był w formacji, był ranny w udo i z ogromną czarniawą raną na gardle leżał na łóżku, a ja się chowałem za łóżkiem. Tak się z nim umówiłem, bo on nie mógł się schować z powodu nogi i jak Niemcy jeszcze buszowali, jeden zaświecił, zobaczył jego leżącego i mówi do kolegi:
O, kleine junge Tod i poszedł dalej, on udał nieżywego. Później nawiązaliśmy kontakt z Danką, która była w tej dużej piwnicy, która miała wyższe położenie, bo to był inny dom, też naprzeciwko kościoła dominikanów. W tej piwnicy była Danka, Miecio, jej późniejszy mąż, ciężko ranny marynarz i starszy pan. Danka powiedziała: „Słuchajcie, mamy trochę wody i mamy tyle kostek cukru”. Żyliśmy właściwie kostkami cukru, bo ludzie w piwnicy zostawili jakieś zapasy, których nie zabrali i to nas uratowało.
- Właśnie wtedy pani Gałkowa zaproponowała żeby panowie przeszli?
Tak i my na czworakach przedostaliśmy [się] z tej piwnicy, ja z Andrzejem Dybasiem, do nich i było nas sześć osób w tej dużej piwnicy. Tam była dziura w suficie piwnicy, był skośny zsyp gruzu i to prowadziło do korytarza z ulicy do domów. Mimo że miałem ropiejące rany i miałem lewą nogę zupełnie przekrzywioną, bo była złamana, to kilkakrotnie z Danką na kiju od szczotki wychodziłem. Każdy krok, to był straszny ból stopy, ale nie było wyjścia i to jeszcze bardziej pogłębiało skrzywienie tej stopy. Ulicą Mostową z nią schodziłem do ulicy Starej, było pusto, w ogóle nie było Niemców, na Starówce widać było tylko ciała zabitych. Trafiliśmy wtedy ulicą Starą do sakramentek, do ogrodu. Widziałem wtedy panoramę Pragi, zwalone mosty kolejowe, nad Cytadelą unosił się biały dym, wydawało mi się, że to jest specjalna zasłona dymna, bo to jeszcze było w rękach niemieckich, a sowieci byli już na Pradze i była wymiana ognia. Nawet widzieliśmy sowieckie samoloty szturmujące, jak nadlatywały wzdłuż Wisły w stronę Powiśla i otworzyły ogień. Będąc w ogrodzie sakramentek patrzyłem na tą scenę batalistyczną jak one nurkują i strzelają. Wiedziałem, że Powiśle jest w rękach niemieckich, bo samoloty miały gwiazdy na skrzydłach i stąd się orientowałem, że to są sowieckie.
- Niemcy też wtargnęli do tej piwnicy?
Nie, wtedy jak z Danką chodziłem, to nie natrafiliśmy na nikogo, tylko jakieś zdziczałe psy, koty się pokazywały.
- Jakie były losy marynarza i starszego pana?
Jak leżeliśmy w szóstkę w tej dużej piwnicy, już nie pamiętam, co spowodowało, że starszy pan, który leżał przy ciężko rannym marynarzu, zapalił ogień i chyba chciał sobie coś odgrzać. W każdym razie dym, który się wydobywał na zewnątrz naszej piwnicy, Niemcy zauważyli. Wtedy najpierw usłyszeliśmy okrzyk:
Feuer! Feuer!, potem przyszedł Niemiec, wziął starszego pana, przyszedł drugi raz i strzelił w tył głowy leżącego marynarza. Zapalił zapałkę i patrzył po piwnicy, a my nieruchomo leżeliśmy w głębi i nas jednak nie zobaczył, bo nie miał latarki. Po jakimś czasie ciało zabitego marynarza zaczęło się rozkładać. Wtedy musiałem go wyciągnąć, bo Andrzej i Mietek byli ciężko ranni, tylko ja fizycznie mogłem towarzyszyć Danusi i mogłem coś robić, wyciągnąłem ciało wyżej, położyłem na gruzach przy otworze naszej piwnicy i roje much, bo już się strasznie rozkładało to ciało…
Jak ciągnąłem ciało za opuchnięte ręce, to pękła skóra ręki i wydzielina [
kadaverina] lała mi się po ręce, tak że gdybym miał najmniejsze skaleczenie, to nie wiem jak by to się dla mnie skończyło. To ciało tak zostało.
Potem jak umarł Andrzej Dybaś, który ze mną leżał, z którym się serdecznie zaprzyjaźniliśmy w tych strasznych momentach, najpierw miał wysoką temperaturę, już nie poznawał i zmarł we śnie, jego ciało też musiałem wynieść. Jak ciągnąłem go za nogi i ta głowa tłukła mu się o kamienie, o gruz, miał piękne włosy, miał urodę dziewczęcą, to było coś strasznego. Położyłem go na ciało tego marynarza i jak wróciłem do piwnicy, to moje pierwsze słowa do Danki: „Danka, daj mi wódki”. Tam mieliśmy nie tylko kostki cukrowe, ale tam mieliśmy ogromne zapasy alkoholu. Nie pamiętam ile tego, po tym przeżyciu strasznym dla mnie, wypiłem i upadłem nieprzytomny. To był chyba jeden przypadek w moim życiu, że tak się napiłem, ale to było coś strasznego.
Później owało nam wody, a w pobliżu z pękniętej rury trochę ciekło wody i trochę na czworakach, bo tak się poruszałem, nabierałem wody, ale potem przestała lecieć. To był też jeden z moich życiowych dramatów. Jak kiedyś jeszcze trochę wody udało mi się zdobyć do gąsiora, na kolanach i na jednej ręce, bo w drugiej trzymałem naczynie szklane, a tam była nierówność i próg. Jak w ciemności ten próg chciałem pokonać, uderzyłem szklanym naczyniem w próg i woda się wylała, to był jeden z największych dramatów mojego życia. Potem, jak już nie mieliśmy wody, wyszliśmy z Danką na ulicę i o dziwo widzimy, że ulica Freta jest wymieciona z gruzów, sama ulica wygląda trochę inaczej. To był biały dzień, chcemy wyjść, ale widzimy Niemców. Przy ulicy Mostowej stoi niemiecki wóz z końmi i oni grzebią coś przy brzegu chodnika, myślimy, że może minują. Niemcy wtedy nas nie widzieli i nagle z gruzów kościoła wychodzi dwóch mężczyzn w białych fartuchach z opaską Czerwonego Krzyża i my do nich krzyczymy: „Uwaga, tu są Niemcy!”. Oni się zatrzymali: „A co wy tu robicie?”. „Jesteśmy ranni”. A jeden z nich się pyta: „Co to za ulica?”. Nie wiedział. Mówimy: „Ulica Freta”. „My jesteśmy ze Szpitala Wolskiego, jutro po was przyjedziemy”.
- Pan cały czas myślał, razem z panią Danutą i z panem Mietkiem, że Powstanie cały czas trwa?
Tak, bo jeszcze dochodziły do nas, różnego rodzaju detonacje, ale nie wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja. Za tymi sanitariuszami wyszły dwie zakonnice, ale Niemcy na nich w ogóle nie zwracali uwagi. Na drugi dzień, rzeczywiście słychać, że ktoś korytarzem piwnicznym idzie, nie wiedzieliśmy, czy to Niemcy, czy to właśnie ci [sanitariusze]. To byli oni. Pierwsze słowa moje do nich, były: „Co z Powstaniem?”. Powiedzieli, że Powstanie tego i tego dnia padło. Wtedy zacząłem płakać, dostałem spazmów, przyszedł mi do głowy cały obraz strat, kolegów, przyjaciół, którzy zginęli. Mnie i Mietka położyli na dwukołowy wózek, ich było dwóch i zainteresowały ich te ogromne ilości alkoholu. Bardzo dużo wzięli ze sobą. Nas zawieźli do Szpitala Wolskiego, to było kilka kilometrów.
- Jaki to był dzień? To był już październik, tak?
To było 8 października. Jak po drodze spotkaliśmy przy Długiej i dalej w stronę Leszna, kilka razy Niemców, to jakoś nie zwracali na nas uwagi, a to był Wehrmacht. Jak znalazłem się w Szpitalu Wolskim, położono nas i zakonnica, mnie leżącego, zaczęła karmić łyżką. Miała jakiś garnuszek i karmiła mnie rozgotowana kaszą, która nie była ani słodzona, ani solona, nic, tylko rozgotowana kasza i to była najlepsza rzecz, którą w życiu zjadłem.
- To był w sumie pierwszy ciepły posiłek?
Pierwszy, po tylu miesiącach, bo oni nas zabrali 8 października. Chirurgiem na oddziale Szpitala Płockiego był profesor Manteuffel, później dowiedziałem się, jak się nazywał i on się nami zajął. Jak położyli mnie na stole, to on mnie przecież nie operował, tylko w ogóle chciał zobaczyć co się dzieje, a nogi miałem pod taką postacią, powleczone..., że oni benzyną ścierali, żeby zobaczyć, co się tam w ogóle dzieje. To było pokryte warstwą już nie powiem czego, w każdym bądź razie nieczystości.
- Pani Danusia cały czas była?
Ona była cały czas. Potem niemieckimi samochodami Czerwonego Krzyża Niemcy ewakuowali Szpital Wolski. Zabrali nas na dworzec towarowy Warszawy i tam czekał pociąg sanitarny, ale to były wagony towarowe, tylko że oznakowane czerwonym krzyżem. Nie bardzo wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą, czy do obozu koncentracyjnego czy gdzie indziej. Zawieźli nas do Krakowa i wtedy znaleźliśmy się w Szpitalu Miejskim, już nie pamiętam na jakiej ulicy. To było naprzeciwko obozu przejściowego, gdzie Niemcy łapali i potem wywozili. Po jednej stronie obóz z drutem kolczastym, a po drugiej Szpital Miejski. Mietkowi groziła gangrena, więc natychmiast amputowali mu nogę, bardzo wysoko. Wtedy Danka powiedziała, jak go przewieźli, odzyskał przytomność, że ona go nie opuści aż do śmierci i później się pobrali.
- Ona już miała narzeczonego.
Tak miała, no ale jednak wyszła za mąż za Mietka. Byłem w tym szpitalu, a już później miałem szczęście, że mnie operował profesor Gruca, najlepszy ortopeda europejski, można powiedzieć. To już było w maju 1945 roku. Pobyt w Krakowie wspominam bardzo szczęśliwie, to był okres kiedy rzeczywiście mieszkańcy Krakowa bardzo pomagali.
- Jeszcze wróćmy do Powstania. W tej piwnicy, co pan wtedy czuł, o czym pan myślał?
Myślałem o kolegach, którzy walczą dalej, myślałem o mojej matce, która została sama, bo byłem jedynakiem i o dalszej rodzinie, też nie wiedziałem co się z nimi dzieje. Słyszeliśmy detonacje.
- Jakieś chwile zwątpienia, załamania?
Raczej nie, zawsze byłem myśli, że to idzie ku dobremu, że ci, którzy nacierają, przychodzą do nas ze wschodu, też będą lepsi od Niemców, ale to były mrzonki.
- W sumie ze wszystkich osób z tej piwnicy, uratował się pan, pani Danusia pseudonim „Blondynka” i pan Mietek pseudonim „Elegant”?
Tak, tylko my, tylko nasza trójka, z blisko dwudziestu rannych, którzy znaleźli się po tych zabójstwach niemieckich na Długiej 5, ze szpitala na Długiej 7 i z „Krzywej Latarni”.
- Czy w tym szpitalu też byli ranni Niemcy?
Nie, tylko Węgrzy. U nas Niemców rannych nie było.
- Później w Krakowie już pani Danusia z panem nie była? Pan został w Krakowie?
Byłem w Krakowie w szpitalu, gdzie Mietkowi amputowano nogę. Mój przyjaciel Tadeusz Gregorowicz, który mnie zaangażował do pracy w „Fotorisie” i przejąłem później jego stanowisko pracy, pomagałem mu. Ja wywoływałem, on naświetlał. W pewnym momencie on mówi do mnie: „Ja się fatalnie czuję”. Poszedł na chwilę do umywalni, która była razem z ubikacją i wraca po jakimś czasie blady, roztrzęsiony i mówi: „Słuchaj, miałem krwotok”. Okazało się, że to były płuca, on miał [gruźlicę]. Mieszkał na Pradze, odwiozłem go do domu, był w strasznie złym stanie. Lekarze stwierdzili gruźlicę i jedyny ratunek, to był wyjazd w góry. Jego matka i najbliższa rodzina sprzedali jakieś kosztowności, żeby sfinansować tą [podróż] i pojechał z matką do Zakopanego, a ja wtedy przejąłem jego miejsce w „Fotorisie”. [...]
Jak się znalazłem w Krakowie, a było to blisko Zakopanego, to był prawie grudzień, ale korespondowałem. Mimo że była jeszcze okupacja niemiecka, już front sowiecki był niedaleko, ale w każdym razie poczta jakoś kursowała i Tadeusz Gregorowicz napisał: „Jeżeli się już ruszasz i ciebie operacja dopiero czeka później…”, u [profesora] Grucy, to żebym do Zakopanego przyjechał. Wtedy o kulach chodziłem i na dworcu w Krakowie czekałem na pociąg, który jechał do Zakopanego, to był grudzień, tłumy na dworcu, stoję na kulach, tam siedzą ludzie z jakimiś manelami i przechodzi
Bahnschutz, Niemiec, patrzy na mnie i mówi do kogoś: „Ty! Wstawaj! Ustąp temu biednemu kalikowi!”. Tamten tak się poderwał, jak Niemiec do niego w ten sposób…, żebym ja usiadł.
Potem tym pociągiem jakoś zabrałem się do Zakopanego. Mój przyjaciel Tadeusz Gregorowicz mieszkał pod Krokwią, już na uboczu zupełnie i już przyszedł do siebie zupełnie. Jego pobyt w górach, w innym zupełnie powietrzu, nie wiem może brał jakieś lekarstwa, ale zagoiły się jemu te sprawy płucne. To było bardzo pozytywne. U nich, na łaskawym chlebie, byłem aż do wkroczenia sowietów. Wkroczyli chyba w styczniu, a ja miałem zamówioną wtedy operację u profesora Grucy, pojechałem do Krakowa i operował mi lewy staw skokowy. To mi nawet sfinansowała jakaś rodzina w Krakowie, ci państwo bardzo też mi pomogli. Nawet była tak sytuacja, że jak byłem już po operacji, był maj, na Siemiradzkiego w Domu Zdrowia, to była prywatna klinika, jak odzyskałem po narkozie przytomność, to pierwsza myśl była taka, że wszystkie moje stawy są na swoim dawnym właściwym miejscu. Coś niesamowitego, takie miałem refleksje od razu. Leżałem sam w pokoju i głośnik na ulicy Siemiradzkiego był bardzo blisko, nadawano muzykę, marsze, komunikaty, bo wtedy bolszewicy już prawie zdobywali Berlin. U mnie położono jakiegoś młodego człowieka, który jakoby, tak jak relacjonował, jechał dorożką i na zakręcie, dorożkarz podobno był pijany, wziął zakręt bardzo ostro, on wyleciał z dorożki, uderzył biedny w latarnię i musieli go zanieść, bo nie mógł w ogóle chodzić. On był z Tarnopola, to był jak się okazało Izraelita, ja miałem 22 lata, on miał trochę więcej. Jak nadawano, przez głośniki, bardzo skoczną muzykę, bardzo optymistyczne to były, bardzo piękne, radosne utwory, przeplatane komunikatami, że już front, że już Niemcy prawie leżą w gruzach i on, słuchając tę muzykę mówi do mnie, że on jest z Tarnopola, stracił najbliższą rodzinę, którą mu Niemcy wymordowali i on sobie ślubował, że do końca życia już nawet nie stanie na parkiecie, nie zatańczy. Już nie pamiętam jak miał na imię, ale mówię do niego: „Proszę pana, pan musi wrócić do normalnego życia. Przecież, wie pan, pan nie może całe życie w ten sposób się umartwiać”. On powiedział: „Nie, ja to ślubowałem”. A tu Gruca przychodzi do mnie, jestem po operacji, wszystko jest w porządku, idzie do niego, bada go, mówi: „Panie! Pan jest markierant! Wstawaj pan!”. A on nagle, ten Żydek wstaje, niedawno nie mógł się z boku na bok przewrócić i zaczyna normalnie chodzić, po tym co powiedział profesor Gruca. Gruca potem poszedł. On się z powrotem położył i taki rozpromieniony, że okazało się, że z biodrem nie ma tego, co on myślał, że wraca już do normy. Przyszła do niego w odwiedziny jakaś atrakcyjna, młoda pani. On taki rozpromieniony mówi do niej: „Słuchaj, był profesor Gruca, okazało się że jest wszystko dobrze, że ja już będę mógł wyjść ze szpitala i wiesz co, jak wyjdziemy, to zaraz z tobą pójdę na dancing”.
- Jak pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem prędko po operacji, ponieważ mój kolega z Powstania Olgierd Idźkowski, który odszedł w tym roku, mieszkał na Żoliborzu w czasie okupacji i on był ewakuowany. Jego ojciec był dyrektorem SGH łódzkiego i oni byli przez Niemców usunięci z Łodzi, a mieli rodzinę w Warszawie, więc okupację spędzili w Warszawie na Żoliborzu i tak nawiązałem z nim kontakt przez konspirację, bo konspiracja „Poniatówki” to była przeważnie młodzież z Gimnazjum Poniatowskiego. [...] Po wojnie wrócili, już chyba w 1945 roku, do Łodzi, do swojego mieszkania i byłem z nim wtedy w korespondencji. Po operacji pojechałem do niego do Łodzi, jakiś czas byłem u jego rodziców i potem pojechaliśmy do Gdyni i pracowaliśmy w Stoczni chyba numer 13. Tak się zaczęły nasze losy.
- Pan Idźkowski był razem z panem?
On był w konspiracji razem, to znaczy on był w tym patrolu na Woli, o którym mówiłem, że ich tylko kilku ocalało, bo zostali otoczeni przez Niemców i większość naszych wystrzelali. On się wydostał, a zdjęcie które ocalało, które było publikowane w „Stolicy”, [powstało] w ten sposób, że w czasie ostrzału niemieckiego miał aparat Vito, tak się nazywał, aparat Voigtlandera. Trafili kulą w jego aparat i on ten aparat rzucił, zostawił go i już nie wiem w jakiej miejscowości oficer niemiecki zwrócił się do jakiegoś naszego fotografa, żeby mu wywołał film. Ten film wywołał, zobaczył na tym filmie powstańców i zrobił odbitki dla siebie, Niemcowi oczywiście to zwrócił i potem te odbitki przekazał do tygodnika „Stolica”, no i okazało się, że to są te zdjęcia, taki zbieg okoliczności.
Potem mieszkałem w Gdańsku-Oliwie. Mój ojciec, który był na zachodzie w Dywizji Strzelców Pieszych Prugara-Ketlinga, był internowany w Szwajcarii, wrócił w 1947 roku do Polski, a ja z matką mieszkałem wtedy w Gdańsku-Oliwie. To było bardzo ładne mieszkanie, bo blisko krańców było wzgórze, las, na samym końcu ulicy. Nie pamiętam jak ta ulica się nazywała [chyba Józefa Conrada], ale była w bardzo pięknym miejscu. Wtedy, gdy ojciec wrócił jako repatriant, to zaczął pracować w Gdańsku w wydziale osiedleńczym Rady Miejskiej i jak była w 1950 roku wymiana pieniędzy, to moich rodziców wysiedlono z Wybrzeża jako ludzi wrogich ustrojowi Polski Ludowej. Przed wojną jeździliśmy na wakacje za Wyszków, między Ostrów Mazowiecką, do Sadownego. Mój ojciec tam pracował jako kasjer. Na pierwszym piętrze apteki było duże mieszkanie wynajęte dla rodziców i tam właśnie rodzice byli. Wtedy już zacząłem w Instytucie Chemii Przemysłowej pracować, na Żoliborzu.
- Miał pan jakieś kłopoty z tego powodu, że działał pan w konspiracji, że pan należał do Armii Krajowej, że brał pan udział w Powstaniu?
Kilkakrotnie byłem indagowany, ale jakoś to szczęśliwie się skończyło.
- Czy był pan wzywany na przesłuchania?
Już nawet nie pamiętam, byłem kilka razy wzywany. Ale starałem się być bardzo powściągliwy w wypowiedziach, szczególnie na temat konspiracji i moich kolegów, tak że oni niewiele skorzystali z informacji. Muszę powiedzieć, że wtedy jak byłem wzywany, to też była ich metoda, przesłuchujący mnie oficer miał rozłożone papiery, dokumenty, i w pewnym momencie on wychodził i zostawiał te wszystkie papiery na wierzchu i nie było go przez kilka minut. Przypuszczam, że tam musiało być jakieś okienko, byłem obserwowany czy ja coś nie robię, ale sobie spokojnie siedziałem. To kilka razy się powtórzyło, że on to wszystko zostawiał i sobie wychodził, to były chyba ich metody, tak podejrzewam.
- Czy po wojnie zszedł pan do tej piwnicy na ulicy Freta, do Hadesu?
Zawsze mam jakieś reminiscencje kiedykolwiek jestem tam. Zresztą mieszkam bardzo blisko tych miejsc, no ale do tej piwnicy już nie wchodziłem. Do piwnicy nie wchodziłem, natomiast ponieważ byłem często u dominikanów w klasztorze, bo tak się stało, że zaprzyjaźniony byłem z jednym z zakonników, świętej pamięci już Szymonem Niezgodą. On wiedział, że w Powstanie byłem tutaj bardzo blisko, byłem ranny i nawet u ojców dominikanów miałem niewielki pokój. Jak wspominałem, za okupacji pracowałem w „Fotorisie”, tak że jak gdyby fotografia jest moim drugim zawodem, bo rentgenografią się zajmowałem, ale nie do celów medycznych, tylko technicznych i w muzeum archeologicznym też miałem pracownię defektoskopową i miałem u nich pokoik. Jeździłem z ojcem Szymonem po południowej Polsce, tam gdzie były klasztory dominikańskie i obiekty architektury podominikańskiej i robiłem wszędzie zdjęcia. Nawet byłem w Borku Starym. To jest przepiękne miejsce tuż za Rzeszowem, gdzie jest nieduży klasztor i cudowne źródełko Matki Przenajświętszej, to wszystko bardzo piękne. Zawsze miałem reminiscencje jak byłem na Starówce, na Freta, to mi się wszystko przypomina, tak będzie już do śmierci.
- Tak że jest taka wewnętrzna blokada, że pan tam nie chce wejść?
Nie to, że nie chcę, tylko zawsze te myśli przychodzą do głowy, a nie to, że nie chcę. Tak samo przecież to miejsce gdzie była „Krzywa Latarnia”, w tej chwili jest napis „Kampania Piwna”, w tych piwnicach wszystko się zmieniło, już śladu nie ma po tym wszystkim.
- Co by pan chciał powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego, tak na zakończenie? Czy teraz, z tą świadomością, poszedłby pan jeszcze raz do Powstania?
Mimo że to nie było nasze pierwsze Powstanie, jak ja te rzeczy widzę? Ponieważ jestem głęboko wierzący, widzę te rzeczy w ten sposób: Pan Bóg, który jest nieskończenie dobry i łaskawy, widzi te okropności, które się dzieją na tym świecie i na te rzeczy pozwala, to wiecie państwo dlaczego? Ja to tak rozumiem, bo życie ludzkie, to jest ułamek sekundy w porównaniu z tym, co nas czeka jeszcze w przyszłości i Pan Bóg tylko dlatego te rzeczy toleruje, bo my sobie z tego nie zdajemy sprawy, że życie ludzkie to jest ułamek, a czeka nas zupełnie co innego, szczególnie tych, którzy byli dobrzy dla bliźnich.
Warszawa, 21 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama